Dziewczyna na cienkiej linie - Jayne Ann Krentz - ebook

Dziewczyna na cienkiej linie ebook

Jayne Ann Krentz

4,2

Opis

Po bestsellerach Dziewczyna, która wiedziała za dużo i Ucieczka ze snu mistrzyni literatury obyczajowej powraca do Hollywood lat 30, miasta marzeń, namiętności i zbrodni, gdzie nawet najjaśniejszy blichtr nie może ukryć najmroczniejszych sekretów…

Niebanalna kobieta i tajemniczy mężczyzna stąpają po cienkiej linie namiętności w śmiertelnie niebezpiecznej rozgrywce.
Była trapezistka cyrkowa, Amalie Vaughn, przeprowadziła się do Burning Cove, aby zacząć wszystko od nowa. Ale nie wszystko idzie zgodnie z planem. Bo w Burning Cove nikt nie jest tym, kim się wydaje i nie tylko ludzie, ale i miejsca ukrywają mroczną przeszłość. Tak jak dom, który kupiła, i mężczyzna, który pojawił się w jej życiu…

Jayne Ann Krentz to jedna z ulubionych autorek świata. Jej bestsellery wydano w 35 milionach egzemplarzy. Są tłumaczone na 33 języki. Wszystkie jej książki są na szczycie list „New York Timesa”. Jayne Ann Krentz tworzy emocjonujące, zmysłowe powieści obyczajowe i wypełnia je napięciem godnym thrillera psychologicznego

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 307

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,2 (62 oceny)
26
24
11
1
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Master89wt

Całkiem niezła

Postawiłbym ją na drugim miejscu w serii. najbardziej podobała mi się "Ucieczka ze snu", jednakże spodobał mi się pomysł trapezistki w roli głównej bohaterki. w ogóle plusem tej serii jest umiejscowienie czasowe oraz uklom w stronę fanów Arkane Society 🙂
00

Popularność




Korekta

Barbara Cywińska

Hanna Lachowska

Zdjęcie na okładce

© Daria Nekhaeva/Shutterstock

Projekt graficzny okładki

DM QUATRO Daniel Miłowanow

Tytuł oryginału

Tightrope

Copyright © 2019 by Jayne Ann Krentz

All rights reserved.

Wszelkie prawa zastrzeżone.

Żadna część tej publikacji nie może być reprodukowana

ani przekazywana w jakiejkolwiek formie zapisu

bez zgody właściciela praw autorskich.

For the Polish edition

Copyright © 2019 by Wydawnictwo Amber Sp. Z o.o.

ISBN 978-83-241-8076-9

Warszawa 2022. Wydanie III

Wydawnictwo AMBER Sp. z o.o.

www.wydawnictwoamber.pl

Konwersja do wydania elektronicznego

P.U. OPCJA

Ricie Frangie, której talent nie przestaje mnie zachwycać.

Dziękuję za kolejną cudowną okładkę.

I jak zawsze Frankowi, z miłością.

1

6 miesięcy wcześniej…

Fruń, Księżniczko – rozkazał zabójca. – Jeśli pofruniesz, daruję ci życie.

Kłamał.

Amalie Vaughn wiedziała, że śmierć czeka na szczycie drabinki wiodącej do trapezu. Nie miała wyjścia, musiała się wspiąć na wąską platformę. Długi naszyjnik z drutu i połyskujących koralików z czarnego szkła był garotą. Zabójczy Łapacz używał go jak łańcucha, żeby nad nią panować.

Wspinał się za nią. Naszyjnik zwisał jej na plecach w zasięgu jego ręki. Co jakiś czas ostro za niego szarpał i przypominał, że jeśli mu się zachce, może jej rozpłatać gardło.

Od platformy dzielił ją już tylko jeden szczebel. Rano znajdą jej ciało i trafi na pierwsze strony miejscowej gazety. „Latająca Księżniczka ginie w tragicznym wypadku”.

– Patrzyłem, jak fruwałaś na dzisiejszym przedstawieniu – powiedział. – Taka byłaś śliczna! Ledwie tak długo wytrzymałem.

Brzmiał, jakby parodiował czułe gruchanie kochanka. Próbował ją oczarować, omamić i uwieść, ale nie potrafił opanować rozgorączkowania.

Już prawie stała na szczycie drabiny. W dole widziała dwa rzędy lampionów. Siatki nie było. Zabójczy Łapacz przygotował scenę starannie, jakby to miało być prawdziwe przedstawienie, dla widowni.

Naprawdę nazywał się Marcus Harding. Pracował w cyrku jako takielarz. Dobrze mu szło. Linoskoczkowie i trapeziści z Cyrku Ramseya zawsze sprawdzali liny przed treningiem i występem. Ich życie zależało od człowieka, który je rozpinał.

Marcus Harding był ekspertem. Tylko zawodowiec umiałby tak przygotować liny, żeby śmierć akrobatki wyglądała na wypadek.

W ten sposób zginęły trzy dziewczyny z innych cyrków, pomyślała Amalie. W każdym z małych miasteczek, w których dochodziło do zabójstw, policja stwierdzała, że był to wypadek lub samobójstwo. Teraz nie miała wątpliwości, że powtarzane ściszonym głosem plotki krążące po cyrkowym świecie były prawdą. Człowiek nazwany Zabójczym Łapaczem był nie tylko przerażającą legendą. Istniał naprawdę.

Przed chwilą obudził ją nożem przyłożonym do gardła. Wyciągnął z pryczy z wagonu mieszkalnego, włożył na szyję czarny naszyjnik i zmusił do przejścia przez opustoszały cyrk.

Zagnał ją do pogrążonego w ciszy ciemnego namiotu i zmusił do wspięcia się po drabince.

Swoboda, z jaką wchodził za nią, świadczyła o tym, że jest przyzwyczajony do wysokości i sprzętu cyrkowego. Była prawie pewna, że kiedyś sam występował.

Trzęsła się tak przeraźliwie, że mogła się tylko z całych sił trzymać drabinki. Wychowała się w cyrku i ćwiczyła na trapezie od wczesnego dzieciństwa. Czuła się na nim jak na rowerze albo w samochodzie. Ale dziś dygotała na całym ciele. Nie tylko dlatego, że Harding zaplanował jej śmierć. Walczyła z czymś jeszcze oprócz paniki. Jej zmysły spowijała mgła.

Dotarło do niej, że musiał ją otruć. Podał jej truciznę, pewnie w czasie kolacji. Wprawdzie wszyscy jedli tę samą potrawkę z ziemniaków i siekanego mięsa oraz tę samą zupę warzywną podawane z tych samych garnków, ale pewnie coś jej ukradkiem dolał do talerza.

Wieczorem została sama. Reszta akrobatów, klaunów, treserów zwierząt, sprzedawców biletów i obsługi poszła do miasta, uczcić zaskakująco udany pobyt w Abbotsville. Cyrk Ramseya był jednym z zaledwie kilku cyrków objazdowych, które przetrwały zapaść ekonomiczną po czarnym czwartku w 1929 roku, ale i on miał problemy. Giełda upadła prawie dziesięć lat wcześniej, ale kraj nadal próbował wyrwać się z cienia wielkiego kryzysu. Sprzedaż biletów w ubiegłym tygodniu była jasnym punktem w słabym poza tym sezonie.

Amalie została w obozowisku, bo źle się czuła. Nie mogła sobie pozwolić na chorobę. Była gwiazdą. Polegała na niej cała cyrkowa rodzina.

Powoli rozjaśniało jej się w głowie, ale serce wciąż biło stanowczo za szybko. Dotarła na szczyt drabinki i weszła na niewielki podest. Chwyciła się pionowego słupka stabilizującego i zaczęła głęboko oddychać.

Harding nie mógł już dosięgnąć czarnego naszyjnika, to jedyny plus. Zatrzymał się trochę niżej, tak że podest miał na wysokości pasa. Było mało miejsca. Może się bał, że tu będzie bezradny? Albo że ona pociągnie go za sobą, gdy będzie spadać.

Siatki nie rozpiął.

– Czas lecieć – oznajmił. Jedną ręką trzymał się drabiny, a drugą wyjął nóż. Powoli nim machał, jakby chciał ją zahipnotyzować. – Jak zrobisz, co ci każę – dodał – i jeśli jesteś aż tak dobra, jak wszyscy mówią, jeśli jesteś Latającą Księżniczką, daruję ci życie.

Wówczas Amalie usłyszała piskliwy, stłumiony chichot. Docierał z pogrążonej w mroku widowni. Ktoś ich obserwował. Nie jeden, ale dwa potwory w ludzkiej skórze.

Widownia nie może widzieć strachu.

– Oboje wiemy, że to nieprawda – odparła, cały czas walcząc ze strachem i skutkami otumanienia. – Nie możesz sobie na to pozwolić, bo wiem, kim jesteś. Mogę cię zidentyfikować. Oczywiście, że mnie zabijesz.

– Skacz, głupia suko! To twoja jedyna szansa. Jak nie polecisz, poderżnę ci gardło i zrzucę.

Z mroku dobiegły kolejne chichoty.

– Kim jest twój towarzysz?

– Jak chcesz żyć, zamknij się i leć.

Trochę się uspokoiła, a jej zmysły działały sprawniej. Znajdowali się na jej terytorium. W końcu była Latającą Księżniczką. Trapez to jej królestwo. Ona tu rządziła. A przecież i tak nigdy nie pracowała z siatką.

– Jasne. – Chwyciła drążek, jakby się przygotowywała do występu. – Ile razy już to robiłeś? Co najmniej trzy w ciągu ostatnich kilku miesięcy. Zabiłeś je sam? Czy potrzebowałeś pomocy?

– Leć albo giń, Księżniczko.

Patrzył na nią oczami węża, ale wyczuwała, że jest lekko wytrącony z równowagi. Nie postępowała zgodnie ze scenariuszem. Nie był do tego przyzwyczajony.

Bawiła się drążkiem, sprawdzała go. Intuicja podpowiadała jej, że coś jest nie w porządku. Uszkodził sprzęt. Jeśli skoczy, spadnie.

– Nie polecę – oznajmiła. – Jeśli chcesz mnie zabić, musisz tu przyjść. Ale widzę, że się boisz?

Ryknął i pokonał kilka ostatnich szczebli. Nóż wycelował w jej brzuch.

– Najpierw cię wypatroszę – warknął.

Najbardziej bezbronny był w chwili, gdy schodził z drabinki na platformę, bo jedną ręką trzymał nóż, a drugą łapał się pionowego drążka.

Mistrzowski refleks i świetne poczucie równowagi odziedziczyła po ojcu. Miała też coś, co nazywał „intuicją akrobaty”. Postanowiła się na nią zdać.

Dźgnęła go końcem trapezu w chwili, gdy się na nią rzucił. Trafiła w rękę, w której trzymał móż. Nie wypuścił go, ale atak go zaskoczył i w efekcie chybił. Ominął ją o kilka centymetrów i ponowił zamach.

– Ty stuknięta suko! – wrzasnął.

– Skaczę bez asekuracji – przypomniała. – Oczywiście, że jestem stuknięta.

Skierowała trapez w rękę z nożem.

Zareagował instynktownie i podniósł ramię, żeby zablokować cios, ale ona tylko markowała. Wycofała się i zaatakowała ponownie niczym dzidą.

Rozwścieczyła go, więc rzucił nóż i chwycił trapez. Szarpnął, żeby go jej wyrwać, ale puściła sama.

Tego się nie spodziewał. Wciąż jedną ręką trzymał się pionowego słupka w rogu podestu, ale stracił równowagę. Odruchowo przywarł do trapezu, jakby ten miał mu zapewnić bezpieczeństwo.

Amalie złapała się pionowego słupka ze swojej strony i kopnęła. Strąciła mu stopę z podestu.

Rzucił się w bok i desperacko zacisnął w ręce drążek trapezu, jednocześnie próbując odzyskać równowagę.

Uszkodzony trapez pękł. Drążek się oderwał. Harding go puścił, ale o sekundę za późno. W tym fachu, jeśli się pracowało bez siatki, sekunda mogła oznaczać katastrofę.

Próbował jeszcze chwycić się słupka, ale już wisiał w powietrzu. Dłoń pewnie mu się spociła ze strachu i straciła przyczepność. Puścił się.

Runął. Odgłos ciała uderzającego o arenę rozszedł się echem.

W ciemnym namiocie zapanowała złowroga cisza. Amalie przez chwilę nie mogła się ruszyć. Stała jak zaklęta i wpatrywała się w skurczone ciało w dole.

Ze stanu otępienia wyrwał ją odgłos pośpiesznych kroków. Przypomniała sobie o obserwatorze. Szybko się odwróciła w stronę, z której usłyszała kroki, i przeczesała wzrokiem mrok.

Kątem oka dostrzegła ciemną postać poruszającą się szybko między rzędami.

Obserwator zniknął na zewnątrz.

Musiała się bardzo mocno skoncentrować, żeby zejść. Gdy dotarła na ziemię, trzęsła się tak bardzo, że ledwie mogła ustać. Słyszała o akrobatach, którzy tracili pewność siebie. Co będzie, jeśli i ją to spotkało? Co z sobą pocznie, jeśli nie będzie mogła latać?

Odnalazła nóż Hardinga niedaleko ciała. Zacisnęła go mocno. Wyszła z namiotu i usłyszała ryk silnika odjeżdżającego samochodu. Odgłos szybko cichł. Uciekł.

To ją powinno pocieszyć. Najprawdopodobniej dzisiaj nie będzie z nim już miała do czynienia. Ale z drugiej strony oznaczało to, że druga bestia, chichocząca niecierpliwie, oczekując na jej ostatni lot, pozostawała na wolności.

2

Amalie wiedziała, że coś poszło bardzo nie tak, gdy robot Futuro wniósł na arenę walizkę. Wychwyciła wzrokiem wyraz twarzy doktora Normana Pickwella, nic więcej.

Pickwell stał na podium z drugiej strony areny. Był dobrze po czterdziestce, miał starannie przystrzyżoną brodę i okulary w złotych oprawkach. Przed chwilą rozkazał mechanicznemu człowiekowi zanieść walizkę za kurtynę, a przynieść tacę z herbatą.

Chyba nikt więcej nie zauważył jego zdumienia, gdy robot wrócił z walizką zamiast tacy. Jednak Amalie przez niemal całe życie prezentowała cyrkowej widowni niebezpieczne akrobacje. W tym fachu każdy najmniejszy błąd w powietrzu mógł się skończyć tragicznie. Jej intuicja była wyostrzona do granic.

Chwilę wcześniej Pickwell roztaczał przed widzami wizję cudownej przyszłości, w której większość pracy będą wykonywały roboty. Teraz był wyraźnie zdenerwowany.

Szybko się opamiętał.

– Futuro, odstaw walizkę i przynieś z ławki wazon z kwiatami – polecił.

Amalie zerknęła na swoją ciotkę Hazel, która siedziała obok. Hazel obserwowała pokaz z uwagą. Nie zauważyła nic dziwnego w zachowaniu doktora. Siedziała jak zahipnotyzowana.

Robot miał ludzką sylwetkę i zaskakująco smukły aluminiowy tułów. Nie wyglądał jak jeden z klockowatych, niezdarnych robotów na okładkach „Thrilling Wonder Stories” czy „Popular Mechanics”. Jego głowa przypominała pośmiertną maskę starożytnego egipskiego faraona.

Gdy wykonywał polecenia Pickwella, ukryte w korpusie silniczki bzyczały i buczały. Przypominające latarki oczy świeciły dziwnym niebieskim światłem, gdy tupiąc, kroczył przez arenę, żeby postawić walizkę na ławce.

Wydawało się, że przez chwilę się namyślał, zanim ujął w metalowe dłonie wazon.

Pickwellowi trochę ulżyło, ale Amalie nadal uważała, że wynalazca wygląda na zdenerwowanego.

– Jak państwo widzą – zwrócił się do widowni – Futuro jest w stanie wykonać takie same czynności jak dobrze wyszkolony lokaj. Mój wynalazek jest jedynie pierwszym z nieskończenie wielu mechanicznych ludzi. W przyszłości roboty uwolnią nas od niebezpiecznych zajęć w kopalniach, stoczniach i fabrykach.

Jakiś mężczyzna z pierwszego rzędu poderwał się na równe nogi.

– Te przeklęte gruchoty pozbawią nas pracy?! Jak w takim razie ma się utrzymać zwykły człowiek, jeśli roboty odbiorą mu zarobek?

Po teatrze rozniósł się szmer niezadowolenia. Palace był eleganckim przybytkiem w równie eleganckim miasteczku Burning Cove. Widzowie kupowali bilety, bo liczyli na zachwyt, zaskoczenie, a nade wszystko na rozrywkę. Większość mężczyzn miała na sobie marynarki, a panie zjawiskowe koktajlowe sukienki i szpilki. Amalie podejrzewała, że niewiele z osób zajmujących czerwone aksamitne fotele przepracowało choćby dzień w kopalni, stoczni albo fabryce.

Bilety na pokazy Futura były drogie i trudne do zdobycia. Ona i Hazel znalazły się tu tylko dlatego, że wejściówki zapewnił im sam wynalazca. Doktor Pickwell zatrzymał się w ich dopiero co otwartym pensjonacie. Prawdę mówiąc, był pierwszym i jak dotąd jedynym gościem w Hidden Beach Inn.

Wcześniej Amalie zauważyła, że na widowni są wszystkie co ważniejsze persony w mieście, w tym Oliver Ward, właściciel największego hotelu w Burning Cove. Irene, jego żona i reporterka kryminalna w „Heraldzie”, zajmowała miejsce obok niego. Miała w ręce notes i ołówek. Towarzyszył im wuj Olivera, Chester Ward, twierdzący, że też jest wynalazcą. Z rozczochranymi siwymi włosami i w okularach wyglądał raczej jak szalony naukowiec z horroru. Przyglądał się pokazowi z mieszanką fascynacji i – jak przeczuwała Amalie – podejrzliwości.

Luther Pell, właściciel najmodniejszego w mieście klubu nocnego, Paradise, zajmował miejsce w drugim rzędzie. Nie przyszedł sam. Towarzyszyły mu dwie osoby. Amalie podejrzewała, że wytworna kobieta w eleganckiej sukni to Raina Kirk, jedyna w Burning Cove prywatna detektyw. Mówiło się, że pannę Kirk i Luthera Pella łączy coś więcej.

Mężczyzny siedzącego z drugiej strony Pella nie znała. Zresztą nie zdziwiło jej, że nie rozpoznała go ani ona, ani Hazel. W końcu same mieszkały tu od niedawna. Wielu osób jeszcze nie znały. Ciekawskie i podejrzliwe spojrzenia innych podpowiadały jej jednak, że nie był to miejscowy.

Fakt, że towarzyszył Pellowi, czynił go z miejsca interesującym, a być może także niebezpiecznym. Luther Pell miał powiązania z mafią, tak się w każdym razie mówiło. Jeśli to prawda, mogła się założyć, że jego znajomy też miał kontakty ze światkiem przestępczym.

– Nie należy się bać robotów – zapewnił doktor Pickwell. Sugestia, że zastąpią robotników, wyraźnie go zirytowała. Podniósł głos, żeby słychać go było ponad szmerem tłumu. – Proszę natomiast wziąć pod uwagę, że te maszyny mogą zastąpić żołnierzy. W wojnach przyszłości walczyć będą roboty, nie ludzie. Pomyślcie państwo, ile żywotów to ocali!

– Oszalał pan! – krzyknął ktoś z tłumu. – Chcesz pan budować roboty, żeby zabijały? A jeśli te maszyny zwrócą się przeciwko swoim twórcom i postanowią nas zniszczyć?

– Proszę się nie wygłupiać – rzucił Pickwell. – Roboty to tylko maszyny. Nie różnią się wiele od samochodów, którymi jeździmy, czy radioodbiorników, w których słuchamy wiadomości.

– Jak dla mnie Futuro wygląda groźnie! – zawołał mężczyzna z pierwszego rzędu.

– Bzdura! – odparł Pickwell. – Proszę pozwolić, że zademonstruję, jak przydatny może być Futuro. Futuro, jaka będzie jutro pogoda?

Robot odezwał się bezbarwnym, piskliwym głosem:

– Rano będzie mgła, ale po południu zrobi się ciepło i słonecznie. Nie przewiduje się deszczu.

Pickwell znów zwrócił się do widowni.

– Proszę pomyśleć, jaka by to była wygoda, mieć go w domu na każde wezwanie. Wkrótce roboty będą gotowały, sprzątały i prały.

Ale widownia nie zwracała już na niego uwagi, bo Futuro znów się poruszył.

– Co on robi? – spytała szeptem Hazel.

– Nie mam pojęcia – odpowiedziała Amalie.

Wraz z całą resztą widzów obserwowały, jak robot otwiera walizkę, którą właśnie postawił na ławce. Pickwell w końcu się zorientował, że nikt go już nie słucha. Odwrócił się od podium, żeby sprawdzić, co się dzieje.

Futuro sięgnął do walizki i wyjął pistolet.

Widownia wydała zduszony okrzyk.

– Nie! – wrzasnął Pickwell. – Futuro, natychmiast odłóż pistolet!

Ale robot pociągnął za spust. Dwa razy. Strzały odbiły się echem po teatrze.

Doktora aż odrzuciło. Otworzył usta, żeby krzyknąć, ale nie zdołał wydusić dźwięku. Upadł na plecy.

Futuro spokojnie odmaszerował i zniknął w kulisach.

Wstrząśnięta Amalie wpatrywała się w nieruchomą postać leżącą na scenie. Pomyślała, że to pewnie jakaś sztuczka. Dziwaczny pokaz mający zszokować widownię.

Najwidoczniej większość zebranych myślała tak samo. Prawie nikt się nie ruszał. Siedzieli jak zaczarowani.

Ale nie wszyscy. Kątem oka Amalie dostrzegła jakiś ruch. Odwróciła się i zobaczyła, że Luther Pell i towarzyszący mu nieznajomy wstali i ruszyli w kierunku schodków na scenę. Poruszali się szybko, jak gdyby spodziewali się kłopotów.

Gdy dotarli na scenę, dołączył do nich Oliver Ward, który poruszał się zaskakująco szybko jak na kogoś, kto kulał i musiał używać laski. Irene, jego żona, szła tuż za nim. W dłoni dzierżyła notes.

Luther Pell i nieznajomy zniknęli w kulisach. Ward ukucnął przy Pickwellu, rozpiął mu marynarkę od smokingu i odsłonił białą koszulę przesiąkającą krwią.

Kierownik teatru musiał obserwować pokaz z ostatniego rzędu, bo teraz biegł między siedzeniami w kierunku sceny.

– Czy jest na sali lekarz?! – krzyknął.

Amalie zobaczyła mężczyznę w średnim wieku, który wstał z miejsca pośrodku sali i ruszył ku scenie.

– Jestem lekarzem – odpowiedział głośno. – Proszę wezwać karetkę.

Kierownik zniknął w bocznym wyjściu. Zapewne pobiegł szukać telefonu.

Ward przyciskał ręce do rany Pickwella, żeby zatamować krwotok. Lekarz wpadł na scenę i przejął kontrolę nad sytuacją.

Z kulis wyszedł Luther Pell. Spojrzał na Olivera Warda i pokręcił głową. Ward jeszcze bardziej spochmurniał.

Zza kurtyny wyszedł też nieznajomy. Sięgał za pazuchę. Zanim świetnie skrojona marynarka znów ułożyła się na nim jak ulał, Amalie dostrzegła błysk metalu.

Dopiero po kilku sekundach dotarło do niej, co widziała. Jak każdy szanujący się mafiozo, przyjaciel Luthera Pella przybył do teatru z bronią.

3

Katastrofa! – orzekła Hazel. – Już po nas. Nie pozbieramy się po czymś takim.

– Damy sobie radę – pocieszyła ją Amalie. – Musimy.

– Nie – zawodziła Hazel. – To koniec. Wspomnisz moje słowa, jutro rano całe miasto będzie mówić, że ten dom jest przeklęty. Plotki nas wykończą.

Przeszła przez szykownie umeblowaną bawialnię i zatrzymała się przed lakierowanym na czarno barkiem. Sięgnęła po butelkę brandy, wyciągnęła korek i nalała do szklanki hojną porcję. Wychyliła ją jednym haustem i się rozejrzała.

– Niech to szlag – stwierdziła. – A było tak idealnie!

Jeśli chodzi o budowanie napięcia, pomyślała Amalie, żadna hollywoodzka aktorka nie mogła się równać z Hazel Vaughn. Była kiedyś gwiazdą Cyrku Ramseya, jedną z rodziny Latających Vaughnów. Oszałamiała tłumy ryzykownymi sztuczkami. Teraz była już kobietą w średnim wieku, ale nadal umiała manipulować widownią.

Amalie zerknęła na butelkę brandy i stwierdziła, że jej też się przyda. Wstała z imponującej skórzanej kanapy i podeszła do barku. Pochyliła butelkę i nalała sobie.

– Wiesz, co mówią o rzeczach, które wydają się zbyt piękne, żeby były prawdziwe – rzuciła.

– Gdyby nas było stać, wynajęłabym prawnika i pozwała pośrednika, który nam wcisnął to miejsce.

– Ale nas nie stać, a poza tym wątpię, żeby coś z tego wyszło. – Amalie rozglądała się po wielkiej bawialni. – To naprawdę idealne miejsce na pensjonat, jaki sobie wyobraziłam.

Chociaż nadchodziła katastrofa, nadal kochała tę willę. Wciąż nie mogła uwierzyć, że posiada tak zjawiskowy dom. Dwupiętrowa posiadłość przy Ocean View Lane wyglądała jak zbudowana na zamówienie hollywoodzkiego reżysera, żeby odegrać rolę skąpanej w słońcu śródziemnomorskiej willi. Miała duże pokoje z wysokimi sklepieniami, ogromny kominek z kamienia, strojną boazerię na ścianach i zachwycające kafle. Przykład przeżywającego właśnie renesans hiszpańskiego stylu kolonialnego. Płaski dach obłożony był czerwonymi dachówkami, a wokół domu znajdował się ogrodzony murem ogród.

Bujny i zielony. Pomarańczowe i grejpfrutowe drzewka przesycały powietrze cytrusowym zapachem, a porośnięta winoroślą altanka zapewniała upragniony cień. Z tyłu mieściła się oranżeria ze szkła i żelaza, a na dużym patiu goście mogli jeść śniadanie i pić herbatę.

Na piętrach było mnóstwo pokojów dla gości, których zamierzał tu przyjmować i zabawiać hollywoodzki potentat.

Całości dopełniał widok na roziskrzony Ocean Spokojny i dostęp do prywatnej plaży.

Po prostu idealnie, pomyślała Amalie. Gdyby nie ta głupia klątwa.

– Pośrednik powinien był ci opowiedzieć o historii tej willi – marudziła Hazel. – Gdybyś wiedziała, że ledwie kilka miesięcy wcześniej skoczyła z dachu ta sławna hollywoodzka medium, na pewno byś nie kupiła tego domu!

– Mylisz się. – Amalie upiła brandy i zrobiła przepraszający ruch ręką. – Oczywiście, że bym kupiła. Nie straciłabym takiej okazji.

Włożyła w tę willę cały niewielki spadek, którego się nie spodziewała. Nie mogło się nie udać.

– Właściciel sprzedał ją tak tanio, bo świetnie wiedział, że nie wyciągnie z niej ani centa po tym, jak Madam Zolanda skoczyła z dachu!

– Za jakiś czas wszyscy zapomną o medium.

– Może – przyznała Hazel. – Ale teraz nasz pierwszy gość został zamordowany przez własnego robota na oczach pełnej widowni. Po czymś takim już nikt tu nie przyjedzie!

Amalie skrzyżowała ramiona.

– Nie mamy wyjścia, musimy mieć z tego zysk. Znajdziemy sposób, żeby wszyscy przyjeżdżali do Hidden Beach.

– Masz jakiś pomysł?

– W tej chwili nie, ale na pewno coś wymyślę. – Amalie wypiła jeszcze trochę brandy i odstawiła szklankę. – A tymczasem pójdę się rozejrzeć po pokoju Pickwella.

– Jest po północy – przypomniała Hazel. – Możemy go spakować jutro. Nie śpieszy się.

– Podejrzewam, że z samego rana zjawi się tu policja. Chcę obejrzeć pokój przed nimi.

Hazel wybałuszyła oczy.

– Policja?

– Jeśli Pickwell nie przeżyje, jego śmierć zostanie uznana za morderstwo.

– Dokonane przez robota. – Hazel aż się wzdrygnęła. – Mam gęsią skórkę na samo wspomnienie. To była scena jak z horroru!

Amalie się nad tym przez moment zadumała.

– Właściwie tak.

– Nigdy tego nie zapomnę. Nadal nie mogę uwierzyć, że robot obrócił się przeciwko swojemu wynalazcy.

– Mnie też się to nie mieści w głowie – przyznała Amalie.

Weszła za bar z polerowanego drewna, z którego postanowiły zrobić kontuar i otworzyła drzwi do małego biura, które służyło kiedyś jako szafa na płaszcze. Wzięła klucz z mosiężnego haczyka.

– Co chcesz tam znaleźć? – spytała Hazel.

– Nie mam pojęcia. – Amalie przeszła przez lobby i zatrzymała się przy schodach. Przystanęła na chwilę z dłonią na zdobionej tralce i spojrzała na Hazel. – Ale coś mnie dzisiejszego wieczoru zaniepokoiło.

– Myślę, że zaniepokoiło wszystkich. – Hazel zmrużyła oczy. – Co konkretnie cię martwi? Poza tym, że przed upływem miesiąca będziemy bankrutkami?

– Sama to powiedziałaś. Scena jak z horroru.

Hazel już miała sobie dolać brandy, ale się zawahała.

– Czyli?

– Filmy to rozbudowane iluzje, które się tworzy, by zwodziły widza. Może więc nie powinnyśmy wierzyć we wszystko, co zobaczyłyśmy dziś na scenie.

– Hm. – Hazel wydawała się zaintrygowana. – Myślisz, że doktor Pickwell sfingował własną śmierć?

Amalie przypomniała sobie ponure miny Olivera Warda i Luthera Pella. A później nieznajomego z kaburą pod marynarką.

– Jestem prawie pewna, że Pickwell został postrzelony prawdziwymi kulami – stwierdziła. – Ale nie jestem przekonana, czy należy winić robota.

– Jak możesz tak mówić? Przecież widziałyśmy, jak to coś go postrzeliło.

– Może widziałyśmy to, co chciano, żebyśmy widziały. Pomyśl, Hazel. Obydwie wiemy, jak łatwo jest wykiwać widza.

– To prawda. Ale ta krew wyglądała na prawdziwą.

– Zgadzam się.

Hazel zasznurowała usta.

– Nie dziwi cię, że tych dwóch mafiozów, Pell i jego koleżka, pierwsi wbiegli na scenę? – spytała.

– Oliver Ward i jego żona też tam byli.

– Tak, ale Irene Ward jest reporterką kryminalną. Nic dziwnego, że chciała mieć historię z pierwszej ręki oraz że jej mąż chciał być blisko. Przecież nie mieliśmy pewności, że robot nie wróci i nie zastrzeli kogoś jeszcze. Ale dlaczego Pell i ten drugi się w to zaangażowali?

– Nie mam pojęcia – odparła Amalie.

Hazel westchnęła i osunęła się na jeden z wielkich foteli. Wpatrywała się posępnie w zimny kominek.

– Nawet za ten pokój nie dostaniemy pieniędzy – jęknęła. – Przecież nieboszczyk nam nie zapłaci.

– Nie wiemy, czy na pewno nie żyje. – Amalie próbowała zachować choć odrobinę optymizmu. – Zaraz wrócę.

– Nie śpiesz się. Nie mamy willi pełnej gości, których trzeba obsłużyć.

Amalie szybko weszła na górę. To był naprawdę dziwny wieczór. I choć nie chciała tego przyznać, Hazel mogła mieć rację. Możliwe, że tragedia w Palace wpłynie na ich biznes.

Dotarła na podest i skręciła w korytarz. Dały Pickwellowi najlepszy pokój.

Prawie najlepszy.

Pokój numer 6 nie był najbardziej luksusowym apartamentem w pensjonacie. Ten tytuł należał się pokojowi zajmowanemu przez Madam Zolandę. Wystarczył szybki rzut oka, żeby Amalie i Hazel postanowiły go nie udostępniać gościom. Rzeczy medium – kolorowa garderoba, przedmioty osobiste, biżuteria, kostiumy i buty – nadal tam były.

Poprzedni właściciel willi pouczył pośrednika, że ma sprzedać dom wraz z zawartością. Gdy Amalie weszła w posiadanie budynku, została jednocześnie właścicielką wszystkiego, co znajdowało się w pokoju Zolandy. Nie było tam może skarbów, ale kilka sztuk biżuterii, szale i suknie wykonane były z drogich materiałów. Nowe właścicielki postanowiły, że jeśli ich sytuacja finansowa będzie naprawdę zła, sprzedadzą po cichu jakieś kolczyki, bransoletkę, turban czy szatę.

Wsuwała właśnie klucz do zamka pokoju numer 6, gdy usłyszała, że na podjazd zajechał samochód z potężnym silnikiem. Nasłuchiwała uważnie. To drogie auto, uznała. Czyli nie policja.

Weszła do pogrążonego w ciemności pokoju i przeszła do szklanych drzwi prowadzących na niewielki balkon.

Odetchnęła głęboko, otworzyła je i wyszła na zewnątrz. Ostrożnie, żeby nie spojrzeć bezpośrednio w dół, na gęste cienie spowijające ogród, skupiła się na długim podjeździe.

Ciemność przecinały bliźniacze reflektory. Samochód zbliżał się do wejścia.

Wiedziała, co się święci. Była przekonana, że ktokolwiek siedział za kierownicą tego luksusowego auta, nie przywoził dobrych wieści.

Szybko wróciła do środka, zatrzymała się na moment przy drzwiach na balkon, żeby je zamknąć, a następnie pośpieszyła na dół. Dzwonek rozbrzmiał, gdy stanęła na szczycie schodów. Widziała, że Hazel pośpiesznie zmierza do drzwi.

– Któż to może być? – zastanawiała się. – Zdaje się, że to drogie auto. Może ktoś przyjechał z L.A. i chce wynająć pokój, bo hotel jest pełen? Może jednak nie jesteśmy przeklęte.

– Czekaj… – zaczęła Amalie.

Ale nie zdążyła. Hazel otwierała już ciężkie drzwi wejściowe.

– Witamy w Hidden Beach Inn! – zakrzyknęła śpiewnie. – Ma pan szczęście! Został nam jeszcze jeden… Ach.

Ze swojego miejsca na szczycie schodów Amalie widziała mężczyznę stojącego przed drzwiami. Gdy go rozpoznała, zrobiło jej się zimno. W progu stał tajemniczy towarzysz Luthera Pella, obcy z pistoletem pod marynarką.

– Dziękuję – odezwał się. – Przepraszam, że przeszkadzam o tej porze. Nazywam się Matthias Jones. Mogę wejść?

Głos miał mroczny i intrygujący, a Amalie stanęły dęba włoski na karku. Nigdy w ten sposób nie reagowała na męski głos. Pewnie powinno ją to zaniepokoić.

– Skoro już pan tu jest – odparła Hazel, bez śladu śpiewności w głosie – może pan równie dobrze wejść.

– Dziękuję.

Przekroczył próg i ze śmiertelną powagą skinął Hazel głową. Gdy uprzejmości miał za sobą, natychmiast zajął się Amalie. Obserwował, jak schodzi ze schodów z miną wyrażającą chłodne zainteresowanie zmieszane z jeszcze zimniejszą determinacją. Intuicja podpowiadała jej, że próbuje stwierdzić, czy będzie miał z nią problem.

Mogła go zapewnić, że odpowiedź brzmi „tak”.

I dobrze, pomyślała. Już wiedziała, że on będzie problemem dla niej.

Matthias Jones był smukły i miał szerokie ramiona. Wyraziste, trochę dzikie rysy twarzy z pewnością nie czyniły go przystojnym. Duży nos, groźnie zarysowana szczęka i rozżarzone bursztynowe oczy czyniły go raczej drapieżnym. Nie był bardzo wysoki, ale dominował we wnętrzu.

Miał na sobie to samo ubranie, co wcześniej: wyprasowane spodnie z zakładkami, białą koszulę i czarną muszkę. Oraz marynarkę uszytą tak, by nie było spod niej widać kabury. Oznaczało to, że prawdopodobnie nadal ma przy sobie pistolet.

Amalie była przekonana, że nie wyjdzie, dopóki nie załatwi tego, po co przyjechał. Matthias Jones stanowił niewzruszoną przeszkodę i był nieprzejednaną siłą.

– Czym możemy panu służyć? – spytała chłodno i spokojnie, tonem zawsze gotowej do pomocy profesjonalnej gospodyni.

– Z tego, co wiem, pan doktor Norman Pickwell zatrzymał się u pań – oznajmił Matthias. – Chciałbym się rozejrzeć po jego pokoju.

Po nadziei, która na moment przepełniła Hazel, nie było już śladu. Zrobiła się podejrzliwa.

– Jest pan gliną?

Ludzi cyrku i stróżów prawa łączyły stosunki napięte, oględnie mówiąc. Gdy w mieście pojawiał się cyrk, policja bez mrugnięcia okiem obwiniała o wszystkie przestępstwa pojawiających się tam na moment pracowników cyrku i artystów. Ktoś ci ukradł portfel, gdy obserwowałeś podniebne akrobacje? To wina cyrkowców!

– Nie – zaprzeczył Matthias. – Nie jestem policjantem. Wyświadczam przysługę przyjacielowi.

Powinno mi ulżyć, pomyślała Amalie. Ale to tylko wzmogło jej podejrzliwość. Matthias Jones był najprawdopodobniej członkiem mafii.

– Skoro nie jest pan detektywem – zaczęła – dlaczego miałybyśmy pana wpuścić do pokoju doktora Pickwella?

Matthias zmierzył ją lodowatym spojrzeniem, w którym nie było nic poza żądzą sprawowania kontroli.

– Pickwell nie przeżył – poinformował je. – Zmarł w karetce w drodze do szpitala.

Hazel westchnęła.

– O nie…

Amalie nie odrywała wzroku od Matthiasa.

– Rozumiem. Bardzo mi przykro. Jednak nadal nie rozumiem, dlaczego miałybyśmy pana wpuścić do jego pokoju.

– To długa historia i nie czuję się upoważniony do jej opowiadania. Mogę tylko powiedzieć, że ścigam mordercę. Podejrzewam, że to on zamordował Pickwella.

Hazel zmarszczyła czoło.

– Czyli jest pan detektywem?

– Wydawało mi się, że wyraziłem się jasno – odparł Matthias. – Nie jestem policjantem. Prowadzę śledztwo na prośbę przyjaciela.

Amalie zmierzyła go wzrokiem.

– Czyli prywatny śledczy?

– Coś w tym stylu.

– A co tu jest do śledzenia? – zdziwiła się Hazel. – Robot Futuro zastrzelił doktora Pickwella. Wszystko widzieliśmy. Cała widownia, łącznie z panem.

– Robot pociągnął za spust – przyznał Matthias. – Ale jestem przekonany, że za wszystkim stoi osoba, którą ścigam.

– Jak to możliwe? – dopytywała Amalie.

– Nie wiem. Przy odrobinie szczęścia znajdę w pokoju Pickwella coś, co pomoże odpowiedzieć na to pytanie.

Sięgnął pod marynarkę. Amalie wstrzymała oddech.

Ale nie wyjął pistoletu. Podał jej karteczkę z zapisanym numerem telefonu.

– Proszę tu zadzwonić.

Odetchnęła.

– Kto odbierze?

– Detektyw z policji w Burning Cove. Niejaki Brandon. Prowadzi sprawę śmierci Pickwella. Zapewni panią, że mam prawo do wejścia do pokoju doktora.

Amalie zerknęła na Hazel, która wzruszyła ramionami.

– Zadzwoń – poleciła. – Nie potrzeba nam więcej kłopotów.

Amalie przeszła do recepcji i sięgnęła po słuchawkę emaliowanego biało-złotego telefonu. Kupiła go, jak resztę wyposażenia, wraz z willą.

Wykręciła numer. Odebrał gburowaty mężczyzna.

– Brandon, wydział zabójstw.

Słyszała w tle stukanie w klawisze maszyny do pisania i męskie głosy.

– Mówi Amalie Vaughn z pensjonatu Hidden Beach Inn – przedstawiła się. – Jest tu pan Matthias Jones. Twierdzi, że ma zgodę policji na rewizję pokoju pana Pickwella. Czy to prawda?

– Tak – rzucił Brandon. – Niech Jones ogląda, co mu się podoba.

– Nie rozumiem. Jeśli to sprawa policji, dlaczego ktoś z was tu nie przyjedzie?

– Bo to nie jest sprawa policji, chwała Panu Bogu najwyższemu. To osobista sprawa Luthera Pella. A to oznacza, że tacy ludzie jak pani i ja chcą się trzymać od niej z daleka. Jasne?

– Tak – zapewniła Amalie. – Zdecydowanie tak. Niczego bardziej nie pragnę niż trzymać się z daleka od spraw Luthera Pella, ale chcąc nie chcąc, znalazłam się w samym środku.

Po drugiej stronie słuchawki rozległo się długie westchnienie.

– Wiem. I bardzo mi przykro. Doradzić coś pani? Proszę współpracować z Jonesem. Im szybciej się rozejrzy po pokoju Pickwella, tym szybciej da pani spokój.

– Dziękuję za tę bardzo przydatną radę.

Odłożyła słuchawkę i spojrzała na Matthiasa Jonesa.

– Proszę za mną.

– Dziękuję. Bardzo jestem wdzięczny za pomoc.

– Niech mi pan nie dziękuje. Jesteśmy z Hazel w tym mieście już na tyle długo, żeby się zorientować, jak to wszystko działa. Jest pan przyjacielem Luthera Pella, a Pell jest jedną z osób, które trzęsą tym miastem. A to oznacza, że kontroluje także departament policji.

– Myślę, że nieco pani wyolbrzymia.

– Nie – zaprzeczyła. – Takie są fakty.

4

Nie podobał jej się. Wprawdzie dopiero go poznała, ale już doszła do wniosku, że tak samo jak Luther miał związki z półświatkiem.

I słusznie.

Chciał ją zapewnić, że istnieją okoliczności łagodzące, ale wiedział z doświadczenia, że próby wyjaśniania jego sytuacji osobistej nie kończyły się dobrze. Z kilku powodów nie mógł udzielić jej wielu informacji na swój temat. Po pierwsze, jeśli nie miała nic wspólnego z morderstwem Pickwella, nie chciał jej głębiej wciągać w to bagno. Im mniej wiedziała, tym lepiej dla niej, w każdym razie chwilowo.

Po drugie, nie mógł powiedzieć, co się dzieje, bo nie wiedział, czy jej ufa.

Ograniczył się zatem kontemplowania jej widoku, gdy szła przed nim po imponujących schodach. Poruszała się z niebywałą gracją, pewnością i zręcznością, które przywodziły mu na myśl koty i baletnice. Luther wspominał, że do niedawna pracowała jako akrobatka cyrkowa. Nie miał powodu, żeby nie wierzyć. Coś w jej inteligentnych, ale czujnych orzechowo-zielonych oczach podpowiadało, że tak jak koty i baletnice, umiała pewnie lądować na ziemi.

Miała na sobie falbaniastą żółtą sukieneczkę, która podkreślała jej smukłą, gibką sylwetkę oraz zapinane na paseczki szpilki, odsłaniające szczupłe kostki. Rozdzielone nad uchem włosy w kolorze kawy opadały falami na ramiona.

Z półpiętra skręciła w korytarz i po chwili otworzyła drzwi do pokoju numer 6. Weszła do środka i zapaliła światło.

Szybko się rozejrzał. Pokój był luksusowo urządzony. Stało tam wielkie łoże i fotel do czytania z czerwonej skóry. Nad komodą wisiało ładne fazowane lustro. Drzwi do łazienki były szeroko otwarte, więc widział lśniące płytki, czarne i zielone. Walizka stała na stojaku na bagaż.

– Zdaje się, że nikt tu nie grzebał – ocenił. – Świetnie.

– Rany, nawet pan nie wie, jaka jestem szczęśliwa, że nie uważa pan, że okradłam mojego gościa – wycedziła.

Każde słowo wprost ociekało jadem. Nie trzeba było talentu medium, żeby widzieć jej irytację.

– Przepraszam – powiedział szybko. – Stwierdziłem tylko fakt. Proszę tego nie brać do siebie.

Uśmiechnęła się lodowato.

– Muszę pana zapewnić, że wszystko biorę do siebie.

Sytuacja między nimi od początku była napięta, ale z każdą chwilą jeszcze się pogarszała. Niedobrze. Próbował wymyślić coś, czym mógłby ją obłaskawić, ale nigdy nie celował w mydleniu oczu, przede wszystkim dlatego, że trzeba w tym celu trochę nakłamać. Kłamał doskonale, wybitnie wręcz, ale jeśli to było możliwe, wolał tego unikać. Traktował talent do kłamstwa jak pistolet: użyteczne narzędzie, które dobrze mieć pod ręką, gdy wymagała sytuacja, ale w przeciwnym razie wolał z niego zbyt często nie korzystać.

– Załatwię to tak szybko, jak się da – zapewnił.

– Śmiało. – Amalie wskazała ręką pokój. Sama skrzyżowała ramiona na piersi i oparła się bokiem o ścianę. – Ja sobie popatrzę. Bez uprzedzenia wdarł się pan do mojego domu i miejsca pracy, żeby grzebać w rzeczach pana Pickwella, więc prawdopodobnie może pan też coś ukraść.

Zabolało go to, ale głównie dlatego, że w oskarżeniu było ziarenko prawdy.

– Myślałem, że Brandon mnie do pani przekonał.

– Nic podobnego. Dał tylko do zrozumienia, że współpracuje pan z Lutherem Pellem. A gdyby był pan ciekawy, jest to dla mnie ostrzeżenie, a nie dowód nieskazitelności charakteru.

– Lutherowi Pellowi też pani nie ufa?

– Nie znam go osobiście, ale słyszałam pogłoski na jego temat. To oczywiste, że wszyscy tutaj tańczą tak, jak im zagra, w każdym razie tak uważa policja.

Matthias zdał sobie sprawę, że zaciska zęby, ale nie miał czasu na przekonywanie jej, że Pell jest godnym szacunku członkiem społeczności. Poza tym wątpił, czy zdoła ją przekonać, ponieważ Luther Pell w istocie nie był czysty jak łza. Ja zresztą też nie jestem, pomyślał.

Darował sobie uprzejmości i skupił się na walizce. Była otwarta, co oznaczało, że nie ma w niej nic, co mogłoby mu się przydać. Podniósł wieko i zobaczył poskładaną starannie bieliznę, czystą koszulę i kosmetyczkę z męskimi przyborami toaletowymi, także do golenia.

Amalie odeszła od ściany, rozplotła ręce i zbliżyła się do walizki.

– Nie rozpakował się – stwierdziła. Chyba ją to zaskoczyło. – Wydawał się spięty i zdenerwowany.

– Mówił, jak długo zostanie?

– Pokój zarezerwował na dwie noce. Wspomniał, że spodziewa się dużego zainteresowania po pokazie, więc chciał mieć czas dla dziennikarzy. Był moim pierwszym gościem. Niestety nie poprosiłam o opłatę z góry.

Matthias wyjął z kieszeni scyzoryk, otworzył go i rozciął podszewkę walizki.

– Co pan robi?! – wykrzyknęła Amalie. – Przecież to własność doktora Pickwella!

– Jak już mówiłem, doktor Pickwell nie żyje.

– Tak, ale to nie znaczy, że może pan niszczyć jego rzeczy! Prawdopodobnie w ciągu kilku dni przyjedzie jego rodzina. Co im powiem, jak zobaczą, że ktoś rozciął walizkę?

– Proszę ich przysłać do mnie.

W walizce nie było drugiego dna ani ukrytych schowków, przeszedł więc do szafy. Otworzywszy drzwi, ujrzał granatową marynarkę i parę kremowych spodni.

– Miał to na sobie, gdy dziś przyjechał z dworca – wyjaśniła Amalie. – Pamiętam, że pytałam go o robota. Mówił, że nadał go w drewnianej skrzyni, którą odbierze z wagonu towarowego jego asystent i dostarczy do teatru.

Matthias na nią zerknął.

– Asystent nazywa się Charlie Hubbard. Zniknął dzisiejszego wieczoru, szuka go policja. Pickwell zarezerwował pokój dla niego?

– Nie. W każdym razie nie tutaj. Mówił, że asystent będzie przez cały czas z robotem, aż do momentu pokazu. Uznałam, że jest stróżem.

– Ciekawe.

– Pickwell mógł mu zamówić pokój w jakimś tańszym hotelu albo w motelu. Hidden Beach nie jest najtańszym przybytkiem w mieście – zaznaczyła Amalie. – Policja uważa, że mógł mieć coś wspólnego ze śmiercią Pickwella?

– Albo był w to zamieszany, albo miał pecha i znalazł się w nieodpowiednim miejscu o nieodpowiedniej porze i zobaczył za dużo, żeby mógł zostać przy życiu. Tylko on wiedział, co się dzieje za kulisami.

– Nie było tam nikogo więcej?

– Nie, tylko on. Kierownik teatru wspomniał, że Pickwell nalegał, by za kulisy wpuszczono jedynie jego asystenta.

– Pewnie się bał, że ktoś ukradnie Futuro.

– Wątpię. To coś musiało ważyć ze sto kilo. Trudno byłoby to nieść, nie zwracając niczyjej uwagi. Moim zdaniem Hubbard jest zamieszany w tę zbrodnię. Był ostatnią osobą, która miała dostęp do robota. Tak czy inaczej, wątpię, żeby długo pożył.

– Jak pan może tak mówić? – szepnęła Amalie, wyraźnie wstrząśnięta.

– Odegrał rolę i nie jest już potrzebny.

– Kto już go nie potrzebuje?

– Zapomnijmy o tym – poprosił Matthias. – Ile walizek miał Pickwell, gdy przyjechał?

Amalie się skoncentrowała, wyraźnie próbując zapomnieć o asystencie.

– Dwie. Pomagałam mu. Jedną z nich robot wnosił potem na scenę. Była bardzo ciężka. Doktor Pickwell się zdenerwował, gdy po nią sięgnęłam. Uparł się, że sam ją weźmie na górę. Myślałam, że chce być szarmancki.

– Nie, on pilnował tego, co było w środku. Nie chciał, by zniknęło mu z oczu, choćby na moment.

– Mówił, że jest tam sprzęt potrzebny w czasie pokazu. Czemu się pan tak interesuje jego bagażem?

– Bo zdaje się, że w tej sprawie pojawiają się i znikają coraz to nowe walizki.

Amalie zadrżała.

– To wszystko jest takie dziwne. Nadal nie mogę uwierzyć, że doktora zamordował robot.

– Ja też nie.

Przyjrzała mu się uważnie.

– Więc proszę wyjaśnić, co się dzisiaj stało.

– Nie wiem, ale zamierzam się dowiedzieć.

Przemieszczał się po pokoju metodycznie, otwierał szuflady, zajrzał pod łóżko, sprawdził wewnętrzną stronę zasłon. Wprawdzie był już prawie pewien, że nic to nie da, ale nie mógł niczego zaniedbać.

Gdy skończył, przeszedł do łazienki i zaczął od nowa.

Amalie poszła za nim i stanęła w drzwiach.

– Gdyby mi pan powiedział, czego szuka, może mogłabym pomóc.

Otwierał właśnie szafki.

– Szukam czegokolwiek, co naprowadzi mnie na ślad.

– Niewiele to wyjaśnia.

– Wiem.

– Często pan to robi?

Spojrzał na nią.

– Co?

– Wdziera się do cudzych domów i przetrząsa rzeczy, nie mając pojęcia, czego szuka?

– Tylko kiedy mi się nudzi i nie mam nic lepszego do roboty.

Proszę bardzo! To nie było kłamstwo, tylko sarkazm! Wielka różnica! Liczy się intencja.