Mój raz na zawsze książę - Caroline Linden - ebook + książka

Mój raz na zawsze książę ebook

Caroline Linden

4,1

Opis

Tom pierwszy nowej serii – Grzeszne zakłady

Sophie Campbell postanowiła zostać panią swojego losu. Utrzymuje się z gry w karty, do czego ma nadzwyczajny talent, ale nigdy nie gra o sumy, na których stratę nie mogłaby sobie pozwolić. Jednak kiedy książę Ware proponuje skandaliczną stawkę w grze, nie potrafi odmówić. Jeśli wygra, dostanie pięć tysięcy funtów – dość, by mieć niezależność do końca życia.
Jack Lindeville, książę Ware, wmawia sobie, że przyszedł do klubu Vega tylko po to, by uchronić swego lekkomyślnego brata przed utratą fortuny, ale doskonale wie, że to nieprawda. Nie może oderwać oczu od Sophie i aby ją zdobyć, łamie swoją żelazną zasadę unikania hazardu. Jeśli wygra, chce dostać ją – na tydzień.
Tydzień spędzony z Jackiem może zrujnować resztki reputacji, jakie Sophie jeszcze zachowała. Może jej nawet złamać serce. Ale jeśli w grę wchodzi miłość, wszelkie stawki są możliwe.

Caroline Linden daje wszystko, czego oczekuję od dobrej książki.“
JULIA QUINN, autorka bestsellerów „New York Timesa“

Caroline Linden ukończyła matematykę na Harvardzie i pracowała jako programistka. Wkrótce odkryła, że pisanie powieści jest o wiele lepszą zabawą niż pisanie oprogramowania komputerowego. Jak się okazało, podjęła dobrą decyzję. Jej błyskotliwe, wypełnione humorem, zmysłowością i akcją romanse historyczne zostały przetłumaczone na siedemnaście języków. Zdobyły najbardziej prestiżowe nagrody gatunku: Daphne du Maurier Award, nagrody czytelników i najwyższą –RITA Award (odpowiednik filmowego Oscara).

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 407

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,1 (164 oceny)
63
60
31
8
2
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Nataliakrawczyk777

Z braku laku…

Lubue romanse historyczne ale ten był nudny, rozwleczony,
00
PolaNegrid

Całkiem niezła

Nie najgorsza
00

Popularność



Podobne


Korekta

Barbara Cywińska

Hanna Lachowska

Projekt graficzny okładki

Renata Ulanowska

Zdjęcia na okładce

© Evgeniia Litovchenko/Shutterstock

© Milllda | Dreamstime.com

Tytuł oryginału

My Once and Future Duke

Copyright © 2018 by P.F. Belsley

Published by arrangement with HarperCollins Publishers.

All rights reserved.

Wszelkie prawa zastrzeżone.

Żadna część tej publikacji nie może być reprodukowana

ani przekazywana w jakiejkolwiek formie zapisu

bez zgody właściciela praw autorskich.

For the Polish edition

Copyright © 2019 by Wydawnictwo Amber Sp. z o.o.

ISBN 978-83-241-7984-8

Warszawa 2022. Wydanie III

Wydawnictwo AMBER Sp. z o.o.

www.wydawnictwoamber.pl

Konwersja do wydania elektronicznego

Mirandzie

Prolog

1807

Krótko po popołudniowej herbatce po Akademii dla Młodych Dam pani Upton rozeszła się szeptana wiadomość. Przybyła nowa uczennica, która musi pochodzić z wyjątkowej i niezwykle zamożnej rodziny. Jedna z dziewcząt zauważyła czekający na zewnątrz powóz – lśniąco czarny, z tarczą herbową na drzwiach – i wkrótce szepty się nasiliły: to musi być ukochana córka jakiegoś księcia albo nawet cudzoziemska księżniczka.

Myliły się. Dwunastoletnia Sophie Graham była sierotą i wnuczką wicehrabiego Makepeace, nie żadnego księcia ani zagranicznego dygnitarza. Poza tym nie chciała mieć z nim nic wspólnego, a wicehrabia w pełni odwzajemniał to uczucie. Nie minął tydzień, odkąd znalazła się w jego ponurej rezydencji w Lincolnshire, kiedy oznajmił, że będzie musiała jak najszybciej wyjechać do szkoły. Teraz stała milcząca w biurze pani Upton, słuchając, jak jej dziadek usiłuje zmusić dyrektorkę, by przyjęła Sophie.

– Rzecz w tym, milordzie, że zwykle nie przyjmujemy nowych uczennic w połowie roku – tłumaczyła. Była kobietą średniego wzrostu, ubierała się modnie, lecz w stłumione kolory, bez żadnych ozdób, i zupełnie nie bała się Makepeace’a. Natychmiast zdobyła tym szacunek Sophie.

– Musi pani. Jej rodzice umarli na jakąś rynsztokową gorączkę. – Zmierzył wzrokiem Sophie, która wytrzymała jego spojrzenie z niewzruszonym wyrazem twarzy. – Nie odziedziczyła po nich niczego, zostawili ją pod moją opieką. Ona potrzebuje kobiecej ręki i jakiegoś porządnego zawodu.

– Sir, to jest akademia dla młodych dam – odparła pani Upton, z lekkim naciskiem na ostatnie słowo. – Nie kształcimy dziewcząt w zawodzie, uczymy sztuk pięknych i dobrych manier…

Makepeace machnął lekceważąco rękę

– Nie obchodzi mnie, czego ją nauczycie. To dzikuska, zaniedbana przez swoich nic niewartych rodziców. Niepotrzebna mi chłopczyca.

Dyrektorka spojrzała na Sophie, która stała spokojnie i milczała. Nie była chłopczycą, a rodzice jej nie zaniedbywali. Ale bardzo chciała, żeby pani Upton ją przyjęła, więc nie protestowała przeciwko ohydnym kłamstwom dziadka.

– Milordzie, nasze uczennice pochodzą z najlepszych brytyjskich rodzin. Nasza reputacja opiera się na moim osobistym zapewnieniu, że każda młoda dama tutaj wykazuje się nieskazitelnym charakterem i zachowaniem, które są niezbędne dla opanowania umiejętności, które im przekazujemy,

Wicehrabia parsknął ze złością.

– Rozumiem, co chce pani powiedzieć. Mój syn uciekł ze śpiewaczką operową… do tego Francuzką! To chciała pani wiedzieć? Dobra krew nigdy nie miesza się z pospólstwem. Cóż, dziewczyna jest na wpół dzika i nic na to nie poradzę, ale nosi moje nazwisko, a to, szanowna pani, znaczy więcej, niż moglibyście tu oczekiwać. – Rozejrzał się po pokoju z wyraźną pogardą. – Polecono mi waszą szkołę i chcę wszystko załatwić jak najszybciej. Proszę podać cenę.

W czasie tej tyrady twarz pani Upton stawała się coraz bardziej nieruchoma. Teraz jednak dyrektorka przyjrzała się jeszcze raz – uważniej – Sophie. W końcu coś, albo w wyglądzie Sophie, albo w słowach jej dziadka, przełamało wątpliwości pani Upton. Sophie nie miała wątpliwości, że chodziło o pieniądze. Nie miała o to żalu; prawdę mówiąc, miała nadzieję, że dyrektorka poda zawrotną sumę. Makepeace zapłaci każdą cenę, żeby się jej pozbyć, o czym przekonała się w ciągu trzech tygodni, które z nim spędziła, a nienawidziła go wystarczająco, by z satysfakcją patrzeć, jak jest łupiony.

– Trzydzieści procent, milordzie – powiedziała dyrektorka. – Sądzę, że za trzydzieści procent dopłaty do czesnego znajdę dla niej miejsce.

– Załatwione. – Makepeace sięgnął po laskę i ciężko podniósł się z krzesła. – Jej kufer jest na zewnątrz.

– Czy chciałby pan obejrzeć szkołę?

– Nie. – Wicehrabia już był przy powozie.

Służący zdjął jej niewielki kufer i postawił na wysypanym żwirem podjeździe.

Makepeace wściekłym ruchem zdjął rękawiczki; jego krzaczaste siwe brwi najeżyły się gniewnie.

– Będę płacił czesne, dopóki nie dorośniesz – warknął. – Ani chwili dłużej. Lepiej postaraj się nauczyć tutaj czegoś pożytecznego, bo potem nie będę się tobą zajmował.

– Nigdy o to nie prosiłam. – Uniosła dumnie głowę i spojrzała mu w oczy. – Żegnam.

Patrzył na nią jeszcze przez chwilę, a w końcu prychnął pogardliwie.

– Jesteś dumna, co? Nie masz ku temu podstaw. Gdybyś nie nosiła mojego nazwiska, byłabyś tak samo nic niewarta jak twoja matka.

Wicehrabia wsiadł do powozu i rozkazał woźnicy jechać. Powóz szarpnął i ruszył natychmiast. Lord Makepeace ani razu nie obejrzał się za siebie.

– Zaprowadzę cię do sypialni, panno Graham. – Pani Upton odezwała się po chwili niezręcznej ciszy.

W jej głosie zabrzmiała ledwie wyczuwalna nuta litości. Sophie słyszała to już wcześniej, lecz teraz usłyszała także współczucie.

– Jestem pewna, że dziadek złagodnieje, kiedy zobaczy, jak pilnie się uczysz.

– Nie złagodnieje. Nigdy nie jest z niczego zadowolony i cieszę się, że już pojechał. – Odprowadziła wzrokiem powóz mijający wysoką żelazną bramę, żeby mieć pewność, że rzeczywiście odjechał. – Nie zmartwiłabym się, gdyby został napadnięty przez rozbójników.

Zwróciła szczere spojrzenie na wstrząśniętą dyrektorkę.

– I dziękuję, że mnie pani przyjęła. Obiecuję, że będę bardzo dobrą uczennicą.

Dygnęła z gracją godną najlepszej moskiewskiej baletnicy. – Ona zresztą ją tego nauczyła.

Pani Upton zabrała ją do środka i posłała jedną z nauczycielek po pannę Elizę Cross i lady Georgianę Lucas.

– Będziesz dzieliła z nimi pokój w tym semestrze – poinformowała Sophie. – To bardzo miłe i dobrze wychowane młode damy.

– Czy są w moim wieku, proszę pani? – To ogromnie ją interesowało. Rzadko miała okazję poznać swoje rówieśnice.

– Obie są w drugiej klasie. Dziewczynki w twoim wieku są w czwartej, ale ponieważ dotąd nie miałam okazji ocenić twoich umiejętności, myślę, że najlepiej będzie, jeśli zaczniesz właśnie tak. – Spojrzała niepewnie na Sophie. – Zakładam, że otrzymałaś jakąś edukację, panno Graham?

– Tak, proszę pani. – Uraziło ją nieco umieszczenie w niższej klasie, ale postanowiła nie wspominać, że mówi płynnie po francusku i trochę po włosku, że uwielbia matematykę i geografię, umie tańczyć i od czwartego roku życia gra na pianinie. Zamierzała podbić serca wszystkich w tej szkole i doszła do wniosku, że nie zaszkodzi, jeśli będzie miała w zanadrzu jakieś niespodzianki.

Pierwsza przyszła lady Georgiana, równie wysoka jak Sophie, lecz jasnowłosa i smukła. Panna Cross przybiegła chwilę później, zdyszana i zarumieniona. Była niższa i pulchniejsza niż lady Georgiana, a rysy jej twarzy były równie przeciętne jak Georgiany piękne. Sophie uśmiechnęła się do nich obu.

– Bardzo miło mi was poznać – powiedziała. – Mam nadzieję, że zostaniemy przyjaciółkami.

Panna Cross uśmiechnęła się nerwowo, a lady Georgiana obrzuciła ją taksującym spojrzeniem, jakby chciała powiedzieć to się okaże. Sophie nie przejęła się tym. Na ich miejscu też byłaby nieufna. Lecz odziedziczyła urok po swoim ojcu, a zapał po matce, więc postanowiła, że się z nimi zaprzyjaźni.

Musiała się zaprzyjaźnić. W żadnym wypadku nie zamierzała wracać do Makepeace Manor, którym jej dziadek rządził w ponurej ciszy. Spędziła dzieciństwo w stolicach Europy, podróżując drogą podyktowaną przez operową karierę matki. Śmierć rodziców zakończyła to szczęśliwe, choć chaotyczne życie, zdając ją na łaskę dziadka, który postanowił obwiniać ją za wszystkie grzechy i błędy, jakie popełnili jej rodzice – a w jego oczach było ich mnóstwo. Wkrótce Sophie domyśliła się, że śmierć była najcięższą z przewin ojca, ponieważ w swej ostatniej woli powierzył on córkę opiece wicehrabiego. Sophie była pewna, że gdyby tylko istniał jakiś sposób, żeby obalić testament i uwolnić się od niej, lord Makepeace zrobiłby to. Skoro nie mógł, odesłał ją do szkoły.

Akademia dla młodych dam może nie była tak ekscytująca jak Europa, ale dawała jej coś, czego Sophie nie zaznała przez całe dwanaście lat: stały dom. W ciągnącej się w nieskończoność drodze do szkoły pani Upton Makepeace poinformował ją, że wolne dni będzie spędzać w internacie, o ile któraś z dziewcząt nie zaprosi jej do swojego domu. Sophie zniosłaby wakacje w szkole, ale rozpaczliwie pragnęła mieć przyjaciółki.

Wiązała wielkie nadzieje z Elizą i lady Georgianą. Eliza, urocza i nieśmiała, była jedną z tych dziewczynek, które zawsze pozostaną wierne i oddane. Lady Georgiana natomiast, podziwiana przez wszystkich i stawiana za wzór, pociągała bardziej energiczną stronę Sophie. Wkrótce dowiedziała się, że Eliza jest jedyną córką człowieka zamożnego, lecz bez koneksji, zaś Georgiana pochodziła z jednego z najznakomitszych brytyjskich rodów i była o wiele młodszą siostrą hrabiego Wakefielda.

Po kolacji uczennice szły uczyć się w swoich pokojach. Sophie powtarzała francuski – język swojej matki – stwierdzając z ulgą, że przynajmniej z jednego przedmiotu nie ma zaległości – kiedy jej uwagę przykuły szepty koleżanek.

– Spróbuj jeszcze raz – mówiła Georgiana. – Nauczysz się tego.

– Próbuję – odparła z udręką Eliza. – Naprawdę, po prostu nie mogę…

– Czy to arytmetyka? – spytała Sophie, zerkając na leżącą przed nimi książkę.

– To jest dla mnie za trudne – szepnęła zawstydzona Eliza.

Sophie uśmiechnęła się. Przetrząsnęła swój kufer i znalazła talię kart.

Lady Georgiana uniosła brwi.

– Hazard?

– Nie hazard, jeśli nie ma zakładu – prychnęła Sophie. – Ale karty to doskonały sposób na ćwiczenie dodawania, odejmowania i wszelkiego rodzaju działań. – Rozdała kilka kart. – W tej grze sumuje się wartość kart. Musisz to zrobić bardzo szybko i cicho i ocenić, czy chcesz dodać jeszcze jedną kartę.

– Damy nie powinny grać w karty. – Lady Georgiana usiadła na brzegu łóżka i przyglądała się kartom z fascynacją.

– Naprawdę? – Sophie była zaskoczona. – W Paryżu wszystkie damy grają. A w Londynie… ojciec mówił, że większą namiętność do hazardu niż angielskie damy żywią tylko angielscy dżentelmeni.

– Nie! – parsknęła Georgiana.

– Ależ tak. – Sophie nie dodała, że jej ojciec wiedział o tym doskonale, ponieważ grywał z nimi wszystkimi. Kiedy matka zaczęła tracić głos z powodu choroby gardła, wrócili z Europy do Anglii, gdzie papa, wykorzystując swój urok i nazwisko, grą w karty zapewniał im utrzymanie. Sophie pomagała mu ćwiczyć sztukę zachowywania pozorów beztroskiej nieuwagi przy pełnym skupieniu na obliczeniach.

Eliza przysunęła się nieco bliżej.

– Czy to naprawdę pomoże mi w rachunkach? Ja… to dla mnie bardzo trudne.

– Oczywiście! – Sophie położyła na stole dwie karty. – Ile są warte te karty? Dodaj liczby.

– Sześć – odparła Eliza, patrząc na czwórkę kier i dwójkę trefl.

– A teraz? – Dołożyła kierową siódemkę.

– Trzynaście – powiedziała powoli dziewczynka.

– Dobrze! Teraz? – Na stole pojawiła się ósemka karo.

– Dwadzieścia… – zawahała się Eliza. – Jeden.

– To o wiele zabawniejsze niż dodawanie liczb na kartce – stwierdziła lady Georgiana, uśmiechając się z zadowoleniem. – Gdzie się tego nauczyłaś?

– Od ojca. – Zauważyła, że koleżanki wymieniły się spojrzeniami. – On i moja mama umarli – dodała. – Dziadek mnie nie chciał, więc przywiózł mnie tutaj.

– Och, to straszne – powiedziała Eliza.

Sophie zdobyła się na uśmiech. Śmierć rodziców była straszna. Jej dziadek był straszny. Pani Upton była najmniej straszna z tego, co jej się przydarzyło.

– Wolę być tutaj niż z nim. A wy wolałybyście wrócić do domu?

– Och. – Eliza sprawiała wrażenie zaskoczonej. – Moja matka też umarła, kiedy byłam dzieckiem. Ojciec przysłał mnie tutaj, żebym nauczyła się być damą. Tęsknię za nim, ale…

– Mój brat też chciał się mnie pozbyć – wtrąciła pospiesznie lady Georgiana. – Ale tak jak ty wolę być tutaj. Mój brat to okropny dziwak. Cieszę się, że mnie nie chce.

Sophie uśmiechnęła się szeroko.

– Akademia pani Upton dla Niechcianych Dziewcząt.

Georgiana wybuchnęła śmiechem, a Eliza wstrzymała oddech.

– Tookropne… – Ale usiadła na brzegu łóżka obok Georgiany.

Sophie rozdała kolejne karty i w przyjaznej atmosferze ćwiczyły dodawanie. Sophie stopniowo nauczyła je reguł gry, a potem obliczania wyników. Eliza robiła to coraz pewniej, aż w końcu sumowała karty niemal tak szybko jak Georgiana.

– Co powinnaś zrobić z tymi kartami? – spytała Sophie.

Eliza spojrzała na swoje karty – dziesiątkę trefl i piątkę kier.

– Dobrać jedną, ponieważ połowa kart ma wartość sześć lub mniej?

– Właśnie! Świetnie sobie radzisz – zapewniła ją Sophie, kiedy drzwi gwałtownie się otworzyły.

– Młode damy. – Pani Upton była wstrząśnięta. – Co to ma znaczyć?

Eliza pobladła. Georgiana skrzywiła się i westchnęła głośno. Wszystkie trzy stanęły na baczność.

– Hazard – powiedziała z wyraźnym niezadowoleniem – nie jest zachowaniem odpowiednim dla młodych dam.

– To nie jest hazard – odparła Sophie. – Żadna z nas nie ma pieniędzy.

Ta odpowiedź nie rozbawiła dyrektorki.

– To bardzo subtelna różnica, panno Graham, i nie przekonuje mnie. Hazard jest nie tylko niemoralny, ale też wpędza w nieodpowiednie towarzystwo, a także niszczy reputację i pozbawia majątku. Żaden szanujący się dżentelmen nie będzie chciał wiązać się z damą uprawiającą hazard. Rozpozna w niej niebezpieczną skłonność do niegodziwości i nie będzie chciał być odpowiedzialny za jej przegrane.

– A jeśli ona będzie wygrywać? – szepnęła Sophie.

Pani Upton posłała jej ostrzegawcze spojrzenie.

– Każdy hazardzista, który tak myśli, zmierza wprost ku katastrofie. Złuda wygranej skłania ludzi do stawiania w grze coraz większych sum, aż w końcu rujnują siebie i swoje rodziny. Jakie są szanse wygrania za każdym razem, panno Graham?

Sophie nie odpowiedziała. Nazbyt dobrze pamiętała te noce, kiedy Papa wracał do domu późno, przybity tym, że za mało wygrał.

– Hazard zniszczył wielu porządnych mężczyzn – kontynuowała pani Upton. – Nie potraficie sobie wyobrazić, o ile gorsze jest to dla kobiet. Zapamiętajcie moje słowa, młode damy: hazard to prosta droga do ruiny. Unikajcie go za wszelką cenę.

– Tak, proszę pani – odparła ze łzami w oczach Eliza.

– Tak, proszę pani – powtórzyła jak echo Georgiana.

Pani Upton uniosła brwi.

– Panno Graham?

Sophie już miała coś powiedzieć, ale powstrzymała się w porę.

– Tak, proszę pani.

Dyrektorka przyjrzała im się uważnie.

– Ponieważ nie zna pani jeszcze obowiązujących tu reguł, panno Graham, tym razem wam daruję. Ale to się nie może powtórzyć.

Zabrała karty i wyszła, wcześniej gasząc lampę.

– Będę ćwiczyła dodawanie w inny sposób – powiedziała Eliza, gdy już leżały w łóżkach. – Papa byłby wstrząśnięty, gdyby pani Upton napisała mu, że grałam w karty. Liczy na to, że poślubię jakiegoś dżentelmena, a to znaczy, że muszę być damą. Gdyby tylko arytmetyka nie była tak ważna dla dżentelmenów…

– Nie jest – odezwała się Georgiana ze swojego łóżka. – Żaden z dżentelmenów, których znam, nie umie liczyć. Nie lubią nawet rozmawiać o tym ze swoimi sekretarzami, którzy zajmują się tym za nich.

– Kilka rozdań nie robi nikomu krzywdy. I nie uprawiałyśmy hazardu.

Sophie pomodliła się w duchu, dziękując, że pani Upton zabrała jej stare karty, a nie talię papy. Walczyłaby jak dzikie zwierzę, żeby ją zachować – podobnie jak każdą z nielicznych pamiątek po rodzicach – a za to mogłaby zostać wyrzucona ze szkoły i być znowu zdana na łaskę lorda Makepeace’a.

Serce jej się ścisnęło na myśl o rodzicach. Jeszcze cztery miesiące temu żyli i mieli się dobrze; z finansami było krucho, ale mieli szczęśliwy dom. A potem wszystko przepadło. Suchoty, powiedział doktor; miała szczęście, że nie zachorowała.

Szczęście. Nie cierpiała tego słowa.

Sophie zmusiła się, żeby oddychać równo i głęboko. Wszystko w życiu było dziełem przypadku. Można liczyć tylko na własne starania, ponieważ los rzadko bywa łaskawy. Sophie nauczyła się tego bardzo wcześnie i nigdy, przenigdy nie zapomni. Nigdy nie można liczyć na szczęście.

– Ale pani Upton uczy nas arytmetyki, jakby była niezbędna damom – mówiła Eliza, nieświadoma wzburzenia Sophie. – Będę musiała znaleźć jakiś inny sposób, żeby się tego nauczyć… Chociaż mam nadzieję, że nie będę musiała robić skomplikowanych rachunków…

Georgiana zachichotała.

– To dlatego, że możesz liczyć na znalezienie przystojnego i czarującego męża, Elizo, który będzie cię traktował jak księżniczkę, nie zważając na to, czy radzisz sobie z rachunkami.

– Mam nadzieję – powiedziała smętnie Eliza. – Nie jestem tak piękna jak ty ani tak mądra jak Sophie, więc nie mogę ryzykować.

Sophie przytuliła się do poduszki, słuchając ich rozmowy. To krótkie zdanie, w którym Eliza nie tylko uznała ją za mądrą, ale wymieniła jej imię, sprawiło jej nieoczekiwaną przyjemność. Już nie była sama na tym świecie, mimo że mama i papa nie żyli, dziadek okazał się ogrem, a rodzina matki była gdzieś daleko, na kontynencie. Wiedziała, że ma jednego, a może dwóch wujów i zapewne jakichś kuzynów, ale żaden z nich nie przyszedł jej nigdy z pomocą.

Mogła nie mieć żadnej rodziny godnej wspomnienia, ale szczere i zaufane przyjaciółki byłyby dobrym początkiem. A coś jej mówiło, że ona, Eliza i Georgiana zostaną wspaniałymi przyjaciółkami.

1

1819 Londyn

Klub Vega zajmował dziwne miejsce w Londynie. Ukryty w ślepej uliczce niedaleko St. James Square, leżał dokładnie w połowie drogi między bogactwem i blichtrem Mayfair a nędzą slumsów Whitechapel. Bez ceregieli obsługiwał obie te skrajności; mówiło się, że każdy – książę i portowy robotnik, dama i ulicznica – może starać się o przyjęcie. Od szczęśliwców, którzy zdobyli srebrny żeton członka, oczekiwano spełnienia tylko dwóch warunków.

Spłacaj swoje długi. Trzymaj język za zębami.

Jak głosiła plotka, członkowie musieli złożyć przysięgę, że nie wyjawią niczego, co działo się w murach klubu Vega. Była to tylko pogłoska, ponieważ nikt nie mógł ani nie chciał jej potwierdzić. Zapytani wprost członkowie twierdzili, że nic na ten temat nie wiedzą, po czym pospiesznie się oddalali. Ale nawet najbardziej zdeterminowanym łowcom plotek nigdy nie udało się dowiedzieć niczego więcej o tej jaskini hazardu i przysięga milczenia stała się nieodłączną częścią legendy klubu Vega, niezależnie od tego, czy istniała naprawdę. Wszystko to sprawiało, że o rzeczach, które działy się jego murach, krążyły najdziwniejsze opowieści.

Jack Lindeville, książę Ware, wiedział wszystko o klubie Vega. Był jego zmorą, chociaż nigdy nie odwiedził tego miejsca. Jego młodszy brat Philip był tam stałym bywalcem, wraz z gronem przyjaciół. Czasami zapraszali i jego, ale Jack zawsze odmawiał. Wiedział, dlaczego pragnęli jego towarzystwa, i zdawał sobie doskonale sprawę, że nie zawdzięczał tego swojemu urokowi ani poczuciu humoru. Młodzi mężczyźni o stałych dochodach zawsze szukali zamożnych partnerów do gry, a księstwo Ware – o czym często przypominał mu Philip – należało do najbogatszych w Anglii.

Jack rozumiał, że stanowi łakomy kąsek dla spłukanych przyjaciół Philipa. Na ich nieszczęście nie był jednak na tyle głupi, by ulec. Wystarczy, że raz nie dopisze szczęście, żeby zrujnować sobie życie.

Uśmiechnął się ponuro, myśląc o tym, kiedy siedział w powozie jadącym St. Martin’s Lane w kierunku klubu Vega. Pech, jak twierdził Philip, był przyczyną jego ostatniego niepowodzenia: dwójka trefl, podczas gdy, żeby wygrać, potrzebował jakiejkolwiek karty wyższej od trójki. Philip był pewien, że prawidłowo ocenił swoje szanse, a rozdający się pomylił, chociaż nie zaryzykował powiedzenia tego na głos, żeby nie stracić członkostwa. W efekcie jednak podpisał weksel na prawie dwa tysiące funtów, których nie mógł spłacić.

Philip był skruszony. Przepraszał, prosząc o tę przysługę. Przysięgał, że to się nigdy więcej nie powtórzy, chociaż powtarzało się już kilka razy. Ale zwierzył się też swojej matce, która wpadła jak burza do gabinetu Jacka i nalegała, by uregulował dług brata, by uchronić go przed poniżeniem i nędzą.

Początkowo Jack się nie przejął. Philip sam ściągnął na siebie kłopoty i skoro był wystarczająco dorosły, by podpisać weksel na taką sumę, to powinien sam znaleźć sposób na jego wykupienie. Ale matka przekonywała, potem prosiła, a w końcu zaczęła płakać i zarzucać mu bezduszną obojętność na obowiązki wobec rodziny. Wtedy Jack ustąpił. Kiedy księżna na coś się uparła, nie było sposobu, żeby ją od tego odwieść.

Powóz nagle się zatrzymał. Służący otworzył drzwi i Jack wysiadł. Spłaci dług Philipa, ale nie obejdzie się bez konsekwencji. Jego brat miał niezależny dochód – dzięki swojej matce – ale dostawał też pensję z posiadłości Ware, którymi zarządzał Jack. Od siedmiu lat dbał o te posiadłości i niech go diabli, jeśli pozwoli, by ciężka praca poszła na marne z powodu pecha Philipa przy karcianym stoliku.

Z zaciśniętymi ustami wkroczył do klubu. Przysadzisty gość w nieskazitelnie białym ubraniu pojawił się, zanim Jack zdążył zrobić kolejny krok.

– Dobry wieczór, sir. W czym mogę pomóc?

– Przyszedłem zobaczyć się z Dashwoodem – odparł Jack, wymieniając nazwisko właściciela klubu. Wyjął wizytówkę i podał ją mężczyźnie.

– Czy on pana oczekuje?

Jack uśmiechnął się ponuro.

– Powiedziałbym, że nie będzie zaskoczony moim przybyciem.

Philip bez wahania posługiwał się nazwiskiem brata.

Jeśli pan Dashwood jest choć w połowie tak sprytny, jak sugerowała jego reputacja, zapewne oczekiwał wizyty Jacka od chwili, gdy Philip nabazgrał swój podpis na wekslu.

Menedżer obrzucił go taksującym spojrzeniem.

– Być może nie. Czy mógłby pan zaczekać w jadalni?

Wielkie nieba, nie. Mógłby spotkać kogoś znajomego i dać się wciągnąć w rozmowę. Jack chciał mieć to jak najszybciej za sobą, najchętniej tak, żeby nikt się nie zorientował, że w ogóle tu był.

– Zaczekam tutaj – odparł tonem dającym jasno do zrozumienia, że nie zamierza długo czekać.

Menedżer skinął głową.

– Może chciałby pan tymczasem zagrać partyjkę?

Ponad jego ramieniem Jack mógł zajrzeć do głównego salonu klubu. Nie był tandetny ani kiczowaty, jak oczekiwał, lecz urządzony ze smakiem; wyglądał jak normalny klub dla dżentelmenów… tyle że były tu kobiety. Nie dziewki uwieszone u łokci mężczyzn, lecz damy z towarzystwa. Jack uniósł nieznacznie brwi, widząc lady Rotherwood grającą w wista.

– Vega nie wyklucza dam – powiedział menedżer, zauważając jego spojrzenie. – Dla niektórych dżentelmenów może to być odrobinę zaskakujące, ale bardzo szybko dostrzegają zalety.

Jack zacisnął mocniej wargi. Nierozważne damy mogły stracić fortunę równie łatwo jak lekkomyślni młodzieńcy.

– Nie wątpię. – Zaczął się zastanawiać, czy Philip kiedykolwiek przegrał z którąś z kobiet, ale doszedł do wniosku, że nie ma to większego znaczenia. Stracone pieniądze to stracone pieniądze.

A jednak był zaintrygowany. Damy grające na pieniądze z mężczyznami. Jakże postępowe. Menedżer oddalił się poinformować pana Dashwooda, a Jack zrobił krok naprzód, by rozejrzeć się po klubie, bezpiecznie zasłonięty wysoką palmą.

Rozpoznał Angusa Whitleya i Fergusa Frasera, kolegów Philipa. Siedzieli przy stoliku z jeszcze jednym mężczyzną i odwróconą do niego plecami kobietą w soczyście karmazynowej sukni. Jej upięte ciemne włosy odsłaniały jasną skórę. Nosiła na szyi czarną wstążkę zawiązaną w elegancką małą kokardkę na karku; jej luźne końce wiły się intrygująco, kusząc, by za nie pociągnąć.

Jack zatrzymał na niej wzrok. Jaka kobieta chciałaby należeć do klubu hazardowego? Każda szanująca się dama wzdrygnęłaby się na samą myśl o nim. Lady Rotherwood, choć była wicehrabiną, słynęła z nierozwagi. Zastanawiał się, jakie wymagania stawiano tu członkom i czy były inne dla kobiet niż dla mężczyzn. Nie mogły być bardzo restrykcyjne, skoro Philip został przyjęty bez trudu. Philip, którego jedynym atutem było słynne nazwisko, urok i powszechnie znany brak szczęścia w grze.

Whitley coś krzyknął i rzucił karty. Fraser roześmiał się, zadowolony z wygranej. Sięgnął po kupkę pieniędzy leżącą pośrodku stołu, lecz kobieta powstrzymała go, dotykając jego nadgarstka. Jack nie miał pojęcia, co powiedziała, lecz z tego, jak Fraser nagle pobladł, wywnioskował, że nie mogło to być nic miłego. Trzeci mężczyzna odłożył karty i wybuchnął głośnym śmiechem, zwracając na siebie uwagę wszystkich. Najwyraźniej kobieta pokonała wszystkich trzech.

I wydawała się zupełnie nieskrępowana tym, że znalazła się w centrum uwagi. Powiedziała coś, na co Whitley się roześmiał, a goście przy sąsiednim stoliku zaczęli się krztusić ze śmiechu. Jack nie widział jej twarzy, ale sam ruch głowy, nieznacznie przechylonej na bok, kiedy zbierała pieniądze, powiedział mu, że była zadowolona. Whitley znowu rozdał karty.

Nic dziwnego, że Philip lubił to miejsce. Jack zastanawiał się, czy jego brat zna damę w karmazynowej sukni.

– Wasza wysokość – rozległ się głos tuż za nim. Jack odwrócił się, rad, że oderwano go od tych myśli. – Pan Dashwood czeka na pana.

Menedżer poprowadził go przez drzwi dyskretnie ukryte za palmami, potem krótkim korytarzem do następnych drzwi. Zapukał raz, otworzył i skłonił głowę, gdy Jack wchodził do środka.

– Nicholas Dashwood, do usług, wasza wysokość – ukłonił się Dashwood. Był wysokim, szczupłym mężczyzną o twardych, ostrych rysach. – Przepraszam za zwłokę. Nie spodziewałem się pana.

– Przychodzę w sprawie długu mojego brata.

Słysząc chłodny ton głosu Jacka, Dashwood nieznacznie uśmiechnął się jednym kącikiem ust.

– Powiedział, że może się tak zdarzyć.

Jack zapanował nad gniewem, który ogarnął go na myśl, że Philip był na tyle pewny siebie, by powiedzieć coś takiego Dashwoodowi. Ale powinien był to przewidzieć. Philip nie miał żadnych skrupułów, kiedy próbował wydostać się z opresji.

Właściciel klubu obszedł biurko, biorąc z blatu leżącą na nim kartkę.

– Dwa tysiące sto dwadzieścia funtów.

Jack wziął głęboki oddech, żeby jeszcze raz się opanować. Philip skłamał nawet w tej sprawie, kiedy powiedział, że chodzi o mniej niż dwa tysiące.

– Czy mogę zobaczyć?

Dashwood z lekkim uśmiechem podał mu papier. Często bywał w takiej sytuacji. Jackowi wystarczyło raz spojrzeć na kartkę, by nie mieć wątpliwości, że to pismo Philipa. Zobowiązywał się zapłacić wielką sumę sir Lesterowi Bagwellowi.

– Czy ma pan w zwyczaju ręczyć za długi członków swojego klubu? – Jack oddał mu weksel.

– Ja za nic nie ręczę. – Dashwood oparł się o biurko. – Członkowie mogą wymieniać weksle lub gotówkę według uznania. Czasami wolą, żebym je przechował. Nie jako poręczyciel, lecz w ramach przysługi. Jestem tylko pośrednikiem, jeśli woli pan tak to nazwać. W naszym klubie obowiązuje tylko kilka zasad, a najważniejsza z nich każe spłacać długi.

Co znaczyło, że sir Lester obawiał się, że Philip może nie zapłacić tego, co był winien, i chciał, żeby Dashwood zmusił go do podporządkowania się zasadom klubu. Jack z ponurą miną wypisał notę do swojego banku, w duchu przeklinając brata. Bez słowa podał papier Dashwoodowi, który w zamian dał mu weksel Philipa.

– Cała przyjemność po mojej stronie, wasza wysokość. – Dashwood podszedł do drzwi. – Mam nadzieję, że jeśli kiedykolwiek będzie pan szukał stolika do gry, wróci pan do klubu Vega.

Cholernie mało prawdopodobne – pomyślał Jack.

Dashwood odprowadził go do wyjścia. Pod wpływem impulsu Jack jeszcze raz zerknął przez palmowe gałęzie w stronę głównej sali. Jego brat przysiągł uroczyście, że w ramach pokuty na miesiąc zrezygnuje z gry, ograniczy wydatki i zacznie postępować w sposób bardziej umiarkowany. Philipa nie powinno tu być. Ale dama w karmazynowej sukni… Poczuł dziwnie pragnienie zobaczenia jej twarzy. Tylko po to, żeby wiedzieć, jakiego rodzaju kobiety przychodzą do tej jaskini hazardu.

Ku swemu nieprzyjemnemu zaskoczeniu zobaczył pośrodku sali, w niewielkiej grupce ludzi skupionych wokół stolika, ciemną czuprynę brata. Jack stanął jak wryty. Philip znowu to zrobił. Znowu grał, stawiał sumy, na które nie było go stać, i z całą pewnością opowiadał wszystkim, że brat będzie spłacał jego długi – dziś, jutro, w nieskończoność. Kiedy Jack obserwował rozwój wypadków, rozległ się radosny okrzyk, a Philip uniósł ręce i roześmiał się.

Jack znał ten gest. Philip właśnie przegrał. Zawsze przegrywał ze śmiechem, z żartem, wielkopańskim gestem. Dopiero później, kiedy zastanawiał się nad konsekwencjami tego, co zaszło, okazywał skruchę. Ponieważ Jack właśnie uregulował jeden jego potężny dług, uważał, że ma pełne prawo wywlec brata z klubu, zanim zdąży zaciągnąć kolejny – który, co uświadomił sobie z wściekłością, także będzie musiał spłacić. Philip obstawił w grze, w której wszystko zależało wyłącznie od szczęśliwego trafu. Jack zawrócił na pięcie, bezceremonialnie minął Dashwooda i wkroczył do sali. Podchodząc bliżej, usłyszał Philipa.

– Skoro już muszę przegrywać, to przynajmniej z najpiękniejszą kobietą w Londynie. – Zgromadzeni wokół docenili śmiechem jego galanterię.

Idiota, mruknął z wściekłością Jack przeciskając się przez tłum. Nie musisz przegrywać; musisz przestać grać. Dashwood pozbawi go członkostwa, jeśli Jack odmówi spłacenia długu. Prawdę mówiąc, Jack nie miałby nic przeciwko temu, żeby Philip został wyrzucony ze wszystkich salonów gry w Londynie. Pogodził się z tym, że będzie musiał poświęcić życie posiadłościom Ware, ale niech go diabli, jeśli pozwoli się zrujnować spłacaniem długów Philipa.

W końcu dotarł na miejsce i stanął, niestety za plecami brata. Nieświadomy jego obecności, Philip ukłonił się głęboko i podał kości jakiejś kobiecie – tej samej damie w karmazynowej sukni, która wcześniej grała w karty z jego nieodpowiedzialnymi przyjaciółmi.

– Dziękuję panu. – W jej głosie dźwięczało rozbawienie. – Wygrywanie z panem to prawdziwa przyjemność.

Odwróciła się do stolika, wzięła do ręki kości i musnęła je wargami.

– Pięć! – powiedziała głosem, który zabrzmiał niemal uwodzicielsko, po czym rzuciła.

Wśród tłumu rozszedł się pełen uznania pomruk, lecz Jack nie potrafił oderwać od niej wzroku.

Nie była klasyczną pięknością, ale miała w sobie coś hipnotyzującego, z idealnie owalną twarzą i oczami koloru sherry. Na czarnej wstążce na szyi nosiła zawieszony srebrny medalion, a kiedy pochyliła się, żeby rzucić kości, Jack dostrzegł jej piersi, które omal nie rozsadziły karmazynowej tkaniny. Wyprostowała się, posłała Philipowi zalotne spojrzenie i rzuciła po raz drugi. Jack zmusił się, by oderwać od niej wzrok w samą porę, by zauważyć zainteresowanie malujące się na twarzy brata.

Dwie myśli zaprzątały umysł Jacka. Po pierwsze, że patrzy na jakąś przedwieczną syrenę, bezwstydną i podstępną jak wąż. Philip był tak pochłonięty wpatrywaniem się w jej biust, że nawet nie zauważył swojej przegranej.

A po drugie – że jej pragnie.

2

Klub Vega znajdował się bardzo blisko drugiego domu Sophie Campbell.

Czasami wyobrażała sobie, że klub był niegdyś domem dżentelmena, może nawet hrabiego lub markiza. Ciemna boazeria kojarzyła jej się z eleganckim strojem, uzupełnionym wytwornymi dodatkami kryształowych kandelabrów i pluszowych dywanów. W innych jaskiniach hazardu panowała atmosfera skrytości, jakby słoneczne światło było jakimś rodzajem zarazy, której za wszelką cenę należy unikać – lecz nie w Vega. Zasłony spuszczano tylko nocą, a umieszczone wysoko okna wpuszczały świeże powietrze w ciepłe wieczory. Palić wolno było tylko w pokoju w głębi, a jadalnia mogła się śmiało równać z salą w Mivart’s Hotel, być może po to, by damy mogły czuć się swobodniej.

To była najważniejsza cecha Vegi: przyjmowano kobiety; nie tylko jako gości towarzyszących mężczyznom, ale jako pełnoprawne członkinie. Niełatwo było zdobyć członkostwo, ale Sophie zorientowała się bardzo szybko, że to idealne miejsce dla jej celów. Klub Vega przyciągał najróżniejszych mężczyzn, a wszyscy byli gotowi przegrywać do kobiet. Miało to dla niej kluczowe znaczenie, bo tak właśnie zarabiała na życie.

Od chwili gdy przybyła do akademii pani Upton, Sophie wiedziała, że kiedy dorośnie, będzie zdana wyłącznie na siebie. Rankiem w dniu jej osiemnastych urodzin pani Upton wezwała ją, by delikatnie przekazać jej wiadomość, że lord Makepeace nie będzie dłużej płacił za jej naukę. Ponieważ list wicehrabiego przyszedł rano w jej urodziny, Sophie mogła sobie wyobrazić, jak bardzo ten zgorzkniały stary człowiek nie mógł się doczekać jego wysłania. Dyrektorka zaproponowała jej posadę nauczycielki matematyki, ale Sophie odmówiła. U pani Upton miałaby niewielkie szanse na dobre życie; w wielkim świecie – kto wie? Zawsze lubiła ryzykować.

Z pewnością nie było łatwo. Nie mając pieniędzy, przyjęła posadę damy do towarzystwa owdowiałej wicehrabiny. Anna, lady Fox, okazała się prawdziwym objawieniem. Była niekonwencjonalna, odważna, hojna i dowcipna. I zasiała w głowie Sophie ziarno pewnego pomysłu. Każda kobieta powinna mieć własny majątek – powtarzała często – a Sophie uśmiechała się smutno wiedząc, że to wcale nie takie łatwe. Ale lady Fox wiedziała, co mówi. Kiedy umarła, zostawiła Sophie trzysta funtów. Na dobry początek – napisała w testamencie. Sophie uznała, że to był jeden z rzadkich uśmiechów losu, którego nie może zaprzepaścić. Mając trzysta funtów i własne niewielkie oszczędności, wymyśliła sobie zmarłego męża, zmieniła nazwisko i w wieku dwudziestu jeden lat wyruszyła do Londynu, by wcielić w życie swój Wielki Plan.

Był to w gruncie rzeczy całkiem prosty plan. Kiedy zapewni sobie niezależność, stanie się panią własnego losu i będzie mogła pójść własną drogą. Jeśli nawet niezależność – to znaczy pieniądze – nie jest kluczem do szczęścia, to w każdym razie ogromnie pomaga w jego osiągnięciu, dlatego Sophie postanowiła zdobyć ją, korzystając ze swojego jedynego przynoszącego zyski talentu: hazardu.

Niekiedy czuła wyrzuty sumienia z powodu tego, że żyje kosztem strat ponoszonych przez innych. Doskonale pamiętała wykłady pani Upton potępiające hazard i wiedziała, że dyrektorka miała rację, mówiąc, że to niebezpieczne i prowadzi do ruiny. Wprawdzie wypracowała – i ściśle się ich trzymała – żelazne zasady, aby nie przegrać zbyt dużo, pozostawała kwestia jej reputacji… jakakolwiek by ona była.

Jej przyjaciółki także się tym martwiły. Od pierwszego dnia w szkole pani Upton, ponad dekadę wcześniej, ona, Georgiana i Eliza były nierozłączne. Kiedy Sophie była z lady Fox, a jej przyjaciółki wciąż w szkole, pisały do siebie co tydzień. Teraz, gdy wszystkie znalazły się w Londynie – Eliza w domu ojca w Greenwich, a Georgiana z przyzwoitką, spotykały się co dwa tygodnie, zazwyczaj w niewielkim, lecz przytulnym domu Sophie przy Alfred Street.

– Chyba zainwestujesz część pieniędzy? – pytała często Eliza. – Tak byłoby bezpieczniej.

– Nigdy – odpowiadała stanowczo Sophie. – Nie ma nic bardziej ryzykownego od gry na giełdzie.

– Papa radzi sobie całkiem dobrze i wielokrotnie proponował, że mógłby ci coś doradzić – przypomniała Eliza. Nie było to jednak żadną pociechą dla Sophie; pan Cross mógł sobie pozwolić na stratę tysiąca funtów, gdyby nie dopisało mu szczęście – ona nie.

Georgiana uważała, że powinna się zdecydować na inny rodzaj inwestycji.

– Tak naprawdę powinnaś się postarać, żeby któryś z dżentelmenów w Vega zakochał się w tobie. Sterling mówi, że sir Thomas Mayfield byłby dla ciebie doskonałą partią. – Wicehrabia Sterling był przyszłym mężem Georgiany i najczęściej cytowanym przez nią autorytetem we wszelkich sprawach.

Sophie parsknęła śmiechem.

– Thomas Mayfield! Baronet! Chyba oszalałaś.

– Oszalałam? – Georgiana spojrzała szeroko otwartymi zielonymi oczami na Elizę. – Czy szaleństwem jest sugerować, że powinna sobie znaleźć jakiegoś wysokiego, przystojnego dżentelmena? Takiego, który potrafi doprowadzić większość dam w Londynie do omdlenia jednym szatańskim uśmiechem?

Eliza roześmiała się, a Sophie przewróciła oczami.

– To ty wydajesz się nim zauroczona. Czy powinnyśmy ostrzec lorda Sterlinga?

– Oczywiście, że nie. Sterling nie ma się czego obawiać. Jestem w nim zakochana od wieków – odparła Georgiana i machnęła lekceważąco ręką.

Wicehrabia Sterling, którego posiadłości sąsiadowały z ziemiami hrabiego Wakefielda, oświadczył się Georgianie, kiedy tylko skończyła osiemnaście lat, a ona z radością go przyjęła. Lord Wakefield wahał się i opóźniał ślub, lecz wszyscy wiedzieli, że jest ekscentrykiem, a zaręczyny pozwoliły Georgianie spędzić dwa sezony w Londynie na kupowaniu wyprawy, podczas gdy Sterling i Wakefield ustalali szczegóły.

– Może właśnie dlatego powinnaś dać spokój Sophie. Ty znalazłaś bez trudu swojego bohatera, ale nie wszystkie miałyśmy tyle szczęścia.

– Och, ale ja właśnie pragnę waszego szczęścia! – wykrzyknęła stropiona Georgiana. – Czy sir Thomas jest naprawdę aż taki zły?

– Nie – skłamała z uśmiechem. – Po prostu nie jest dla mnie.

Nie uszło jej uwadze to, że Sterling uznał baroneta za doskonałą partię dla niej. Thomas, o lepkich rękach i elastycznym poczuciu honoru, byłby absolutnie nie do przyjęcia jako kandydat na męża lady Georgiany Lucas, ani nawet panny Elizy Cross. Ale dla pani Sophie Campbell, niezbyt zamożnej wdowy spędzającej wieczory w klubie hazardowym, stanowił cenną zdobycz. Sophie była świadoma swojej pozycji towarzyskiej.

– A więc jakiś młodszy syn – ciągnęła niezrażona Georgiana. – Lord Philip Lindeville.

– Kto? Nie!

– Na pewno go pamiętasz, Sophie. W zeszłym miesiącu widziano cię z nim kilka razy – powiedziała z powagą Georgiana. – Sterling mówi, że to świetny kompan. I jest zabójczo przystojny.

– Papa mówi, że to łobuz – zauważyła Eliza.

– Którego trzeba zmienić miłością. – Georgiana mrugnęła do niej porozumiewawczo.

Sophie parsknęła śmiechem.

– To dla mnie za duży kłopot.

Eliza wydawała się wstrząśnięta, a Georgiana prychnęła z rozbawieniem.

– Tylko ty możesz uważać adoratora za kłopot, Sophie!

– Lord Philip – odparła – nie jest moim adoratorem.

Ta rozmowa z jakiegoś powodu nie dawała jej spokoju, kiedy wieczorem przybyła do klubu Vega. Wieczór był chłodny i pochmurny, co chwilę padał deszcz. Założyła karmazynową suknię nie po to, by przyniosła jej szczęście, lecz żeby dodać sobie otuchy; to był jej ulubiony kolor. Kiedy pan Forbes, menedżer klubu, wziął od niej płaszcz, zerknęła na swoje odbicie w lustrze nad kominkiem. Nie czuła się staro, ale mając dwadzieścia cztery lata, nie była już młodziutka. Nie chciała zadzierać nosa na wzmiankę o adoratorze. Sophie nie miałaby nic przeciwko temu, jeśli jakiś dżentelmen zakochałby się w niej, a ona pokochała jego. Gdyby tylko mężczyźni, których spotykała, byli zainteresowani tym samym…

Zakładając, że wciąż będzie wygrywać, zdobycie dziesięciu tysięcy funtów – sumy, którą uznała za wystarczającą dla finansowego bezpieczeństwa – zajmie jej jeszcze sześć lat. Sześć lat i dziesięć tysięcy funtów oznaczały niezależność. Musi zapamiętać to równanie, inaczej może być zdana na łaskę lubieżnych baronetów, nawet w połowie nie tak przystojnych jak Thomas Mayfield. Wyprostowała się i weszła do salonu. Po chwili znalazła stolik i zajęła miejsce z pewnym siebie uśmiechem.

Minęła co najmniej godzina. Początkowo nieco przegrała, ale szybko nadrobiła stratę. Była o sześćdziesiąt funtów do przodu, kiedy ktoś za nią zawołał:

– Pani Campbell!

Sophie drgnęła zaskoczona. Wraz z partnerem, Gilesem Carterem, radośnie łupili panów Whitleya i Frasera w wista. Wist był grą nie tylko uważaną za najzupełniej odpowiednią dla dam, ale też łatwą do wygrania przy zachowaniu trzeźwości umysłu i skupienia. Pan Whitley nie był dostatecznie skupiony, a pan Fraser sączył już trzeci kieliszek madery. Radosne powitanie lorda Philipa Lindeville’a przerwało im w połowie trzeciego rozdania.

– Cóż za przyjemność spotkać panią tutaj. – Skłonił się lekko.

– Pana także, sir. – Uśmiechnęła się i skinęła głową. Przyjaciółki, wspominając o lordzie Philipie, nie myliły się bardzo; często dotrzymywał jej towarzystwa. Był czarujący i zabawny, choć może nieco zbyt przekonany o sile swojego uroku. Sophie wiedziała, co mówi, kiedy uznała go za kłopot – jako adoratora.

– Może zagrałaby pani ze mną? – Uśmiechnął się i zniżył głos do konspiracyjnego szeptu. – Obiecywałem, że nie przyjdę tu dzisiaj, ale pokusa spotkania pani była zbyt silna.

– Nie chciałabym kusić żadnego mężczyzny do złamania obietnicy – powiedziała, uśmiechając się kokieteryjnie.

– To była głupia obietnica. – Roześmiał się. – Chodźmy, zapewne pani wygra, co będzie dla mnie wystarczającą pokutą.

– Och, ale jesteśmy w trakcie rozgrywki – próbowała protestować, lecz lord Philip zdążył już wymienić porozumiewawcze spojrzenia ze swoim przyjacielem, panem Whitleyem.

Ten pospiesznie wstał z krzesła.

– Na mnie już pora. Doszczętnie mnie pani złupiła. – Ukłonił się, a pan Fraser czym prędzej poszedł w jego ślady.

Pan Carter, jej partner w grze, jeszcze się wahał, lecz Sophie potrafiła rozpoznać, kiedy Philip jest zdeterminowany i nie da się spławić.

Powściągnęła irytację i odłożyła karty.

– Panie Carter, mam nadzieję, że jeszcze pan ze mną zagra. Myślę, że przy wiście tworzymy niepokonany zespół.

Tak jak na to liczyła, rozpogodził się, a nawet życzył jej szczęścia, kiedy pozwoliła się odciągnąć lordowi Philipowi.

– Byliśmy w trakcie rozgrywki – zganiła go, gdy wziął ją pod ramię. – Cierpliwość jest cnotą, milordzie.

Philip uśmiechnął się szeroko.

– Nic dziwnego, że nie mam żadnych cnót. Przyszedłem tylko porozmawiać z Dashwoodem, ale zobaczyłem panią i zupełnie zapomniałem o swojej misji.

– Czy powinnam to uznać za komplement? – Jedynym powodem, dla którego mógł chcieć zobaczyć się z panem Dashwoodem, właścicielem klubu Vega, mogło być zarekomendowanie nowego członka lub spłacenie długu – i to dużego. Sophie dwukrotnie miała okazję wygrać zakład na tyle duży, że pan Dashwood uznał za stosowne nadzorować spłatę należności. Nie przypuszczała, żeby Philip tak łatwo zapomniał o swoich planach, gdyby to on miał odebrać wygraną.

Przyglądał się jej. Ciemne włosy opadały mu na czoło romantycznymi falami, a jego wargi wygięły się w szelmowskim uśmiechu.

– Tak. Powinna pani uznać to za komplement. Proszę powiedzieć, że tak jest, a ja także poczuję się skomplementowany.

Był tak przystojny i uroczy, że niemal żałowała, że będzie musiała odrzucić jego oczywiste zainteresowanie. Ścisnęła lekko jego ramię.

– Komplementy lekko przychodzą i łatwo się je odwzajemnia.

– Wcale nie lekko – odparł. – Ale proszę odwzajemnić.

Roześmiała się.

– Jak widzę, przeczuwa pan dzisiaj uśmiech losu. A zatem kości?

W kości gra się szybko. Kilka kolejek i pozbędzie się go, bez względu na to, co powie lub zrobi. Lord Philip ostatnio wykazywał zbyt wielki entuzjazm.

A szkoda. Wprawdzie nikt o tym nie wiedział, ale Sophie rozglądała się za kandydatem na męża, a gdyby Philip się nadawał, byłoby to bardzo dogodne. Georgiana byłaby z niej dumna, gdyby udało jej się zdobyć brata księcia.

Lecz choć bardzo go lubiła, lord Philip Lindeville z całą pewnością nie nadawał się na męża – w każdym razie nie jej męża. W ciągu trzech lat, które spędziła w Londynie, Sophie bardzo dokładnie określiła swoje wymagania, a Philip spełniał bardzo niewiele z nich. Był czarujący, ale lekkomyślny; przyjacielski, ale zadufany w sobie; niemal nieprzyzwoicie przystojny, od ciemnych falujących włosów po smukłą figurę, ale zbyt dobrze zdawał sobie z tego sprawę, podobnie jak wszystkie kobiety w mieście. I co najgorsze, łatwość, z jaką przychodziło mu tracenie pieniędzy – dzięki czemu był tak pożądanym partnerem w klubie Vega – czyniła go zupełnie nieodpowiednim kandydatem na męża. Sophie nie zamierzała wychodzić za mężczyznę, który mógłby przegrać całą ich przyszłość. Dlatego choć miał nienaganne pochodzenie i wyraźnie okazywał jej zainteresowanie, Sophie będzie musiała go odrzucić.

Giles Carter poszedł za nimi do stolika. Spojrzała na niego smutno, kiedy Philip poprosił o kości. Pan Carter był znacznie bliższy jej oczekiwaniom. Był co najmniej o dekadę starszy od niej, ale miał własny, niezależny dochód. Wiedziała, że Philip musi liczyć na pensję wypłacaną przez brata, lecz sam uważa ten dochód za niewystarczający nawet dla kawalera, a tym bardziej dla żonatego mężczyzny. Pan Carter wiedział, kiedy przestać grać, choć ostatnio grywał dłużej, niż podpowiadałby rozsądek… przynajmniej z nią. Sophie miała nadzieję, że to dobry znak. Zawsze przegrywał z wdziękiem i wydawał się niemal rozczarowany, kiedy wygrał. Pan Carter nie był okrutny, skąpy ani brzydki – byłby doskonałym mężem.

Jednak wszelkie nadzieje na to ległyby w gruzach, gdyby pozwoliła, żeby Philip skusił ją do przekroczenia granicy przyzwoitości. Sophie zdawała sobie sprawę, że balansuje na tej granicy, i była zdeterminowana zadbać, by noga jej się nie powinęła. Pozwalała sobie flirtować z mężczyznami, kiedy wygrywała, lecz nigdy nie na tyle, by pomyśleli, że dąży do romansu.

– O ile zagramy? – Philip sięgnął po kości; jego ciemne oczy błyszczały, kiedy na nią patrzył.

– Każda runda o gwineę?

Zrobił smutną minę, kładąc na stole garść żetonów, wbrew swoim zapewnieniom, że chciał tylko porozmawiać z Dashwoodem.

– Ach. Pieniądze.

Zaśmiała się cicho, zdając sobie sprawę, że u jej boku stoi pan Carter.

– Coś jeszcze? – Zanim zdążył odpowiedzieć, odwróciła się do stolika. – Siedem! – oznajmiła, rzucając kości.

W tej grze wszystko zależało od szczęścia. Gracz podawał liczbę, od pięciu do dziewięciu, po czym rzucał kości. Jeśli suma oczek odpowiadała podanej liczbie, wygrywał. Jeśli wyrzucił dwa lub trzy – przegrywał. Zasady były dość skomplikowane; jedenastka lub dwunastka przegrywała, ale gracz często miał możliwość powtórzenia rzutu i dopiero po przegraniu trzech rund z rzędu trzeba było oddać kości.

Sophie rzuciła trzy razy, nim wygrała.

– Świetny początek! – pochwalił z entuzjazmem lord Philip. Zawsze pogodnie przyjmował porażkę, jakby nie zależało mu na pieniądzach. Wkrótce przegrał dwie kolejne rundy. Na jego twarzy odmalowała się irytacja, ale tylko przez moment. Wziął kości i przez kilka sekund obracał je w dłoni.

Wiele lat wcześniej, w szkole pani Upton, Sophie obliczała prawdopodobieństwo wygranej w kości, zapisując ostatnie strony podręcznika do matematyki, póki świeca całkiem się nie wypaliła. Po surowej reprymendzie dyrektorki nigdy więcej nie odważyła się grać z innymi dziewczętami w akademii, ale chłopcy w stajniach – to zupełnie inna sprawa. Wielu gier w karty nauczyła się od ojca, w stajniach zaś poznała również kości. Umiała ocenić szanse w każdej grze. Wiedziała, kiedy powinna zachować ostrożność, a kiedy może zaryzykować, i dotychczas stosowała tę taktykę ze wspaniałym skutkiem – przez trzy lata spędzone w Londynie udało jej się powoli zebrać sumę czterech tysięcy funtów, głównie dzięki wygranym w klubie Vega.

A jednak hazard to wielkie ryzyko… chyba że gra się z lordem Philipem.

On nigdy niczego nie obliczał. Jeśli w jednej rundzie wyrzucił wysoką sumę oczek, w następnej obstawiał wysoko; jeśli wyrzucił niską – obstawiał nisko. Wiodłoby mu się znacznie lepiej, gdyby spróbował przewidzieć swoje szanse, jak zawsze postępowała Sophie. Nie lubiła wykorzystywać jego nierozwagi, ale dziś była zirytowana tym, że przerwał jej partię z panem Carterem. Jeśli wygra dużą sumę, nie będzie miał pretensji. Czasami ludzie wprost sami wpychali jej w ręce swoje pieniądze.

Posyłając jej nieśmiały uśmiech, Philip rzucił kośćmi i nie przegrał. Jego oczy rozbłysły triumfalnie, chociaż jeszcze nie wygrał. Dołożył żeton do puli i wrócił do gry.

Wokół nich zebrała się spora grupka, półgłosem stawiano zakłady. Sophie zachowała spokój, obserwując grę przeciwnika. Jest na prostej drodze do klęski, pomyślała. To przykre, ale nieuniknione. Z każdym rzutem jego ekscytacja rosła. Z każdym rzutem podnosił stawkę.

Przy ósmej pomyślnej kolejce rozległy się ciche wiwaty, po czym nadszedł fatalny dziewiąty rzut. Lord Philip odchylił głowę do tyłu i jęknął. Zebrał żetony i podał Sophie.

– Proszę zagrać ze mną jeszcze raz.

– Nie powinien pan… – Czując wyrzuty sumienia, próbowała odwołać się do jego rozsądku, lecz Philip nachylił się ku niej i mrugnął porozumiewawczo.

– Jedna kolejka? Proszę dać mi szansę.

Zawahała się. Wszystko wskazywało na to, że Philip zostanie tu przez całą noc. Jeśli ona nie wygra jego pieniędzy, zrobi to ktoś inny. Może po jeszcze jednej rundzie dałby się namówić do czegoś mniej ryzykownego.

– Dobrze, zagram jeszcze jedną kolejkę, ale tylko jedną…

– Chciała powiedzieć wygram jeszcze jedną kolejkę – powiedział ktoś w pobliżu, wywołując wybuch śmiechu.

Lord Philip spojrzał na niego z irytacją i sięgnął po kości.

– Skoro już muszę przegrywać, to przynajmniej do najpiękniejszej kobiety w Londynie. – Podał jej kości z głębokim ukłonem.

Sophie także umiała zjednać sobie widzów. Ucałowała kości, rzuciła i wygrała za pierwszym razem, wywołując entuzjastyczny okrzyk widzów. Podała kości Philipowi.

– Pańska kolej, milordzie.

Nie odrywał od niej wzroku; patrzył zafascynowany, z lekko rozchylonymi ustami.

– Proszę je dla mnie pocałować – poprosił, zniżając nieco głos. – Na szczęście.

Kątem oka Sophie widziała obserwującego ją z obojętnym wyrazem twarzy Gilesa Cartera. Niech to diabli. Philip stawał się problemem; będzie musiała zacząć go unikać.

– Skoro tak rozpaczliwie pan tego potrzebuje… – Posłała całusa w stronę kości. – Bonne chance, milordzie.

– Przestańcie natychmiast!

3

Surowe, oschłe słowa przecięły powietrze niczym miecz, zaskakując Sophie tak, że omal nie upuściła kości. Lord Philip odskoczył jak oparzony, chowając rękę za plecy.

– Zaczekaj. – Nagle zabrzmiał jak zdenerwowany chłopiec. – Mogę wyjaśnić…

– Przestań, niech cię diabli – powtórzył mężczyzna, który im przerwał. Był wściekły. Wielkie nieba, czy przy stoliku dojdzie do pojedynku? Sophie zerknęła niepewnie na Gilesa Cartera. Co powinna zrobić?

Pan Carter zrobił krok naprzód, gdy tłum się rozstąpił, robiąc przejście dla nowo przybyłego. Podniesiona na duchu tym, że może jednak liczyć na czyjeś wsparcie – Philip cofnął się jeszcze o krok z wyrazem napięcia na twarzy – przyglądała się przybyszowi z zainteresowaniem. Coś w jego twarzy wydawało jej się znajome, a kiedy zerknęła na lorda Philipa, doszła do wniosku, że muszą być spokrewnieni.

Oczywiście. Odprężyła się. Philip wspominał o nim. To musi być książę, jego posępny starszy brat, który kontrolował dochody Philipa i beształ go za przegrane pieniądze. Philip twierdził, że jest ponury i nudny, całe dnie spędza nad księgami rachunkowymi. Sophie złapała się na tym, że wyobrażała sobie kogoś znacznie starszego i o wiele mniej atrakcyjnego.

Nie mogłaby się bardziej mylić.

Był jasnowłosy, a w ciemnym wieczorowym stroju wyglądał poważnie i surowo. Jego twarz była tak piękna, jakby ją wyrzeźbił Michał Anioł. Philip był podobnego wzrostu, lecz smuklejszy; doskonale dopasowane ubranie księcia podkreślało jego szerokie ramiona, wąskie biodra i zgrabne łydki. Sophie byłaby zaskoczona, gdyby okazał się starszy od Philipa o więcej niż pięć lat.

Lecz w jego szaroniebieskich oczach nie było ciepła, kiedy omiótł ją spojrzeniem jednocześnie taksującym i lekceważącym, pod którym poczuła się bardzo mała i bezwartościowa. Stanął naprzeciwko nich, wpatrując się w brata.

– A więc? – zapytał głosem cichym, lecz twardym.

Philip uśmiechnął się przez zaciśnięte zęby.

– Jak miło cię tu zobaczyć. Przyszedłeś zagrać partyjkę?

Książę znowu zerknął na Sophie.

– Nie, nie planowałem tego. I wierzę, że ty także nie.

Sophie rozejrzała się na boki spod opuszczonych rzęs, ale wyglądało na to, że utknęła. Z tłumem zafascynowanych gapiów za plecami, Philipem u boku i księciem naprzeciwko nie miała żadnej drogi ucieczki.

– Nie planowałem. – W tonie Philipa pojawiła się wyzywająca nuta. – Ale zauważyłem moją drogą przyjaciółkę, panią Campbell, i wszystkie moje dobre chęci rozwiały się jak dym. Po prostu nie potrafiłem się oprzeć. Czy możesz mnie o to winić? – Ujął jej dłoń i uniósł do ust.

Sophie zarumieniła się; jak on śmiał zrzucać winę na nią?

– Milordzie – mruknęła, wyrywając rękę z jego uścisku. – Robi się późno. Dokończymy grę innym razem. – Odłożyła kości na stół i dygnęła.

– Może tak będzie najlepiej. – Philip posłał jej smutny uśmiech, choć zawierający sugestię zażyłości, której wolałaby uniknąć. – Do następnego razu, droga pani.

– Nie bądź śmieszny – odezwał się książę. – To niemożliwe.

– O? – uśmiechnął się Philip. – W takim razie wybacz, Ware…

– Chodzi mi o to, że nie dokończysz gry następnym razem – warknął jego brat. – Ani z nią, ani z nikim innym. To koniec, Philip. Mam już dość tych błazeństw.

– Błazeństw? – powtórzyła Sophie, mimo że postanowiła się nie wtrącać.

– Nie jestem dzieckiem, wasza wysokość – prychnął Philip niemal w tej samej sekundzie.

– Skoro tak, to znaczy, że jesteś głupcem – odparł spokojnie książę. – Po dziecku można oczekiwać, że z wiekiem nabędzie rozsądku i godności.

Twarz Philipa przybrała odcień głębokiego szkarłatu.

– Ware – wycedził. – Przestań.

– Przestań. To samo powiedziałem tobie i to samo mi obiecałeś – powiedział książę tonem zimnym jak lód. – Miesiąc. Obiecałeś przez miesiąc trzymać się z dala od gry. A jednak jesteś tutaj, tego samego dnia, kiedy złożyłeś obietnicę. Jakie masz wyjaśnienie?