Najsłynniejsze rewolucje i zamachy stanu - Erik Durschmied - ebook + książka

Najsłynniejsze rewolucje i zamachy stanu ebook

Erik Durschmied

5,0

Opis

Od Robespierre’a po Chomeiniego. Przewroty, rewolty i rewolucjoniści, którzy zmieniali losy świata.


Rewolucja dokonuje się w imię wolności, ale obala istniejący porządek przemocą. Wprowadza terror, oznacza wojnę domową, tragedie i krwawe mordy.
Co naprawdę zmienia? Jak dochodzi do przewrotów? Czy są nieuniknione?
Kto nimi kieruje? Jakie motywy przyświecają ludziom, którzy poświęcają życie jednej idei i często składają je na ołtarzu rewolucji „pożerającej własne dzieci”?
• Rewolucja francuska 1789-1799: Robespierre, Danton, Saint-Just, Marat
• Rewolucja meksykańska 1910-1920: Pancho Villa i Emiliano Zapata
• Rewolucja październikowa w Rosji 1917: Lenin, Trocki, Stalin, Dzierżyński, Kamieniew
• Rewolucja 1918-1919 w Niemczech: Róża Luksemburg i Karl Liebknecht
• Zamach na Hitlera 20 lipca 1944: hrabia Stauffenberg
• Bunt oficerów japońskich sierpień 1945: major Hatanaka
• Rewolucja kubańska 1956-1959: Fidel Castro, i rewolucja boliwijska Che Guevary 1966-1967
• Rewolucja irańska 1979: ajatollah Chomeini

Największe przewroty ostatnich dwustu lat i dzieje ich najsłynniejszych przywódców ukazują mechanizm rewolucji, po których świat nie był już taki sam.
Erik Durschmied był przez wiele lat korespondentem wojennym BBC i CBS. Relacjonował walki w Wietnamie, Iranie, Iraku, Belfaście, Bejrucie, Chile, na Kubie i w Afganistanie. Przeprowadzał wywiady z Johnem Kennedym, Salvadorem Allende, Dawidem Ben Gurionem, Saddamem Husajnem. Był operatorem, reżyserem i producentem unikatowych filmów dokumentujących wydarzenia na Kubie, w Chinach, Wietnamie, Kambodży i Afganistanie. W ostatnich latach wykładał historię wojskowości, m.in. w Akademii Wojskowej Stanów Zjednoczonych w West Point. Jest laureatem wielu nagród i autorem bestsellerów przetłumaczonych na 25 języków (m.in. Jak przypadek i głupota zmieniały losy świata, Jak pogoda zmieniała losy wojen i świata).

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 469

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
5,0 (1 ocena)
1
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Redaktor serii Wojna i Militaria

Zbigniew Foniok

Redakcja stylistyczna

Eugeniusz Melech

Korekta

Agnieszka Pyśk

Projekt graficzny okładki

Małgorzata Cebo-Foniok

Zdjęcie na okładce

© Everett Historical/Shutterstock

Tytuł oryginału

Whisper of the Blade. Revolutions, Mayhem, Betrayal, Glory and Death

Copyright © Erik Durschmied 2001

All Rights Reserved.

Żadna część tej publikacji nie może być reprodukowana

ani przekazywana w jakiejkolwiek formie zapisu

bez zgody właściciela praw autorskich.

For the Polish edition

Copyright © 2017 by Wydawnictwo Amber Sp. z o.o.

ISBN 978-83-241-6514-8

Warszawa 2017. Wydanie II

Wydawnictwo AMBER Sp. z o.o.

02-954 Warszawa, ul. Królowej Marysieńki 58

www.wydawnictwoamber.pl

Konwersja do wydania elektronicznego

P.U. OPCJA

Tym, którzy w mniejszym lub większym stopniu

poświęcali się dla innych.

O wielkich tego świata

śpiewamy heroiczne pieśni,

o tych, co wschodząc jak gwiazdy,

spadają jak gwiazdy…

Bertold Brecht Die Ballade vom Wasserrad

Przedmowa

Wiele lat temu postanowiłem zgłębić znaczenie słowa „rewolucjonista”. Młody, pełen niepohamowanej ambicji, by osiągnąć wielki sukces, spotkałem się z latynoskim Robin Hoodem – Fidelem Castro, bohaterem el revolución tropical. On również był młody i żarliwe pragnął walczyć o poprawę losu swego narodu.

Pewnego wieczoru, w niedostępnych kubańskich górach, Castro spojrzał na mnie, wyjął cygaro z ust i spytał: „Powiedz mi, periodista, co myślisz o naszej revolución?”

„No cóż, skoro pan pyta, myślę, że życie rewolucjonisty może być bardzo niebezpieczne”.

Odpowiedział bez chwili wahania: „Zwyczajne życie też może być niebezpieczne. Kiedy dzieje się niesprawiedliwość, nie można po prostu siedzieć z założonymi rękami. Libertad o muerte”. Czy naprawdę był to jedyny wybór?

„A jeśli sprawa okaże się…”. Nie wiedziałem, jak powiedzieć: przegrana. Zmierzył mnie twardym spojrzeniem.

„Jeśli dołączam do konduktu pogrzebowego, to idę całą drogę aż na cmentarz”.

Comandante Fidel Castro był pierwszym rewolucjonistą, z jakim się zetknąłem. Ale nie ostatnim. Niektórych rewolucjonistów poznałem osobiście, o innych jedynie czytałem. Nigdy nie byłem sędzią, zawsze tylko widzem, śledzącym doniosłe, choć krwawe wydarzenia na scenie ludzkiej tragedii. Niech historia wyda ostateczny wyrok na gigantów rewolucji oraz ich czyny, wielkich ludzi, którzy wschodzili jak gwiazdy i spadali jak gwiazdy.

Zdarzały się przewroty, które zmieniały bieg historii i wyznaczały decydujące momenty w dziejach. Rewolucyjne kataklizmy, które wstrząsnęły światem. Po nich nasza planeta nie była już taka sama. Rojaliści i rewolucjoniści pozostawili nam pisemne świadectwa, wyrażające ich poglądy polityczne. Świadkowie tych wydarzeń często przelewali na papier swoje wspomnienia, ich relacji nie da się już jednak zweryfikować. Jak w przypadku większości najważniejszych okresów historii rodzaju ludzkiego, jedynym pewnikiem są daty – wiemy ponad wszelką wątpliwość, że lud Paryża szturmował Bastylię 14 lipca 1789 roku. Ten fakt należy do historii; jeśli chodzi o resztę, możemy jedynie próbować zbliżyć się do prawdy.

Lista osób, którym winien jestem podziękowania za radę oraz informacje historyczne, jest niemal tak wielka jak zakres opisywanych wydarzeń. Jeśli chodzi o wydarzenia współczesne, niezwykle przydatna okazała się pomoc naocznych świadków, którzy podzielili się ze mną swoimi relacjami i spostrzeżeniami. W większości przypadków nie ujawniłem ich nazwisk na wyraźne życzenie samych zainteresowanych. Wielu z nich wyraża poglądy odmienne od moich, ale przyczynili się w ogromnym stopniu do pogłębienia mojej wiedzy o naszych czasach. Dziękuję im wszystkim.

Nie roszczę sobie pretensji do współzawodnictwa z ekspertami ani nie zamierzam ogłaszać rozstrzygającego werdyktu, który może wydać tylko historia. Na tych stronach znalazła swoje odzwierciedlenie jedynie moja ciekawość, moje zdumienie, a także moja naiwność.

Poszukiwania dotyczące wydarzeń we Francji prowadziłem w obszernych archiwach Ville de Paris. Informacje na temat Andreasa Hofera i Pancho Villi zbierałem w trakcie podróży do ich rodzinnych krajów. W rozdziale o Czerwonym Październiku korzystałem z bezcennych źródeł radzieckich, w tym z udostępnionych niedawno archiwów KGB. Materiały związane z upadkiem cesarza pochodzą z Niemieckiego Instytutu Historycznego. W operację „Walküre” była uwikłana moja rodzina. Relację o wypadkach w Tokio oparłem na wspomnieniach ocalałych świadków, a tragiczną historię Che na tym, co sam widziałem. Irańscy znajomi dostarczyli mi wielu informacji podczas moich podróży do Iranu przed, w trakcie i po rewolucji, a dzięki ich staraniom mogły też dojść do skutku wywiady z szachem i ajatollahem Chomeinim.

Pragnę wyrazić wdzięczność za cenne rady mojemu agentowi literackiemu Luigiemu Bonomiemu, a mojemu angielskiemu wydawcy Rolandowi Phillipsowi i jego zespołowi redakcyjnemu – za cierpliwość. Przy okazji chciałbym też podziękować moim wnukom, trzynastoletniemu Williamowi i pięcioletniemu Alexandrowi, bez których nieocenionej pomocy ta książka mogłaby zostać ukończona rok wcześniej.

Erik Durschmied

Domaine de Valensole, lipiec 2000

Prolog Król musi umrzeć…

Król Francji Ludwik XVI odziedziczył nie tylko wielkie imperium, lecz także krwawą rewolucję. Kiedy spytał: „Czy rewolucja jest nieunikniona?”, otrzymał jednoznaczną odpowiedź: „Sam do niej doprowadziłeś”. Wielokrotnie w historii to właśnie słabość rządzących, ludzi, którym zabrakło siły woli, gdy sytuacja wymagała zdecydowanych, a nawet brutalnych działań, pozwalała zatriumfować barbarzyństwu.

„Król musi umrzeć, aby ojczyzna mogła żyć!”

Tym zdaniem Maximilien Robespierre, człowiek, który nigdy nie miewał skrupułów, przesądził o losie monarchy. Zanim francuski Konwent przeprowadził decydujące głosowanie, Victiorien Vergniaud, przywódca frakcji żyrondystów, rzucił wyzwanie jakobinowi Robespierre’owi: „Zabijcie króla, a cały świat zwróci się przeciwko wam. To doprowadzi do rozlewu krwi”.

Robespierre, którego przekonania graniczyły z dogmatyzmem, odparł: „Ilu ludzi zwróci się przeciwko nam i ile będzie ofiar? Jedna? Sto? Tysiąc? Ofiary są nieuniknione. Jeśli brakuje wam odwagi, by bronić swoich przekonań, powiedzcie nam o tym teraz…”.

Fala terroru zalała kraj. Bóg tak chciał, aby na początku Francja pogrążyła się w ciemnościach, a potem, trzeciego dnia, powstała z popiołów.

Geniusz, odwaga i zmysł twórczy to potężne siły. Ale wielka jest również potęga zła. Każde stulecie wydaje własny zdumiewający zestaw postaci, licznych bohaterów i łajdaków, którzy, dzięki swym wyjątkowym czynom, odciskają niezatarte piętno na historii. Niektórzy otrzymali swoje role z tytułu urodzenia, inni zjawili się nieoczekiwanie na scenie świata. Wielu porywało masy wzniosłymi hasłami, innym wystarczyło do tego jedno słowo. To, co mówili, znaczyło więcej niż siła zbrojna wysyłanych przeciwko nim armii, których dowódcy często bronili straconej sprawy. Ich nieustępliwość przezwyciężała wszelkie przeszkody, zmieniali bieg historii, a głoszone przez nich idee przekształcały nie tylko naród, z którego się wywodzili, lecz wpływały także na inne części globu. Większość z nich walczyła o wolność i zwykłą godność w obliczu niszczycielskich sił. Ci ludzie przynosili obietnicę nowej ery, kruszyli tradycyjne formy społeczeństwa i ustanawiali nowe. Ich heroiczne ofiary inspirowały niezliczone rzesze do szukania lepszego życia.

Inni przynosili ze sobą ciemność, rozpacz i śmierć. Znaleźli się wśród nich tacy, którzy pragnęli unicestwić swoich wrogów klasowych nie za to, co zrobili, lecz za to, kim byli. Żyli w myśl zasady: „Historia przyzna mi rację” i posługiwali się złem jako potężnym środkiem do osiągnięcia celu, aby spełniło się jakieś biblijne proroctwo. Ich gotowość do zabijania bez litości wymagała sformułowania całkowicie nowych poglądów na temat dobra i zła. Trwało to dopóty, dopóki inni nie przeciwstawili się wreszcie terrorowi i nie zaczęli walczyć o przetrwanie ludzkiego ducha.

Determinacja tych „bohaterów” znajdowała odzwierciedlenie w ich charakterze; ratowali swoje pogrążone w ciemnościach narody i pomagali przywrócić nadzieję. Wielu z nich nie doczekało spełnienia swoich marzeń, ale ich dziedzictwo trwało z ponurą nieuchronnością sofoklesowej tragedii, z całą złożonością szekspirowskiej sztuki. Nie byli to zwykli ludzie; ich losy mogłyby posłużyć za kanwę dramatu. Stali się szlachetnymi wojownikami, kroczącymi śmiało prosto w oko cyklonu. Niekiedy mylili się, lecz często mieli rację i byli świetlanym przykładem do naśladowania. Większość nie dbała o to, kto będzie kładł wieńce na ich grobach lub opluwał ich pamięć. Nie wszyscy jednak byli też skłonnymi do poświęceń męczennikami, którzy podporządkowują swoje myśli i czyny tak wzniosłym celom jak obrona praw człowieka, walka z nadużyciami władzy, doprowadzenie narodu do wolności myślenia czy poprawa warunków bytowych społeczeństwa.

Kto wywierał większy wpływ, bohaterowie czy łajdacy? Jedni byli zależni od drugich. Zagrożenia rozniecały wolę oporu, a terror rodził nieoczekiwaną odwagę. Wszyscy oni, dobrzy i źli, wyobrażali sobie, że ich dzieła będą trwały wiecznie. Nic nie trwa tak długo. Historia jest wypełniona postaciami z heroicznej przeszłości, które naśladowały swoich poprzedników, czasem przez stulecia, tylko po to, by skończyć jako banici we własnych krajach.

Władcy i dyktatorzy przez całe lata gromadzą zapasy prochu. Ale wystarczy jeden dzień, by je podpalić. Niezadowolenie zawsze było – i nadal jest – zjawiskiem, które można zwalczyć tylko lepszymi ideami, perswazją i usunięciem jego przyczyn. Przekleństwem „zwykłych ludzi” był brak jedności. Ludzie nie pozostawali jednak w stanie chaosu wiecznie; z rewolucji wyłaniał się nowy porządek, który pozwalał zmobilizować ogromny potencjał mas. Największym atutem powstania jest zwykle ogień w sercach mężczyzn i kobiet, a puste obietnice nie mogą go ugasić. Nawet za najmniejszą rewoltą kryje się społeczne niezadowolenie, musi też istnieć charyzmatyczny przywódca, który odznacza się odwagą i wyobraża sobie, że potrafi zmienić świat. Gromadzi wokół siebie materiał łatwopalny, a następnie wyzwala potężny strumień energii. Zaczyna się rewolucja!

Rewolucja rodzi się z nadziei, a jej filozofia jest zdecydowanie optymistyczna. Jednak rewolucji nie mogą dokonać poeci i marzyciele. Do natchnionej wizji politycznych entuzjastów natychmiast dołączą swoje niezadowolenie ludzie lekceważeni, uciskani, skrzywdzeni. Ci, którzy zdają się kierować powstaniami, nie potrafią przyznać, że są one spontaniczne, tak jak wszystkie prawdziwe rewolucje. Walczą o swoje prawo do odmienności, przeciwko zdradzie i kłamstwu, o coś, co nazywają „prawdą” – tylko po to, aby się przekonać, że nie istnieje nic takiego jak prawda, zgodnie z którą może funkcjonować racjonalne społeczeństwo.

Rewolucja jest zrywem, który obala istniejący porządek przy użyciu przemocy. Wprowadza rządy terroru: nie tylko krwawy dramat szafotu lub kuli, nie tylko zażartą walkę o władzę wśród strażników nowego porządku, nie tylko chaos wojny domowej, lecz także wieczną tragedię wielu zwykłych istnień ludzkich, uwikłanych w heroiczne dylematy, które zwykle nie są ich dylematami. Terror dotyka każdego ze straszliwą siłą, a podczas rządów terroru polityczna obojętność staje się niemożliwa.

Rewolucji zawsze dokonuje się w imię wolności, jest skierowana przeciwko tyranii nielicznych w imię rządów szerokich mas. Rewolucji towarzyszą jasno sformułowane żądania likwidacji nędzy i równego podziału bogactw. Ale co naprawdę zmieniają rewolucje? Niektóre instytucje i niektóre prawa rzeczywiście ulegają przeobrażeniom. Nie wszystko jednak się zmienia, ponieważ rewolucjoniści uczą się naśladować swoich poprzedników. Człowiek po prostu nie może znieść napięcia związanego z ciągłym wysiłkiem, by żyć zgodnie ze wzniosłymi ideałami.

Rewolucje dokonują się i rozstrzygają w umysłach jednostek; ich orężem są słowa, nie miecze. Powstanie wytwarza własną energię, która z kolei narzuca mu strategię. Metoda, po którą sięgają rewolucyjni przywódcy, nigdy się nie zmienia. Jest nią zdobycie poparcia mas dla własnych celów. To koncepcja stara jak sama rewolucja. Danton i Robespierre posłużyli się burżuazją, aby zabić króla; Trocki i Lenin poszczuli proletariat na nieszczęsnego cara; a szach upadł, ponieważ lud Iranu wolał Allacha od Mamony.

Jest to opowieść o najsłynniejszych rewolucjach i ludziach, którzy poświęcili swoje życie jednemu, nadrzędnemu celowi. Opowieść o monarchach, urodzonych by rządzić, i o tych, którzy odebrali im to przyrodzone prawo, o słabych ludziach na tronie i o silnych ludziach, którzy nie cofnęli się przed skrajnymi środkami, aby przejąć władzę. Wszyscy byli bohaterami, a jednocześnie pariasami historii, rozdartymi pomiędzy nakazami sumienia a wiarą w ideały. Ich grzechem pierworodnym był fanatyzm, a wielu pozostawiło po sobie zniszczenie i śmierć. Jak usprawiedliwiali swoje czyny, które doprowadziły do zamętu, terroru i rozlewu krwi? Niektórzy czynili to, aby zaszczepiać nowe idee i zmieniać społeczeństwo, inni kierowali się osobistą korzyścią lub pragnieniem zemsty. Jedni, patrząc na nich z boku, nazywali to zdradą, natomiast inni wychwalali to jako heroizm, ofiarność w dążeniu do poprawy ludzkiego losu. W odróżnieniu od monarchów, którzy okazali się zbyt słabi i niezdolni do zastosowania bezwzględnych metod w momentach krytycznych, rewolucjoniści odznaczali się wyrachowaniem, wytrwałością i zuchwalstwem – pod warunkiem, że w pobliżu był ktoś, kto pomagał im odsunąć na bok zasady moralne i zagłuszyć sumienie. Udało się to tylko nielicznym. Ci, którzy odnieśli zwycięstwo, zaczęli eliminować „wrogów rewolucji”, niszczyć opozycję polityczną i przekształcać ruch wolnościowy w instrument ucisku. Postępowi rewolucjoniści stali się niebawem konserwatywnymi dyktatorami. Absolutna władza dawała im złudzenie, że dysponują czymś zbliżonym do boskiej potęgi. Otaczający dyktatorów pochlebcy umacniali ich poczucie bezkarności i pozwalali im trwać w przekonaniu, że są wolni od wszelkich ograniczeń, prawnych i moralnych. Oślepieni przez reflektory na scenie publicznego uwielbienia ludzie ci zatracili resztki zdrowego rozsądku i mylili rozgłos ze sławą. Osobista władza oparta na terrorze doprowadziła większość z nich do przedwczesnej śmierci – w wyniku przemocy, którą sami wyzwolili.

Powstanie, rewolta, rewolucja: to one dały początek procesji tragicznych postaci, które z pełną świadomością zmierzały do gwałtownego końca. Ale ich duch przetrwał. Nasz dzisiejszy świat z jego porządkiem społecznym i zasadą demokracji nie miałby sensu, gdybyśmy się nie starali zrozumieć, co stało się w przeszłości. Głowa króla spadła z woli rewolucjonisty, zanim rewolucjonista sam padł ofiarą terroru, który rozpętał. Król czy buntownik, ich śmierć następowała ze zdumiewającą szybkością. Kiedy bowiem spada ostrze, spada błyskawicznie.

10 sierpnia 1792 roku Rewolucja francuska

Le jour de gloire est arrivé.„Oto nadszedł dzień chwały”.

Marsylianka

L’audace, encore l’audace, toujours l’audace.„Odwaga, jeszcze raz odwaga, zawsze odwaga”.

Georges Jacques Danton, 1792

Dźwięk dzwonu wyrwał mieszkańców Paryża ze snu. „Allons, enfants de la patrie…”.

Potem rozległ się wystrzał armatni. „Do broni obywatele!”

Był 10 sierpnia 1792 roku, niedawno minęła północ. Król spał niespokojnie po obfitym posiłku. Nagle obudziła go eksplozja. Wygramolił się z łóżka jak lunatyk – otyły mężczyzna w ciemnoczerwonym szlafroku i przekrzywionej peruce. Tłuste wargi mu drżały. Wyrwany ze snu przerażającymi hałasami, był roztrzęsiony i pełen najgorszych przeczuć.

„Ludwiku, co się dzieje?” – spytała królowa, otulając się nerwowo peniuarem. Dzwon ciągle bił.

Do sypialni wszedł książę de La Rochefoucauld. Król spojrzał na niego z przestrachem. „Co to jest? Bunt?”

„Nie, Sire, to rewolucja!”

„Rządzę z tyłkiem w siodle i z pistoletem w dłoni”, oświadczył pierwszy z linii Burbonów, Henryk IV, w dniu swojej koronacji w 1572 roku. Był władcą, który potrafił wypić więcej piwa niż dziesięciu żołnierzy, który prowadził wojsko do bitwy, idąc w pierwszym szeregu, i który, kiedy nie wojował, spędzał czas z którąś ze swych 64 kochanek. Henryk IV, król Francji i Nawarry, zaliczał się niewątpliwie do najbardziej barwnych postaci w historii Europy. Nie był intelektualistą, lecz człowiekiem czynu, a jego dwór stał się czymś pośrednim pomiędzy koszarami a zamtuzem. Henryk z Nawarry był bez wątpienia najpopularniejszym z królów francuskich, kimś, kto marzył, aby każdy z jego poddanych mógł zjeść w niedzielę kurczaka na obiad.

Następnym z linii Burbonów był Ludwik XIII, który poślubił Annę Austriaczkę. Nuncjusz papieski powiedział mu, że Niebo (i katolicka Francja) potrzebuje dziedzica, i młody król spełnił swój małżeński obowiązek. Ale kiedy przyszło do rządzenia, okazał się zbyt młody i niedoświadczony. Miał to szczęście, że spotkał Armanda de Plessis, człowieka lepiej znanego w historii jako kardynał Richelieu. Zanim Richelieu zmarł w 1642 roku, uczynił z Francji największą potęgę europejską. 14 maja 1643 roku, w dniu, kiedy 41-letni Ludwik XIII umierał, rozkazał sprowadzić do swego łoża syna. „Jak się nazywasz, mój synu?” Dziecko odpowiedziało bez wahania: „Ludwik XIV”.

Najznakomitszy z francuskich władców przyjął za godło słońce i oświadczył: „Państwo to ja!” – i dodał: – „Wojna, jeśli wymaga tego konieczność, stanowi akt nie tylko dozwolony, ale wręcz zalecany królom. Wielkim błędem jest myśleć, że można osiągnąć wyższe cele łagodniejszymi środkami”. Historia Francji, a zapewne i Europy, potoczyłaby się zupełnie inaczej, gdyby przyszły Ludwik XVI posłuchał rady swego znakomitego poprzednika.

Panowanie Ludwika XV to epoka wielkiego rozkwitu, lecz także poważnego kryzysu. Wystawny styl życia monarchy, jak również niefortunne wojny ogołociły skarb. Król stracił Kanadę, dolinę Ohio i Luizjanę na rzecz Brytyjczyków. Francja chyliła się ku upadkowi. Konflikt narastał od wewnątrz, podsycany przez pokolenie wielkich francuskich filozofów, których idee miały zmienić oblicze świata. Nastawieni liberalnie Wolter i Monteskiusz pragnęli, aby monarchia zaakceptowała nową formę społeczeństwa. Zgryźliwy Beaumarchais nie spodziewał się wiele po reformach społecznych. Ekstremiści, Diderot i Rousseau, głośno wyrażali wątpliwość, czy społeczeństwo znajdzie w sobie dość siły, by wymusić reformy; ci buntownicy przeciwko dogmatyzmowi i męczennicy za wolność myśli przewidywali, że zmianę narzuci przykład pochodzący z zewnątrz.

Taki przykład niebawem się znalazł. W Ameryce Północnej wybuchł konflikt pomiędzy kolonistami a koroną. Europa oczekiwała, że podobne wypadki rozegrają się niebawem po drugiej stronie Atlantyku. Jeśli obywatele Bostonu i Filadelfii uznali za słuszne odwoływać się do zasad myślicieli francuskich, to po co czcić dalej stare monarchistyczne bóstwa? Gdy w 1774 roku Ludwik XV umierał, jego syn, otyły, 16-letni delfin, poślubił arcyksiężniczkę austriacką Marię Antoninę, kapryśną, 15-letnią, jasnowłosą dziewczynę. Odziedziczyli królestwo na krawędzi bankructwa. Stary król wygłosił na łożu śmierci złowieszczą przepowiednię: „Po mnie choćby potop”.

Tłusty chłopiec i jasnowłosa dziewczyna wstąpili na tron jako król Ludwik XVI i królowa Maria Antonina. Ich życie było prawdziwie szekspirowską tragedią. Ludwik oddawał się obżarstwu i spędzał większość czasu w swoim warsztacie przylegającym do sali audiencyjnej. Z zapałem zajmował się zegarmistrzostwem i ślusarstwem. Energiczna Maria Antonina uwielbiała tańce i gry hazardowe. Mówiła o mężu „biedny chłopiec”, komentując w ten sposób jego nieszczególne osiągnięcia w łożu małżeńskim. Nie stroniła od intryg i flirtów, a jednym z jej faworytów był wysoki i tajemniczy hrabia Axel Fersen, pułkownik królewskiego regimentu szwedzkiego. Krążyły pogłoski o jej erotycznych wyczynach w czarnej atłasowej pościeli, czyniące z niej współczesną Messalinę. W tawernach pokazywano sobie nieprzyzwoite rysunki przedstawiające królową. Z powodu frywolności, ekstrawagancji i dwulicowości zyskała sobie przydomek l’Autrichienne (Austriaczka) lubl’autre chienne (obca suka) i była tak znienawidzona przez „swój lud”, że w końcu zaprowadziło ją to na gilotynę.

Król po raz pierwszy uwikłał się w wojnę, występując przeciwko odwiecznemu wrogowi swojej ojczyzny, Anglii, kiedy udzielił poparcia zbuntowanym kolonistom w Wirginii. W 1779 roku 7500 żołnierzy francuskich pod dowództwem hrabiego de Rochambeau i 19-letniego markiza de Lafayette zmusiło generała Cornwallisa do kapitulacji pod Yorktown. Wojna o niepodległość Stanów Zjednoczonych była kosztownym przedsięwzięciem i pochłonęła 2 miliardy liwrów. Jacques Necker, brzuchaty szwajcarski bankier, został mianowany generalnym kontrolerem finansów. W swoim zestawieniu finansowym dla króla Necker zwrócił pokornie uwagę, że Francja stoi w obliczu bankructwa. W kraju zaczął się kryzys, lecz dwór w żaden sposób nie ograniczył swoich niesłychanych wydatków. W tej sytuacji burżuazja wystąpiła z żądaniem poprawy istniejących przepisów podatkowych. Dwór zaczął szukać kozła ofiarnego. Zdolny Necker został zwolniony, a na jego miejsce przyszedł niekompetentny Charles Calonne, którego polityka wyrażona w stwierdzeniu, że „ten, kto pożycza, musi wydawać się bogaty”, spodobała się królowi.

Jakby nie dość było problemów małżeńskich Ludwika, afera z „brylantowym naszyjnikiem” doprowadziła kraj do punktu wrzenia. Pewien jubiler pokazał królowej naszyjnik niezwykłej piękności, lecz zbyt kosztowny na jej sakiewkę. Wówczas hrabina de La Motte-Valois wśliznęła się do łóżka kardynała Louisa de Rohan, zarozumiałego fircyka, który miał ambicję zostać drugim kardynałem Richelieu. Nakłoniła Rohana, by kupił naszyjnik i podarował go królowej, z którą, jak powiedziała łatwowiernemu kochankowi, łączy ją wielka zażyłość. Pewnej bezksiężycowej nocy zamaskowana prostytutka, uderzająco podobna do królowej, spotkała się z kardynałem w parku wersalskim i ofiarowała mu różę. Kardynał, uradowany tą wyraźną oznaką łask, zgodził się na cenę wymienioną przez jubilera, wziął od niego naszyjnik i wręczył hrabinie, która miała przekazać go swojej „serdecznej przyjaciółce” królowej i zaprotegować jej ofiarodawcę. Sprytna hrabina oddała naszyjnik mężowi, który w Londynie sprzedał brylanty. Jubiler czekał tydzień, a potem zażądał zapłaty od królowej. Król wpadł w gniew, hrabina de La Motte-Valois została napiętnowana jako złodziejka, a kardynał de Rohan musiał opuścić Paryż. Mimo to szkody nie dało się już naprawić, a całe odium spadło na Marię Antoninę, która stała się znana jako la Reine Deficit, czerpiąca z funduszy państwowych, kiedy lud Paryża głoduje. (Napoleon uważał aferę z naszyjnikiem Rohana za główną przyczynę rewolucji francuskiej).

Kolejnym etapem na drodze do rewolucji stał się wypadek, do którego nie przywiązywano większej wagi, ponieważ miał miejsce za granicą. Despotyzm stadhoudera Holandii, księcia orańskiego Wilhelma V, do tego stopnia oburzał kupców i bankierów, że wystąpili przeciwko niemu. W 1786 roku powrócił do władzy przy poparciu floty angielskiej. Początkowo Francja zdołała obrócić na swoją korzyść napiętą sytuację polityczną w Holandii. Markiz de Rayneval, wysłany do Niderlandów przez Ludwika, był wstrząśnięty tym, co tam zastał. „Radykalizm stronnictwa patriotycznego czyni niepokojące postępy i jeśli się go nie powstrzyma, zachodzi obawa, iż może doprowadzić do wybuchu, który będzie miał nieobliczalne konsekwencje”. Brak pomocy ze strony Paryża przyczynił się do szybkiego końca powstania holenderskiego 1787 roku. W rezultacie pokonani holenderscy rewolucjoniści uciekli do Francji, przywożąc ze sobą rewolucyjne idee i radykalny zapał.

Następnego roku kolejne dwa nieszczęścia spadły na królestwo: katastrofalnie niskie zbiory i najcięższa od niepamiętnych czasów zima. Francja, z kurczącymi się zapasami żywności i chwiejącą się gospodarką, wkraczała w okres nędzy i niezadowolenia. Zasadnicze pytanie brzmiało: czy Francuzi będą po stoicku znosić niedostatki, jak czynili to wielokrotnie w przeszłości, czy też wystąpią gniewnie przeciwko staremu porządkowi politycznemu. Kiedy dwór rozważał tę doniosłą kwestię, ale nie robił nic, by ulżyć cierpieniom ludu, mieszkańcy Paryża jedli koty i szczury. Tysiące ludzi zmarły podczas strasznej zimy 1788 roku. Rok 1789 rozpoczynał się pod znakiem głodu i poważnego kryzysu finansowego. Katastrofalna sytuacja zmusiła króla do rozpaczliwego kroku. Na 4 maja 1789 roku zwołał posiedzenie États Généraux (Stanów Generalnych). W skład zgromadzenia wchodziło 270 przedstawicieli arystokracji rodowej, czyli Stanu Pierwszego, którzy z racji urodzenia nie musieli płacić podatków. Obecnych było też 291 przedstawicieli duchowieństwa, czyli Stanu Drugiego, który również korzystał ze zwolnień podatkowych. Ostatnią grupę stanowił Stan Trzeci, którego 578 deputowanych wybrano spośród wielkiej i drobnej burżuazji. Ta grupa musiała ponosić wszystkie ciężary finansowe we Francji. Kwestia „zniesienia przywilejów” była najważniejszym punktem porządku dziennego. Przedstawiciel niższego duchowieństwa, opat Sieyés, postawił pytanie: „Czym jest Stan Trzeci? Wszystkim! Czym był dotąd na płaszczyźnie politycznej? Niczym! Czym chciałby być? Czymkolwiek!” Ławy w wielkiej sali Wersalu były zatłoczone: szlachta wystroiła się w jedwabie, choć nieco przetarte na mankietach; duchowieństwo przyobleko się w czerń upstrzoną tu i ówdzie szkarłatem lub purpurą; wśród burżuazji przeważał ubiór prosty, a nawet niechlujny. Szlachta przeżyła wstrząs, kiedy najbliższy krewny króla, książę Orleanu, i hrabia Gabriel Honoré de Mirabeau zasiedli w ławach Stanu Trzeciego.

Nikt nie wykonał cięższej i bardziej niewdzięcznej pracy, by uratować monarchię przed samą sobą, niż Mirabeau. Miał imponującą osobowość, w pojedynkę ośmielił się rzucić wyzwanie królowi. Zainicjował ciąg wydarzeń, które doprowadziły do rewolucji francuskiej. Szlachta nienawidziła go, ponieważ zdradził własny stan, burżuazja nie ufała mu z powodu szlachetnego urodzenia, a król uważał Mirabeau za chien enragé (wściekłego psa). Wszyscy oceniali go źle. Mirabeau szczerze pragnął utrzymać porządek, ale nie l’ancien régime, stary porządek oparty na przywilejach. W głębi serca pozostał rojalistą, lecz nie mógł pogodzić się z myślą o potakiwaniu beznadziejnie słabemu królowi. „Monarchia jest jedyną kotwicą nadziei, która może uratować ten naród przed rozbiciem się o skały – powtarzał bez przerwy. – Ale zapamiętajcie moje słowa, król i królowa przegrają, a rozwścieczony motłoch będzie walczył nad ich ciałami”.

Mirabeau przeczuwał nadchodzący kataklizm. Władza nie należała już do zubożałej arystokracji; bogactwa przeszły w inne ręce i zmienił się układ sił. Złoto spoczywało pod materacami burżuazji – a liczyła ona 26 000 000 ludzi. Wielka burżuazja kontrolowała finanse państwa za pośrednictwem banków. Drobna burżuazja obsługiwała handel oraz infrastrukturę społeczną. Perukarze i piwowarzy posyłali swoich synów do szkół w Dzielnicy Łacińskiej, by wykształcić ich na lekarzy, adwokatów i nauczycieli. Dzieci rewolucji rekrutowały się spośród basoche, prawników; ci przedstawiciele burżuazji umieli czytać i pisać, a co najważniejsze, potrafili przemawiać.

Brakowało tylko „prostego ludu”. To właśnie ta klasa, pozbawiona przedstawicielstwa, podburzona przez bezwzględnych i nieprzebierających w środkach agitatorów dążących do własnych celów, dała wyraz nieprzejednanej nienawiści wobec Kościoła i szlachty, co doprowadziło do niesławnych ekscesów rewolucji.

W maju 1789 roku burżuazja była panem sytuacji. Arystokracja i duchowieństwo widziały to inaczej; jak dotąd nieustępliwość działała na ich korzyść, trwały więc niewzruszenie na dotychczasowych pozycjach. Ale nieustępliwość nie zawsze jest skuteczną metodą. 23 czerwca 1789 roku delikatna równowaga została naruszona. Członkowie Stanu Trzeciego zastali drzwi do sali obrad zamknięte. Z hrabią Mirabeau na czele przeszli do pobliskiej Jeu de Paume (Sali Gry w Piłkę), gdzie złożyli słynną Sermon de Jeu de Paume, czyli przysięgę w Sali Gry w Piłkę, oświadczając, że „nie rozejdą się, dopóki nie dadzą Francji konstytucji”. Niebawem ogłosili się jedynym legalnym Konstytucyjnym Zgromadzeniem Narodowym, czyli Konstytuantą1. Kiedy dowiedział się o tym król, pospiesznie wysłał mistrza ceremonii, markiza de Dreux-Brézé, z rozkazem, by niekonstytucyjne zgromadzenie się rozwiązało. Hrabia Mirabeau zmierzył królewskiego wysłannika wzrokiem i wygłosił swą słynną replikę: „Powiedz tym, którzy cię przysłali, że jesteśmy tu z woli ludu i że rozejdziemy się tylko pod presją bagnetów!” Król nie studiował historii, nie wiedział więc, jak zaczynają się rewolucje, jak różne nieporozumienia mogą zagłuszyć nawoływania do umiaru i doprowadzić do wypadków, które wstrząsają podstawami państwa. Wzruszył więc jedynie ramionami: „Skoro nie chcą się rozejść, niechaj zostaną”.

Jeden Mirabeau zdawał sobie sprawę, że jeśli Francja ma zostać uratowana, może to nastąpić tylko przez ustanowienie monarchii konstytucyjnej (jej upadek okazał się bez porównania bardziej dramatyczny). To, co powiedział, legło u podstaw przyszłej decyzji Konstytuanty: „Zgromadzenie Narodowe oświadcza, że osoba deputowanego jest nietykalna, a każdy, kto ośmieliłby się prześladować deputowanego, niezależnie od tego, kto wydałby taki rozkaz, będzie uważany za zdrajcę narodu i winny zbrodni stanu”.

Mirabeau, największy realista w kwestii doktryny rewolucji francuskiej, zachęcał króla, aby stanął na czele przemian, a nie przeciwstawiał się im. „Sire – dowodził – sama idea monarchii nie jest sprzeczna z rewolucją. Sire, znieś przywileje, zreformuj państwo, a Twój Majestat stanie się silniejszy niż kiedykolwiek przedtem”. Historia potoczyłaby się zupełnie inaczej, gdyby Ludwik posłuchał tego mądrego proroka. Tymczasem lekkomyślnie rozkazał, aby 30 000 żołnierzy pomaszerowało na Paryż. Ten krok skłonił wstrząśniętych mieszkańców stolicy do działania. Budowano barykady, a Camille Desmoulins, zapalczywy student prawa, zachęcał obywateli, aby zabrali muszkiety i proch z Bastylii. Po kilku strzałach, które nikomu nie wyrządziły krzywdy, 32 strażników więziennych złożyło broń. Rozjuszony tłum wdarł się do twierdzy, zamordował komendanta i obnosił jego głowę na pice. Tego dnia, 14 lipca 1789 roku, na ulicach zapanowała przemoc. Reszta jest historią. Wraz z upadkiem Bastylii, symbolu ancien régime, skończył się stary porządek monarchistycznych przywilejów2. Paryż pogrążył się w anarchii: po mieście włóczyły się zbrojne bandy, szturmowały rezydencje możnych i podpalały je; plądrowano kościoły i rozbijano posągi świętych; na prowincji chłopi uzbrojeni w widły i sierpy mordowali szlachtę i palili jej zamki. Hrabia d’Artois (przyszły Karol X) uciekł z Francji, za jego przykładem poszli książęta de Barry, Angoulême, Condé, Enghien i 20 000 arystokratów.

Sześć tygodni później, 26 sierpnia 1789 roku, uchwalono Deklarację Praw Człowieka i Obywatela, wzorowaną w znacznym stopniu na Karcie Praw Wirginii. Było to wielkie osiągnięcie rewolucji. Kiedy dwa miesiące później 5000 kobiet poszło na Wersal, domagając się chleba, Maria Antonina zapytała podobno: „Dlaczego nie jedzą ciastek?” Aby uspokoić wzburzony tłum, król spełnił żądanie kobiet i zgodził się towarzyszyć im w drodze powrotnej do Paryża. Faktycznie król stał się więźniem rewolucji. Od tej pory miał tylko tyle władzy, ile zechciał mu jej przyznać lud.

W tym krytycznym momencie pojawił się na scenie politycznej człowiek, który potrafił podsycić gniew „prostego ludu”. Jean-Paul Marat był z zawodu lekarzem, a w wolnych chwilach parał się dziennikarstwem. „Ten wściekły piwniczny szczur, co wyszedł na światło dzienne, kiedy przestały mu wystarczać ścieki, a następnie zaczął pożerać wszystko na swojej drodze, był typowym przedstawicielem hołoty z tawern i burdeli, która zawsze egzystowała w ukryciu, żyjąc z rabunków i mordów” – oto jak pewien niemiecki rewolucjonista scharakteryzował tego „Przyjaciela Ludu”. W pierwszym numerze swojej gazety pod tą samą nazwą Marat przypuścił gwałtowny atak na Ludwika XVI: „(…) słabeusz bez siły ducha, niegodny tego, by zasiadać na tronie, chorągiewka na dachu, manipulowana zręcznie przez dworaków, tyran popychany do zbrodni. Człowiek, którego postępowanie było zawsze zlepkiem niekonsekwencji i ohydy, despota, który obmywa ręce we krwi ludu, potwór, który spiskuje przeciwko publicznej wolności i który w oczach sprawiedliwości musi uchodzić za zbrodniarza”. Takie zdania jątrzyły „prostych ludzi”, robotników, którzy pracowali dla swoich panów, a nawet żyli obok nich. Miasta nie były podzielone na dzielnice bogate i biedne; ludzie wszystkich stanów mieszkali razem w takich samych domach przy tych samych wąskich uliczkach. Całkiem inaczej, niż działo się to z proletariatem epoki przemysłowej.

2 kwietnia 1791 roku zmarł Mirabeau. Przed śmiercią powiedział: „Jeśli nie ukrócicie ekscesów, doprowadzą do tragedii, od jednego morderstwa do masakry, od upadku króla do upadku państwa”. Wraz ze śmiercią Mirabeau król utracił resztki nadziei na odzyskanie tronu. Zdecydował się na ucieczkę. O północy 20 czerwca 1791 roku mężczyzna ubrany w długą pelerynę poprowadził do powozu kobietę, trzymającą za rękę małą dziewczynkę, oraz dwie inne kobiety. Pomógł im wsiąść postawny woźnica. Mężczyzną w pelerynie był Ludwik, kobietą Maria Antonina, „dziewczynką” delfin Ludwik Karol, a woźnicą kochanek Marii Antoniny, szwedzki hrabia Fersen. Na przedmieściach Paryża czekała na nich podróżna kareta – pomalowana na kolor jasnożółty i ozdobiona królewskim herbem! Kiedy od granicy dzieliło ich kilka godzin jazdy, Fersen źle skręcił i musiał zawrócić; zapytali o drogę miejscowego chłopca, a król wsunął mu do ręki monetę, złoty louis d’or! Chłopiec natychmiast pobiegł zawiadomić miejscowy komitet rewolucyjny.

Na moście w Varennes królewska ucieczka dobiegła końca. „Stać, kto jedzie?”

Królowa odparła wyniośle: „Madame Korff, w drodze do Frankfurtu”.

Monsieur Saussé, mer Varennes, oświadczył: „Ponieważ droga jest trudna, muszę was prosić, abyście wysiedli z powozu. Na tę noc ofiaruję wam gościnę w moim domu”.

Grupą uzbrojonych ludzi dowodził miejscowy poczmistrz, niejaki Drouet. „Jak to się stało, że na drugim brzegu rzeki czeka na was oddział dragonów? – spytał. – Musicie natychmiast wysiąść albo zaczniemy strzelać”.

Królowa wysiadła z karety, a zaraz po niej król.

„Jesteś królem! – zawołał Drouet. – Poznaję cię!”

„Skoro mnie poznajesz, to dlaczego nie okazujesz swojemu władcy należnego szacunku?”

Zamiast okazać królowi szacunek, zamknięto go w pobliskim domu.

Saussé wysłał gońców do okolicznych wiosek: „Przybywajcie z bronią, pojmaliśmy króla”.

Maria Antonina próbowała ubłagać żonę mera: „Madame Saussé, tak boję się o króla i o moje dzieci. Królowa Francji będzie pani winna dozgonną wdzięczność”.

„Pani myśli o królu, a ja o panu Saussé”.

Rodzina królewska została odstawiona pod eskortą do Paryża. Po drodze powóz obrzucono kamieniami. Podczas niesławnego powrotu do stolicy Ludwik zobaczył swoją kukłę wiszącą na latarni. Maria Antoninia zaczęła lamentować, że czeka ich śmierć. „Ucieczka prowadziła do hańby lub na szafot. Pozostało tylko jedno wyjście z sytuacji: abdykacja – napisał Lamartine. – Ale Ludwik nie abdykował. Od tej chwili stał się zdrajcą rewolucji i marionetką w rękach jej przywódców”.

17 lipca 1791 roku grupa radykalnych republikanów z Maratem na czele zebrała się na Polu Marsowym3. Marat oświadczył, że króla należy usunąć, ale wybrał zły moment; Francja jeszcze nie była gotowa stać się republiką. Generał Lafayette rozkazał Gwardii Narodowej otworzyć ogień do tłumu. Zginęło 50 osób. Konstytuanta podzieliła się na dwa obozy: żyrondyści reprezentowali bogatą burżuazję, a radykalni jakobini „prosty lud”. Obie frakcje zmusiły króla do podpisania nowej konstytucji. Ludwik stał się teraz zwykłym przedstawicielem narodu – fatalny błąd, którego burżuazja miała pożałować. Osoba króla była jedynym instrumentem konstytucyjnym, który mógł posłużyć do przeciwstawienia się ekstremistom, a teraz burżuazja otworzyła drzwi przed wściekłymi szaleńcami, zdecydowanymi grać na pierwotnych instynktach motłochu. Na scenę publiczną wkraczał nowy garnitur postaci.

Następny rok okazał się przełomowy. 20 kwietnia 1792 roku Francja wypowiedziała wojnę monarchii habsburskiej. W lipcu książę Brunszwicki wtargnął do Francji na czele potężnej, 75-tysięcznej armii i ogłosił, że jego zamiarem jest przywrócenie monarchii francuskiej należnej jej pozycji, co przesądziło o losie króla. Chociaż zajęło to kolejne sześć miesięcy, proces był nieodwracalny. Niejaki Georges-Jacques Danton, członek klubu jakobinów, starannie planował morderstwo. Danton, bez wątpienia najbardziej błyskotliwy spośród rewolucyjnych mówców, pochodził z małego francuskiego miasteczka. Studiował prawo i został mianowany adwokatem Rady Królewskiej. Nie brał udziału w wypadkach lipcowych 1789 roku, ale w 1791 roku rozpoczął aktywną działalność, zakładając klub kordelierów, forpocztę jakobinów. W następstwie wypadków sierpniowych 1792 roku został mianowany ministrem sprawiedliwości i powołał do życia Trybunał Rewolucyjny, krwawy sąd, który stał się instytucjonalnym narzędziem terroru. Za milczącą zgodą Dantona od wielu dni krążyły po mieście niepokojące pogłoski, że tysiące oddanych królowi żołnierzy maszerują na stolicę i że komitety dzielnicowe wydadzą wszystkim obywatelom broń do walki na śmierć i życie. „Wolność albo śmierć!” – głosiły ulotki, a dzwony 60 paryskich kościołów biły na trwogę. „Do broni, obywatele!” Na ulicach rozlegały się zapalczywe głosy, wzywające wszystkich zdrowych mężczyzn i kobiety, aby się zjednoczyli i udaremnili szatański spisek uknuty przez króla i niegodziwą królową. „Formujcie bataliony!” Przywódcy rewolucji chodzili od dzielnicy do dzielnicy, od domu do domu, nawołując do walki. „Na barykady!” W centrum miasta zaczęły gromadzić się tłumy. Ktoś zaintonował pierwszą zwrotkę nowo skomponowanej rewolucyjnej pieśni: „Allons, enfants de la patrie, le jour de gloire est arrivé… Naprzód, dzieci ojczyzny, oto nadszedł dzień chwały…”.

Ekstremiści zdołali wreszcie wykorzystać swoje szczególne zdolności do realizacji własnych rewolucyjnych celów. Grupki radykalnych jakobinów rozbroiły już straże przed Hôtel de Ville (ratuszem miejskim) i utworzyły Komunę Rewolucyjną. Ich plan przewidywał obalenie Zgromadzenia Prawodawczego i przejęcie władzy w kraju, ale najpierw należało się pozbyć konstytucyjnej przeszkody w osobie króla. Kiedy w ratuszu dokonywał się jakobiński coup d’état, człowiek, który zaprzątał umysły zamachowców, spał w swoim łóżku w Tuileries, pogrążony w błogiej nieświadomości. Królowa, jej damy dworu i najlepsza przyjaciółka, księżna de Lamballe, jeszcze nie myślały o spoczynku i grały w karty. Korytarze wielkiego pałacu były ciemne i ciche. Tylko od czasu do czasu migotliwy płomień świecy zdradzał obecność kilku starych arystokratów, którzy pełnili straż przed pokojami królewskimi, uzbrojeni jedynie w paradne miecze, wysoce nieskuteczne przeciwko bagnetom i halabardom w rękach rozwścieczonego tłumu. Na zewnątrz stacjonowało 900 szwajcarskich najemników, którzy mieli bronić ogrodów Tuileries.

Kiedy rozeszła się wieść, że „coś się stanie królowi” i że nadszedł czas wyrównania rachunków, przerażeni mieszczanie zaryglowali drzwi i pozamykali okiennice. Do rana uliczki wypełniły się komunardami Marata, a tymczasem Zgromadzenie Prawodawcze obradowało w stanie najwyższego wzburzenia w Manége (akademii jeździeckiej) w pobliżu Tuileries, zespołu budynków otoczonych wysokim parkanem z kutego żelaza. Umundurowana na czerwono Gwardia Szwajcarska uformowała zwarty szereg na monumentalnych schodach prowadzących do pałacu. Naprzeciw nich stanęła „czołówka rewolucji”, ponad 500 marsylskich ochotników z jednym spiżowym działem. Na pomoc Szwajcarom przysłano Gwardię Narodową, która nieoczekiwanie przeszła na drugą stronę, wprowadzając dwanaście armat. To ośmieliło tłum, który przypadł do żelaznego ogrodzenia w momencie, gdy rodzina królewska wraz ze swoim orszakiem wychodziła z pałacu. Rozległy się okrzyki „Precz z tyranem!”, a w ślad za nimi poleciały kamienie. Król zachwiał się, tłum naparł na ogrodzenie, które niebawem ustąpiło, i hordy wrzeszczących, potrząsających halabardami sans-culottes4 wdarły się na pałacowy dziedziniec. Część Szwajcarów porzuciła króla i uciekła, by poszukać schronienia wśród przerażonych deputowanych do Zgromadzenia Prawodawczego. Król krzyknął do gwardzistów, aby bronili budynku, co doprowadziło do tragedii. Szwajcarski pułkownik Durler rozkazał swoim żołnierzom ostrzec tłum i odziani na czerwono Szwajcarzy wznieśli muszkiety. Jakaś kobieta zawołała: „Niech żyje republika!” Tłum rzucił się naprzód i schwycił pięciu szwajcarskich gwardzistów, których wyciągnięto z szeregu, rozbrojono i zarąbano na śmierć. Szwajcarscy dowódcy kompanii, de Castlebourg i Zusler, wydali komendę: „Ognia!” Setki muszkietów plunęły ołowiem prosto w zbitą ciżbę, kotłującą się kilka kroków dalej. Efekt był wstrząsający; przed frontem gwardzistów stosy ciał piętrzyły się na wysokość ramienia, a reszta komunardów uciekła w popłochu. W odpowiedzi zagrzmiały działa zbuntowanej Gwardii Narodowej, lecz artylerzyści źle wymierzyli. Nie trafili w zwartą formację szwajcarskich gwardzistów, kule armatnie ryły krwawe bruzdy w uciekającym na oślep tłumie, zwiększając ogólną panikę i zamęt. Szwajcarzy nadal prowadzili skoncentrowany ogień, a kompania hrabiego Salis wytoczyła działo i zaczęła strzelać w ślad za uciekającymi sankiulotami. Tłum znalazł się w morderczym krzyżowym ogniu; w ciągu następnych kilku minut od kul armatnich i salw z muszkietów padły setki zabitych i rannych. Dziedziniec opustoszał, a Szwajcarzy sformowali szyk bojowy, gotując się do natarcia.

W tym czasie król z rodziną znajdował się już w Manége’u, ale deputowany Chabot oświadczył nagle, że obecność królowej jest sprzeczna z konstytucją i że musi ona opuścić zgromadzenie. Rodzinę królewską zaprowadzono do sąsiedniego pokoju. W czterech ścianach małego pomieszczenia kanonada wydawała się jeszcze bardziej przerażająca, a król drżał, ilekroć słyszał trzask muszkietów i huk armat. „Nasi poddani giną – lamentował. – Musimy to powstrzymać”. Monarcha, głęboko wstrząśnięty, podjął najbardziej katastrofalną decyzję swego życia. Tak jak przewidział Mirabeau, Ludwik okazał się chwiejnym, nieudolnym władcą, który nigdy nie pojął maksymy swego sławnego przodka, Ludwika XIV: „Wojna, jeśli wymaga tego konieczność, stanowi akt nie tylko dozwolony, ale wręcz zalecany królom. Wielkim błędem jest myśleć, że można osiągnąć wzniosłe cele łagodniejszymi środkami”. Niezależnie od tego, ile władzy jeszcze posiadał, utracił ją w momencie, gdy poprosił pana d’Hervilly, by przekazał dowódcy Gwardii Szwajcarskiej rozkaz złożenia broni. Pułkownik Durler nie chciał uwierzyć, że król mógł wydać tak niedorzeczny rozkaz. Pospieszył do Manége’u, by porozmawiać z Ludwikiem. Byli w tym samym wieku, lecz na tym kończyły się podobieństwa. Arogancki sposób bycia Szwajcara i zuchwałe spojrzenie jego przenikliwych oczu przeraziły króla. „Wasza Wysokość, mamy już w ręku zwycięstwo. Motłoch ucieka. Musimy podjąć energiczny pościg!”

Ludwik siedział na krześle z absolutną pustką w głowie i zastygłą twarzą. Znów zawładnął nim strach. Zacisnął dłonie w pięści, aby opanować ich drżenie, i próbował coś powiedzieć, ale nie mógł wykrztusić słowa. Najwyraźniej grzmot dział wytrącił go z równowagi.

„Sire, czy mamy ścigać buntowników?”, dobiegły go wypowiedziane zimnym głosem słowa.

Ludwik znalazł się w sytuacji tych, którzy nie potrafią podjąć decyzji w decydującej chwili. Powtarzał sobie, że życie na ulicach, z jego aż nazbyt dobrze widocznymi tragediami, jest bardziej rzeczywiste, bardziej ludzkie i bardziej wzniosłe niż życie, które poznał w Wersalu. Jakże patetyczny był ten szturm tysięcy zdesperowanych ludzi na Tuileries! Przed jego oczami przesuwał się Paryż, jego lud i realność jego życia. Próbował wziąć się w karby, zebrać myśli. Sprzedałby duszę za kilka chwil spokoju.

Natarczywy głos wyrwał go z zadumy: „To kwestia minut, a może sekund. Czekam na rozkazy. Wasza Wysokość musi podjąć decyzję!”

Bieg wydarzeń wymagał, by król ujął sprawy w swoje ręce i dowiódł, że jest kimś więcej aniżeli tylko zręcznym zegarmistrzem. Jednak w tym decydującym momencie jego życia nie starczyło mu siły woli. Powiedział: „Jeśli ceną wielkości jest być zawsze podłym, to nie nadaję się do tego zadania”. W tym momencie pokazał, że nie jest godny korony. Spędził większość życia śpiąc, jedząc, pijąc, wypróżniając się, wycierając nos i naprawiając zegary. Papierowy monarcha, którego dewizą nie było działanie, lecz bezczynność. Minuty mijały, a on ciągle nie wiedział, co robić.

Pułkownik Durler warknął: „Na Boga, wstań i zachowuj się jak król!”

Twarz króla była szara jak popiół. Ukrył ją w dłoniach i jęknął: „Czy wszystko musi się kończyć rozlewem krwi?” W obliczu rewolucji i śmierci król nie zdobył się na działanie. Kilkuset ludzi poniosłoby śmierć, lecz ocaliłby swoje królestwo. Zamiast tego wydał tysiące na pastwę rewolucyjnego terroru. „Naszą wolą jest, abyście złożyli broń. Nie chcemy, by dzielni ludzie ginęli”.

„Wobec tego muszę nalegać, żebyś wydał rozkaz na piśmie”.

I król napisał: „Rozkazujemy naszym Szwajcarom, by natychmiast złożyli broń i wycofali się do koszar. Podpisano: Ludwik”.

Pułkownik wyrwał papier z drżącej ręki króla i popatrzył na niego z pogardą. „Właśnie podpisałeś wyrok śmierci na moich dzielnych Szwajcarów i na twoją monarchię”.

Szwajcarzy byli znakomicie wyszkolonymi żołnierzami, toteż bez szemrania wykonali rozkaz i złożyli broń. Gdy tylko się rozbroili, żądny krwi motłoch zaczął masakrować nieszczęsnych najemników. Ogółem 768 zaciężnych żołnierzy szwajcarskich, w tym 26 oficerów, zapłaciło życiem za słabość króla5. Kiedy wszyscy Szwajcarzy byli martwi, tłum ruszył w stronę rezydencji królewskiej, by dokończyć rzezi. Rozjuszona tłuszcza nie oszczędzała nikogo, podrzynając gardła arystokratom, ogrodnikom, lokajom i wyrzucając trupy przez okna. Jedyna kobieta, która uszła cało, pani Campan, musiała recytować Naród na wieki. Inne damy dworu zagnano na dziedziniec, rozebrano do naga i poćwiartowano. Ich głowy zatknięto na piki i obnoszono z dumą po ulicach. Nieliczni, którym udało się uciec sekretnym przejściem, zostali otoczeni przez tłum na Rue de l’Échelle. Mężczyzn zarąbano lub zakłuto, a kobiety zgwałcono i brutalnie zamordowano. Na rozkaz jakobinów trupy leżały niepogrzebane przez kilka dni, aby paryżanie nauczyli się bać ekstremistów.

Kiedy wieści o masakrze dotarły do Zgromadzenia, radykalni jakobini zakrzyczeli umiarkowanych żyrodystów. Maria Antonina przycisnęła syna do piersi i wybuchnęła płaczem. Król siedział w swojej loży deputowanego, obojętnie słuchając rozgorączkowanych mówców. „To, co czynicie, nie jest zgodne z konstytucją” – powtarzał tylko. Nikt go już nie słuchał. Rewolucjoniści nie zawahali się posłużyć kłamstwem, oszustwem i terrorem, by wprawić tłum w taką furię, że sankiuloci byli gotowi biec pod ogień muszkietów, mordować znienawidzoną arystokrację i obnosić odcięte głowy na pikach. „Gdyby tamtego dnia Ludwik przyjął zdecydowaną postawę i dosiadł konia, by objąć dowództwo w Tuileries, z pewnością odniósłby zwycięstwo” – powiedział później Napoleon.

21 września 1792 roku Ludwik XVI stał się pierwszym królem Francji obalonym przez własnych poddanych. Nowo wybrany Konwent Narodowy, trzeci parlament rewolucyjny, zniósł monarchię i ustanowił Pierwszą Republikę, której motto brzmiało: Liberté, Égalité, Fraternité – Wolność, Równość, Braterstwo. Kilka tygodni później rodzina królewska została osadzona w ponurym więzieniu Temple, czworokątnej wieży, wybudowanej 500 lat wcześniej przez templariuszy. Powitał ją tam Antoine Simon, szewc z zawodu i rewolucjonista z powołania, który zapędził więźniów do „królewskiej kwatery” z jednym brudnym, zapluskwionym łóżkiem. Maria Antonina oddała łóżko synowi – dziedzicowi tronu, który już nie istniał – a sama położyła się na podłodze. Warunki poprawiły się nieco, kiedy rodzinie królewskiej pozwolono kupić kilka podstawowych mebli. Raz dziennie wolno im było wychodzić na spacer do niewielkiego ogrodu, gdzie strażnicy skwapliwie korzystali z okazji, by rozprawiać głośno o ich losie. W taki właśnie sposób król dowiedział się, że jeden z jego lojalnych stronników, wydawca „Gazette de Paris”, został zgilotynowany.

Upadek monarchii konstytucyjnej doprowadził do dyktatury Komuny. Jej zły duch, Jean-Paul Marat, prorok równości, posłużył się tłumem, pragnąc spowodować, by stara arystokracja i rządząca burżuazja poniosły koszty polityczne krwawej rewolucji. Zamierzał zdobyć pełnię władzy za pośrednictwem pierwszej na świecie „dyktatury proletariatu”, przy użyciu wszelkich środków, jakie okażą się konieczne. Ale ubiegł go Danton, przejmując kontrolę nad paryską Radą Miejską. Kiedy komendant paryskiej milicji markiz de Mandat odmówił podporządkowania się komukolwiek poza wybranymi przywódcami komuny, ludzie Dantona zastrzelili go i wrzucili zwłoki do Sekwany. Tym aktem Danton utorował sobie drogę do władzy dyktatorskiej i stał się niekwestionowanym przywódcą rewolucyjnego komitetu wykonawczego. Jego jedyny błąd polegał na tym, że w odróżnieniu od Robespierre’a, który pozbywał się rywali, Danton pozostał lojalny wobec swoich stronników i rozdawał przyjaciołom synekury.

Wydarzenia przerosły rewolucję. Na północnym zachodzie wybuchł otwarty bunt, Marsylia powstała przeciwko władzy Paryża, mieszkańcy Lyonu skazali na śmierć członków rewolucyjnej rady miejskiej, obywatele Bordeaux maszerowali na Paryż, a wielki port w Tulonie został przekazany Brytyjczykom bez jednego wystrzału. Największe niebezpieczeństwo groziło ze strony księcia Brunszwickiego, który zbliżał się do stolicy na czele potężnej armii pruskiej. Francja znalazła się na skraju przepaści. Wybuch patriotycznego zapału odzwierciedlał zdecydowaną wolę całego narodu, aby bronić ojczyzny. Ale to Georges Danton rozpalił emocje do punktu krytycznego i stłumił wszelkie wahania swoim nieśmiertelnym hasłem: „Odwaga, jeszcze raz odwaga, zawsze odwaga!” Niczym Joanna d’Arc dał swemu narodowi nadzieję. Roger de Lisle napisał słowa pieśni dla marsylskich ochotników, idących na front; odtąd pieśń stała się znana jako Marsylianka. Danton nie cofał się przed rozlewem krwi, aby ocalić republikę, a najlepszym tego dowodem był jego udział we wrześniowych masakrach.

Wezwaniem do wrześniowych masakr stał się artykuł Marata w „L’ami du peuple”. 2 września 1792 roku przed opactwem Saint-Germain-des-Prés6 zatrzymały się trzy powozy, wiozące 24 księży. Otoczyła ich banda sankiulotów, pospolitych zbójów! Przed rewolucją część z nich była parafianami ubogiego księdza, który wysiadł teraz z powozu, aby uspokoić tłum. Historia nie zanotowała jego słów7. Jeden z ludzi eskortujących powóz dobył szabli i zarąbał księdza. Tłum wyciągnął z powozów pozostałych i stratował ich na śmierć. Ludzi ogarnęło szaleństwo. W pobliskim klasztorze karmelitów 150 księży oczekiwało na proces. Motłoch pokonał obrośnięty dzikim winem parkan i zaczął ich mordować pałkami, pikami, siekierami. Zmasakrowane zwłoki leżały na korytarzach, w sypialniach, nawet w kaplicy8. Jak się to często zdarza, kiedy tłum wpada w szał, zawsze znajdzie się ktoś, kto krzyczy najgłośniej i obejmuje przywództwo. Niejaki obywatel Maillard ustawił w korytarzu stół i przewodniczył doraźnemu sądowi. Wszystkich ocalałych z masakry księży przywleczono przed oblicze sędziego, skazano i zamordowano w okrutny sposób. Ogółem zabito wówczas 190 księży, a ich ciała wrzucono do studni9.

Od karmelitów sankiuloci wrócili do opactwa Saint-Germain-des-Prés, splądrowali tamtejszą ogromną bibliotekę, rozpalili ognisko i wrzucali bezcenne dzieła w ogień10, ponieważ uważali wykształcenie za jedną z przyczyn swojej nędzy. Przed trybunał obywatela Maillarda doprowadzono jeszcze 300 więźniów. Krzyki ofiar mieszały się z rechotem tłumu. Oprawców zachęcały do czynu ich żądne krwi połowice: „Dalej, poderżnij mu gardło!” Później rozjuszony motłoch wdarł się do domów bogatych mieszczan przy Rue de Seine i zgwałcił ich kobiety11. Podobne sceny rozegrały się w Conciergerie i w więzieniu Châtelet. Tej nocy zamordowano w bestialski sposób ponad 1000 ludzi.

Wśród ofiar znalazła się piękna księżna de Lamballe, którą wywleczono z celi, przywiązano do ławy i zmuszono, aby się przyznała, że była kochanką królowej. Została zgwałcona przez kilkudziesięciu brudnych mężczyzn, a następnie wyprowadzono ją boso po zmasakrowanych zwłokach na dziedziniec, gdzie sankiuloci odrąbali jej głowę. Czeladnik fryzjerski ułożył przesiąknięte krwią włosy księżnej, po czym jej głowę zatknięto na pikę i obnoszono pod więzieniem Temple, „aby l’Autrichienne mogła rozpoznać swoją kochankę”.

Tłum mordował, lecz tłum rzadko ponosi całą winę. Można go porównać do dźwigni gilotyny, która jedynie uwalnia ostrze. Danton, jeśli nawet nie był obecny na miejscu mordów, to jako minister sprawiedliwości z pewnością otrzymywał doniesienia o zajściach. Nie zrobił jednak nic, aby zapobiec rzezi, wykorzystując swoje uprawnienia.

Fala terroru pomogła jednak odeprzeć wojska księcia Brunszwickiego. Nic nie zdołałoby ich powstrzymać, gdyby Francuzi, porwani płomiennymi przemówieniami Dantona, nie chwycili za broń. Nawet królewski korpus oficerski zaofiarował swoje talenty tej pierwszej armii obywatelskiej. Nie chodziło już o zagrożoną monarchię, lecz o święty honor Francji. Pod dowództwem generałów Dumourieza i Kellermana żołnierze pomaszerowali pod rewolucyjnymi sztandarami do wiatraka w pobliżu Valmy na spotkanie armii pruskiej. Kellerman podniósł swój kapelusz na końcu szabli i na ten znak zagrzmiały działa. Książę Brunszwicki spojrzał na rewolucyjną artylerię i oświadczył: „Tutaj nie wydamy bitwy”. Francuski zapał powstrzymał zawodową armię, a przy okazji rozwiał raz na zawsze fałszywe przekonanie o niższości armii złożonej z cywilów. Po tym zdumiewającym zwycięstwie rewolucja została uratowana przed obcą interwencją. Dwa dni później, 22 września, Francja ogłosiła się republiką. Obecnie Danton i jego jakobini mogli skupić całą uwagę na problemach wewnętrznych. Interesował ich zwłaszcza los byłego króla. Tylko Robespierre myślał o swoim przeznaczeniu, o Dantonie.

„L’homme est né libre, et partout il est dans les fers… Człowiek rodzi się wolny, a mimo to wszędzie żyje w okowach”. Robespierre, mężczyzna o zapadniętych policzkach, w białej jedwabnej kamizelce, był zagorzałym wielbicielem rewolucyjnego filozofa Jeana-Jacquesa Rousseau. Odłożył powoli książkę i pogrążył się w rozmyślaniach.

Wspominał tamten zimowy poranek w Paryżu, kiedy dyrektor Collége de Clermont ustawił ich klasę na brukowanym dziedzińcu szkolnym. Przez kilka godzin trzymał przemarzniętych chłopców na deszczu i przenikliwym chłodzie, ponieważ Ludwik XVI, król Francji, miał przejechać przed bramą. Chudy wyrostek z Arras, zdolny i pracowity uczeń, pozbawiony środków finansowych, którymi dysponowali jego koledzy wywodzący się w większości spośród szlachty, zastanawiał się, jaki jest ten ich król, uosobienie władzy absolutnej. Gdy tamtego dnia stał na dziedzińcu, drętwiały mu nogi, a woda kapała za kołnierz. Dyscyplina i posłuszeństwo! Była to dewiza nie tylko szkoły dla chłopców, ale całego kraju. Po nieznośnie długim oczekiwaniu u wylotu brukowanej kocimi łbami uliczki pojawiła się wspaniała żółta karoca, zaprzężona w czwórkę koni jednolitej maści, otoczona przez zbrojnych pachołków. Chłopcy nie zobaczyli nawet twarzy króla, tylko dłoń w białej rękawiczce machającą z okna przejeżdżającej karety. Wracali już do klasy, otrząsając się jak mokre pudle i dyskutując o wszechmocy królewskiego majestatu, kiedy dyrektor zawołał ich z powrotem na dziedziniec. Pojawił się jeszcze jeden wóz, zwyczajna dwukółka. Ciągnęła ją stara, zmęczona szkapa. W wozie stała jakaś postać w mokrej, przylegającej do ciała koszuli, z rękami założonymi na plecach. „Monsieur de Paris12 – ostrzegł ich nauczyciel. – Niech to będzie dla was przestrogą. Nigdy nie buntujcie się przeciwko swemu władcy”. Nie tutaj, nie w Royaume de France – może gdzieś indziej! W Ameryce 13 angielskich kolonii odważyło się sprzeciwić swemu monarsze. Przyszło im to stosunkowo łatwo, ponieważ od króla oddzielał je szeroki ocean, nie tak jak tutaj, gdzie z Paryża do Wersalu jest zaledwie kilka mil. Kiedy powóz mijał kratę bramy, oczy chłopca napotkały spojrzenie tego potępionego człowieka. Wyrażało rozpacz, beznadzieję. Jeden z wielu wydziedziczonych, pozbawionych obywatelskiego prawa do przeciwstawienia się niesprawiedliwości. Chłopiec nigdy nie zapomniał tej chwili…

Robespierre otrząsnął się z zadumy i podniósł książkę. Boski Rousseau, pomyślał, nauczyłeś mnie szanować dostojeństwo ludzkiej natury. Filozofia Rousseau zastępowała mu religię. Podobnie jak Rousseau, mesjasz zmian, Robespierre uważał się za cnotliwą jednostkę pośród powszechnego występku i burżuazyjnego zepsucia. Jego idol podkreślał: „Terror bez Cnoty jest zgubny. Cnota bez Terroru jest bezsilna”. Maximilien Robespierre doszedł do wniosku, że w ten sposób terror staje się cnotą.

W dniu, kiedy obywatele Paryża szturmowali Bastylię, tego nieśmiertelnego 14 lipca 1789 roku, Robespierre był w gruncie rzeczy nikim. Jako deputowany z północy, który nigdy się nie uśmiechał i spędzał całe godziny, przymierzając jedwabny strój i pudrując perukę, głosował przeciwko cenzurze, przeciwko karze śmierci i przeciwko wojnie, a mimo to wcielił wszystkie te dekrety w życie. Nie był ani hipokrytą, za jakiego uważali go niektórzy przeciwnicy, ani politycznym oportunistą, lecz zagorzałym przerażającym ideologiem. Dołączył do niewielkiej grupki intelektualistów rozprawiających o rewolucji w refektarzu opuszczonego klasztoru św. Jakuba. Początkowo nazywali się Stowarzyszeniem Przyjaciół Konstytucji, lecz niebawem przylgnęło do nich miano jakobinów. Robespierre nie znajdował upodobania w hulankach ani nie przyłączył się do ekscesów popełnianych w imię rewolucji przez nowy twór społeczny, nazywany „tłumem” – komunardów Marata. Ta przypadkowa zbieranina, złożona z mętów społecznych, nie miała nic wspólnego z późniejszym proletariatem; jej filozofia nie opierała się na haśle „wyzyskiwane masy pracujące, zbudźcie się”, lecz „zabijajcie tych, którzy mają, i odbierajcie im ich własność”. Były to nędzne szumowiny, które nie brały udziału w rewolucji, ale bez wątpienia czerpały z niej korzyści. Robespierre wiedział aż nazbyt dobrze, że to nie masy robią rewolucję, lecz ich przywódcy. Masy służą jako użyteczne narzędzie: można nimi skutecznie manipulować, by spełniały polityczną rolę jako grupa nacisku podczas demonstracji lub sporadycznych wybuchów przemocy. Marat bardzo zręcznie posługiwał się tą techniką. Niech sankiuloci krzyczą i czują się ważni, niech idą tłumnie pod Zgromadzenie Narodowe, by przerwać debatę nad jakąś kwestią swoimi krzykami, które można później zinterpretować jako „wolę ludu”.

Robespierre nienawidził Marata. Ten sprytny „Przyjaciel Ludu” przekształcił swoich populistycznych sankiulotów w groźną broń polityczną, ponieważ owi szubrawcy mieli wiele do zyskania kosztem swych ofiar. W przeciwieństwie do innych rewolucyjnych przywódców Marat był filozofem-mordercą, odnosił się z najgłębszą pogardą do wszystkich zasad traktowanych przez większość ludzi jako ideały. Marat stanowił problem, który należało rozwiązać.

Jednak zawiść Robespierre’a budził inny człowiek, Georges-Jacques Danton. W sierpniu 1792 roku, w wieku 32 lat ten śmiały, błyskotliwy mówca został mianowany ministrem sprawiedliwości. Robespierre podziwiał jego wyjątkowe zdolności i niespożytą energię. Byli rówieśnikami (Robespierre urodził się w 1758, Danton w 1759 roku), wyznawali zbliżone poglądy polityczne, lecz różnili się wyglądem zewnętrznym i temperamentem. Danton był krępy, mówił stentorowym głosem, uwielbiał występować publicznie, a pod względem zdolności oratorskich przypominał Cycerona13. Robespierre miał drobną budowę i bladą cerę; nerwowo obgryzał panokcie i mówił przez nos. Wolał trzymać się z dala od środka sceny, działając za kulisami. Danton był sybarytą, kochał swoją żonę, dobre jedzenie i wesołe towarzystwo. Robespierre nie cierpiał wielkopańskich nawyków Dantona. Sam wiódł życie pustelnika; zamykał się z własnymi myślami i książkami w małym mieszkaniu przy Rue Saint-Honoré14. Obaj snuli marzenia o Nowej Francji, lecz o ile Robespierre uosabiał czystą filozofię Rousseau, a za swój podstawowy cel uważał ustanowienie rządów cnoty, o tyle Danton miał za nic moralne racje Robespierre’a i bynajmniej tego nie ukrywał. Pewnego dnia w Konwencie, gdy Robespierre rozwodził się bez końca na temat cnoty, Danton wykrzyknął: „Cnota to coś, co praktykuję w łóżku z żoną!” Robespierre nazywał swego rywala „gnijącym bożyszczem, przeżartym zepsuciem”. Pragnienie pozbycia się Dantona narastało z każdym dniem. W jakimś momencie Robespierre poznał młodego człowieka, który miał odegrać niezwykle ważną rolę w okresie jego tyranii, Louisa-Antoine’a de Saint-Justa15.

W gąszczu rewolucyjnych dogmatów, w tej niebezpiecznej dżungli potrzeba wielkich umiejętności i zdolności, żeby odnieść sukces i przeżyć. Saint-Just był człowiekiem, który potrafił szybko myśleć, osadzić przeciwnika ciętym językiem i pokierować tłumem. Wybrany jako przedstawiciel ludu z Soissons16, 25-letni, „piękny jak anioł” młodzieniec zyskał sobie przydomek nie ze względu na urodę fizyczną. Saint-Just, „Anioł Śmierci”, był bezkompromisowym fanatykiem: „Ci, którzy kierują rewolucjami, ci, którzy chcą robić to dobrze, nigdy nie zaznają snu – chyba że w grobie!” W porównaniu z Robespierre’em, który okazywał czasem ludzkie słabości, Saint-Just był zimnokrwistym gadem karmiącym się krwią. A może po prostu miał serce prawdziwego rewolucjonisty? To tajemnica Saint-Justa. Jego Utopia była miejscem, gdzie ludzie spełniali tylko dwie podstawowe funkcje, albo jako rolnicy (którzy żywią naród), albo jako żołnierze (którzy bronią narodu); gdzie dzieci odbierano rodzicom w wieku przedszkolnym, wychowywano w instytucjach państwowych i przepuszczano przez rewolucyjną prasę, by stworzyć armię robotów17. Nigdy nie wspominał o kobietach, ponieważ dla niego właściwie nie istniały. Ci dwaj ludzie sprzysięgli się, by obalić Georges’a Dantona.

W sprawie procesu króla Danton mógł liczyć na poparcie większości deputowanych. Jednak potrzebny był podstęp. Królewską pasję do naprawiania zegarów podsycał zawodowy ślusarz, François Gamain. Danton powiedział Gamainowi, że król zdradził go i że straci życie, jeśli nie przysłuży się rewolucji. „Gdzie jest skrytka?” – zapytał. Przerażony Gamain zaprowadził do sekretnej szafy, gdzie znajdowało się 627 tajnych dokumentów. Dzięki nim Danton mógł wysunąć przeciwko królowi oskarżenie o zdradę stanu. Antoine Saint-Just, równie zimny i cyniczny, co bezwzględny, oświadczył w Konwencie: „Nie zebraliśmy się tu po to, żeby osądzić króla, lecz żeby go zabić. W XVIII stuleciu jesteśmy mniej zdecydowani niż w czasach Cezara – wtedy tyran został bez zbędnych formalności zabity w Senacie 23 ciosami sztyletów, ponieważ wymagała tego wolność Rzymu. Niech tak się stanie i teraz. Żądam, aby król został skazany na śmierć bez procesu!” Jakobini dali jasno do zrozumienia, czego chcą: jeśli mają zachować władzę, król musi umrzeć. Konwent sprzeciwił się temu żądaniu. Deputowany Chambon udał się do Temple: „Konwent upoważnił mnie, bym ogłosił, co następuje: Ludwik Kapet zostanie postawiony w stan oskarżenia…”. Ludwika wyciągnięto z celi i poprowadzono do sali obrad na przesłuchanie. Królowa patrzyła na niego przez małe okienko, a dziecko płakało. Delfin miał zaledwie siedem lat i nie rozumiał, co się dzieje.

„Ludwiku Kapet, naród oskarża cię…” – tymi słowami 26 grudnia 1792 roku rozpoczął się proces króla. Król został oskarżony o szereg zbrodni, których nigdy nie popełnił.

– Nie uznaję tego sądu. Nie możecie sądzić króla.

– Możemy i zrobimy to. To ty stoisz przed sądem, nie my.

– Za co mam odpowiadać? – spytał zdetronizowany król.

– Za całe swoje życie!

Król siedział i słuchał z dostojną rezygnacją. Oskarżyciel publiczny pomachał plikiem papierów. „Obywatele, trzymam w ręku dokumenty, które dowodzą ponad wszelką wątpliwość, że oskarżony jest winny”.

W charakterze doradców przydzielono królowi dwóch prawników, Troncheta i Malesherbesa18, którym wolno było omawiać z byłym monarchą linię obrony. Wiedzieli, że jego szanse są nikłe. Debata w sprawie werdyktu przerodziła się w ożywioną dyskusję nad trzema kwestiami:

1. Czy Ludwik Kapet jest winny postawionych mu zarzutów?

2. Czy werdykt należy poddać pod głosowanie publiczne?

3. Jeśli oskarżony zostanie uznany za winnego, jaki powinien być wyrok? Więzienie, deportacja czy śmierć?

Umiarkowani żyrondyści sprzeciwiali się radykalnym jakobinom i ich hasłu: „Śmierć tyranowi!” „Anioł Śmierci” oświadczył: „Ludwik walczył przeciwko swemu ludowi i został obalony. Traktował własnych citoyens jak niewolników. Jest winny wypadków w Bastylii i w Tuileries. Pytam: który z zagranicznych wrogów wyrządził nam więcej szkody?” Zamilkł na chwilę, po czym dodał swym zwykłym, lodowatym tonem: „Naród domaga się jego śmierci!”

Thomas Paine, angielski rewolucjonista, którego zaproszono na proces, by przydać mu nieco wiarygodności, napisał na skrawku papieru swoją sugestię i wręczył ją przewodniczącemu Konwentu: „Deportujcie króla do Ameryki”. Propozycja Paine’a nie została uwzględniona.

„Dajcie nam głowę tej tłustej świni!” – wrzeszczeli z galerii stronnicy Marata. Danton obstawał twardo przy najwyższym wymiarze kary, Saint-Just groził deputowanym, tylko Robespierre stał z boku i przyglądał się rozwojowi wydarzeń. Marat niepokoił go od dawna; musiał zostać usunięty – i to bez litości. Zarządzono głosowanie, ale przez dłuższy czas stosunek głosów „za” i „przeciw” był wyrównany. Potem wstał kuzyn króla, Filip de Chartres, nazywany teraz Filipem Égalité: „Głosuję za śmiercią!” To przesądziło o wyniku. Śmierć króla uchwalono przewagą pięciu głosów19! Lazare Carnot, przewodniczący komitetu wykonawczego, płakał, kiedy podpisywał dekret. Wniosek o odroczenie wykonania wyroku odrzucono. Kat, Charles Henri Sanson, znany jako Monsieur de Paris, otrzymał polecenie przygotowania egzekucji. Monsieur Sanson, człowiek całkowicie apolityczny, który szczycił się „dobrze wykonywaną pracą”, nigdy nie zadawał pytań. Ściąłby głowę każdemu, od złodzieja do króla.

Ostatnią próbę uratowania życia władcy podjęła znana aktorka Théâtre Français, mademoiselle Fleury. Odwiedziła Marata w jego mieszkaniu, ozdobionym jedynie plakatem, na którym wypisano dwa słowa: La Mort. Śmierć!

– Błagam cię, abyś okazał litość królowi.

– Jak śmiesz mówić coś podobnego? Nie mów tak głośno, bo ktoś może cię usłyszeć i za swoje bluźnierstwo zostaniesz ukarana śmiercią.

– Och, Maracie, nie boję się, ale żal mi ciebie, gdyż widzę, że wkraczasz na drogę śliską od krwi, i chcę cię powstrzymać.

– Nie zaprzeczam, że to Ludwik pomógł nam dokonać rewolucji. Teraz musimy bronić jej wszelkimi sposobami.

– Maracie, ile potrzeba łez, ile krwi, żebyśmy znów odnaleźli drogę do jedności i miłości? Trzeba będzie ściąć wiele głów.

– Niech się tak stanie. Kiedy wdaje się gangrena, trzeba odciąć kończynę, by uratować resztę ciała. Krew i łzy są potrzebne, aby ci, co przyjdą po nas, mogli zbierać radosne plony.

– To odległa przyszłość.

– Silni potrafią czekać.

Mademoiselle Fleury zrozumiała, że poniosła klęskę.

Drzwi celi Ludwika otworzyły się i do środka weszło 12 ludzi z komitetu wykonawczego Konwentu. Kiedy odczytywano wyrok, król nie okazał żadnych uczuć. Irlandzki ksiądz Henri-Essex Edgeworth of Firmont pozostał ze skazańcem. Król zasiadł do późnej kolacji; zauważył, że nie dano mu noża do krajania mięsa. „Czy myślą, że jestem aż takim tchórzem, by odebrać sobie życie?” Następnie poprosił o widzenie z rodziną. Najpierw weszła do pokoju królowa, prowadząc za rękę ich 7-letniego syna. Za nią pojawiły się królewskie siostry. Przynajmniej raz strażnik okazał nieco przyzwoitości, zamykając drzwi, by mogli się w spokoju pożegnać. Księżniczki płakały, królowa próbowała zachować zimną krew; tylko delfin wydawał się nieporuszony, młody wiek oszczędził mu tragicznej prawdy. Król i królowa wzięli syna za ręce.

– Zobaczymy się jutro – przyrzekł król.

– Obiecujesz, cher papa?

– Obiecuję – odparł, a potem szepnął do Marii Antoniny: – Adieu.

Ludwik ułożył na kominku swoje rzeczy osobiste, tabakierkę, zegarek i okulary. Potem posłał po księdza Edgewortha. Pomógł nawet nakrywać mały stół do mszy i ukląkł, gdy ksiądz udzielał mu komunii. Gdzieś w mieście zapiał kogut. Ludwik podszedł po omacku do lustra. Zobaczył odbicie swojej pomarszczonej, okolonej siwym zarostem twarzy, oczy poznaczone czerwonymi żyłkami i dwie głębokie bruzdy na środku czoła. Spojrzał na zegarek. Trzecia. Jeszcze pięć godzin. Stado gołębi przeleciało za okratowanym oknem celi. Świt 21 stycznia 1793 roku był przeraźliwie zimny, a ulice Paryża puste. Obywatelom przykazano zostać w domach i pozamykać okiennice. Na każdym moście, na każdym placu ustawiono działa, a całą trasę przejazdu obstawiły tysiące gwardzistów. Gilotyna stała na Placu Rewolucji (dzisiaj plac Zgody), pomiędzy bramą do ogrodów Tuileries a cokołem pomnika, na którym wznosił się niegdyś konny posąg Ludwika XV. Kat i jego pomocnicy czynili ostatnie przygotowania. O godzinie 8.30 szczęknął rygiel w drzwiach do celi króla. Weszło trzech ludzi. Dwaj z nich, księża, którzy zrzucili sutanny, Bernard i Jacques Roux, byli członkami radykalnej frakcji w Konwencie. Obecnie przypadł im wątpliwy zaszczyt poprowadzenia króla na śmierć. Trzecim był generał Antoine-Joseph Santerre, komendant Gwardii Narodowej.

Ludwik próbował wręczyć Jacques’owi Roux swój testament. „Czy mógłbyś przekazać to królowej?”

„Moim zadaniem jest odprowadzić cię na szafot, a nie być twoim chłopcem na posyłki” – zadrwił Roux.

Generał Santerre wziął papier. „Ja się tym zajmę” – powiedział i zmierzył byłego księdza ponurym spojrzeniem.

Lokaj Cléry podał królowi płaszcz, lecz Ludwik odmówił: „Nie będziemy tego potrzebowali”. Potem zwrócił się do generała: „Jesteśmy gotowi. Chodźmy”.

W czarnym powozie z zasuniętymi firankami ksiądz Edgeworth wręczył królowi brewiarz, który Ludwik zaczął czytać. Końskie podkowy stukały po bruku, gdy jechali wyludnionymi uliczkami, przez Place de Grève, wzdłuż Rue Saint-Honoré, a potem przez Place de la Révolution w kierunku wielkiego gipsowego posągu la Liberté. To właśnie tam kilka miesięcy później La Pasionaria rewolucji francuskiej, madame Roland, w drodze na gilotynę, spojrzała na posąg i powiedziała: „O Wolności, jakież zbrodnie popełnia się w twoim imieniu!” Dwanaście setek żołnierzy z bagnetami na karabinach otaczało maszynerię doktora Guillotina. Została skonstruowana przez paryskiego wytwórcę fortepianów, a król pomógł ją udoskonalić, sugerując, że trójkątne ostrze zapewni czystsze cięcie. Za szeregami uzbrojonych ludzi stał czarny powóz Filipa Égalité, którego haniebna zdrada doprowadziła do wydania wyroku śmierci na jego kuzyna. Dziewięć miesięcy później on sam wszedł po drewnianych stopniach na spotkanie z katem.

„Generale, jeśli się nie mylimy, dotarliśmy do miejsca przeznaczenia”. Król opuścił słowo: „ostatniego”. Bez lęku spojrzał na złowieszcze narzędzie, zdjął surdut i rozpiął koszulę pod szyją. Żaden szmer nie zakłócił ciszy wypełnionego szczelnie placu, żaden z tysięcy zgromadzonych gapiów nawet nie drgnął; jedynym dźwiękiem było parskanie koni i zgrzyt podków na bruku. Zawarczał werbel, dołączył do niego następny, potem jeszcze jeden i już wkrótce były ich setki. Pomocnik Sansona chwycił króla za łokcie i wykręcił je do tyłu, aby związać mu ręce. „Nie zwiążecie nam rąk. Nie pozwalamy na to”. Pomocnicy zmieszali się. Sanson dał znak i Ludwik zrozumiał, że opór na nic się nie zda. Założył ręce do tyłu, a jeden z pomocników okręcił mu nadgarstki cienkim sznurem. Powoli wszedł po stopniach. Na rusztowaniu ksiądz Edgeworth uczynił nad głową skazanego króla znak krzyża. Bicie bębnów przeszło w rozdzierające uszy crescendo.

Ludwik zwrócił się do doboszów: „Przestańcie!”

Jednak generał Santerre rozkazał im: „Grajcie dalej!”