Prezent - Sebastian Fitzek - ebook + książka

Prezent ebook

Sebastian Fitzek

4,1

Opis

Nowy bestseller nr 1 i nowy bohater, jakiego jeszcze w tym gatunku nie było!
Jak zwykle u Fitzka: zwyczajny człowiek postawiony wobec NIEWYOBRAŻALNEGO… musi wytropić mordercę i uratować życie dziecka. Tyle, że nie umie czytać ani pisać…

Milan Berg stoi na światłach, kiedy nagle obok niego zatrzymuje się samochód. Na tylnym siedzeniu przerażona dziewczynka rozpaczliwie przyciska do szyby zapisaną kartkę. Wołanie o pomoc? Milan nie może jej odczytać, bo … nie umie czytać. Rzuca się w pościg rowerem, ale z samochodu wysiada normalna rodzina… Przeczucie mówi mu jednak, że dziewczynka jest w śmiertelnym niebezpieczeństwie…
Musi ją odszukać.
Otrzymuje zaskakujący Prezent. Potem będą następne… I ofiary.
Milan rozpoczyna rozpaczliwą i szaleńczą podróż, która prowadzi go w głąb własnej przeszłości. Na końcu dowie się, że czasami prawda jest tak przerażająca, że nie da się z nią dalej żyć. A niewiedza jest największym prezentem na ziemi.
Sebastian Fitzek–autor numer 1 w Niemczech, mistrz thrillerów psychologicznych wydawanych w 33 krajach. Każda powieść Fitzka –PACJENT, ŁAMACZ DUSZ, ODPRYSK, LOT 7A, TERAPIA, PASAŻER 23, PRZESYŁKA, OSTATNIE DZIECKO, NOC ÓSMA, ODCIĘCI–zajmuje przez wiele miesięcy 1. miejsce na listach bestsellerów i osiąga milionowe nakłady. W samych Niemczech sprzedano je w 11 milionach egzemplarzy.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 361

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,1 (232 oceny)
97
79
39
16
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Nyna3480

Nie oderwiesz się od lektury

JAK ZWYKLE U FITZEKA KARUZELA. CZYTAM I CZYTAM I Z KAŻDĄ MINUTĄ MNIEJ WIEM, WŁOS MI SIĘ JEŻY I... CZYTAM DALEJ, NIE MOGĘ PRZESTAĆ!
20
MPochmurka

Całkiem niezła

Nie porwała mnie ta książka
00
efcinka

Dobrze spędzony czas

bardzo fajnie się czyta
00
Lidkarupka

Dobrze spędzony czas

Trochę pokręcona ale da się czytać.
00

Popularność




Wydawca i redaktor prowadząca

Małgorzata Cebo-Foniok

Korekta

Małgorzata Denys

Halina Lisińska

Zdjęcie na okładce

© Svetlana Cherruty/Shutterstock

Tytuł oryginału

Das Geschenk

Copyright © 2019 by Verlagsgruppe Droemer Knaur GmbH & Co. KG,

Munich, Germany

www.sebastianfitzek.de

The book has been negotiated through AVA international GmbH, Germany

(www.ava-international.de).

All rights reserved.

Wszelkie prawa zastrzeżone.

Żadna część tej publikacji nie może być reprodukowana

ani przekazywana w jakiejkolwiek formie zapisu

bez zgody właściciela praw autorskich.

For the Polish edition

Copyright © 2019 by Wydawnictwo Amber Sp. z o.o.

ISBN 978-83-241-8036-3

Warszawa 2022. Wydanie III

Wydawnictwo AMBER Sp. z o.o.

www.wydawnictwoamber.pl

Konwersja do wydania elektronicznego

P.U. OPCJA

Psychopatia (…) ma przypuszczalnie przyczyny genetyczne.

Pewne obszary mózgu, na przykład odpowiadające za współczucie i kontrolę odruchów, są u ludzi nią dotkniętych od urodzenia niedorozwinięte.

Fanny Jiménez Tak można rozpoznać psychopatę,„Die Welt” z 14 sierpnia 2014

Wszystko, co naprawdę złe, zaczyna się w niewinności.

Ernest Hemingway

Człowiek jest z natury zły.

Dobro czyni on nie ze swej skłonności,

tylko z sympatii lub uczciwości.

Immanuel Kant Refleksje o antropologii

Psychopatia to zaburzenie osobowości.

Zakłada się, że jest nim dotkniętych jedna na sto osób.

Zaburzenie to dotyka cztery razy częściej mężczyzn niż kobiet.

Badania na bliźniakach pokazują, że czynnik dziedziczny odgrywa ważną rolę.

Hildegard Kaulen Przełącznik dla empatii, „Frankfurter Allgemeine Zeitung” z 16 marca 2018

To, jak jutro będzie wyglądać świat, w znacznej mierze zależy od wyobraźni tych, których dziś uczymy czytać.

Astrid Lindgren

1

Dzisiaj

Był nagi i rozrywany na dwie części.

Nie tylko tak mu się wydawało. To się działo naprawdę. Tu i teraz w starej pralni więziennej, na wyłożonej płytkami podłodze, obok przemysłowej suszarki.

Milan słyszał swoje nieludzkie rzężenie. Gdyby nie knebel ze skarpetek, jego krzyk wypełniłby cały zakład karny. Nie, żeby zrobiło to jakąś różnicę. Grupa dobrze za to zapłaciła, żeby zostawiono ją tu z tym nowym na całą noc samą.

Było ich pięciu. Dwóch klęczało na jego ramionach, dwóch przytrzymywało jego nogi, a piąty, ciężko dyszący studwudziestokilowy wór z oddechem cuchnącym metką, wciskał mu właśnie do odbytu coś, co przypominało owiniętą drutem kolczastym maczugę. Choć być może była to tylko jego pięść, którą go gwałcił.

Nagle nacisk zelżał. Tak nagle, że Milana chwycił skurcz i aż zadrżał na całym ciele. Ból nie ustępował. Coś, co było bardziej gorące niż piec w saunie, płonęło w jego wnętrznościach, ale przynajmniej mógł teraz znów swobodnie poruszać rękami i przekręcić się na plecy.

Nowa, szósta twarz unosiła się nad nim. Starszy mężczyzna z wyrazistym przedziałkiem z boku i jasnobłękitnymi oczami za grubymi szkłami okularów, którego nie było przy tym, jak Milana pobito pod prysznicem i przywleczono tutaj.

Przyglądał mu się wnikliwie z ciekawością dziecka, które przypala owada za pomocą lupy.

– A więc jesteś policjantem?

Milan skinął głową, podczas gdy mężczyzna wyjął mu knebel.

– Jestem „Zeus”. Znasz mnie, prawda?

Zeus, bóg więzienia. Milan ponownie skinął głową. Tylko ktoś w stanie śmierci mózgowej lub leżący w śpiączce nie wiedziałby, kim był człowiek, który nadużywał imienia greckiego boga i który tak naprawdę rządził tu, w Zakładzie Penitencjarnym Tegel.

– Posłuchaj dobrze. Ludzie tacy jak ty są u nas na samym dole łańcucha pokarmowego. Masz mniej praw niż kłaki w pępku „Gładkiego”. – Zeus uśmiechnął się do grubasa, który właśnie podciągał spodnie.

Milan najchętniej wcisnąłby się w kąt, by tam umrzeć. Jeśli to, co jeszcze przed chwilą tkwiło w nim, było penisem tego faceta, musiał on mieć wielkość sikawki strażackiej.

– Masz tylko jedną szansę, chyba że chcesz, aby Gładki pokazał ci, w czym tak naprawdę jest dobry. Wiesz, dlaczego nazywamy go Gładkim?

Bo ma niepofałdowany mózg?

– Bo lubi wszystko gładzić żelazkiem. Takim jak to.

Zeus polecił swojemu wytatuowanemu pomocnikowi podać sobie starodawne żelazko.

– Gładki nagrzeje je teraz do dwustu stopni. Podczas gdy żelazko będzie osiągało temperaturę pracy, ty masz szansę opowiedzieć nam wszystko. Prawdę i samą prawdę, tak ci dopomóż Bóg. – Zeus uklęknął i sprawdził otwartą dłonią swój przedziałek, mówiąc przy tym: – Siedzisz w celi z „Kleszczem”. Mały jest w porządku, a ty masz szczęście. Zaręczył za ciebie. Mówi, że płaczesz przez sen. I że naprawdę możesz być yeti.

– Czym?

– Niewinnym. Tu w środku yeti można spotkać równie często co na zewnątrz.

Zbiry Zeusa zaśmiały się z dowcipu, który z pewnością słyszały już setki razy.

– Opowiedz mi swoją historię – zażądał ich przywódca kolejny raz.

– Co?

– Czy ja mówię po chińsku? – Zeus wymierzył Milanowi policzek. – Chcę wiedzieć, czemu tu jesteś, policjancie. Ale uwaga, bądź ostrożny. – Starszy mężczyzna zdjął okulary i wskazał na swoje oczy. – Wiesz, co to jest?

Milan zignorował retoryczne pytanie, między innymi dlatego, że starał się nie zwymiotować, podczas gdy ból w nim wybuchł ponownie jak ogień.

– To moje dwa wykrywacze kłamstw. Jeśli coś stwierdzą, Gładki to zobaczy. Nie będę musiał nawet mrugnąć, a wsadzi ci rozpalone żelazko prosto aż do dwunastnicy. Zrozumieliśmy się?

Gładki skinął głową i wyszczerzył się.

Milan miał łzy w oczach. W ustach zebrała mu się flegma. Musiał dwa razy przełykać, zanim mu się udało.

Zanim udało mu się dostrzec ostatnią szansę w tym, że opowie wszystko Zeusowi – równie niewiarygodną, co straszną historię, która poprowadziła go przez środek piekła i przywiodła aż tutaj, do więzienia.

I aby zyskać na czasie oraz pozostać przynajmniej jeszcze przez godzinę przy życiu, zaczął od początku.

2

Dwa lata wcześniej

Jest pani sama?

– Tak.

– A co z personelem kuchennym?

– Wszyscy już poszli. Robię rozliczenie. Poza mną nikogo tu nie ma.

– Okej. Mimo to nie musi się pani bać – powiedział Milan.

– Nie muszę się bać? – Kobieta przy telefonie roześmiała się histerycznie. – Czy wyście w tej policji całkiem zdurnieli? Dzwonicie do mnie, mówicie, że jakiś psychol, który wymknął się wam z rąk, za kilka sekund weźmie mnie jako zakładniczkę, a JA MAM SIĘ NIE BAĆ?

Młoda kelnerka, która przedstawiła się jako Andra Sturm, brzmiała tak, jakby mogła własnymi rękami oderwać kawałek drewna od restauracyjnego baru, aby stanąć na drodze potencjalnego napastnika. Milan jednak wiedział, że szorstki, energiczny głos w słuchawce nie zawsze tak dobrze pasował do sylwetki jak w jego przypadku. Być może Andra była drobnym aniołkiem, a jej głos brzmiał jak tarka jedynie na skutek śmiertelnego strachu, jakiego jej napędził. W każdym razie nie zapomniała języka w gębie, co zaimponowało Milanowi. Sprawiała wrażenie kobiety, którą w normalnych okolicznościach chętnie by bliżej poznał, nawet jeśli ta myśl w tym momencie była w najwyższym stopniu nieprofesjonalna.

– Słucha mnie pani?

– Nie, zatkałam uszy. Oczywiście, że wciąż pana słucham.

Milan spojrzał przez przednią szybę samochodu na wejście do restauracji, wziął głęboki oddech i odezwał się tak spokojnie, jak tylko sytuacja na to pozwalała:

– Po pierwsze sprawca nam nie uciekł. Obserwujemy go od dwóch godzin, a nawet namierzamy jego rozmowy przez komórkę. Dlatego wiemy, że na krótko przed moim telefonem zadzwonił do pani. Zgadza się?

– Tak – odpowiedziała Andra po chwili zwłoki. Pewnie skinęła głową, zanim uświadomiła sobie, że nie słychać tego przez telefon. – Chciał wiedzieć, czy o tej porze jest jeszcze ktoś w restauracji.

Cud, że kelnerka w ogóle podeszła do aparatu. Telefon na pięć minut przed zamknięciem mógł w zasadzie oznaczać tylko nieprzyjemności, zwłaszcza że lokal All-American-Diner nie był miejscem, gdzie się rezerwowało stoliki. Goście, którzy lubili burgery, frytki, nachos, steki T-bone, shaki i inne bomby kaloryczne, bez zapowiedzi przychodzili do małej restauracji przy ulicy odchodzącej od placu Roseneck.

– A po drugie – kontynuował wyliczanie Milan – ten mężczyzna nie weźmie pani jako zakładniczki. Chce tylko gotówki.

– Skąd pan to wie, panie mądraliński? – Andra się zaśmiała.

Milan musiał się uśmiechnąć. Andra mówiła z oburzeniem i pewnością siebie w głosie jak najprawdziwsza berlinianka, która zawsze wali prosto z mostu. I to zapewne nie tylko w tak wyjątkowej sytuacji jak ta. Oceniał, że ma dwadzieścia kilka, góra trzydzieści parę lat. Podobnie jak on.

– Sprawca ma już zakładniczkę – odpowiedział na pytanie.

– Proszę?

– Dziewczynkę. Uprowadził ją. Dziś przed południem nie powiodło się przekazanie okupu. Od tego momentu go obserwujemy.

Cisza.

Najwyraźniej Andra musiała przetrawić to, co usłyszała. Zapewne te informacje były dla niej znacznie trudniejsze do strawienia niż tłuste naleśniki, którymi restauracja tuczyła gości przychodzących na śniadanie.

Milan spróbował ze swojego miejsca na nowo uchwycić coś we wnętrzu lokalu, ale ze względu na ciągły śnieg z deszczem mało co można było dostrzec przez okna frontowe wychodzące na skąpo oświetlone ulice.

Cholernie złe miejsce akcji.

Wszystko wyglądało tak, jakby obserwował to przez drzwiczki pracującej pralki. Milan nie rozpoznałby ani jednego przedmiotu we wnętrzu, gdyby w tysiącu innych amerykańskich restauracji tego świata nie widział już wcześniej ich stereotypowych rekwizytów: sztucznie postarzanego znaku drogowego Route 66, atrapy szafy grającej, flagi w gwiazdy i pasy, a także licznych plakatów z Elvisem i Wujem Samem wiszących na ścianach.

Milan mógłby się założyć o swoje niespłodzone jeszcze dzieci, że miejsca do siedzenia były wyściełane czerwonym skajem, a na laminowanej podłodze znajdował się wzór szachownicy.

– Dlaczego nie złapiecie tego drania od razu, gdy tu wpadnie?

– Bo nie wiemy, dokąd zaciągnął swoją ofiarę.

– Co? – spytała ponownie Andra, lecz tym razem w jej głosie słychać było zdumienie.

– Gdy sprawca będzie w restauracji, pomajstrujemy przy samochodzie, którym ucieka, aby zaprowadził nas do zakładniczki, nawet jeśli stracimy go z oczu.

– Czy on jest niebezpieczny?

Milan chrząknął. Przejechał ręką po ciemnobrązowych, sterczących po krótkim śnie włosach, które od miesięcy nie widziały fryzjera.

– Nie chcę kłamać. Tak, jest niebezpieczny. Ma metr osiemdziesiąt pięć wzrostu, jest umięśniony… i uzbrojony.

– Mój Boże. – Andra przełknęła głośno ślinę.

– Proszę. Wiem, że dużo wymagam. Ale dopóki nie zacznie pani odgrywać bohaterki, nie ma niebezpieczeństwa. Niech pani da mu pieniądze z kasy i co tylko zechce. Może jest głodny i potrzebuje prowiantu. Zatroszczymy się o to, aby nic się pani nie stało.

– Niby jak? – Głos jej się załamał.

Milan usłyszał przez telefon kroki. Zapiszczały gumowe podeszwy. Może kelnerka szukała schronienia za barem. Miejmy nadzieję. Przy drzwiach, w strefie bezpośrednio zagrożonej, nie mógł dostrzec żadnego ruchu.

Na szczęście.

Zatrzeszczał jego radiotelefon. Sięgnął po niego, rzucił krótki rozkaz: „Czekać”, po czym z powrotem odłożył urządzenie.

– W tym momencie w wejście do restauracji są wycelowane trzy celowniki optyczne – próbował uspokoić Andrę. – Przy najmniejszej oznace jakiejś nieprawidłowości dam swoim ludziom sygnał, by wkroczyli do akcji.

– Co pan rozumie pod pojęciem nieprawidłowości? Kulę w głowie? Mój mózg rozpryśnięty na barze?

Milan zaczął teraz szeptać. Nie, żeby to było konieczne, ale ponieważ wiedział, że zdenerwowani ludzie słuchają wtedy znacznie uważniej.

– W każdej chwili sprawca może wejść frontowymi drzwiami. Niech pani zachowa spokój i robi to, czego on zażąda. I proszę się teraz nie wkurzyć, ale on nosi czarną maskę narciarską.

– Nie mówi pan poważnie!

– Niech pani odłoży teraz słuchawkę. Nie powinien pani widzieć przy telefonie. Sprawca jest skrajnie nieufny.

– Okej – odpowiedziała Andra, ale nie brzmiało to przekonująco. Co zrozumiałe, zupełnie jej się nie podobało, że ma przerwać połączenie z policją.

– Niech pani po prostu robi to, co on każe. Gdy sobie pójdzie, proszę poczekać na moich ludzi. Wszystko będzie dobrze – obiecał jej po raz ostatni.

Zatrzeszczało i połączenie zostało przerwane.

Zamknął oczy.

Wszystko będzie dobrze?

Milan miał jakieś dziwne uczucie.

Coś się nie uda.

Przerwać akcję?

Spojrzał na zegarek. Głęboko odetchnął. I postanowił zignorować wewnętrzny głos.

Wzdychając, Milan Berg sięgnął po maskę narciarską leżącą na siedzeniu obok i wciągnął ją na głowę, a potem wyszedł i ruszył w stronę amerykańskiej restauracji.

3

Sztuczka, dzięki której na ulicy nadano mu przezwisko „Policjant”, zadziałała już siedem razy.

Milan wybierał sobie lokale, gdzie było mało personelu, a możliwie dużo gotówki. Kawiarnie, bary, restauracje, raz nawet stację benzynową. Zawsze na krótko przed zamknięciem lub końcem zmiany. Najlepiej w bocznych uliczkach, z dala od tłumu.

Było zadziwiające, jak bardzo skłonni byli do współpracy ludzie, gdy słyszeli przez telefon zastraszająco niski głos, który nakazywał im, aby bez wahania przekazali napastnikowi dzienny dochód. Każdy trzeciorzędny serial kryminalny uczył widzów, że powinni prosić policjantów o pokazanie legitymacji. Najwidoczniej obowiązywało to tylko jednak w progu domu. Przez telefon wystarczało się przedstawić jako „nadkomisarz Stesow, jednostka specjalna policji” lub powiedzieć coś równie głupiego. Od czasu do czasu Milan włączał swój trzeszczący radiotelefon zabawkę i mówił coś do niego. Dla uzyskania pozorów autentyczności nic więcej nie było potrzebne.

O wiele trudniej było wyczekać na dogodny moment. Taki jak teraz, gdy sklepy były już zamknięte, świąteczne zakupy zrobione, a ulice opustoszałe, bo wszyscy siedzieli już w domach, szykując jedzenie i prezenty. W końcu była Wigilia i zbliżała się szesnasta.

Z trzech obiektów, które Milan wyszukał w internecie, tylko ta amerykańska restauracja w dzielnicy Schmargendorf była wciąż otwarta i – jak sobie wymarzył – obsadzona nadzwyczaj skromnym personelem.

Zakasłał, bo już po kilku krokach wilgotna maska narciarska przykleiła mu się nieprzyjemnie do skóry.

Tego dnia, przy tej pogodzie trudno było trafić nawet na jakichś posiadaczy psów, a jeśli już, to szli oni ze spuszczonymi głowami, aby zimna breja nie leciała im prosto w twarz.

Okej, do dzieła.

Trzydzieści metrów dzielących go od skradzionego samochodu do wejścia z obowiązkowym neonem nad drzwiami miał już bez świadków za sobą.

A więc.

Wszedł do restauracji. Było w niej mroczno, a poza małymi lampkami na stołach z resopalu włączone było tylko oświetlenie awaryjne. W nos uderzyła go mieszanina frytury, burgerów i krwi.

Krwi?

Trzask przeleciał przez jego głowę dopiero po chwili zwłoki. Jak huk po przekroczeniu przez samolot prędkości dźwięku. Potem pojawił się ból, a on uświadomił sobie, że się nie mylił: w amerykańskiej restauracji rzeczywiście była podłoga w szachownicę. A na niej klęczał on – niezdolny, by się na powrót wyprostować.

Powinienem był posłuchać przeczucia.

Kopnięcie w żołądek sprawiło, że się obrócił. Upadł na plecy i ujrzał unoszącą się nad nim maskownicę chłodnicy cadillaca, którą jakiś architekt wnętrz zawiesił pod sufitem. Potem pochyliła się nad nim kobieta z lekko zakrzywionym nosem, o wiele ładniejszym niż jego gruby kinol, który właśnie napełniał się krwią.

Andra, pomyślał Milan. Rzeczywiście wygląda jak kobieta, z którą bym się chętnie umówił.

– Wesołych świąt, łachudro – powiedziała.

Po czym złamała mu kijem bejsbolowym czaszkę.

4

Dwa lata później

Jak się państwo poznali? – spytała terapeutka. Prawdopodobnie pomyślała przy tym, że siedząca przed nią para z uśmiechem przypomni sobie romantyczny początek swego związku. Dobra podstawa dla skutecznej terapii par, na którą chwilę przedtem się oboje zgłosili. „Dziesięć spotkań po dziewięćdziesiąt minut. Dwieście euro za wizytę”. Okazja, o ile doktor Henriette Rosenfels naprawdę się uda postawić drogowskaz, który pomoże im wybrnąć z dżungli problemów, w jaką zmienił się ich związek. Lub chociaż da radę, jak przetrwać dzień, nie rozbijając sobie głowy.

Przy czym tak właśnie się to zaczęło, pomyślał Milan i to była także przyczyna, dla której uśmiechnęła się Andra.

– Przywaliłam mu kijem bejsbolowym – odpowiedziała na pytanie doradczyni małżeńskiej, a Milan dodał:

– To była miłość od pierwszego uderzenia.

Podczas przywitania w wejściu do gabinetu mieszczącego się w starym budownictwie w dzielnicy Moabit Milan pomyślał, że doktor Rosenfels była stałą klientką producentów botoksu. Jak na pięćdziesięcioośmioletnią kobietę, siwowłosą i w okularach, miała nadzwyczaj gładką cerę (jakby nałożyła na twarz nadmuchany balon, to była jego pierwsza myśl), teraz jednak czoło terapeutki pokryło się zmarszczkami.

– Jak mam to rozumieć? – spytała, marszcząc czoło.

– Andra jest kelnerką. Przed dwoma laty w Wigilię napadłem na jej restaurację. Jej mądra główka jednak przejrzała moją sztuczkę.

„Niech pani odłoży teraz lepiej słuchawkę” – zacytowała go wówczas szyderczo Andra, gdy Milan wrócił do przytomności. „Człowieku, mój były służył w policji. Był głupi jak stołowa noga, ale nawet on nie przerwałby połączenia z ofiarą w przypadku brania zakładników”.

Pełen niewiary wzrok terapeutki spoczął teraz na Andrze, która bez słowa potwierdziła wyznanie Milana, wydając z siebie westchnienie w stylu „smutne, ale prawdziwe”.

– Jak sądzę, mogę już teraz powiedzieć, że jesteście doprawdy niezwykłą parą. – Doktor Rosenfels się uśmiechnęła, a Milan przyznał jej rację. Nawet zewnętrznie nie pasowali do siebie. On, noszący się konserwatywnie i w sposób niezwracający uwagi, w stylu chłopaka z college’u, ubrany był w buty sportowe, dżinsy i koszulkę polo. Ona była trzy lata starsza od niego, a jej wygląd można było opisać jako styl jarmarczno-dziewczęcy: czarne buty motocyklowe, ufarbowane na stalowy kolor, sięgające ramion włosy, jaskrawokolorowe legginsy, plisowana spódniczka mini z motywem trupich główek, a do tego zielona bluza z kapturem, na której widniał napis: „Jezus cię kocha. Inni mają cię za dupka”.

Ta sama bluza, którą miała na sobie w dniu, gdy się poznali.

Przy czym „się poznali” to eufemistyczne określenie dla „na wpół martwy został zaciągnięty do pokoju na zapleczu”.

Zdaniem doktora Google’a Andra spowodowała u niego „złamanie sklepienia czaszki bez uszkodzenia mózgowia”, nawet jeśli czuł się potem raczej tak, jakby na powitanie rozpłaszczyła mu mózg. Jeszcze całe miesiące później każdy bardziej energiczny ruch Milan opłacał łzami napływającymi do oczu, a nawet teraz budził się czasem z kulą do wyburzania za czołem, tylko dlatego że w koszmarze sennym zbyt energicznie poruszał głową.

Mimo wszystko przeżył jednak złamanie czaszki bez pomocy lekarskiej. Inaczej niż uszkodzenie głowy w dzieciństwie. Milan wychował się na Rugii. Jako czternastolatek musiał spędzić wiele tygodni w szpitalu po tym, jak w domu spadł ze schodów wiodących do piwnicy. Drugie złamanie czaszki w swoim życiu wyleczył za pomocą katalodonu oraz kompresów chłodzących. „Cud”, jak potwierdzały wyniki wyszukiwań na różnych forach medycznych. Jednak nie tak wielki cud jak jego związek z Andrą.

Gdy pół godziny po nieudanym napadzie Milan obudził się – leżąc na sofie w biurze kierownika restauracji, z orkiestrą źle nastrojonych instrumentów w głowie – liczył się z tym, że Andra dokończy to, co zaczęła. Zaledwie tydzień wcześniej media donosiły o właścicielu kiosku w dzielnicy Prenzlauer Berg, który zatłukł na śmierć złodzieja sklepowego, będącego dla niego przedstawicielem wszystkich tych łobuzów, którzy przez lata wymykali mu się z rąk. Jednak ta niespodziewanie drobna kobieta o twarzy anioła nie pozwoliłaby teraz, aby spadł mu włos z głowy. Nie wezwała nawet policji. Zrobiła za to coś, czego Milan nigdy by się w życiu nie spodziewał: zaproponowała mu pracę.

„Co za marnotrawstwo. Taki miły facet jak ty z tak kreatywną inteligencją. Dlaczego zajmujesz się takim gównem, a nie normalną pracą?”

Nie było dnia, w którym wielokrotnie nie przypominał sobie jej pierwszych słów. A także odpowiedzi, której jej do dziś nie udzielił: „Bo jestem analfabetą. Nie umiem czytać ani pisać. Nigdy się nie nauczyłem, podobnie jak miliony innych ludzi w Niemczech”.

– Czasami myślę, że Milan cierpi na rozdwojenie osobowości – powiedziała Andra, która wciąż nie miała bladego pojęcia o tym, jak bardzo wstydził się tego, co różniło go od wszystkich jego bliźnich. – Mam na myśli to, że opowiadał mi o swoim ojcu, za opiekę nad którym czuje się bardzo odpowiedzialny. I o swoich długach. To chyba była przyczyna, dla której Milan próbował wszystkich środków, aby zyskać forsę.

– Dla której został kryminalistą – zwróciła się do niego doktor Rosenfels.

Andra skinęła głową za Milana.

Właściwą przyczyną, dla której zaczął robić karierę drobnego oszusta, było to, że analfabetyzm nie był w Niemczech uważany za upośledzenie i z tego względu nie przysługiwały mu prawa do świadczeń opiekuńczych. Mimo to bardzo trudno było mu zarobić na własne utrzymanie. Miał dwie lewe ręce, więc czysto fizyczne prace nie wchodziły w grę. A z pracy umysłowej, do której jego wybitnie inteligentna głowa była wprost stworzona, społeczeństwo go wykluczyło.

W końcu Milan nie miał już ochoty kolejny raz ponosić porażki przy wypełnianiu wniosku o zasiłek dla bezrobotnych i spróbował wykorzystać swoje zdolności intelektualne w jedynym zawodzie, który nie wymagał egzaminów wstępnych, a mimo to oferował dochody wyższe od płacy minimalnej: zawodzie przestępcy.

– Historia o jego zubożałym ojcu zbiegła się oczywiście z moim syndromem pomagacza – powiedziała Andra. – Poza tym było mi przykro, że tak brutalnie go potraktowałam. Byłam zdenerwowana i bałam się.

– I dlatego z litości przespała się ze mną.

– Dupek – zbeształa go Andra. – To było pół roku później. Wtedy się w tobie zakochałam.

Wtedy.

– Pracujecie razem? – spytała terapeutka.

– Tak, w tej samej amerykańskiej restauracji, w której próbowała mnie zabić.

– W której ty próbowałeś mnie obrabować.

Milan spojrzał na doktor Rosenfels.

– Dlaczego jednak przemilczała napad i nie wydała mnie nawet Hulkowi, jeśli nie z litości.

– Hulkowi?

– Szefowi firmy. W zasadzie ma na imię Harald, ale nazywamy go Hulkiem, bo najchętniej ubiera się na zielono.

– Ty go tak nazywasz, bo wydaje ci się zabawne, że określasz mającą pięćdziesiąt kilogramów osobę wagi muszej mianem Hulka – poprawiła go Andra, potrząsając głową. – Nie mogę cię rozszyfrować, Milan. To znaczy, jesteś geniuszem, nie znam nikogo innego, kto by potrafił zapamiętać zamówienie dwudziestu osób bez robienia notatek i nigdy niczego by nie zapomniał. Jesteś też niewiarygodnie uzdolniony artystycznie. Musiałaby pani zobaczyć jego rysunki, na których przedstawia naszych gości. On ma fotograficzną pamięć, szczerze. I przy tym wszystkim tylko kelneruje?

– Chwila, zgubiłam się – stwierdziła doktor Rosenfels. – Sądziłam że pani chciała, aby on pracował razem z panią w restauracji.

– Jasne, na pewien czas – odparła Andra – ale nie do emerytury. To znaczy, ja sama z wielkim trudem skończyłam szkołę główną[1]. Przed Milanem tymczasem świat stoi otworem, a on nie chce niczego zrealizować. Nie ma planów, nie ma celów. A skończył dopiero dwadzieścia osiem lat!

I jest upośledzony literowo, pomyślał Milan.

Nawet Louisa, trzynastoletnia córka Andry, lepiej radziła sobie w realnym świecie, w którym analfabeci byli ludźmi czwartej kategorii: bez ukończonej szkoły, bez wykształcenia, bez prawa jazdy. Louisa już w pierwszej klasie umiała odczytywać szyldy uliczne, podczas gdy dla Milana weekendowe zakupy były prawdziwym horrorem.

„Kochanie, masz tu listę zakupów. Mógłbyś to załatwić?”

„Jasne, tylko jedno pytanie: Co znaczy Χοζα Χολα? Czy to ta brązowa, brzuchata butelka z białymi esami-floresami na czerwonym tle?”

W Niemczech żyło ponad sześć milionów funkcjonalnych analfabetów. Ludzi, którzy w szkole nauczyli się rozpoznawać tylko tyle zdań, by jakoś prześlizgnąć się przez życie.

W przypadku Milana było jeszcze gorzej. Oczywiście chodził do szkoły, nauczył się alfabetu, a nawet umiał rozpoznawać pojedyncze słowa i cyfry. Nigdy jednak nie napisał dyktanda ani wypracowania. Zawsze na krótko przedtem wszczynał jakąś rozróbę, udawał chorego lub ranił się w rękę, aby się tylko wymigać. Skutek był taki, że umiał odczytać godzinę na zegarku cyfrowym, wklepać rachunek w kasę i rozpoznać własne nazwisko. Nie potrafił jednak odszyfrować zdania z książki dla dzieci, jeśli mu się go wcześniej nie przeczytało na głos.

– A więc to brak ambicji was tu przywiódł? – spytała terapeutka, patrząc na zegarek.

Minęło dopiero dwadzieścia minut. Milanowi wydawały się one wiecznością.

– Nie. – Gdy Andra się denerwowała, nieświadomie dłubała przy swoim kolczyku w nosie. – Ukrywa coś przede mną. – Podniosła dłoń w obronnym geście. – I nie jest to inna kobieta. Nie byłby to dla mnie problem. Potrafię rozdzielić seks i miłość.

Wydawało się, że ta wypowiedź zaskoczyła doktor Rosenfels nie mniej niż Milana, który nigdy czegoś takiego od Andry nie słyszał.

– Nie gap się tak. Wy mężczyźni jesteście tak samo stworzeni do monogamii jak lotnisko BER[2] do latania. Teoretycznie jest to możliwe, praktycznie nic z tego nie będzie.

Terapeutka się żachnęła.

– To z pewnością nadzwyczaj interesujący temat, ale może moglibyśmy wrócić do przemilczania.

– Niczego nie ukrywam – skłamał Milan.

Raz prawie jej powiedział. Było to, gdy siedzieli w swoją rocznicę w restauracji 893 na ulicy Kanta i Andra go poprosiła, aby wybrał dla niej coś z egzotycznego menu. Tym razem nie chciał posłużyć się swoim standardowym kłamstwem o okularach. Od czasu do czasu nosił okropne, masywne okulary z płaskimi szkłami, aby móc je potem „zapominać”, gdy przewidywał, że zostanie skonfrontowany ze słowem pisanym: „Sorry, ale z moimi kiepskimi oczami nie mogę niczego odcyfrować”.

Tego szczególnego wieczoru jednak nie chciał używać tej wymówki. Chciał jej wyznać prawdę.

Kiedy jeszcze Milan zbierał w sobie wszystkie siły, Andra zaczęła opowiadać o jakimś niesympatycznym macho, którego dzień wcześniej musiała obsługiwać, a który się do niej podwalał. „A przy tym okazał się kompletnym idiotą. Facet mnie zapytał, czy moje perfumy to Be Fau El Gari”.

„Co to ma być?”

„Też nie od razu pojęłam. Ale on miał na myśli Bulgari. Dureń jeden po prostu przeczytał poszczególne litery z nazwy”.

A zatem kompletny idiota, pomyślał Milan i zaśmiał się z przymusem. Skończony dureń. I nawet taki dureń potrafi lepiej czytać niż ja.

Tego dnia z niczym się nie ujawnił ani niczego nie zjadł, jeśli nie liczyć „tabletki pierwszej pomocy”. Penicylina, pięćset miligramów. Milan był silnym alergikiem i nie minęły dwie minuty od zażycia, jak ledwo mógł oddychać. Dlatego też zawsze nosił tę tabletkę w kieszeni spodni. Słyszał kiedyś o pewnej analfabetce, która podczas jakiegoś wesela została poproszona o odczytanie ślubnej sentencji biblijnej. Aby nie musieć się ujawnić przed zebranym towarzystwem, kobieta poszła na chwilę do toalety, włożyła dłoń w drzwi i zatrzasnęła je. On nie musiał łamać sobie wszystkich palców. Wstrząs anafilaktyczny, który mógł się wydarzyć każdego dnia, całkowicie wystarczał, aby Milan nie wpadł.

– Mentalnie prowadzi podwójne życie – powiedziała Andra, patrząc na terapeutkę. – Nie umiem tego wyjaśnić, ale w sytuacjach publicznych, gdy jesteśmy z przyjaciółmi lub w drodze, nastrój Milana może się zmienić z sekundy na sekundę. Staje się wówczas nerwowy, niepewny. Nagle, jak grom z jasnego nieba. Gdy jedziemy metrem lub stoimy w kolejce do kina.

Lub podczas terapii par.

– Wtedy ucieka. Dosłownie. Zostawia mnie samą i próbuje sam rozwiązać problem, jakikolwiek by on nie był. Dłużej już tego nie zniosę. Kocham go, Bóg raczy wiedzieć czemu, ale gdy następnym razem wstanie i sobie pójdzie, odejdę.

Terapeutka skinęła wymownie głową, po czym spytała Milana:

– Co pan o tym sądzi?

Że ona ma rację. Okłamuję ją. Rano, w południe, wieczorem.

Tak jak innych ludzi z mojego otoczenia. Nie mogę przestać. Bo każdy, komu kiedykolwiek zaufałem, wyśmiał mnie, wymówił mi pracę lub mnie opuścił.

– Że widzi duchy – zaprzeczył Andrze od niechcenia.

– A zatem. – Terapeutka spojrzała ponownie na zegarek, a potem wręczyła każdemu z nich kartkę białego papieru.

Milan wziął ją do ręki, czując narastającą w gardle kulę, choć pusta kartka była o wiele mniej groźna od zapisanej.

Gdy usłyszał kolejne zdanie terapeutki, kula urosła do wielkości piłki lekarskiej.

– Chciałabym, abyście wykorzystali następne dziesięć minut i spisali dla mnie to, co w waszym związku jest absolutnie nienegocjowalne.

Spisali?

Puls mu przyspieszył, a ciało oblało się potem.

– Jakie wartości są dla was ważne? Co robicie dla waszego partnera? I o czym żadną miarą nie chcecie z nim rozmawiać?

Milanowi zrobił się niedobrze. Chciałby zwymiotować. Albo – jeszcze lepiej – stracić przytomność. Prawie odruchowo jego ręka powędrowała do kieszeni spodni po tabletkę pierwszej pomocy.

5

No to chyba skończone.

– Pewnie tak.

Milan wyszedł w gęstą listopadową mgłę, która już rankiem spowodowała wiele wypadków na obrzeżach Berlina, a teraz wkraczała do centrum miasta. Mróz robił sobie przerwę aż do nocy, a za to opary wzbijające się z kanału Landwehrkanal osiągnęły już wysokość mostu Gotzowsky’ego. Choć nie było widać dalej niż na dwadzieścia metrów, Milan widział to tak jasno jak rzadko kiedy w swoim życiu: to już koniec z Andrą. Kłamstwo życiowe, które ich do siebie zbliżyło, ostatecznie ich teraz rozdzieliło.

– Czy ja cię dobrze zrozumiałem? Po prostu wstałeś i tak sobie wyszedłeś z terapii par?

– Tak, tato.

Milan poprosił Kurta, aby nie odchodził od telefonu, podczas gdy on wetknął sobie słuchawki do uszu. Dzięki temu miał wolne ręce, aby zziębniętymi palcami chwycić swój rower, który przedtem niedbale oparł o poręcz mostu. W samochodzie Andry były właśnie wymieniane opony, więc Milan zaproponował, by pojechali na terapię par taksówką. Równie dobrze mógł jednak zaproponować użycie promu kosmicznego. Andra nienawidziła taksówek i wzbraniała się przed wsiadaniem do nich. Dlatego oboje wzięli rowery. Jej nowa kolarzówka była zabezpieczona wieloma kłódkami, a jego koza z targu staroci była tak rozklekotana, że żaden złodziej rowerów nie chciałby sobie pobrudzić nią rąk. Raczej wzięliby ją przez pomyłkę śmieciarze.

– Równie dobrze mogłeś wyznać Andrze swoją tajemnicę. Osiągnąłbyś ten sam efekt.

– I to mówi mężczyzna, który zataił przed mamą, że tak naprawdę nienawidzi Rolling Stonesów.

Jego ojciec ciężko westchnął, a naznaczony przez kaszel palacza głos stał się teraz teatralny:

– To prawda, ale wierz mi, gorzko za to zapłaciłem. W domu, samochodzie, przez całe miesiące wciąż te same piosenki. Musiałem nawet bez słowa protestu znieść jeden koncert. Wycie Micka Jaggera na leśnej arenie prześladuje mnie jeszcze dziś, po śmierci twojej cudownej matki, w koszmarach sennych – zażartował. – Jedyne, co ta kukiełka o napompowanych ustach mi ułatwiła, to gdy Jutta, słuchając go, rozsunęła suwak i…

– Tato!

– …i mogłem wygodnie zdjąć kurtkę. A co sobie pomyślałeś, chłopcze? Ty masz rzeczywiście chorą fantazję. – Huczny śmiech jego ojca rozbrzmiał w słuchawce, podobnie jak niegdyś odbijał się echem w korytarzach szpitalnych. Inni konserwatorzy złościli się zapewne z powodu zepsutych systemów zamykających, oberwanych przez nieuważnych pacjentów drzwi szafek i zatkanych toalet. Kurt „Kurtchen” Berg umiał we wszystkich usterkach, do których naprawy był wzywany, znaleźć ich komiczną stronę. Było tak dawniej, w klinice na Rugii, a także później, już po przeprowadzce do Berlina w Szpitalu Ortopedycznym Marzahn. Przy czym skłonność Kurta, aby żartować z każdego i ze wszystkiego, była dla mamy Milana niezwykle kłopotliwa. Do legendy przeszła uwaga Kurta na pogrzebie jego teścia. Ponieważ ten pracował przez długie lata jako pielęgniarz na oddziale kardiologicznym, zażyczył sobie urny w kształcie serca, co skłoniło Kurta do wyrażenia uwagi, że należy się tylko cieszyć, iż teść nie był zatrudniony na ginekologii.

Milan przejechał rowerem przez chodnik i zatrzymał się w wyznaczonej dla rowerzystów strefie przed światłami na rogu Franklin- i Helmholtzstraße.

– Potrzebowałeś dwunastu miesięcy, aby w końcu wyznać jej prawdę.

– W zasadzie to twoja mama mnie przyłapała, jak odruchowo wyłączam radio w kuchni, gdy zaczął się w nim wydzierać Jagger. Myślałem, że jest wtedy na zakupach. Człowieku, ależ była wściekła, gdy jej wszystko wyjaśniałem. Dla niej to było tak, jakbym ją zdradził z najlepszą przyjaciółką.

– Taaa, ale gdybyś powiedział mamie prawdę na pierwszej randce…

– …nigdy bym twojej mamy nie zdobył. Jutta w życiu nie umówiłaby się z fanem Beatlesów. Jednak w twoim przypadku nie chodzi o coś tak banalnego jak ulubione zespoły czy coś w tym stylu. Chodzi o ciebie, chłopcze. O twoje życie. O to, co cię stanowi i co cię obciąża. I o nic innego na świecie.

– No właśnie. I dlatego moje kłamstwo na dzień dobry jest jeszcze gorsze.

Jeśli normalny człowiek czuje się wystawiony do wiatru, gdy przez miesiące jest okłamywany w kwestii gustów muzycznych, jak musiałaby się poczuć Andra, skoro zataił przed nią coś tak podstawowego jak swój analfabetyzm. Zwłaszcza że w zasadzie była tak empatyczna, że nie musiał się spodziewać z jej strony żadnych szyderstw. Przegapił jednak właściwy moment, by się ujawnić, i z czasem wstyd, który towarzyszył mu przez całe życie i który jak tatuaż na trwałe stał się częścią jego charakteru, urósł do niebotycznych rozmiarów nawet przed Andrą.

Pomimo hałasu ulicznego usłyszał przez słuchawki swojej komórki, jak ojciec zapala papierosa.

– Nie wolno palić w pokojach.

– Wymądrzać się też. Stoję na balkonie i patrzę z góry w dekolt nowej opiekunki. Widok, który u Andry zasłoniłeś sobie na stałe. – Ojciec zaśmiał się z przymusem, bo sam rozpoznał, że dowcip nie odniósł spodziewanego skutku. – Przykro mi. Chciałem cię tylko rozweselić.

– Nie udało ci się. – Milan zaczął chuchać ciepłym oddechem w dłonie.

– W porządku. A może to ci się spodoba: Zastanawiam się, czy nie dać ogłoszenia towarzyskiego takiej treści: Pilnie szukamy kogoś do trójkąta. Jesteśmy mężczyzną i szukamy dwóch kobiet.

Strzałka w bok zapaliła się i samochód, który stał obok Milana, skręcił w lewo we Franklinstraße. Milan zamierzał jechać prosto, więc stał dalej, a zimny wiatr, który dziwnym trafem nie chciał przepędzić mgły, wyciskał mu łzy z oczu.

– Bardzo śmieszne, tato.

– Wiem. Posłuchaj, może wpadniesz do mnie i pogadamy trochę o ekstrablondynkach. U mnie w domu…

– …alkohol jest tabu, a ja muszę jechać do pracy. Przykro mi.

– Właśnie to chciałem powiedzieć. A tak na marginesie, dziś rano ktoś się o ciebie dopytywał.

Milan zamrugał. Poczuł ucisk w brzuchu.

– Kto?

Kolejne samochody skręcały w lewo, choć strzałka paliła się już na żółto.

– Nie mam pojęcia. Nie podał nazwiska, a ja go nie widziałem. Połączył się ze mną z recepcji. Głos wydawał mi się znajomy, stary piernik, jakiś dziwny…

– Czego chciał? – Ucisk w żołądku stał się bolesny.

– Numeru twojej komórki, kontaktu. Nie podałem mu go, ale…

W tym momencie światło na pasie dla skręcających zmieniło się na czerwone i kolejny samochód zatrzymał się obok Milana. Od tej chwili nie myślał już o kontynuowaniu rozmowy z ojcem. Także nieprzyjemne uczucie w żołądku zeszło na dalszy plan. Samochód obok pochłonął całą jego uwagę.

Sam nie wiedział, czy to przez przypadek spojrzał w bok, czy też był to nieuchronny odruch. Duże, zielone volvo podjechało bardzo blisko, tak że stanęło dwoma kołami na jego pasie dla rowerów. Wzrok Milana natychmiast powędrował do wnętrza pojazdu. To, co zobaczył, na zawsze miało odmienić jego życie.

6

W pierwszej chwili pomyślał, że to jakieś małe dziecko bawi się na tylnym siedzeniu i dla żartów przyciska do szyby sklepową ulotkę.

Gdy jednak kartka na mgnienie oka oderwała się od szyby i Milan zobaczył głowę za nią, stało się dla niego jasne, że nie siedziało tam małe dziecko, tylko zapłakana dziewczynka.

Co, do diabła…?

Jej twarz była wykrzywiona strachem. Duże oczy były tak zapuchnięte jak u Milana, gdy cierpiał na katar sienny lub był niewyspany. W kolorze khaki, pomyślał, choć nie był pewien, czy to szczególne zabarwienie jej tęczówek nie wynikało z odcienia szyby, za którą dziewczynka płakała. Miała jasnoblond włosy związane w koński ogon. Różowa spinka z błyszczącymi kamykami trzymała kucyk z dala od czoła, które pokrywało stanowczo zbyt wiele zmarszczek jak na dziewczynkę w tak młodym wieku.

Miała co najwyżej trzynaście lat, ale w chwili gdy ich spojrzenia się skrzyżowały, odniósł wrażenie, że jej oczy zobaczyły już wystarczająco dużo, by wystarczyło na całe życie. I było coś jeszcze, co w nich zobaczył.

Samego siebie.

W jakimś dokumencie telewizyjnym usłyszał kiedyś teorię psychologiczną, że ludzie zawsze odczuwają sympatię do tych, którzy w dzieciństwie doznawali podobnych zranień duchowych.

Tego typu poczucie przynależności, wspólne więzy utkane z psychicznych okropieństw, które poczuł na widok tej małej, niezwykle zmieszały Milana, bo nie mógł sobie przypomnieć żadnych ran duchowych, które by mu ktoś w młodych latach celowo zadał.

Wargi dziewczynki nie poruszały się. Było to nieme błaganie. To, co w strachu chciała wykrzyczeć światu, najwyraźniej napisała na kartce w linie, którą przyciskała do szyby. Złożonej na pół kartce formatu A4, wyrwanej w pośpiechu ze szkolnego brulionu.

Wołanie o pomoc?

Milanowi łzy napłynęły do oczu.

– Jestem analfabetą – wyszeptał do dziewczynki słowa, które był winien Andrze. Mógłby te słowa wypowiedzieć głośno, nawet wykrzyczeć, gdyby tylko istniała szansa, że w tym hałasie ulicznym i przy zamkniętych oknach dziewczynka by go usłyszała. Bo z powodu jakiegoś niewytłumaczalnego logicznie poczucia więzi zaufał jej.

Pękało mu serce. Ona potrzebowała pomocy, a on nie umiał jej pomóc. Rozumiał jej cierpienie, ale nie to, co chciała mu przekazać.

Πομοζ μι.

Το νιε σα μοι ροδζιτσε.

W oczach Milana litery na kartce były tym, czym były zawsze, gdy patrzył na słowa: znakami nierozwiązywalnej zagadki, bezsensownymi hieroglifami.

Spojrzał do przodu, na kierowcę i pasażera obok niego. Coś, co powinien zrobić dużo wcześniej, bo teraz volvo ruszyło, zmieniło pas i pojechało Helmholtzstraße w stronę centrum.

Ciemnowłosy mężczyzna za kierownicą, blondynka na siedzeniu obok.

Zbyt późno przyszło Milanowi do głowy, aby zapamiętać numer rejestracyjny, wkleić go do albumu, jaki tworzyła jego fotograficzna pamięć. Zamiast tego zajął się kwestią, czy się przypadkiem nie pomylił i czy nie zobaczył długowłosego mężczyzny na siedzeniu obok kierowcy. Zanim do niego dotarło, jak kiepski byłby z niego świadek, tylne światła samochodu zaczęły znikać we mgle.

Kostka do gry na lusterku wstecznym.

To jedyne, co utkwiło mu w głowie. Najwyraźniej znak, że kierowca był zapalonym graczem i bardzo lubił się ścigać.

Oraz porywać dzieci?

Milan wsiadł na rower i nacisnął na pedały. Ujrzał, jak na następnym rogu kierowca wrzuca migacz. Potem auto skręciło w lewo i sekundę później zamglone miasto połknęło masywną zieloną limuzynę z zapłakaną dziewczynką na tylnym siedzeniu.

7

Dziś, Tegel

Twój ojciec miał rację. Jesteś mięczakiem. Dlaczego od razu nie powiedziałeś prawdy tej zdzirze, Andrze?

Milan zwlekał z odpowiedzią, bo wciąż tkwił myślami w decydującym momencie swojej przeszłości. Chłód, który z wyłożonej płytkami podłogi w więziennej pralni przenikał aż do jego kości, wzmacniał tylko siłę wspomnienia tego mokrego i mroźnego zimowego południa, gdy stał na moście Gotzkowsky’ego. Wiele nie pomagało wilgotne prześcieradło, które rzucił mu Zeus w przypływie wyrozumiałości. Ledwie zakrywało górną część ciała i już od dawna było czerwone.

– Nie ma pan pojęcia – mruknął.

Dorosły, który nie umie czytać i pisać?

Całe jego życie było określone przez jedno słowo: stres. Stres przy automatach biletowych, gdy ktoś z tyłu zaczynał niecierpliwie mlaskać, podczas gdy liczby i cyfry krążyły przed oczami w dzikim tańcu.

Stres w urzędzie, gdy prosiło się urzędnika o pozwolenie na wzięcie do domu formularza, aby móc go tam w spokoju wypełnić. Stres na widok księgarni i bibliotek, których się omijało jak dealer posterunek policji. Wprawdzie Milan słyszał o dotkniętych tym samym nieszczęściem, którym stygmatyzacja została oszczędzona, gdy wreszcie się odważyli ujawnić, ale on sam miał pecha i został potraktowany jak trędowaty, kiedy podczas rozmowy wstępnej, podczas której ubiegał się o jakąś odmóżdżającą pracę w fabryce, nie trafił nawet we właściwe drzwi.

Zgłupiał pan całkiem, młody człowieku? Co z panem jest nie tak?

Aby dalej się nie wystawiać na pośmiewisko, stał się mistrzem w oszukiwaniu. Już w szkole uczył się na pamięć lektur z niemieckiego na podstawie nagrań, aby nie wpaść podczas czytania na głos. W fabryce śrub miał w głowie ponad dziesięć tysięcy numerów magazynowych różnych produktów, których nauczył go ojciec na podstawie grubego jak książka telefoniczna katalogu. W amerykańskiej restauracji rysował gości siedzących przy stołach, aby zapamiętać ich zamówienia. Jakkolwiek by się jednak starał, jego życie tkwiło w ślepej uliczce. Od czasu przeprowadzki z Rugii do Berlina, gdy musiał pozostawić wszystkich swoich przyjaciół i z trudem nawiązywał kontakty w anonimowym wielkim mieście, żył w permanentnym strachu, że kiedyś zostanie zdemaskowany.

– Dlaczego nigdy się tego nie nauczyłeś? – chciał wiedzieć Zeus. Rozsiadł się w swoim krześle, które przynieśli mu jego ludzie, zanim zamknęli drzwi. Zapewne czekali za nimi na kolejne rozkazy, które wyda ich przywódca, gdy skończy przepytywać nowego.

– A dlaczego nie jesteś śpiewakiem operowym? Nie wybrałem sobie moich talentów. – Głos Milana odbijał się dziwnym echem w pozbawionym okien, pomalowanym na biało pomieszczeniu, w którym śmierdziało proszkiem do prania i środkiem do szorowania.

I rzygowinami.

Już po pierwszych zdaniach zwymiotował i Zeus go zmusił do wytarcia szmatą świństwa, którym zabrudził podłogę, zanim mógł mówić dalej.

– I niczego nie możesz odcyfrować? Nawet tego, co jest napisane na moim T-shircie? – Zeus chwycił i odsunął nieco od swego chudego ciała niebieską koszulkę z białym napisem.

Milan pokręcił głową.

Odróżniało go to od większości funkcjonalnych analfabetów, którzy przynajmniej rozumieli znaczenie poszczególnych słów, a nawet zdań, nawet jeśli odszyfrowanie znaczenia wyrazów zajmowało im nieskończenie wiele czasu. On natomiast cierpiał na aleksję – całkowitą niemożność przeczytania czegokolwiek, choć jego zmysł wzroku funkcjonował bez zastrzeżeń.

– Ani jednego słowa?

– Nie.

Zeus westchnął i spojrzał na zegarek.

– No to się cieszę, że nie zacząłeś swej opowieści od tego łzawego dramatu. Wróćmy jednak do tematu. Co z tym volvo?

Milan zamrugał. Wystarczyło napomknięcie o marce samochodu i wspomnienie cierpiącej dziewczynki z tajemniczą kartką natychmiast wróciło.

– Próbowałem sobie wmówić, że nic tam nie było. To znaczy, co ja takiego niby widziałem? Kartkę i płaczącą dziewczynkę. To mogło znaczyć wszystko i nic.

– W życiu rzadko chodzi o to, co widzą oczy – powiedział Zeus z dziwnie zamyślonym wyrazem twarzy.

Milan zadał sobie pytanie, czy jego rozmówca zdawał sobie sprawę z tego, że w ten sposób cytuje Małego Księcia i jego słowa, że dobrze się widzi tylko sercem. Tę książkę czytała mu na głos matka. I rzeczywiście tego dnia na moście to jego serce przejęło prowadzenie, a on – wiedziony intuicją – wskoczył na powrót na siodełko.

– Podjąłem pościg – powiedział Milan i poczuł się w tym momencie tak samo wykończony i przemarznięty jak wtedy. Dosłownie poczuł znów wiatr, który napierał na niego, gdy próbował pedałować w ślad za samochodem. Sypiący śniegiem, lodowaty wiatr, którego porywy ciągnęły go za włosy i szarpały go za ubranie. Nie zwracając uwagi na sygnalizację świetlną i innych uczestników ruchu, przeciął ulicę i chodnik, po czym wjechał na teren Volkswagena. Miał nadzieję, że z wielkiego centrum sprzedaży i obsługi samochodów, które zajmowało cały kwartał ulic, był także wyjazd w kierunku Gutenbergstraße, w której zniknęło volvo. I rzeczywiście, skrót opłacił się.

Niedbale zaparkowanemu samochodowi firmy przeprowadzkowej Milan zawdzięczał swą drugą szansę. Limuzyna przecisnęła się z prędkością lodowca przez ucho igielne, które pozostawiła innym pojazdom ciężarówka, i obrała kurs w kierunku ulicy Salzufer. Stamtąd ruszyła w kierunku ulicy 17. Juni. Ciągle znikała między autobusami i ciężarówkami, za światłami ulicznymi lub na rondach. I wciąż na nowo we mgle pojawiały się jej tylne światła, przy czym codzienny chaos uliczny panujący w dzielnicy rządowej Berlina okazał się Milanowi bardzo na rękę.

Pościg zakończył się w pobliżu dzielnicy ambasad, niedaleko od hotelu Interconti, w okolicy stanowiącej popularny cel wycieczek, pełnej domów i mieszkań, na które mógł sobie pozwolić rzadko który śmiertelnik.

Milan znowu skrócił sobie drogę, przez park Tiergarten, i dlatego na ostatnich metrach ponownie stracił volvo z oczu. Przemierzał teraz bez celu ulice otaczające kawiarnię nad jeziorem Neuer See. Chciał już zrezygnować i ruszyć w kierunku amerykańskiej restauracji, gdzie miał zacząć drugą zmianę, gdy na Rauchstraße prawie wpadł na tę rodzinę.

– Rodzinę? – spytał Zeus, któremu Milan przedstawił ogólny zarys swojego pościgu.

– Tak. – Milan ciężko westchnął. Zbyt dobrze przypominał sobie, jak głupio i bez sensu poczuł się na widok ojca, matki i córki. Całkowicie wykończony, ledwie dysząc, ukrył swój rower za przydrożnym drzewem i uznał sam sobie za skończonego durnia, gdy zobaczył, jak cała trójka wnosi do małej miejskiej willi zakupy z supermarketu.

Z powodu wilgotnej pogody Milanowi wydawało się, jakby oglądał całą tę scenę przez kamerę z nałożoną nasadką zmiękczającą.

Volvo zaparkowało na podjeździe do budynku z czerwonego klinkieru. Ze swoimi fantazyjnymi narożnikami i małą wieżyczką w zachodnim skrzydle dom wyglądał jak budowla z baśni braci Grimm. Ojciec, ciemnowłosy mężczyzna w typie przedstawiciela handlowego, w pomiętym garniturze i z poluzowanym krawatem, dźwigał skrzynkę z lemoniadą. Jego córka męczyła się z dużym kartonem, podczas gdy raczej drobna, jasnoblond żona, której widział tylko plecy, znikała już z torbą z zakupami w wejściu do domu.

„Nie zapomnieliśmy niczego?” – usłyszał wołanie ojca, na które dziewczynka, nie odwracając się, odparła nieco zdenerwowanym tonem: „Gdybyśmy kupili jeszcze coś więcej, musielibyśmy się nazywać KaDeWe”[3].

– I co potem? – spytał niecierpliwie Zeus.

Milan wzruszył ramionami.

Potem wszyscy zniknęli we wnętrzu domu.

– Byłem pewien, że się zagalopowałem. Że goniłem za jakimś urojeniem, podczas gdy w rzeczywistości jakaś bezczelna dziewczynka spłatała mi figla.

– I?

Milan spojrzał na swoje dłonie. Cały czas zwijał palce w pięść i prostował je w nadziei, że w ten sposób utrzyma w nich krążenie krwi.

– Potem pojechałem na swoją zmianę do restauracji. I tak byłem już spóźniony.

Zeus przewrócił oczami i zdjął okulary, aby przetrzeć je skrajem koszulki.

– A ja sądzę, że znalazłeś bardzo dziwny sposób, aby wybłagać sobie żelazko w dupie. Gładki?!

Imię swojego pomocnika Zeus wykrzyczał w kierunku wyjścia i rzeczywiście drzwi się natychmiast otworzyły, a tłuścioch wetknął swoją nabrzmiałą głowę do pralni.

– Stop. Niech pan zaczeka, proszę! – Milan podniósł dłoń w obronnym geście. – Muszę się cofnąć jeszcze trochę, aby pan wszystko zrozumiał. Proszę! – Instynktownie próbował odsunąć się od Zeusa, ale siedział już na podłodze oparty plecami o pralkę. Jeśli kiedykolwiek stąd wyjdzie, jego noga nigdy już więcej tu nie postanie. Już raz musiał wytrzymać na wyłożonej płytkami podłodze najgorszy ból swego życia. Gdy miał jedenaście lat, wpadł na wspaniały pomysł, że w domu rodziców ukryje się w zsypie na brudną bieliznę, który łączył schowek na szczotki na pierwszym piętrze z pralnią w piwnicy. Utknął tam na dobre, a podczas rozpaczliwych prób uwolnienia się tak nieszczęśliwie się obrócił, że wywichnął sobie staw barkowy. Rodzice znaleźli go leżącego i ryczącego na płytkach. Nigdy mu się nie śniło, że może być coś jeszcze gorszego od bólu wywichniętego ramienia, dopóki nie złapali go i nie zaczęli obrabiać ci siepacze. – Przysięgam panu, że nie marnuję pańskiego czasu – wysapał.

Zeus spojrzał ponownie na zegarek na ręce i ściągnął brwi. Jego wargi zacisnęły się.

– Mam taką nadzieję. Z uwagi na ciebie. – Skinął głową Gładkiemu, który bez słowa komentarza zniknął za drzwiami. – Zatem wrzuć bieg, Policjancie.