Wyprawa Goblinów - Philip Reeve - ebook + książka

Wyprawa Goblinów ebook

Philip Reeve

4,4

Opis

Gobliny mają gościa. Książę Rhind ma misję i zamierza zasłużyć na upragnione miejsce w Bastionie Bohaterów.
Skarper i inne gobliny wiedzą, że plan księcia jest fatalny, nawet, jeśli nie do końca rozumieją, dlaczego. Czeka ich własna wyprawa, bo muszą go jak najszybciej powstrzymać. Jednak Rhind nie zamierza pozwolić, by stanęła mu na drodze gromada nieokrzesanych goblinów.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 274

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,4 (44 oceny)
25
12
5
2
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Korekta

Hanna Lachowska

Ilustracja na okładce

© Jonny Duddle, 2019

Tytuł oryginału

Goblin Quest

The original edition is published and licensed by Scholastic Ltd.

Text © Philip Reeve, 2014

Interior Map Illustration © Philip Reeve, 2014

Cover © Jonny Duddle, 2019

All rights reserved.

Wszelkie prawa zastrzeżone.

Żadna część tej publikacji nie może być reprodukowana

ani przekazywana w jakiejkolwiek formie zapisu

bez zgody właściciela praw autorskich.

For the Polish edition

Copyright

GOŚĆ W DOM

AAAAAAA!

Skarper wiele razy słyszał odgłos, który tego ranka odbił się echem po całym Clovenstone. Co więcej, sam go wielokrotnie wydawał, zazwyczaj, gdy przed czymś uciekał albo spadał z wielkich wysokości ku Pewnej Śmierci. Ale dzisiaj nic go nie goniło ani z niczego nie spadał. Przeciwnie, spacerował w słońcu i zbierał grzyby.

Po długiej, ciężkiej zimie i chłodnej wiośnie do Clovenstone nareszcie przyszło lato. Śnieg, który od dawna pokrywał ruiny starej twierdzy, nareszcie stopniał, choć na wyniosłych szczytach Gór Kościanych wznoszących się na wschodzie, za murami, pozostały jeszcze białe czapy. Gdy Skarpera obudziły promienie słońca zakradające się do jego gniazda w Czarnym Szponie, przypomniało mu się, jak bardzo lubi jeść na śniadanie smażone grzyby i w chwilę potem zbiegał z Murów Wewnętrznych na trawnik, żeby sprawdzić, czy jeden czy dwa egzemplarze wytknęły już może swoje grzybowe łebki spod ziemi.

Okazało się, że tak! Były to pękate, żółtawo-białe purchawki, które gobliny z Clovenstone nazywały pierdziochami glebowymi. Skarper je uwielbiał i z pełnymi kieszeniami miał już wracać do domu, kiedy usłyszał ten dziwny, nowy dźwięk.

– AAAAAA!

Głos stawał się coraz wyraźniejszy.

Skarper się rozejrzał, ale nie wypatrzył niczego ciekawego. Poruszała się tylko trawa rosnąca między ruinami budynków.

– …AAAAAAAA!

Skarper podniósł głowę. Co to było, tam, na samym szczycie nieba? Ta czarna plamka, na której w oślepiającym słońcu trudno było skupić wzrok, zwłaszcza goblinowi, którego oczy nawykłe były do mroku. Jakiś owad? Ptak? Wyglądało na to, że plamka ma dwa młócące w powietrzu ramiona i dwie wierzgające w amoku nogi. Wyglądało na to, że to człowiek…

Spadający człowiek.

– …AAAAAAA!!!!

– Rety kotlety – pisnął Skarper.

Ruszył biegiem, ale zmienił zdanie i pomknął w przeciwną stronę. I to był błąd. Człowiek wylądował na nim z głuchym ŁUPNIĘCIEM.

Gobliny nazywały ludzi mienczakami, ale okazało się, że kiedy spadają z wysoka, nie ma mowy o miękkości. Ze Skarpera zostałby naleśnik, gdyby przypadkiem nie stał na miękkiej i podmokłej ziemi. A ponieważ stał, spadający człowiek wgniótł go głęboko w ciapowaty mech.

– Uch – odezwał się po chwili mienaczak. – Aua, moja głowa! – dodał. – I moje żebra. I mój łokieć.

– A ja to co? – wystękał spod niego Skarper stłumionym głosem. – Co z moim…? Z moim mną?

Mienczak nie zdawał sobie sprawy, że twarde, kanciaste coś, na czym wylądował, było goblinem. Z przechodzącym we wrzask jękiem: „Moje kolano!” poderwał się na równe nogi i dobył miecza.

– Zabieraj ręce, plugawy goblinie! – zakrzyknął.

Skarper wygramolił się z dziury w kształcie Skarpera, którą zrobił, lądując w miękkiej ziemi.

– Nawet cię nie dotykam. A nawet gdyby, to mam łapy, a nie ręce – wyjaśnił i zerknął z rozpaczą na swój ogon. Było na nim już jedno zgrubienie w miejscu dawnego, źle złożonego złamania, a teraz dojdą dwa kolejne. – I w ogóle za kogo ty się masz? – spytał. – Jak można tak na kogoś spadać? Odbiło ci?

– Książę Rhind z Wełnostanu – przedstawił się mienczak, a potem się wyprężył i uniósł dumnie brodę, jakby żywił przekonanie, że Skarper musiał o nim słyszeć i zaraz omdleje z wrażenia. Był całkiem przystojnym mienczakiem, uznał Skarper, chociaż pyzatym. Miał różową twarz i włosy w odcieniu piasku. Strój, obecnie pokryty równą warstwą błota, był kosztowny, filc zadziwiał misternym haftem, a łuskowa zbroja olśniewała. – A jeśli chodzi o to, co mnie sprowadza – kontynuował książę Rhind – jest to długa i zadziwiająca historia…

Zanim jednak zdołał ją choćby rozpocząć, z nieba opadła puszysta biała chmurka, zawisła na wysokości jego twarzy i zaczęła się ze świstem kołysać.

– No hejka! – zaćwierkała chmura.

– Mogłem się domyślić – jęknął Skarper.

Oczywiście to nie chmura we własnej osobie powiedziała „no hejka” (to by było głupie). Mówiły chmurzanny. Efemeryczne, przejrzyste podniebne duchy, które siedziały na chmurze i niespokojnie się przyglądały księciu Rhindowi.

– Wszystko w porządku, najsłodszy książę? – gruchały dalej. – Kiedy powiedziałyśmy, że zobaczysz Clovenstone, jeśli się wychylisz nad krawędzią chmury, nie chodziło nam o to, że masz się rzucić głową w dół.

– Niechże uspokoją się wasze serca, najsłodsze podniebne panny! – zapewnił dziarsko książę. – Nie doznałem żadnego uszczerbku. Całe szczęście mój upadek złagodził goblin.

– Ja bym tam o szczęściu nie mówił – mruknął Skarper. – Po coście go tu ściągnęły?

Ale chmurzanny tylko wymownie pociągnęły nosami i z wyższością spojrzały w inną stronę. Nie lubiły goblinów.

– Przybyłem w poszukiwaniu upadłej twierdzy Clovenstone – ogłosił książę Rhind. – Doszły mnie słuchy, że w jej murach spoczywa skarb, nieodzowny mi w mej niebezpiecznej misji. Te łaskawe panny zaproponowały, że mnie tu podrzucą.

– Znalazłeś Clovenstone, tyle ci powiem – rzucił Skarper. – Ale to już nie jest upadła twierdza.

– Nie da się ukryć… – Książę się rozejrzał wśród ruin i minę miał niepyszną.

Chmurzanny fruwały wokół niego, chichotały jak najęte i obsypywały go drobnym gradem w kształcie serduszek z takimi napisami jak „NASZ CI ON” i „LOVE”.

– Ale macie tu skarbce, prawda? – spytał. – Powiedziano mi, że tak.

– Są, ale za murami. Chociaż nie trzymamy w nich skarbów.

– A co?

– Głównie to ser.

– Ser?

– No ser. Nie słyszałeś o Clovenstońskim Niebieskim? Robimy go tutaj. Jest bardzo popularny – wyjaśnił Skarper i wyżął buty z bagiennej wody, a potem przekrzywił głowę i przyjrzał się księciu Rhindowi z Wełnostanu. Nie wyglądał mu na zły gatunek mienczaka. I pewnie nie był nawet groźny, jeśli tylko na nikogo nie spadał, a tego też prawdopodobnie nie miał w zwyczaju, bo wyglądało to na nieszczęśliwy wypadek.

– Chodź ze mną, poznasz Henwyna i wszystkich – zaproponował, choć niepewnie.

Książę Rhind pokiwał głową, też bez przekonania.

– Wszystkich…? No tak… – Wydawało się, że nie chce zbyt wiele powiedzieć Skarperowi. bo pewnie jak większość mienaczaków nie ufał goblinom. W końcu orzekł: – Dobrze, zabierz mnie do Henwyna, goblinie, abym mógł podzielić się z nim prawdą o mojej wielkiej wyprawie. Mam tylko nadzieję, że to, czego szukam, wciąż tu jest, bo widzę, że wiele się w Clovenstone zmieniło.

KSIĄŻĘ RHIND

Skarper i jego przyjaciele mieli się wkrótce przekonać, że książę Rhind nieczęsto miał rację, ale w tej kwestii słuszności nie można mu było odmówić. W Clovenstone wiele się zmieniło i ciągle się coś zmieniało. Kiedyś, dawno temu, Clovenstone było zamkiem złego czarownika zwanego Królem Liczem, który wykorzystywał goblińskie armie, żeby podbić całe Zachodnie Krainy.

Dziś jego wielkiej czarnej twierdzy już nie było, a gobliny, które przetrwały, mieszkały w zrujnowanych wieżach Murów Wewnętrznych, które otaczały twierdzę i nie miały najmniejszej ochoty na podbijanie kogokolwiek. A jednak gdy ubiegłego lata okolica musiała stawić czoło najazdowi krasnoludów z północy, to właśnie gobliny pomogły je pokonać. Ludzie w Zachodnich Krainach zaczynali rozumieć, że gobliny nie były wcale takie złe.

Chmurzanny niczym napełniony miłością balon sunęły nad księciem Rhindem, gdy ten szedł za Skarperem pośród ruin, do bramy w Murach Wewnętrznych.

– Nie całkiem tego się spodziewałem – przyznał Rhind, zerkając na olbrzymie kretowiska, pozostałe po krasnoludach. Z muru nad bramą wyszczerzyła do niego zęby ogromna czacha kretora, a Skarper zastukał kołatką i wrzasnął:

– Otwierać!

– Kto tam? – zakrzyknął zaspany goblin przez okienko nad nimi.

– Skarper, głąbie.

– To czemu nie przeleziesz dołem, tak samo, jakżeś wylazł?

– Przyprowadziłem gościa – wyjaśnił Skarper. – Gości się wprowadza przez główną bramę, tak jest uprzejmie.

– No dobra – zgodził się głos, acz nieco poirytowany. – Czekajta, zara idę.

Skarper i książę Rhind stali więc przed bramą i czekali. Po chwili odezwał się książę:

– Liczę na rozmowę z waszą królową.

– My nie mamy królowej – odparł Skarper. – Mieliśmy króla, króla Knobblera, ale darliśmy łacha z jego galotów i musiał się wyprowadzić do Kolendry. Tam się nie wyśmiewają z cudzych gaci. W każdym razie nie aż tak bardzo.

Przystojną twarz Rhinda wykrzywił grymas książęcego zdziwienia.

– Mój dworski czarodziej powiedział, że Clovenstone włada mądra i dobra pani, która pomoże mi w mojej misji.

– Pewnie myślał o księżniczce Ned – odparł Skarper i zwiesił uszy.

Ned była mądra i dobra i chociaż nie całkiem władała Clovenstone – bardziej interesowało ją ogrodnictwo niż władanie czymkolwiek – gobliny szanowały jej zdanie. Oraz jej bułeczki. Ale Ned umarła. Nagle, w zeszłym roku, na sam koniec całej tej akcji z krasnoludami i gobliny nie mogły nic zrobić, nic oprócz pielęgnowania kwiatów, rosnących na jej grobie w zakątku ślicznego ogródka założonego przez nią samą za Murami Wewnętrznymi.

– Widzę w twoich oczach żal, goblinie – zauważył książę Rhind. – Nie mów mi, że Pani na Clovenstone nie żyje!

– Jak tam chcesz – zgodził się Skarper. – Mogę nie mówić, ale pewnie prędzej czy później i tak się dowiesz.

Grymas Rhinda stał się o jakieś piętnaście procent grymaśniejszy.

– To w istocie bardzo smutna wieść. Miałem nadzieję na jej pomoc w mojej misji.

– Zawsze możesz pogadać z Fentongoose’em albo doktorem Thezą – podsunął Skarper. – Oni się znają na misjach i takich tam. Coś pewnie wykombinują.

Zza wielkiej bramy dobiegł ich brzęk kluczy i wrota lekko się uchyliły. Wychynęła zza nich brzydaczna głowa, a jej właściciel przyjrzał się przybyłemu od stóp do głów. Właścicielem owym był Głąbiarz, lęgowy brat Skarpera (co oznacza, że wykluli się z tej samej partii skałojaj, wykrztuszanych jak kłębki sierści z magicznego jeziora wolnego srebra pod Clovenstone).

– A niby czego mamy być dla niego uprzejmi, co? – spytał Głąbiarz.

– To książę Rhind i przybył tu aż z jakiegoś Wełnostanu, bo ma jakąś misję – wyjaśnił Skarper.

Głąbiarz obrzucił Rhinda kolejnym spojrzeniem od stóp do głów, a następnie spróbował przyjrzeć mu się od głów do stóp. Na goblinie nie jest łatwo zrobić wrażenie i Głąbiarz też pozostał niewzruszony.

– No trudno, niechta włazi – burknął w końcu.

Tak oto książę Rhind z Wełnostanu przybył do Clovenstone. Wkroczył do wilgotnego tunelu za bramą, a gdy opuścił pokryte strużkami wody ściany, wyszedł na rozległy dziedziniec na szczycie grani zwanej Meneth Eskern. Niegdyś wznosiła się tu twierdza Króla Licza, bezpieczna za pierścieniem Murów Wewnętrznych i strzeżona przez sześć i pół zamieszkanych przez gobliny wież. Zbrojownie i wartownie przetrwały do dziś, ale po samej twierdzy pozostały sterty gruzów. Ogródek Ned lśnił pośród czarnych kamieni jak ozłocony skarb, inkrustowany wiosennymi kwiatami. Dzwonki, które rosły tam gęsto, posadziła sama Ned. Były to magiczne kwiatki z Wrzosowiska Moor, które dobrze rosły w clovenstońskiej ziemi przesyconej wolnym srebrem. Ilekroć bryza zabłąkała się między ich kwiatowe kieliszeczki, dzwoniły jak ciche, wdzięczne dzwonki.

Książę Rhind przez chwilę nasłuchiwał, a potem pociągnął nosem.

– Czemu tu pachnie serem? – spytał.

– To zapach z serowarni – odparł Skarper. – Nie mówiłem ci? Wytwarzamy tu teraz ser. Przynajmniej jest coś do roboty, odkąd przestaliśmy się bez przerwy naparzać jeden z drugim.

– Jest bardzo… wyrazisty – wyznał Rhind i zmarszczył nos. – W Wełnostanie jemy tylko owczy ser, który nie pachnie tak… intrygująco.

Wieść o przybyciu gościa rozeszła się już po całej okolicy. Zza drzwi i okien wyglądały szkaradne postacie goblinów. Książę Rhind łypał na nie nerwowo. Nie wymachiwały wprawdzie bronią ani nie wydawały wojennych okrzyków jak gobliny z historii, które słyszał, ale i tak wyglądały dość drapieżnie ze swoimi kłami, pazurami, paciorkowatymi ślepiami i w kolczastych zbrojach nałożonych na nabijane ćwiekami serdaki. Rhind zaczął wątpić, czy to rzeczywiście był dobry pomysł, żeby przyjąć zaproszenie chmurzanien i zostawić swych towarzyszy podróży na trasie do Clovenstone.

Po krótkiej chwili jednak ujrzał ludzi przepychających się wśród gobliniej ciżby – dwóch starców i młodzieńca – i od razu zrobiło mu się raźniej. Młodzieniec wyszedł naprzód, stanął przed Rhindem i szeroko się uśmiechnął.

– Witaj w Clovenstone, nieznajomy!

– Książę Rhind – przedstawił się Rhind i znów się dumnie wyprostował, jak gdyby pozował do posągu na cześć samego siebie. – Rozumiem, że mam do czynienia z… Fentongoose’em?

– Nie, nie, mam na imię Henwyn – poprawił go młody człowiek. Osłonił oczy przed słońcem i spojrzał na wiszącą nad księciem chmurę: – Witajcie, chmurne panny.

– Jak chcesz – burknęły niewzruszone.

Kiedyś kochały się w Henwynie, ale to było, zanim poznały księcia Rhinda. Henwynowi wprawdzie urody nie brakowało, ale był tylko serowarem, który zaplątał się do Clovenstone w poszukiwaniu przygód. A nie żadnym księciem.

– Fentongoose to ja – odezwał się mniej zdziadziały z dwóch starszych mężczyzn i przecisnął się między tłustymi goblinami stojącymi obok Henwyna. – A to mój przyjaciel i kolega, doktor Quesney Theza.

– Uszanowanie – powiedział Theza, nie tylko bardziej zapyziały niż Fentongoose, ale także wyższy, szczuplejszy i poważniejszy.

– Co cię sprowadza do Clovenstone, książę? – spytał Henwyn. – Gobliny mówiły coś o misce.

– O misji – poprawił Skarper.

– Ach, misji! No tak, jak się zastanowić, ma to więcej sensu. Cóż to w takim razie za misja?

Rhind zmarszczył czoło.

– Zamierzałem rozmawiać o tym wyłącznie z Panią na Clovenstone. Ale od twego goblina, Skarpera, dowiedziałem się, że to niemożliwe.

Henwyn ze smutkiem zwiesił głowę. Theza i Fentongoose spochmurnieli. A kilka goblinów wybuchło płaczem.

– No tak – odezwał się wreszcie Henwyn. – Skarper nie kłamał.

– Nie wiem zatem, co począć – wyznał Rhind i podrapał się po głowie. – Najlepiej będzie, jak poczekam na moich towarzyszy i poproszę ich radę.

– Bedzie was więcyj? – zdziwił się Głąbiarz.

– O tak! Zbliża się moja siostra, Breenge, kucharka Ninnis oraz czarodziej, mądry i potężny Prawl.

– Prawl? – Na dźwięk tego imienia wszyscy podnieśli głowy.

Nawet te gobliny, które najbardziej się zasmuciły na wspomnienie księżniczki Ned, przestały chlipać i poczęły się doprowadzać do porządku, głośno wysmarkując nosy w rękawy stojących najbliżej.

– Prawl? – powtórzył Fentongoose. – Ale chyba nie ten Prawl? Z Kolendry? Młodziak w okularach i z odstającymi uszami? Towarzyszył mnie i Carnglaze’owi, gdy przybyliśmy do Clovenstone, i naiwnie wierzył, że obudzimy dawne moce. Zastanawiałem się czasem, gdzie się podział! A więc dotarł aż do Tyr Davas, tak? Ale żeby mądry i potężny? No i Prawl nie jest czarodziejem! A jeśli jest, to równie dobrze ja mogę nim być!

– W takim razie musi chodzić o innego Prawla – odparł lodowato Rhind. – Mój Prawl jest wybitnym i wykształconym magiem, uczonym w tradycji ludowej Zachodnich Krain.

Z południa dobiegł daleki odgłos rogu i odbił się cichym echem pośród ruin Clovenstone, zagłuszając na moment podzwanianie dzwonków.

– Aha! Spodziewam się, że to moi towarzysze! – ucieszył się Rhind.

– Wygląda na to, że nadchodzą od strony Południowych Wrót.

– Wyjdźmy im na powitanie! – zaproponował Henwyn. – Dowiemy się, czy ten mądry i wszechmocny Prawl to nasz Prawl, czy też nie.

ZAKLINACZE OWIEC

Wieże w Murach Wewnętrznych od rozpadających się Murów Zewnętrznych otaczających całe Clovenstone dzieliło niemal pięć staj, ale starym prostym traktem pośród ruin wyruszyła prawdziwa procesja, niemogąca się doczekać przybycia gości. Od czasu pogrzebu Ned nie wydarzyło się tu nic wielkiego, więc gobliny i zaprzyjaźnione z nimi mienczaki aż przebierały nogami z niecierpliwości, żeby jak najszybciej zobaczyć podróżników z krainy tak odległej, że niewielu z nich w ogóle o niej słyszało.

– Kraina Tyr Davas, zwana też Wełnostanem, leży na wschód od Hindhaven i na południe od Lasu Garbusa – wykładał doktor Theza w drodze na południe. – To rozległe, żyzne ziemie pełne zielonych wzgórz, a zamieszkujący je ludzie słyną z hodowli owiec. Mówią o nich Zaklinacze Owiec. Ich król, Raun, syn Efana, włada stadami liczącymi po dziesięć tysięcy sztuk, a robi to ze złotego pałacu w Dyn Runie.

Doktor Theza aż się palił do kształcenia goblinów, ale rzadko się zdarzało, żeby ktokolwiek go słuchał. Tak i teraz pędziły naprzód wraz z chmurzannami frunącymi nad nimi. Na czoło pochodu wysforował się Henwyn z księciem Rhindem. Henwyn czuł, że teraz, kiedy Ned odeszła, jest odpowiedzialny za Cloven­stone i bardzo mu zależało na powstrzymaniu goblinów przed zrobieniem na nowo przybyłych fatalnego pierwszego wrażenia.

Na skraju lasów porastających południową część Clovenstone, spotkali Zeewę, dziewczynę z Musku, która przybyła do Clovenstone ubiegłego lata, żeby zrzucić z siebie klątwę. Została po części dlatego, że zrobiło się za zimno, żeby wyruszyć w podróż powrotną, ale zdążyła też polubić to zapyziałe miejsce i jego mieszkańców. Teraz jednak nie wyglądała na uszczęśliwioną ich widokiem. Nawijka i łomoty nadchodzących goblinów spłoszyły jelenia, którego tropiła. Wyszła im na spotkanie i oparta o włócznię czekała tam, gdzie droga wchodziła między drzewa.

– Co się dzieje?! – krzyknęła. – Ktoś nas zaatakował?

– Idziemy powitać gości – uspokoił ją Henwyn. – Chodź z nami!

Więc poszła. Była równie ciekawa przybyszów jak oni wszyscy, choć książę Rhind jej się wcale, ale to wcale nie spodobał. Jest pyszny i zarozumiały, uznała. Ona też taka była, bo jej ojciec, Ushagi, władał Krajem Wysokich Traw na zachód od Lamparciej Góry. Jednak ją ciążąca na niej klątwa zmieniła i wydawało jej się, że to zmiana na lepsze. Miała nadzieję, że ten zarozumiały księciunio znajdzie w Clovenstone coś, co i jego odmieni.

Maszerowali, truchtali i tuptali długimi schodami nad brzeg rzeki Oeth. Przez stary kamienny most przeszli ostrożnie, ostrożniutko, ale obawiali się niepotrzebnie. Troll, który mieszkał pod nim, wyruszył w górę rzeki na polowanie ze swoimi nowymi kumplami, Torri­dgem, Cribbą i Kenem. Pokazywał tym wymuskanym miastowym trollom, jak prawdziwe trolle polują na dzikich ziemiach, a one w zamian wybiły mu z głowy próby zjedzenia każdego, kto ośmieli się postawić stopę na jego moście.

Henwyn i Rhind wspięli się na szczyt schodów na drugim brzegi i czekali na pozostałych, gdy posłyszeli dźwięczny odgłos rogu. Henwyn dostrzegł kolorowe stroje przybyszów i prześwitującą pośród gałęzi drzew uprząż ich koni. Zakładał, że zaczekają przy Południowych Wrotach, ale widocznie gobliny, które trzymały tam straż, jak zwykle zasnęły albo poszły polować na króliki. Zaklinacze Owiec wjechali prosto do Clovenstone i bezczelnie pięli się w górę główną drogą.

Na widok prącego ku nim tłumowi goblinów stracili co niec o animuszu. Dwoje jeźdźców ściągnęło lejce i dobyło mieczy, a pulchna kobieta drobiąca przy wymalowanym jaskrawymi kolorami powoziku wskoczyła do środka i gotowa była do samoobrony przy użyciu śmiercionośnej patelni. Henwyn podbiegł ku nim i zapewnił:

– Nie ma się czego bać! Witamy w Clovenstone! Nie mamy złych zamiarów.

Nagle spośród spłoszonego stadka jeźdźców dobiegł go głos:

– Henwynie! Henwynie! To ja! Ja, Prawl!

Czyli to jednak nasz Prawl, pomyślał Henwyn, gdy dawny czarodziej ześlizgnął się z siodła i podbiegł, by go uściskać. Wyglądał zupełnie inaczej, niż gdy jako nieco wyliniały czarodziej przybył przed dwoma laty do Clovenstone. Dziś był ubrany z przepychem w szaty z purpurowego filcu i pasującą do nich podróżną pelerynę, wszystko haftowane złotymi i srebrnymi nićmi we wzór gwiazd i księżyców. Siwiejące włosy miał przystrzyżone, podkręcone i natłuszczone olejami przez kogoś, kto znał się na przystrzyganiu, podkręcaniu i natłuszczaniu. Henwyn być może w ogóle byłby go nie poznał, gdyby nie uszy, nadal odstające jak u garnca oraz okulary, jak dwa małe okienka w rogowej ramie, radośnie lśniące w słońcu.

– Czyli to prawda! – zawołał Henwyn. – Pracujesz dla Zaklinaczy Owiec?

– Tak – potwierdził Prawl i pomachał do Fenton­goose’a i goblinów, które rozpoznał. – Ubiegłej wiosny wyruszyłem na morze, by dostać się do Barraganu, ale sztorm zniósł mój statek do brzegu, niedaleko Mols­combe, na wybrzeżu Tyr Davas. Gdy ci dobrzy ludzie usłyszeli, że jestem czarodziejem, zabrali mnie prosto do swojego króla w Dyn Runie. Poszukiwał właśnie nowego czarodzieja. Poprzedni przypadkiem wysadził się w powietrze, gdy jedno z jego zaklęć odbiło się rykoszetem. Nic po nim nie zostało, poza parą dymiących butów i upartą plamą na suficie.

– Ale ty nie jesteś czarodziejem! – zakrzyknął Fentongoose, ściskając dłoń przyjaciela. – Masz nie więcej zdolności magicznych niż ja! Auć! – zakończył, bo doktor Theza kopnął go w piszczel. – A to za co?

– Wiele dziwnych rzeczy się wydarzyło, odkąd przeleciała Wolnosrebrna Gwiazda – szepnął Theza – możliwe więc, że twój uszaty przyjaciel wykształcił w sobie moce magiczne. A jeśli nie, to znaczy, że wmawia tym nieszczęśnikom od baranów, że je ma, a skoro tak, to nie sądzę, żeby go ucieszyło rozkrzykiwanie prawdy po całym Clovenstone.

– Ach! – zreflektował się Fentongoose. – Słusznie. Prawl, pozwól, że ci przedstawię doktora Quesneya Thezę oraz Zeewę z Kraju Wysokich Traw i… ach, no tak, księcia Rhinda już znasz.

– Nareszcie, bracie! – odezwał się drugi jeździec i również zsiadł z konia. Gdy ściągnął kapelusz i potrząsnął długimi, jasnymi włosami, okazał się dorodną młodą kobietą ubraną w podobne szaty, jak książę Rhind. To ona dawała sygnały, które słyszeli. Długi, zakręcony barani róg wisiał teraz u jej boku na haftowanym pendencie. Przez plecy miała przewieszony pokaźny łuk, a kołczan pełen strzał o filcowych lotkach przytroczony był do siodła.

– Oto siostra Rhinda, lady Breenge, wojowniczka z Dyn Runa – szepnął Prawl. – Jest nie tylko śliczna. Także waleczna, a strzały z jej łuku przeszyły już wielu owcokradów grasujących na granicach Tyr Davas. Czyż nie jest najpiękniejszą dziewczyną, jaką kiedykolwiek widziałeś?

– No… – Henwyn nie wiedział co powiedzieć, bo jeszcze przed chwilą w ogóle nie zauważył, że Breenge jest dziewczyną, tak była potężna i grubo ciosana. (Jeśli chodzi o gobliny, to nawet w najbardziej ewidentnych przypadkach z trudem odróżniały męskie mienczaki od żeńskich).

– Jestem w niej zakochany! – wyznał Prawl i się zarumienił. – Zamierzałem odrzucić propozycję pracy złożoną przed króla Rauna, ale kiedy ją zobaczyłem, wiedziałem, że to ta jedyna!

– A czy wybranka odwzajemnia twój afekt? – spytał Fentongoose.

Ale nadzieje były marne, jako że skrzywiła się do Prawla okropnie i burknęła:

– O czym tam szepczesz? – A następnie, zanim zdołał odpowiedzieć, odezwała się do Rhinda: – Cieszę się, że cię widzę, bracie. Gdy te chmurzaste kreatury cię zabrały, wystraszyłam się, że to jakaś sztuczka i więcej cię nie zobaczymy.

– Nie jesteśmy kreaturami! – wydarły się chmurzanny z góry. – Był bezpieczniejszy z nami, niż tłukąc się z tobą na tej szkapie.

Lady Breenge podniosła wzrok, a chmura na wszelki wypadek wzleciała trochę wyżej, na wypadek, gdyby jej pasażerki miały czymś oberwać. Wyglądało na to, że lady Breenge nie polubiła chmurzanien. (Na jej usprawiedliwienie trzeba dodać, że mało kto je lubił).

Książę Rhind, który nie słyszał ani słowa z tego, co mówił Prawl, przedstawił siostrę, a ona krótko skinęła głową Henwynowi i reszcie. Podał też imię ostatniej towarzyszki.

– To kuchmistrzyni Ninnis, moja kucharka.

Ninnis wyglądała bardzo jowialnie, była okrąglutka jak rudzik i miała takie same jasne oczy. Odłożyła patelnię i pomachała goblinom. Następnie się skłoniła i uśmiechnęła się promiennie. Wyglądała na zachwyconą.

– A teraz, Prawl – Rhind przeszedł do rzeczy. – Wygląda na to, że mamy problem. Gdy podejmowaliśmy nasze wiekopomne postanowienie, powiedziałeś, że pomoże nam Pani na Clovenstone i że da mi… to, czego potrzebuję, aby wypełnić misję. Tymczasem się okazuje, że ona nie żyje.

– Nie żyje?! – Prawl był zdruzgotany. – Tak jo?! Znaczy, jak to?

– Tak to. Padła trupem – odparł Rhind, który bardziej się przejmował zmianą planów niż jakąś martwą księżniczką, której nigdy nie poznał. – Wyciągnęła kopyta. Szlag ją trafił, wącha kwiatki od spodu. Konkretnie dzwonki. Pytanie brzmi: czy ci jej przyjaciele są godni zaufania? Gobliny, dziwni starcy, dziewucha z Musku i…

– Serowar! – podpowiedziały skwapliwie chmurzanny, gdy się zawahał.

– Godni zaufania? – Prawl wciąż nie pogodził się z nowiną o Ned. Uszy aż mu poróżowiały. – Oczywiście, że tak!

Henwyn uznał, że dość tego dobrego. Nie lubił tego całego Rhinda i miał nadzieję, że on, jego siostra i kucharka się pośpieszą i pojadą dalej ze swoją misją, o której ciągle nawijał. Nie chciał też jednak, żeby wszystkim, których spotkają po drodze, mówili, że gobliny w Clovenstone nie powitały ich serdecznie i nie udzieliły im pomocy.

– Może wrócimy za Mury? – zaproponował. – Wasze wierzchowce odpoczną, a my coś zjemy i opowiecie nam, na czym polega wasza misja.

LEGENDA O ZATOPIONEJ KRAINIE

Och, jak… stylowo! – zawołała Breenge, gdy wprowadzili ją do wielkiej sali na dole Czarnego Szpona, gdzie gobliny odbywały hałaśliwe rady i przyjmowały gości. Ściany ozdobione były czaszkami, tarczami i starą, zardzewiałą bronią, a w charakterze umeblowania występowała bezsensowna mieszanka gratów z każdego zakątka Clovenstone. Kamienne płyty na posadzce były popękane i brudne, w szparach między nimi gniły resztki starych posiłków, a spore porcje kleiły się do ścian. (Gobliny jadały bardzo nieelegancko i nie znosiły prac domowych. Wcześniej spotykały się i zabawiały w sali Czerwonego Kaptura, ale obecnie pełna była brudnych talerzy i gnijących rybich łbów, więc żeby nie musieć sprzątać, przeniosły się do innego pomieszczenia).

Henwyn i Skarper się uparli, że okażą przybyszom z daleka należną gościnność. Wskazali im murawę przed głównymi wrotami, żeby pozostawili tam konie, a następnie posłali kilku goblinów po najlepsze krzesła i kazali im je ustawić wokół stołu dość dużego, by pomieścili się wszyscy ludzie i reszta towarzystwa. Lęgowy brat Skarpera, Walibrzuch, i kilkoro co czystszych goblinów popędziło do kuchni sprawdzić, czy jest coś do jedzenia.

– A teraz – zaczął Henwyn i spojrzał na księcia Rhinda. Młody Zaklinacz Owiec podobał mu się nie bardziej niż Skarperowi, ale wiedział, że pierwsze wrażenie może być mylące. Wszak właśnie Skarpera nie polubił, kiedy go poznał, a wkrótce zostali najlepszymi przyjaciółmi. – Co tu robicie? I jak księżniczka Ned mogłaby wam pomóc?

– No dobrze – orzekł Rhind i przyjrzał się otaczającym go brzydkim goblinim paszczom, a następnie spojrzał za siebie, na siostrę i Ninnis. Zniżył głos i wyznał: – Szukamy Elfirogu.

– Czego? – spytał Henwyn.

– Czyli że co to ma być? – dociekał Skarper.

Reszta goblinów spojrzała po sobie i wzruszyła ramionami. Mieli to niby mieć u siebie?

– Elfirogu – powtórzył Prawl, który się wtrącił. – To jeden ze skarbów Clovenstone. Sam Król Licz ukradł go z Elfeanu, pradawnego królestwa elfów zatopionego obecnie na dnie Oceanu Zachodniego.

– A skąd wiecie, że nie został zmiażdżony, kiedy upadała Twierdza? – spytał Skarper.

– Wątpię, żeby dało się go zniszczyć – wyjaśnił Prawl. – Jestem pewien, że gdzieś tu jest. I wiem, że gdyby księżniczka Ned usłyszała, że go potrzebujemy, zechciałaby pomóc.

– Ale przecież elfy nie istnieją! – wytknął Skarper. – Wszyscy wiedzą, że to ściema.

– Niektórzy mówią to samo o goblinach – przypomniała Breenge.

– Ale elfy? – powątpiewał Henwyn. – No błagam!

Książę Rhind powstał. Promienie słońca wdzierające się przez okna komnaty rozświetlały jego włosy na złoto i lśniły w jego niebieskich oczach, gdy zaczął mówić:

– Masz rację goblinie. Elfów nie ma. Od tysiąca już lat. Niegdyś chodziły po wzgórzach Zachodnich Krain i z pieśnią na ustach spacerowały po lasach. To, co o nich wiemy, pochodzi z urywków starych baśni. Były zachwycająco piękne, nieśmiertelne i bardzo mądre. Gdy przybyli tu ludzie, elfy odeszły i mieszkały na swojej wyspie, na Elfeanie, na Oceanie Zachodnim. Ale Król Licz, ten sam, który zbudował ten wasz paskudny stary zamek, nienawidził elfów i bał się ich. Wiedział, że nie zdobędzie prawdziwej władzy w świecie, w którym przebywają istoty tak mądre i piękne. Wykiwał je więc, pozbył się ich co do jednego, a ich krainę, Elfean, zatopił. Tylko Elfiróg może je na nowo przywołać.

– Clovenstone nie jest paskudnym starym zamkiem – wycedziła Zeewa w ciszy, która zapadła po jego przemowie. – Może trochę tu cuchnie, ale…

– Elfiróg, Elfiróg… – mruczał pod nosem Fenton­goose. – Nie, nie kojarzę. – A przecież osobiście skatalogował wszelkie magiczne artefakty wydobyte z ruin po upadku Twierdzy. – Nie przypominam sobie żadnego Elfirogu.

– Może nasz przyjaciel Carnglaze zabrał go do Kolendry wraz z innymi rzeczami, które zamierzał sprzedać w swoim antykwariacie? – podsunął Theza.

– Jego bajka to posągi do ogrodów zamożnych mienczaków – zaprotestował Skarper. – Zaczarowane instrumenty muzyczne go nie kręcą. Bo to instrument, dobrze kminię? Ten cały Elfiróg?

– Mam rysunek – powiedział szybko Prawl i zaczął grzebać w torbie. – Znalazłem w jednym z prastarych zwojów w bibliotece w Dyn Runie. Król Ruan ma wyborną bibliotekę, ale niestety rzadko używaną. Nie licząc kilku podręczników dotyczących hodowli owiec, od dobrych stu lat nikt nie zaglądał do żadnych ksiąg ani zwojów.

– Bo czytanie jest nudne! – zawołała Breenge. – Kto poza jakimiś tłumokami chciałby siedzieć w starej zatęchłej bibliotece i wślipiać się w gryzmoły innego tłumoka? Mnie potrzeba tylko dobrego konia, słońca na twarzy, wiatru we włosach i łuku w garści!

– O tak! – zakrzyknął szybko Prawl. – To o wiele zdrowsze hobby. Natura, świeże powietrze i kultura fizyczna, nie ma nic lepszego! Zgadzam się w całej pełni!

– Zgadzasz się? – zgłupiał Fentongoose. – Kiedy mieszkaliśmy w Kolendrze, nie mogliśmy cię z Carnglaze’em wyciągnąć z czytelni! Wiecznie tkwiłeś z nosem w jakiejś książce! Mówiłeś, że wprost nie znosisz świeżego powietrza i ruchu. Dobrze pamiętam, jak… Auć!

(Tym razem kopniaka dostał od samego Prawla, który się do sprawy przyłożył).

– Nieważne, nieważne! – zakrzyknął Prawl, wyciągnął z torby zwój i rozłożył, a oczom zebranych ukazały się linijki gęsto zapisanego tekstu w jakimś obcym języku. – W deszczowe dni węszyłem trochę w bibliotece w Dyn Runie i oto, co znalazłem. Opis Elfirogu poczyniony ręką dawnego mędrca oraz szkic. Patrzcie!

Wszyscy spojrzeli. Wielu goblinów nie do końca rozumiało koncepcję rysunku, ale i tak patrzyli, żeby nie wyjść przed gośćmi na przygłupów. Na pergaminie widniała rycina, tak, jak obiecywał Prawl. Nie był to jednak piękny przedmiot, jakiego spodziewali się Henwyn i Skarper. Henwyn wyobrażał sobie złotą trąbkę, a Skarper róg w kolorze kości słoniowej, może jednorożca?, opleciony pierścieniami z wolnego srebra. Ale rysunek przedstawiał coś, co wyglądało w najlepszym razie jak domki, które budują na dnach stawów larwy chruścików: byle jak uformowany rożek z kamieni i żwiru, upstrzony skorupiakami i kawałkami zardzewiałego metalu.

– Och.

– Jaki ładny – zaryzykował Skarper, brzmiąc równie przekonująco jak Breenge, gdy nazywała salę jadalnianą stylową.

– Zgodnie z legendą – ogłosił książę Rhind – pierwsze elfy użyły tego magicznego rogu, żeby wznieść Elfean z głębin morskich, a następnie cisnęły go w toń, żeby nikt nie mógł użyć go przeciwko nim. Ale Król Licz przekupił ludzi morza, żeby zanurkowali w głębiny i wydostali dla niego róg, a gdy już się pozbył elfów, ukrył przedmiot w Clovenstone. Zamierzam go wziąć i ruszyć na północ. We Floonhaven na Pogryzionym Wybrzeżu czeka na mnie najszybszy ze statków, który zabierze mnie daleko za Jesienne Wyspy, gdzie spoczywa zatopiony Elfean. Tam zadmę w róg. Elfean wypłynie i poznamy utracone sekrety elfów.

Pozostali nadal wgapiali się w rycinę. Fentongoose ze smutkiem kręcił głową, bo wiedział, że przyjdzie mu rozczarować Prawla i jego przyjaciół: był absolutnie pewien, że wśród skarbów znalezionych w Clovenstone na to coś nigdy się nie natknął. Zanim jednak zdołał otworzyć usta, wtrącił się goblin o imieniu Gburak.

– Ej! – powiedział i wskazał brudnym pazurem na rysunek: – To moja grzebietaczka do skrobu!

– Twoje co?! – spytał wstrząśnięty książę Rhind. – Grzebietaczka do skrobu! – Gburak był goblinem rosłym i gruzłowatym, a do tego porażająco durnym. Jego brzydka twarz wykrzywiła się w grymasie ogłupiałej złości, gdy wgapiał się w zwój w rękach Prawla. – Jak mię świrzbi grzbiet – wyjaśnił – to se go tym skrobię! To grzbietaczka do skrobu.

– Chodzi mu o skrobaczkę do grzbietu – wyjaśnił szybko drobny goblin siedzący obok niego, a potem dodał jeszcze: – Umpf! – bo Gburak na nim usiadł.

– Wiem, o co mię chodzi! – ryknął groźnie. – Chodzi mię o grzbietaczkę do skrobu! Jest moja! Ja ją znalazłem w ruinach, ja ją wziąłem i ja ją mam! Skąd ty też ją masz, mienczaku? Dawaj, kulawa szujo!

To powiedziawszy, capnął łapą za pergamin. Prawl rzucił się do tyłu i aż spadł z krzesła. Skarper i kilku innych goblinów chwyciło Gburaka za pasek, zanim się zdecydował wskoczyć na stół.

– Już, już, Gburciu – wkroczył do akcji Fenton­goose – pamiętasz, jak sobie kiedyś rozmawialiśmy o różnicy między rysunkiem jakiejś rzeczy a samą rzeczą?

– Grzbietaczka! – ryknął tylko Gburak.

– Wiedziałem, że nie zrozumiał – szepnął rozpaczliwie Fentongoose.

Gburak był jednym z Problemowych Goblinów. Za szczenięcych lat Skarpera takich jak on była cała masa. Rosłych i brutalnych agresorów, którzy zyskiwali pozycję tym, że bili kogo popadnie. Większość zginęła w dzikich walkach, które się rozpętały, gdy goblinom udało się dostać do Twierdzy, albo wkrótce zostały zgniecione potem, kiedy Twierdza upadła. Przez jakiś czas te drobniejsze i cichsze gobliny miały spokój, zwłaszcza, że księżniczka Ned pomagała wszystkim się porozumieć. Ale Ned umarła, a Gburak, który w chwili upadku Twierdzy był w zasadzie jeszcze szczeniakiem, wyrósł na goblina niemal równie wielkiego i silnego co stary król Knobbler.

Należał do Czapeczek Chili, kasty zamieszkującej Czerwony Kaptur. W epoce Ned nie uznawano różnic między goblinami z poszczególnych wież, ale wyglądało na to, że Gburakowi bardziej się podobało za dawnych czasów. Gang agresorów, których wokół siebie zebrał, z dumą nosił czerwone czapeczki i gromadził w wieży rzeczy ukradzione innym goblinom, które za bardzo się bały, żeby się komukolwiek poskarżyć. Fentongoose i Henwyn martwili się Gburakiem i nie mieli pojęcia, co z nim właściwie zrobić.

– Te, Gburak! – odezwał się Skarper, kiedy rozjuszony bysior kolejny raz zaszarżował pergamin. – To nie jest twoja grzbietaczka! To rysunek! Jak rysunki Zeewy, kiedy nam pokazywała zwierzęta mieszkające w jej kraju, pamiętasz?

– Zwierzęta – zgodził się Gburak i w jego głupkowatych oczach zalśniła iskierka zrozumienia. Zeewa umiała rysować i zimą ozdobiła ściany gabinetu Fentongoose’a rysunkami lwów i lampartów. Opowiadała przy tym historie o swojej ojczyźnie. Gburak nieraz rzucał się na jej rysunki z włócznią i próbował je pożreć, ale po jakimś czasie nawet on musiał przyjąć do wiadomości, że chociaż wyglądały, jak zwierzęta, nie były nimi.

– Idź do siebie, do wieży – zaproponował Skarper. – Znajdziesz swoją skrobaczkę tam, gdzie ją zostawiłeś.

– I może zechciałbyś ją od razu przynieść księciu Rhindowi? – zasugerował Henwyn. – To by było bardzo miłe z twojej strony, nie uważasz?

Gburak tylko na niego spojrzał, uniósł górną wargę i odsłonił kilka kłów, którym daleko było do białości.

– No wiesz – ciągnął Henwyn niezrażony. – Na tę jego misję.

– Chyba nie sądzę! – warknął Gburak. – To moja grzbietaczka do skrobu, mienczaku i tak pozostanie, rozumiemy się?

To powiedziawszy, odwrócił się i ciężkim krokiem wyszedł z sali, a za nim ruszyła grupa jego uczapeczkowanych na czerwono ziomali.

– Przepraszam za niego – zapewnił Henwyn.