Zielona Burza. Część 1 - Philip Reeve - ebook

Zielona Burza. Część 1 ebook

Philip Reeve

4,2

Opis

Wyniszczający konflikt między ruchomymi miastami a fanatycznymi wojskami Zielonej Burzy dobiega końca, dzięki wysiłkom pokojowo nastawionych stronnictw.

Wren wraz z ojcem mogą więc bezpiecznie wędrować podniebnymi szlakami, starając się zapomnieć o zdradzie Hester. W ruinach Londynu odkrywają coś niezwykłego, co zmieni oblicze świata.

Nie wiedzą jednak, że w pobliskich górach ukrywa się ktoś, kto również pragnie odmienić świat – ale w zupełnie inny sposób, niż jowialni londyńczycy!

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 369

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,2 (46 ocen)
21
16
6
3
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Korekta

Halina Lisińska

Barbara Cywińska

Ilustracja na okładce

© Ian McQue, 2018

Tytuł oryginału

A Darkling Plain

The original edition is published and licensed by Scholastic Ltd.

Text © Philip Reeve, 2006

Cover © Ian McQue, 2018

Cover Illustration reproduced by permission of Scholastic Ltd.

All rights reserved.

Wszelkie prawa zastrzeżone.

Żadna część tej publikacji nie może być reprodukowana

ani przekazywana w jakiejkolwiek formie zapisu

bez zgody właściciela praw autorskich.

For the Polish edition

Copyright © 2019 by Wydawnictwo Amber Sp. z o.o.

ISBN 978-83-241-7149-1

Warszawa 2019. Wydanie I

Wydawnictwo AMBER Sp. z o.o.

02-954 Warszawa, ul. Królowej Marysieńki 58

www.wydawnictwoamber.pl

Konwersja do wydania elektronicznego

Dla Sarah, jak zawsze

Dla Kirsty i Holly, oczywiście

i dla Sama, Toma i Edwarda, w końcu

Ach, miła moja, dochowajmy wiary

sobie nawzajem! Bo świat, co przed nami

otwiera się na oścież, kusząc marzeniami,

bogactwem, nowinkami i pięknem bez miary,

to tylko pozór; nie ma w nim miłości,

światła ni piękna, ani też spełnienia,

ani leku, co ulgę przyniesie w cierpieniu.

Stoimy pośród mrocznej krainy podłości

rozdarci dylematem: walczyć czy uciekać?

Gdy jazgot armii głupców dobiega z daleka.

Matthew

1. SUPERKOMARY NAD ZAGWĄ

Theo wspinał się od samego rana po górskich drogach i wąskich ścieżkach. Potem, gdy znalazł się daleko od miasta, po śladach wydeptanych przez owce i wreszcie po nagich, ruchomych piargach. W końcu dotarł do skalnej stromizny i wędrował dalej, starając się trzymać rozpadlin i wąwozów, gdzie wciąż zalegał błękitny cień. Gdy dotarł na sam wierzchołek, słońce stało już wysoko na niebie. Zatrzymał się na chwilę, by złapać oddech i napić się wody. Szczyty górskie wokół niego drgały w ciepłym powietrzu unoszącym się nad rozpalonymi skałami.

Powoli, ostrożnie wspiął się na wąską skalną ostrogę odchodzącą od szczytu. Po obu stronach otwierała się przepaść; urwiska opadały na tysiąc metrów w dół, ku gruzowisku kamieni. Niżej zieleniły się drzewa; tu i ówdzie błyskała biała piana górskich potoków. Strącony stopą kamień spadał w ciszy niemal bez końca. Nad głową miał czyste niebo i nic poza tym. Wyprostował się, wziął głęboki oddech, podbiegł kilka kroków do skraju przepaści i skoczył.

Koziołkował w powietrzu, a widok nieba i gór, wirujących jak w kalejdoskopie, przyprawił go o zawrót głowy. Echo jego pierwszego krzyku ucichło i teraz słyszał tylko przyśpieszone bicie własnego serca i świst powietrza w uszach. Wciąż koziołkując na wietrze, wydostał się z cienia rzucanego przez rozpadlinę i znalazł się w pełnym słońcu. W ułamku sekundy dostrzegł daleko w dole swój dom – statyczne miasto Zagwę. Z tej wysokości miedziane kopuły i malowane domy wyglądały jak zabawki, a startujące i lądujące sterowce przypominały płatki kwiatów niesione wiatrem; rzeka wiła się w głębokim wąwozie, błyszcząc jak srebrna nitka.

Przyglądał się temu wszystkiemu z upodobaniem, aż widok zasłoniło mu skaliste zbocze. Był taki czas, gdy myślał, że już nigdy nie wróci do Zagwy. W obozie rekruckim Zielonej Burzy wbijano mu do głowy, że miłość do własnego domu i rodziny to luksus; lepiej o nim zapomnieć, jeśli zamierza odegrać rolę w wojnie, dzięki której świat zazieleni się na nowo. Później, gdy go schwytano i sprzedano do niewoli w pływającym mieście Brighton, śnił o domu całymi nocami, ale obawiał się, że rodzina go odepchnie. Rodzice byli antymobilistami starej daty. Myślał, że jego ucieczka w szeregi Burzy sprawi, że się go wyrzekną na zawsze. A jednak wrócił i znów znalazł się wśród rodzinnych, afrykańskich gór. Teraz snem wydawał mu się krótki pobyt na północy.

Wszystko to dzięki Wren, pomyślał, spadając. Wren… ta dziwna, odważna, zabawna dziewczyna, którą spotkał w Brighton. Też dostała się do niewoli. „Wracaj do rodziców”, powiedziała, gdy udało im się uciec. „Oni wciąż cię kochają. Będą szczęśliwi, gdy wrócisz. Ja to wiem”. Miała rację.

Zaskoczony ptak śmignął z lewej strony, przypominając mu, że skały w dole są twarde i nieprzyjazne, a on spada ku nim, i to z wielką szybkością. Otworzył wielki latawiec, który miał przypięty na plecach, i wydał okrzyk triumfu, gdy uprząż szarpnęła, skrzydła uniosły go ku górze i jego szaleńczy skok w dół zmienił się w pełne wdzięku szybowanie w przestworzach. Ryk wiatru w uszach ucichł, zastąpiony łagodniejszą muzyką: szeptem szerokich płacht z silikojedwabiu, skrzypieniem szkieletu i bambusowych rozpórek.

W dzieciństwie często przychodził tu z latawcem, by sprawdzić, czy starczy mu odwagi, żeby powierzyć się wiatrom i prądom termicznym. Wielu młodych Zagwańczyków tak robiło. Od chwili, gdy sześć miesięcy temu powrócił z północy, nie raz z zazdrością patrzył na kolorowe skrzydła unoszące się na tle gór, ale nie odważył się na lot. Ucieczka z domu bardzo go zmieniła. Czuł się starszy od swoich rówieśników, ale wolał ich unikać. Wstydził się tego, co mu się przydarzyło: był pilotem załogowej bomby-wirówki, potem jeńcem i wreszcie niewolnikiem. Ale tego ranka wszyscy jeźdźcy chmur zostali w Cytadeli, by przysłuchiwać się rozmowom z cudzoziemcami. Theo wiedział, że tego dnia będzie miał całe niebo dla siebie, więc już w chwili przebudzenia zatęsknił znowu za lataniem.

Spłynął niżej, niesiony powietrznym prądem jak jastrząb, i obserwował swój cień, wędrujący po nasłonecznionych blankach górskich zboczy. Prawdziwe jastrzębie, wiszące niżej, w szklistym powietrzu, odlatywały w bok, krzycząc przenikliwie ze zdziwienia i zaskoczenia, gdy przepływał nad nimi – szczupły czarny chłopak pod błękitnym skrzydłem – intruz w ich żywiole.

Wykręcił pętlę i pożałował, że Wren tego nie widzi. Ale Wren była teraz daleko. Przemierzała podniebne szlaki w sterowcu należącym do swojego ojca. Po ucieczce z Siódmego Nieba, napowietrznego pałacu burmistrza Brighton, gdy dotarli do mobilnego miasta Kom Ombo, Wren pomogła Theo zaokrętować się na frachtowiec, który zmierzał na południe. Gdy sterowiec przygotowywał się do odlotu, żegnali się na pomoście. Pocałował ją wtedy. I choć całował już inne dziewczęta, niektóre o wiele ładniejsze od niej, pocałunek Wren został razem z nim. Przypominał mu się w różnych niespodziewanych momentach, tak jak teraz. Gdy ją całował, opuściła ją cała wesołość i kąśliwa ironia. Stała, dygocąc, poważna i tak milcząca, jakby wsłuchiwała się z napięciem w coś poza zasięgiem jego uszu. Przez chwilę chciał powiedzieć jej, że ją kocha, i poprosić, by mu towarzyszyła, albo zaproponować, że z nią zostanie. Tylko że ona wtedy bardzo niepokoiła się o ojca, który miał jakiś atak, i była wściekła na matkę, która została w Siódmym Niebie, a potem ruszyła na pustynię. Miałby poczucie, że ją wykorzystuje. Zapamiętał ją, jak patrzy na sterowiec, który uniósł się w niebo, i macha ręką na pożegnanie, coraz mniejsza i mniejsza… aż wreszcie zniknęła.

Sześć miesięcy temu! To już pół roku… Najwyższy czas przestać o niej myśleć.

Przez chwilę nie myślał więc o niczym, tylko szybował i śmigał na falach powietrza, kierując się na zachód, aż między nim a Zagwą wyrosła góra. Zielona góra, nad którą powiewały poszarpane sztandary i chorągwie mgły, która unosiła się nad baldachimem chmurnego lasu.

Pół roku. Ależ świat się zmienił przez ten czas. To były nagłe, gwałtowne zmiany, jak ruch płyt tektonicznych. Napięcie, które narastało przez długie lata wojny z Zieloną Burzą nagle się rozmyło. Przede wszystkim zniknęła Łowczyni Fang. W Nefrytowej Pagodzie zasiadł nowy władca – generał Naga, znany jako twardogłowy przywódca. Jego pierwszym ruchem było odwrócenie ofensywy Traktionstadtsgesellschaft, związku mobilnych gigantów na Rdzawych Bagnach, i rozgromienie słowiańskich miast, które od lat atakowały północne granice Burzy. Ale potem, ku zdumieniu całego świta, odwołał napowietrzne armie i zawarł pokój z mobilnymi miastami. Po pewnym czasie rozeszły się pogłoski, że Zielona Burza wypuszcza więźniów politycznych i łagodzi drakońskie prawa. Mówiono nawet, że Naga planuje rozwiązać Burzę i ponownie powołać do życia dawną Ligę Antymobilistów. W końcu wysłał delegację na rozmowy z Królową i Radą Zagwy. Na jej czele stanęła żona generała, lady Naga.

Właśnie dlatego Theo poczuł, że musi wstać o świcie, wziąć swój stary latawiec i pójść w góry, wysoko ponad miasto. Rozmowy właśnie się zaczynały, i jego ojciec wraz z matką i siostrami poszli do Cytadeli, żeby popatrzeć na cudzoziemców. Wszyscy byli podekscytowani i pełni nadziei. Zagwa wystąpiła z Ligi Antymobilistów, kiedy do władzy doszła Zielona Burza. Powodem była doktryna wojny totalnej i armie trupów przywróconych do życia. Ale teraz (jak słyszał ojciec Theo) generał Naga zaproponował zawarcie formalnego pokoju z barbarzyńskimi miastami i powiadano nawet, że zamierza zdemontować Łowców. Gdyby tak postąpił, Zagwa i inne afrykańskie miasta mogłyby znowu przyłączyć się do Ligi i stanąć w obronie zielonego świata. Ojciec Theo bardzo chciał, żeby jego żona i dzieci byli świadkami tej historycznej chwili, a przede wszystkim chciał zobaczyć lady Nagę, która podobno była bardzo młoda i piękna.

Ale Theo dowiedział się już o Zielonej Burzy więcej, niżby chciał, i nie ufał zapewnieniom Nagi i jego wysłanników. W związku z tym, gdy cała Zagwa tłoczyła się w ogrodach Cytadeli, on szybował i nurkował w złocistym powietrzu i myślał o Wren.

Nagle dostrzegł jakiś ruch w dole, gdzie nic oprócz ptaków nie powinno się poruszać. To coś było większe od ptaka. Z białych mgieł nad chmurnym lasem wystartowały dwa malutkie statki powietrzne. Ich komory pomalowano na żółto i czarno, jak odwłoki os. Theo natychmiast rozpoznał miniaturowe gondole i zgrabne silniki. Nie na darmo podczas szkolenia w Zielonej Burzy uczył się na pamięć wglądu nieprzyjacielskich jednostek. To były superkomary „Cosgrove”, używane przez miasta z Traktionstadtsgesellschaft jako bojowe bombowce.

Tylko co tu robiły? Do tej pory miasta nigdy nie wysyłały swoich jednostek do Afryki, a już na pewno nie tak daleko na południe, do Zagwy.

Nagle zrozumiał. Są tu z powodu tych rozmów. Rakiety, które lśniły w wyrzutniach jak długie noże, za chwilę polecą w stronę Cytadeli, gdzie jest żona Nagi. A z nią królowa. I rodzina Theo.

Trzeba je zatrzymać.

To dziwne, że ogarnął go taki spokój. Kilka chwil temu też był spokojny. Cieszył się słońcem i czystym powietrzem. Teraz czekała go pewna śmierć, a jednak wszystko wydawało się takie normalne, jakby śmierć była częścią tego poranka, na równi z wiatrem i słońcem. Przechylił latawiec i zaczął opadać w stronę drugiego superkomara. Piloci jeszcze go nie zauważyli. Te sterowce były dwuosobowe; pewnie nikt na pokładzie nie spodziewał się ataku. Po chwili znalazł się tak blisko sterowca, że widział farbę złuszczającą się z osłon silników. Na sterach wytrawiono symbol Traktionstadtsgesellschaft: pięść w zbrojnej rękawicy, na tle koła. Theo był pod wrażeniem odwagi pilotów, którzy dotarli tak daleko na terytorium antymobilistów na sterowcach, które można było tak łatwo zidentyfikować.

Szarpnął latawiec do tyłu i zawisł nieruchomo w powietrzu. Nauczył się tej sztuczki w dzieciństwie, latając z kolegami w prądach powietrznych nad jeziorem Liemba. Tym razem nie chodziło jednak o nurkowanie do wody, ale o skok na twardą, obłą obudowę sterowca. Wdawało mu się, że wylądował z okropnym hałasem, ale wytłumaczył sobie w duchu, że piloci w gondoli niczego nie słyszeli, bo ryk potężnych silników na pewno zagłuszył jego skok. Wyswobodził się z uprzęży latawca. Próbował go wcisnąć między linki na powierzchni komory powietrznej, ale wiatr pochwycił go z taką siłą, że puścił tkaninę, bo porwałaby go ze sobą. Przywarł do linek i patrzył bezradnie, jak znika po zawietrznej.

Właśnie stracił jedyną szansę ucieczki, ale zanim zdążył się tym przejąć, tuż obok otworzył się luk, wyjrzała z niego głowa w skórzanym hełmie i spojrzała prosto na niego przez przyciemnione lotnicze gogle. Ktoś jednak go usłyszał. Rzucił się do luku i razem z pilotem spadli w dół z niskich schodków, lądując ciężko na metalowym pomoście między dwiema komorami powietrznymi statku. Theo wstał, ale pilot nawet nie drgnął. Widocznie stracił przytomność. To była kobieta, sądząc z wyglądu Tajka albo Laotanka. Theo nie miał pojęcia, że Azjaci walczą teraz po stronie mobilnych miast. A jednak jedna z nich znalazła się tu, odziana w mundur, na pokładzie sterowca lecącego ku Zagwie z wyrzutniami pełnymi rakiet.

To było co najmniej dziwne, ale nie miał czasu, by się nad tym zastanawiać. Zakneblował ją jej chustką, a potem odciął kawałek linki od sieci oplatającej komory i przywiązał kobietę za ręce do poręczy. Oprzytomniała, gdy zaciskał ostatnie węzły, i zaczęła się szarpać, rzucając mu gniewne spojrzenia zza popękanych gogli.

Zostawił ją tam i pośpiesznie ruszył do drabinki. Znalazł się w cieniu między komorami. Ryk silników rozdzierał mu uszy, zagłuszając stłumione przekleństwa dobiegające z góry. Gdy wsunął się do gondoli, oślepił go blask słońca, wpadający przez okna. Zamrugał. Drugi pilot stał przy pulpicie sterowniczym, tyłem do niego.

– Co to było? – zapytał w lotniczym esperanto.

W lotniczym esperanto? Fakt, to był język powszechnie używany przez pilotów, ale Theo myślał, że językiem Traktionstadtsgesellschaft był wyłącznie niemiecki.

– Jakiś ptak? – spytał tamten, manipulując przy pulpicie. Też był Azjatą. Theo pchnął go na przegrodę i zagroził nożem.

W dole, zza górskiego zbocza wychynęło już miasto. Załoga drugiego komara, nie mając pojęcia, co się dzieje z tyłu, na siostrzanym sterowcu, przestawiła stery i zaczęła lot nurkowy ku Cytadeli.

Theo zmusił pilota, by usiadł w fotelu i wymacał przełącznik radia. Był taki sam jak w jego bombie-wirówce, kiedy walczył w szeregach Burzy. Krzyknął do mikrofonu:

– Zagwa! Zagwa! Jesteś pod ostrzałem! Dwa sterowce! Jestem w drugim! – Pośpiesznie dodał ostatnie zdanie, gdy wokół niego zaczęły rozkwitać wybuchy działek przeciwlotniczych, a od opancerzonej gondoli odbił się granat, roztrzaskując szybę w oknie.

Pilot wybrał ten moment, by rzucić się na niego. Zerwał się z fotela i głową uderzył go w żebra. Theo puścił mikrofon, a pilot złapał go za drugą rękę, w której trzymał nóż. Siłowali się, walcząc o broń, ale po chwili wszędzie było pełno krwi. Ze zdziwieniem zorientował się, że to jego krew. Pilot dźgnął go znowu. Theo krzyknął z bólu i zaskoczenia, próbując odepchnąć ostrze. Wpatrzony w napiętą, gniewną twarz przeciwnika nawet nie zauważył, że pierwszy sterowiec zniknął w smudze żółtego płomienia. Fala uderzeniowa zaskoczyła ich obu i wybiła wszystkie okna gondoli. Po pancerzu załomotały odłamki. Śmigło przecięło gondolę jak ostrze kosy. Pilot wypadł przez olbrzymią dziurę w miejscu, gdzie była boczna ściana. Theo na zawsze zapamiętał niebotyczne zdumienie w jego szeroko otwartych oczach.

Zatoczył się w stronę radia i złapał dyndający na kablu mikrofon. Nie wiedział, czy jeszcze działa, ale i tak wykrzykiwał do niego, aż wyczerpanie, przerażenie i utrata krwi wzięły górę. Ostatnią rzeczą, jaką usłyszał, zanim osunął się na pokład, były głosy powtarzające, że pomoc jest już w drodze. Z Cytadeli wzniosły się w niebo dwie bliźniacze smugi dymu. Nad nimi, błękitne jak ważki, wznosiły się w złociste niebo sterowce Floty Powietrznej Zagwy.

2. SPRAWY SERCOWE

Nadawca: Wren Natsworthy

AMV „Jenny Haniver”

Peripatetiapolis

24 kwietnia, 1026 roku Nowej Ery

Kochany Theo,

mam nadzieję, że nie nudzi ci się w Zagwie? Na wypadek gdyby tak było, postanowiłam usiąść i napisać do ciebie prawdziwy list z relacją o wszystkich moich poczynaniach. Trudno uwierzyć, że to już tyle czasu… wydaje mi się że to wszystko zdarzyło się ledwie wczoraj – Brighton, Siódme Niebo i mama…

Wkrótce po twoim odlocie do Zagwy pożegnaliśmy też profesora Pennyroyala; ma przyjaciół w innych miastach i postanowił pojechać do nich w gości – a raczej żyć na ich koszt. Tak mi się wydaje, bo z Siódmego Nieba nie zabrał nic poza ubraniami. Zresztą były tak dziwaczne, że niewiele za nie dostał na bazarze w Kom Ombo. Szczerze mówiąc, było mi go prawie żal. Sporo nam pomógł. Doprowadził nas do Kom Ombo, a potem tak długo dręczył lekarzy w tutejszym szpitalu, aż zajęli się tatą za darmo. Myślę, że nic mu nie będzie (to znaczy Pennyroyalowi). Powiedział, że chce napisać następną książkę, tym razem o bitwie nad Brighton. Obiecał mi, że nie będzie kłamał, szczególnie na nasz temat, ale podejrzewam, że zapomni o tej obietnicy, gdy tylko usiądzie do pisania.

Z tatą wszystko w porządku. Lekarze z Kom Ombo dali mu jakieś zielone pigułki, po których trochę mniej go boli. Od czasu tej strasznej nocy w Siódmym Niebie nie miał żadnego ataku. Ale strasznie się zestarzał i strasznie posmutniał. Naturalnie z powodu mamy. On ją naprawdę kocha, pomimo tego, jaka ona jest. Rozpacza, że jest z dala od niej, i nawet nie wie, czy ona żyje. Ale stara się być dzielny.

Myślałam, że kiedy poczuje się lepiej, będzie chciał mnie odwieźć prosto do domu, do Anchorage w Winlandii, ale nawet o tym nie wspomniał. Wędrujemy więc teraz Ptasimi Szlakami. Rozglądamy się po świecie i trochę handlujemy – głównie antykami i starymi urządzeniami. Nieszkodliwymi rzeczami, które w niczym nie przypominają tej okropnej Cynowej Księgi! Całkiem nieźle nam się powodzi – na tyle dobrze, że odmalowaliśmy nasz sterowiec i zrobiliśmy remont silników. Przemianowaliśmy go na „Jenny Haniver”. Tak się nazywał dawno temu, zanim profesor Pennyroyal ukradł go rodzicom. Z początku baliśmy się, że to może być niebezpieczne, ale chyba nikt już nie pamięta, że tak nazywał się sterowiec Łowczyni Fang. A nawet jeśli, to nikogo to już nie obchodzi.

Słyszałeś o zawieszeniu broni? Zawsze mi się wydawało, że generał Naga to dobry człowiek. Kiedy żołnierze Burzy pochwycili nas w Siódmym Niebie, chcieli mnie kłuć bagnetami, a Naga to zauważył i im zabronił. To miło, że nowy przywódca Burzy zabrania takiego traktowania ludzi. Tak czy owak, wszyscy strasznie się cieszą z tego zawieszania broni i mają nadzieję, że wojna wkrótce się skończy. Ja też na to liczę.

Szybko się przyzwyczaiłam do życia wędrownego handlarza. Gdybyś mnie teraz zobaczył, zdziwiłbyś się, jak się zmieniłam. Obcięłam włosy według najnowszej mody, trochę skośnie, więc z jednej strony sięgają aż za policzek, a z drugiej tylko do ucha. Może to zabrzmi jak próżność, ale strasznie elegancko to wygląda… tylko czasem mi się zdaje, że stoję na pochylni. Mam też nowe buty, takie wysokie, i skórzaną kurtkę. Nie taką długą jak tata i inni piloci z dawnych lat, ale tunikę, z czerwoną jedwabną podszewką i takimi obszyciami, które nazywają się złogi, wyłogi czy jakoś tak. W tej chwili siedzę w kawiarni niedaleko lotniska, tu w Peripatetiapolis, i czuję się jak prawdziwa pilotka. Fajnie jest w takim latającym mieście. Wyrosłam w zapyziałym Anchorage i nie miałam pojęcia, jak wyglądają prawdziwe napowietrzne miasta, ale teraz, gdy byłam już w kilku, strasznie mi się tu podoba. Ci wszyscy ludzie, ten ruch na ulicach i silniki, od których dygocą ściany, a człowiek ma wrażenie, że całe miasto jest wielkim, żywym zwierzakiem. Czekam teraz na tatę, który poszedł gdzieś na wyższy poziom, zobaczyć, czy tutejsi lekarze mają lepsze pigułki niż te konowały w Kom Ombo. Oczywiście, nie chciał iść, ale w końcu go przekonałam! I kiedy tak siedziałam, zaczęłam myśleć o tobie. Często mi się to zdarza, wiesz? Więc pomyślałam też, że…

Nie, to na nic, stwierdziła. Zgniotła kartkę i wrzuciła do najbliższego kosza. Całkiem nieźle się w tym wyszkoliła. To już chyba ze dwudziesty list, który napisała do Theo… tylko że jak na razie żadnego z nich nie wysłała. Owszem, posłała mu kartkę na Boże Narodzenie, bo choć nie był przesadnie religijny, mieszkał w katolickim mieście i pewnie obchodził te wszystkie ich dziwne, staromodne festiwale. Ale właściwie nic na niej nie napisała poza życzeniami i paru słowami o tym, co u niej słychać.

Rzecz w tym, że Theo pewnie już dawno o niej zapomniał. A nawet jeśli pamiętał, raczej nie interesowały go jej nowe ciuchy, fryzura ani w ogóle nic takiego. Pewnie byłby w szoku, gdyby przeczytał, że podoba jej się miasto, był przecież zagorzałym antymobilistą i potrafił być dość surowy.

Tylko że nie potrafiła o nim zapomnieć. O jego odwadze w Siódmym Niebie. I o pożegnalnym pocałunku na nabrzeżu w Kom Ombo, między zwojami poplamionych smarem lin, metalowymi zaciskami do cum, wśród krzyku portowych pracowników i huku silników. Nigdy przedtem się nie całowała. Nie miała pojęcia, jak się zachować; nie była pewna, co zrobić z nosem. Kiedy ich zęby zderzyły się ze sobą, przestraszyła się, że wszystko pokręciła. Theo tylko się zaśmiał i powiedział, że ten pocałunek jest strasznie zabawny. Odpowiedziała, że gdyby miała szansę potrenować, na pewno by jej się to lepiej udało, ale kapitan sterowca właśnie zawołał: „Wszyscy podróżni na pokład! Odlatujemy”, i zaczął rzucać cumy, więc nie było już czasu…

Od tej pory minęło sześć miesięcy. Theo napisał tylko jeden list, który dotarł do Wren w styczniu, w obskurnym lotniczym karawanseraju w górach Tannhäuser. Dowiedziała się z niego, że bezpiecznie dotarł do domu i że rodzina serdecznie go powitała, „jak syna marnotrawnego” (cokolwiek to miało znaczyć).

Do tej pory nie udało jej się poskładać odpowiedzi.

– Niech to szlag! – mruknęła i zamówiła jeszcze jedną kawę.

Ojciec Wren, Tom Natsworthy, nie raz zaglądał śmierci w twarz i przeżył w życiu niejedną przerażającą chwilę, ale nigdy nie przeszył go taki chłód jak teraz. Leżał zupełnie nagi na chłodnej kozetce w gabinecie specjalisty chorób serca mieszczącym się na przedostatnim poziomie Peripatetiapolis. Zawieszona nad nim maszyna o długiej szyi z mnóstwem przegubów kręciła metalową głowicą na boki, przyglądając mu się pytająco. Tom był przekonany, że te zielone, błyszczące soczewki na głowicy wyjęto z jakiegoś Łowcy. W ostatnich czasach części Łowców można było bez trudu zdobyć. Powinien się cieszyć, że długie lata wojny przyniosły też dobre rzeczy: nowe techniki medyczne i urządzenia diagnostyczne takie jak to, które go badało. Ale kiedy zimna stalowa głowica znalazła się tuż przy jego piersi, i usłyszał zgrzyt trybów i szmer urządzeń pracujących za zielonymi oczyma, mógł myśleć tylko o Łowcy Shrike’u, który przed wielu laty ścigał ich z Hester po manowcach, w tym samym roku, w którym przestał istnieć Londyn.

Kiedy było po wszystkim i doktor Chernowyth wyłączył maszynę, i wyszedł ze swojej kabiny obitej ołowiem, nie potrafił powiedzieć nic ponadto, co Tom od dawna odgadł. Miał wadę serca. Przyczyną była kula wystrzelona wiele lat temu przez Pennyroyala w Anchorage. Wada się pogarszała i pewnego dnia pewnie go zabije. Został mu rok, dwa, może nawet pięć, ale nie więcej.

Lekarz wydął wargi, pokręcił głową i doradził, żeby dbał o siebie, ale Tom tylko się roześmiał. Jak ma o siebie dbać, handlując starociami na powietrznych trasach? Jedynym rozwiązaniem byłby powrót do Anchorage, ale nie potrafiłby wrócić teraz, gdy dowiedział się wszystkiego o Hester. Sam nie miał się czego wstydzić. To nie on wydał miasto na łup Wilczego Stada z Archangielska, to nie on zamordował człowieka na zaśnieżonej ulicy. Ale wstydził się za żonę i za to, że jak ostatni głupiec przeżył z nią tyle lat i ani przez chwilę nie podejrzewał, że go okłamywała.

Poza tym Wren nigdy by mu nie wybaczyła, gdyby zabrał ją teraz do domu. Kochała przygody jak on sam w jej wieku. Podobało jej się życie na podniebnych szlakach i zapowiadała się na świetną pilotkę. Zostaną tu, gdzie chcą, będą latać i handlować razem. Nauczy ją, jak sobie radzić na niebie, żeby nie wpakować się w kłopoty, a kiedy Pani Śmierć przyjdzie, by go zabrać do Krainy Bez Słońca, Wren odziedziczy po nim „Jenny Haniver” i sama wybierze, jak chce żyć: czy w spokojnej Winlandii czy wolna jak ptak na niebie. Wiadomości docierające ze wschodu budziły nadzieję. Jeśli zawieszenie broni się utrzyma, wkrótce pojawi się mnóstwo okazji do robienia interesów.

Gdy wyszedł z gabinetu doktora Chernowytha, od razu poczuł się lepiej. Tu, pod wieczornym niebem, śmierć wydawała się niemożliwa. Miasto kołysało się lekko, wędrując na północ wzdłuż skalistego wybrzeża Wielkiego Terenu Polowań. Niżej, na srebrzystym morzu rozjaśnionym promieniami zachodzącego słońca, jakieś rybackie miasteczko próbowało dotrzymać mu kroku, otoczone chmurą mew. Tom przez chwilę przyglądał mu się z pomostu obserwacyjnego, a potem zjechał windą na główny poziom i ruszył przez zatłoczony rynek za lotniskiem. Przypomniał sobie, jak po raz pierwszy odwiedził to miasto, z Hester i Anną Fang, dwadzieścia lat temu. Przy jednym z tych straganów kupił dla Hester czerwony szal, żeby nie musiała zasłaniać ręką swojej przeciętej blizną twarzy…

Nie miał teraz ochoty myśleć o Hester. Kiedy to robił, zawsze przypominał sobie ich pożegnanie i to, co zrobiła. Wtedy ogarniał go taki gniew, że serce tłukło mu się w piersi i boleśnie ściskało. Nie stać go już było na takie myśli.

Ruszył w stronę lotniska, układając w myślach, co powie Wren o wynikach badania. („Nie ma się czym przejmować. Nawet nie chcieli mnie operować”.) Mijając Salon Aukcyjny Techniki Dawnej Pondicherry’ego zatrzymał się, żeby przepuścić grupę kupców. Jedna z tych osób wydała mu się znajoma – kobieta w tym samym wieku co on, dość ładna. Chyba jej się powiodło na aukcji, bo niosła jakąś dużą, ciężką paczkę. Nie zauważyła go, więc powędrował dalej, starając się przypomnieć sobie, gdzie ją poznał i jak się nazywa. Chyba Katie. Nie, raczej Klytia. Tak jest. Klytia Potts.

Zatrzymał się, odwrócił i popatrzył za nią. To nie mogła być Klytia. Klytia była przecież historyczką, rok wyżej od niego w Cechu, w czasach przed zagładą Londynu. Zabiła ją MEDUSA, tak jak wszystkich innych mieszkańców tego miasta. To nie mogła być ona. Pamięć spłatała mu figla.

Ale ta kobieta była taka podobna do niej!

Ruszył kilka kroków za nią. Szła żwawo schodami, w stronę nabrzeża, gdzie cumowały sterowce.

– Klytia! – zawołał. Odwróciła się w jego stronę. To była naprawdę ona. Teraz miał już pewność. Zaśmiał się ze zdziwienia i z radości, a potem zawołał znowu:

– Klytia! To ja! Tom Natsworthy!

Grupa kupców zasłoniła mu widok. Kiedy przeszli, kobiety już nie było. Ruszył pośpiesznie ku schodom, ignorując ostrzegawcze kłucie w piersi. Próbował sobie wyobrazić, jak przeżyła MEDUSĘ. Jakim cudem znalazła się poza miastem w chwili wybuchu? Słyszał o kilku londyńczykach, którzy przeżyli, ale wszyscy należeli do Cechu Kupców i tego strasznego dnia przebywali w innych, odległych miastach. W Gnieździe Szerszeni Hester spotkała tego okropnego Inżyniera Popjoya, ale on był głęboko w Trzewiach, kiedy MEDUSA wybuchła…

Energicznie przepychał się przez tłum na schodach. W końcu dostrzegł Klytię, która umykała przed nim po nabrzeżu parkingowym dla sterowców, które planowały dłuższy pobyt. Trudno ją za to winić, skoro tak wykrzykiwał jej imię. Pewnie była za daleko, żeby go rozpoznać, i pomyślała, że jest wariatem. Albo że woła ją jakiś kupiec zły, że go przelicytowała na aukcji. Ruszył jeszcze szybciej, żeby jej wszystko wytłumaczyć, a ona zaczęła biec po kolejnych schodach w kierunku Doku 7, gdzie kotwiczył nieduży, elegancki powietrzny statek. Zatrzymał się u podnóża schodów, żeby złapać oddech. Na doku wypisano kredą, że sterowiec to „Archeopteryks”, zarejestrowany w Airhaven, pod komendą Cruwys Morchard. Potem, pamiętając, by nie biec, nie krzyczeć ani w żaden sposób nie irytować swojej znajomej, ruszył jej śladem. Naturalnie, ze swoim wykształceniem Klytia Potts bez trudu zatrudniłaby się u handlarza dawną technologią. Pewnie kapitan Morchard korzysta z jej doświadczenia i wiedzy i dlatego wysłał ją na aukcję.

U szczytu schodów znowu zatrzymał się na odpoczynek. Serce biło mu jak młotem. „ Archeopteryks” górował nad nim w mroku. Statek miał kamuflaż: gondolę i spód komór powietrznych razem z silnikami pomalowano na niebiesko, a górę w brązowo-zielono-szare plamy. Przy trapie, oświetlonym bladym, elektrycznym światłem, stało dwóch załogantów. Wyglądali nieprzyjaźnie i odpychająco, jak padliniarze z Rubieży. Na widok Klytii jeden z nich zawołał:

– Jak tam? Zgarnęłaś je?

– Jasne – odpowiedziała, wskazując ruchem głowy swoją paczkę. Drugi mężczyzna podszedł, żeby ją od niej wziąć, i spostrzegł Toma. Klytia chyba zauważyła, że zmienił się na twarzy, bo obejrzała się, by zobaczyć dlaczego.

– Klytia? – powiedział Tom. – To ja, Tom Natsworthy. Czeladnik trzeciej kategorii z Cechu Historyków. Z Londynu. Pewnie mnie nie pamiętasz. Przecież minęło już… ile? Prawie dwadzieścia lat! Pewnie myślałaś, że nie żyję…

Z początku był pewny, że go poznała i że się ucieszyła. Ale potem coś w jej oczach się zmieniło. Zrobiła krok w tył, odsuwając się od niego, i spojrzała na mężczyzn na trapie. Jeden z nich – wysoki, chudy, z ogoloną głową – położył dłoń na rękojeści miecza i powiedział:

– Przeszkadza pani ten typek, panno Morchard?

– Spokojnie, Lurpak – odpowiedziała Klytia i gestem nakazała mu zostać na miejscu. Podeszła do Toma i odezwała się uprzejmie:

– Przepraszam pana, ale chyba pomylił mnie pan z kimś innym. Jestem Cruwys Morchard, kapitan tego statku. Nie znam nikogo z Londynu.

– Ale pani… – zaczął Tom. Przyjrzał jej się dokładnie, zmieszany i zakłopotany.

Był pewny, że to Klytia Potts. Trochę przytyła, tak jak i on, a jej włosy, niegdyś ciemne, były przyprószone srebrem, jakby pokryła je pajęczyna, ale twarz była taka sama… z wyjątkiem miejsca między brwiami, gdzie Klytia Potts miała wytatuowane niebieskie oko – symbol Cechu Historyków. Po tatuażu, z którego była niegdyś taka dumna, nie zostało śladu.

Tom zaczął mieć wątpliwości. To było w końcu dwadzieścia lat temu. Może rzeczywiście się pomylił.

– Przepraszam, ale jest pani do niej bardzo podobna – stwierdził.

– Nic nie szkodzi – odpowiedziała z uroczym uśmiechem. – Już mam taką twarz. Zawsze mnie z kimś mylą.

– Naprawdę jest pani do niej niezwykle podobna – powtórzył w nadziei, że kobieta zmieni zdanie i w końcu przyzna się, że jest Klytią Potts.

Ale ona tylko skinęła głową i odeszła. Jej ludzie bacznie przyglądali się Tomowi, pomagając jej wejść na trap z ciężką paczką. Nie pozostało mu nic innego, jak przeprosić jeszcze raz, odwrócić się i odejść, rumieniąc się ze wstydu. Ruszył w stronę swojego sterowca, kiedy nagle usłyszał, jak silniki „Archeopteryksa” budzą się do życia. Patrzył, jak statek wznosi się w nocne niebo i szybko nabiera szybkości, a potem znika z widoku, kierując się na wschód.

Co było bardzo dziwne, bo według informacji wypisanych przy doku statek miał cumować w Peripatetiapolis jeszcze dwa dni.

3. TAJEMNICZA PANNA MORCHARD

Jestem pewny, że to ona! – wykrzyknął Tom po raz kolejny. Jedli kolację w barze Wesoły Sterowiec. – Oczywiście, postarzała się i nie miała na czole tatuażu Cechu, co mnie trochę zmyliło. Ale tatuaż można usunąć, prawda?

– Nie podniecaj się tak, tato – odpowiedziała Wren.

– Nie jestem podniecony, tylko zaciekawiony! Jeśli to naprawdę Klytia, to jakim cudem przeżyła? I dlaczego nie chce się przyznać, kim jest?

Tej nocy źle spał. Wren też nie mogła zasnąć w swojej kabinie. Słyszała, jak o trzeciej nad ranem wyszedł z tylnej kabiny, przeszedł korytarzem do mesy i robił sobie herbatę najciszej, jak potrafił.

Z początku zaczęła się o niego niepokoić. Niezbyt wierzyła w jego relację z wizyty u lekarza i była pewna, że nie powinien łazić po nocach, myśląc o tajemniczych pilotkach. Ale potem doszła do wniosku, że może to spotkanie wyjdzie mu na dobre. Od miesięcy nie był tak ożywiony jak przy kolacji, kiedy opowiadał o swojej znajomej. Niepokój, który opanował go po zniknięciu matki, rozwiał się bez śladu. Zachowywał się jak dawniej, zadawał setki pytań i snuł swoje teorie. Trudno powiedzieć, czy tak go poruszyła tajemniczość tej kobiety, czy też wspomnienie utraconego rodzinnego miasta. Może po prostu kiedyś kochał się w tej Klytii Potts? Tak czy owak, dobrze mu zrobiło, że zaczął myśleć o kimś innym, a nie tylko o mamie.

Przy śniadaniu następnego dnia powiedziała więc:

– Powinniśmy się temu przyjrzeć bliżej. Dowiedzieć się czegoś więcej o tej podejrzanej Cruwys Morchard.

– Ale jak? – spytał ojciec. – „Archeopteryks” jest już na pewno setki mil stąd.

– Mówiłeś, że kupiła coś na aukcji. Możemy zacząć od tego.

Kiedy pan Pondicherry, postawny, elegancki dżentelmen oderwał wzrok od ksiąg rachunkowych i spojrzał na Toma i Wren, którzy właśnie weszli do jego niewielkiego biura, rozpromienił się i jakby urósł. W tym sezonie załoga „Jenny Haniver” sprzedała sporo wartościowych antyków w jego Salonie Aukcyjnym Techniki Dawnej.

– Pan Natsworthy! – wykrzyknął kordialnie. – I panna Natsworthy! Jak miło was widzieć!

Wstał na powitanie i odsunął bogato haftowany srebrem rękaw, odsłaniając pulchną brązową dłoń, którą Tom uścisnął.

– Mam nadzieję, że dobrze się czujecie? Bogowie Niebios patrzą na was łaskawym okiem? Co dzisiaj dla mnie macie?

– Tym razem same pytania – wyznał Tom. – Czy mógłby mi pan powiedzieć parę słów o archeolożce Cruwys Morchard? Pracuje na własny rachunek. Wczoraj kupiła coś od pana…

– O kapitan „Archeopteryksa”? – Pan Pondicherry zamyślił się. – Owszem, znam ją dobrze, ale obawiam się, że nie mogę się dzielić takimi informacjami.

– Naturalnie – odparł Tom. – Bardzo przepraszam.

Wren, która spodziewała się takiego obrotu spraw, wyciągnęła z kieszeni kurtki niewielkie zawiniątko i położyła je na bibule, na biurku aukcjonariusza. Pondicherry zamruczał jak kot na widok jego zawartości. Wewnątrz leżał niewielki, płaski prostokąt ze srebrzystego metalu z malutkimi, owalnymi klawiszami, na których wciąż widać było ślady cyfr.

– To starożytny telefon komórkowy – powiedziała. – Kupiliśmy go w zeszłym miesiącu od padliniarza, który nie miał pojęcia, co to jest. Tata chciał go sprzedać na własną rękę, ale jestem pewna, że chętnie wystawiłby go w Salonie Aukcyjnym, gdyby…

– Wren! – oburzył się ojciec, zaskoczony jej przebiegłością.

Pan Pondicherry przyjrzał się antykowi z bliska, a potem włożył jubilerski monokl do oka.

– Znakomity! – wykrzyknął. – Świetnie zachowany! Handel tymi drobiazgami zdecydowanie nabiera tempa teraz, gdy widać pokój na horyzoncie. Podobno generał Naga nie ma czasu na toczenie bitew, bo wziął sobie śliczną młodą żonę. Równie ładną jak nasza Cruwys Morchard… – Spojrzał na Toma i puścił do niego oko zza powiększającego źrenicę monokla.

– Dobrze. Niech to zostanie między nami, ale panna Morchard rzeczywiście była tu wczoraj. Kupiła zestaw spirali Kliesta.

– A po jakie licho? – zdziwił się Tom.

– Kto to wie? – Pan Pondicherry uśmiechnął się szeroko i rozłożył ręce, jakby chciał powiedzieć: „Co mnie obchodzi, co klienci robią ze szmelcem, który u mnie kupują… jak długo płacą mi prowizję”. – Do niczego się to nie nadaje. Poza handlem. A panna Morchard właśnie tym się zajmuje. Kupuje i sprzedaje antyczne urządzenia i jest w tym bardzo dobra. Wędruje po podniebnych szlakach od małego.

– Czy kiedyś panu wspominała, skąd pochodzi? – podchwyciła Wren.

Pan Pondicherry zamyślił się na moment.

– Jej sterowiec jest zarejestrowany w Airhaven – odpowiedział.

– Tak, wiemy. Chodziło mi o to, gdzie się urodziła. I gdzie zdobywała wyszkolenie. Widzi pan, podejrzewamy, że pochodzi z Londynu.

Aukcjonariusz spojrzał na nią wyrozumiale i znowu puścił oko do Toma, wsuwając stary telefon do szuflady biurka.

– Och, panie N., młode damy to takie romantyczki! Słowo daję, panno Wren! Nie ma ludzi, którzy pochodzą z Londynu!

Po spotkaniu poszli na kawę na jeden z tarasów z widokiem na wschód i spoglądali na bezkresne równiny Wielkiego Terenu Polowań. Dzień był prawdziwie wiosenny: złocisty i ciepły. Zielona mgiełka wypełniała potężne koleiny i ślady gąsienic, wyciśnięte w ziemi przez ruchome miasta, a po niebie śmigały ptaki. Daleko na wschodzie górnicze miasteczko wgryzało się w linie wzgórz, które jakimś cudem zostały nietknięte do tej pory.

– Najdziwniejsze jest to, że to nazwisko wydaje mi się znajome. Tylko nie pamiętam, gdzie je słyszałem. Cruwys Morchard. Pewnie na podniebnych szlakach, w dawnych czasach… – Dolał Wren kawy. – Pewnie myślisz, że jestem głupi, bo tak się tym przejmuję. Ale na samą myśl, że mimo wszystko chodzi po świecie jeszcze jedna osoba z Cechu Historyków…

Nie potrafił tego wyjaśnić. Ostatnio coraz częściej myślał o młodości, którą spędził w londyńskim muzeum. Żal mu było, że wraz z jego śmiercią umrze też pamięć o tym miejscu. Gdyby naprawdę żył ktoś jeszcze z Cechu, ktoś, kto wyrósł pośród tych samych zakurzonych galerii i pachnących woskiem korytarzy, kto drzemał na wykładach starego Arkengartha i słuchał, jak Chudleigh Pomeroy narzeka na kiepskie zabezpieczenie przeciwwstrząsowe budynku, nie byłby jedynym strażnikiem pamięci. Inni przejęliby tę odpowiedzialność po jego śmierci.

– Nie rozumiem jednego – odparła Wren. – Dlaczego ona nie chce się przyznać. Przecież to byłby punkt na jej korzyść, skoro handluje antykami. Powinna wszystkim mówić, że pochodzi z Londynu i uczyła się w Cechu Historyków.

Tom wzruszył ramionami.

– Ja też nigdy o tym nie rozpowiadałem, kiedy handlowaliśmy z twoją matką. Londyn nie cieszył się wtedy popularnością. Poczynania Cechu Inżynierów zachwiały równowagą całego świata. Wiele miast było tym przerażonych, a w dodatku te wydarzenia doprowadziły do pojawienia się Zielonej Burzy. Podejrzewam, że Klytia zmieniła nazwisko z podobnych powodów. Pottsowie byli znaną londyńską rodziną, z której pochodziło wielu radnych i cechmistrzów, od czasów wielkiego Quirke’a. Dziadek Klytii, stary Pizystrat Potts, był przez wiele lat lordem burmistrzem. Jeśli nie chcesz, by cię kojarzono z Londynem, lepiej nie przedstawiać się jako Klytia Potts.

– A te rzeczy, które kupiła u pana Pondicherrjego? Co to takiego?

– Spirale Kliesta?

– Nigdy o nich nie słyszałam.

– Nic dziwnego. Pochodzą z czasów Imperium Elektrycznego, które rozwijało się na tych ziemiach przed nadejściem Kultury Niebieskiego Metalu, około dziesięciu tysięcy lat przed wybuchem.

– Do czego służą?

– Nikt tego nie wie – odparł Tom. – Zanussi Kliest, londyński historyk, który się nimi zajmował, twierdził, że skupiają jakąś tam energię elektromagnetyczną, ale nikt nigdy nie wpadł, jak to wykorzystać w praktyce. Imperium Elektryczne było ślepą uliczką pod względem techniki.

– Więc te spirale są nic niewarte?

– Jedynie jako ciekawostki. Są dość ładne.

– To po co je kupiła?

Tom znowu wzruszył ramionami.

– Pewnie sama ma na nie kupca. Może jakiegoś kolekcjonera.

– Powinniśmy ruszyć jej śladem – stwierdziła Wren.

– Ale dokąd? Pytałem wczoraj w kapitanacie portu. „Archeopteryks” nie zostawił żadnych informacji o porcie przeznaczenia.

– Na wschód – odpowiedziała Wren z pewnością osoby, która zajmowała się handlem lotniczym przez cały sezon i czuła, że już wszystko rozumie. – Teraz wszyscy lecą na wschód, póki trwa zawieszenie broni. My też powinniśmy. Nawet jeśli nie spotkamy Klytii, to na pewno zrobimy jakieś interesy. A ja bardzo chciałabym poznać środkowy region Terenu Polowań. Moglibyśmy polecieć do Airhaven. W tamtejszym urzędzie rejestracyjnym na pewno mają więcej informacji o samozwańczej pannie Cruwys Morchard i jej sterowcu.

Tom dopił kawę.

– Myślałem, że tej wiosny chciałabyś polecieć na południe. Twój znajomy Theo jest wciąż w Zagwie, prawda? Pewnie pozwoliliby nam tam wylądować…

– Nie przyszło mi to do głowy – odparła Wren, mimochodem czerwieniąc się jak burak.

– Polubiłem Theo – dodał Tom. – To dobry chłopak. Miły i dobrze wychowany. A do tego taki przystojny…

– Tato! – mruknęła ostrzegawczo, żeby przestał z niej żartować. Potem odpuściła, westchnęła i wzięła go za rękę.

– Posłuchaj. On jest tak dobrze wychowany dlatego, że pochodzi z bardzo bogatej rodziny. Mają mnóstwo pieniędzy i mieszkają w mieście, w którym kwitła zaawansowana cywilizacja, gdy nasi przodkowie latali w zwierzęcych skórach i bili się o ochłapy na ruinach Europy. Dlaczego miałby zwrócić na mnie uwagę?

– Byłby głupi, gdyby tego nie zrobił – odpowiedział Tom. – A na moje oko nie jest głupi.

Westchnęła z przesadną desperacją. Dlaczego on nic nie rozumie? Theo mieszka w swoim rodzinnym mieście, wśród tłumu dziewcząt o wiele ładniejszych od niej. Może rodzice już go ożenili, a nawet jeśli nie, to dawno już zapomniał o Wren. Ten pocałunek, który dla niej był tak ważny, dla niego prawdopodobnie nic nie znaczył. Zrobiłaby z siebie idiotkę, gdyby poleciała do Zagwy, zapukała do jego drzwi i miała nadzieję, że podejmą znajomość w miejscu, gdzie się zakończyła.

– Lepiej lećmy na wschód, tato – oznajmiła. – Poszukajmy tej całej Klytii Potts.

4. LADY NAGA

Theo, który od wielu dni dryfował leniwie na falach bólu na przemian ze środkami uśmierzającymi, w końcu wychynął na powierzchnię. Był w czystej, białej sali szpitalnej w rodzinnej Zagwie. Zza moskitiery i mgły wspomnień zobaczył szeroko otwarte okno i wieczorne cienie na zboczach gór. Przy łóżku siedzieli rodzice i siostry Miriam i Kaelo. Powoli dotarło do niego, że musiał być bardzo poważnie ranny, bo siostry zamiast dokuczać mu i naśmiewać się, że głupio wygląda w bandażach i z siniakami, miały płaczliwe miny i zaczęły go całować.

– Bogu dzięki, Bogu dzięki – powtarzała matka. Ojciec pochylił się nad nim i odezwał się:

– Wyliżesz się z tego, Theo. Ale przez chwilę niedobrze to wyglądało.

– Nóż… – powiedział Theo, dotykając brzucha owiniętego czystym, szorstkim bandażem. – Rakiety… Poleciały na Cytadelę!

– Wybuchły w ogrodach, nie robiąc nikomu krzywdy – uspokoił go ojciec. – Nie było żadnych ofiar. Poza tobą. Zostałeś poważnie ranny, Theo, i straciłeś mnóstwo krwi. Kiedy nasi piloci cię tu przynieśli, lekarze chcieli dać za wygraną. Ale kiedy ambasador Zielonej Burzy, ta lady Naga, usłyszała, co się z tobą stało, przyszła tu do szpitala i sama się tobą zajęła. Przed ślubem była czymś w rodzaju chirurga. Dobrze wie, co człowiek ma w środku, co do tego nie ma dwóch zdań. Jesteś teraz sławny, wiesz, Theo? Żyjesz dzięki żonie generała Nagi!

– Uratowałeś jej życie, a ona w zamian uratowała twoje – dodała Miriam.

– Ucieszy się na wieść, że dochodzisz do siebie! – wykrzyknęła matka. – Była pod wielkim wrażeniem twojej odwagi i bardzo się tobą interesuje. – Z dumą wskazała na kwiaty w rogu pokoju, które przysłała lady Naga. – Po operacji przyszła do mnie osobiście, powiedzieć mi, że wszystko się dobrze udało – dodała rozpromieniona. Gość z Shan Guo wyraźnie ją zauroczył. – Lady Naga to bardzo dobry człowiek, Theo.

– Jeśli jest taka dobra, to co robi w szeregach Zielonej Burzy? – spytał.

– Czasem życie się tak układa – podsunął ojciec. – Zdaje mi się, że ją polubisz, Theo. Mam jej przekazać wiadomość, że się lepiej czujesz? Jestem pewny, że będzie chciała się z tobą zobaczyć i porozmawiać…

Theo pokręcił głową, wyjaśniając, że jeszcze nie czuje się na siłach. Cieszył się, że udało mu się powstrzymać barbarzyńskich napastników, był wdzięczny lady Nadze za ocalenie życia, ale czuł się nieswojo, zawdzięczając je osobie z szeregów Zielonej Burzy.

Następnego dnia wypisano go do domu. Z każdym następnym tygodniem czuł się silniejszy. Starał się nie myśleć o lady Nadze, choć rodzice ciągle o niej wspominali. Szczerze mówiąc, cała Zagwa o niej mówiła. Wszyscy już słyszeli o tym, jak zdjęła swoje piękne szaty i przywdziała lekarski kitel, żeby uratować życie młodego Theo Ngoni. Co dnia pojawiały się nowe wiadomości – na przykład o tym, że poszła do starożytnej katedry wykutej w skałach Mount Zagwa w Mrocznych Wiekach, i modliła się tam z samym biskupem. Wszyscy, z wyjątkiem Theo, uznali, że to dobry znak. On podejrzewał, że to kolejny podstęp Zielonej Burzy.

Dwójka doradców królowej przyszła z wizytą, pytając, co zapamiętał z potyczki na pokładzie sterowca. Powiedzieli mu, że przesłuchują także schwytaną pilotkę, ale bez powodzenia. Pogratulowali mu odwagi.

– To nie była żadna odwaga. Po prostu nie miałem wyboru – odpowiedział. Ale w duchu poczuł przypływ dumy. Cieszył się, że mieszkańcy jego miasta będą go uważali za bohatera, a nie za zdrajcę, który uciekł do Zielonej Burzy. – Cieszę się, że zatrzymałem tych mieszczuchów, zanim kogoś skrzywdzili – wyznał doradcom. Słysząc to, wymienili między sobą dziwne, znaczące spojrzenia. Młodszy chyba chciał coś powiedzieć, ale starszy go powstrzymał. W chwilę po tym wyszli.

Za oknami domu rodziców Zagwa przypiekała się w promieniach słońca. Miasto, widziane z poziomu ulicy, robiło dużo gorsze wrażenie: budynki były liche. Kolorowe tynki odpadały ze ścian, dachy zapadały się ze starości. Pomiędzy płytami chodnikowymi bujnie rosło zielsko. Nawet kopuły Cytadeli pokrywała patyna. Dni chwały Zagwy minęły całe tysiąclecia temu. Potężne imperium, którym rządziła, padło pod naporem głodnych ruchomych miast. Wieczorami w cieniu parasolowców mężczyźni gniewnie rozprawiali o najnowszych okrucieństwach mieszczuchów z północy. Może niektórych z nich, tych najmłodszych, ogarnie kiedyś taki gniew, że dołączą do szeregów Burzy, jak niegdyś Theo. Theo czasem przyglądał im się z okna i próbował przypomnieć sobie czasy, kiedy był tak pewny wszystkiego, ale nie potrafił.

Pewnego popołudnia, prawie w miesiąc po napaści z powietrza, kiedy czytał w palmiarni, rodzice przyprowadzili do niego gościa. Niechętnie podniósł wzrok znad książki, bo przywykł do odwiedzin licznych ciotek i wujków. Czuł się skrępowany, gdyż wszyscy koniecznie chcieli oglądać jego blizny i wymawiać mu, że już jako trzylatek był niezłym łobuziakiem. W najlepszym razie proponowali, że poznają go z ładnymi córkami swoich przyjaciół. Teraz matka spytała:

– Theo, kochanie, pamiętasz Marszałka Wojsk Powietrznych, pana Khorę? – Uświadomił sobie, że to będzie zupełnie inna wizyta.

Khora był jednym z największych asów lotniczych Afryki. Dowodził też Korpusem Wojsk Lotniczych Zagwy. Wysoki, wciąż przystojny, zbliżał się do pięćdziesiątki. Włosy mu już posiwiały. Był odziany w ceremonialną zbroję, a jego ramiona zdobił tradycyjny płaszcz gwardzistów przybocznych królowej, żółty w czarne kropki. Symbolizował skórę mitycznego stworzenia zwanego lampartem. Marszałek skłonił się nisko Theo, witając go jak równego sobie. Popłynęła rozmowa na nic nieznaczące tematy. Theo był tak oszołomiony, że nic z niej nie zapamiętał. Khora był bohaterem jego dzieciństwa. Kiedyś, jako dziewięciolatek, poświęcił całą porę deszczową, by zrobić model jego flagowego sterowca, niszczyciela „Mwene Mutapa”. Zrobił nawet maleńką, półtoracentymetrową postać marszałka stojącego na mostku. Wizyta Khory w domu, i to w tak formalnym stroju, tak go zaskoczyła, że dopiero po dłuższej chwili zauważył, że marszałek nie przyszedł sam. Towarzyszyły mu dwie służące, cudzoziemki odziane w suknie z jedwabiu mieniącego się jak tęcza. Za nimi stała drobna, niska, odziana dużo skromniej kobieta. Znał ją doskonale, ze zdjęć na pierwszych stronach zagwańskich gazet.

– Theo – powiedział marszałek Khora. – To jest lady Naga. Chciała cię poznać.

Theo wiedział, że powinien odpowiedzieć: „Ale ja nie chcę. W ogóle nie chcę mieć nic wspólnego ani z nią, ani z jej ludźmi”, jednak obecność Khory dosłownie odebrała mu mowę. Poza tym, kiedy pani ambasador podeszła do niego i ujrzał jej delikatną twarz za grubymi, ciemnymi okularami (których nie miała na tych wszystkich dziennikarskich fotografiach), nagle dotarło do niego, że ją przecież zna.

– Ty przecież byłaś w Siódmym Niebie! – wybuchnął nieoczekiwanie, zaskakując Khorę i służące, którzy oczekiwali bardziej oficjalnego powitania. – W noc napaści Burzy! Ty jesteś doktor Zero! Byłaś tam z Nagą i…

– I w dalszym ciągu jestem z Nagą – podjęła z nieuchwytnym, zaskoczonym uśmieszkiem. Była młoda i obdarzona chłopięcym wdziękiem. Jej włosy, niegdyś krótko ostrzyżone i ufarbowane na zielono, teraz urosły i wróciły do naturalnej czerni. Dekolt płóciennej tuniki odsłaniał tani, cynowy krzyżyk wiszący na szyi. Pewnie kupiła go na straganie pod katedrą. Machinalnie dotknęła go, pytając:

– Więc był pan z nami wtedy w Siódmym Niebie, panie Ngoni? Obawiam się, że nie pamiętam…

Kiwnął głową.

– Tak, razem z Wren. Odprowadziła nas pani sprzed oblicza Łowczyni Fang i spytała Wren o Cynową Księgę…