Playlista - Sebastian Fitzek - ebook + książka

Playlista ebook

Sebastian Fitzek

4,3

Opis

Nowy bestseller mistrza thrillera psychologicznego.
Muzyka to jej życie. Ile jeszcze będzie trwało… ZADECYDUJE 15 PIOSENEK.
Miesiąc temu piętnastoletnia Feline Jagow zniknęła bez śladu w drodze do szkoły. Wynajęty przez jej matkę prywatny detektyw, Alexander Zorbach, natrafia w Internecie na serwis muzyczny, w którym Feline słuchała swoich ulubionych piosenek.
Zorbach zauważa, że kilka dni wcześniej Playlista została zmieniona. Czy wybierając te piosenki, Feline przesłała ukrytą wskazówkę, gdzie jest i jak można ją uratować?

Zorbach gorączkowo próbuje rozwiązać zagadkę playlisty.
Nie spodziewa się, że poszukiwania Feline zaprowadzą go w przerażający koszmar z przeszłości. Rozpoczyna się bezlitosny wyścig z czasem, w którym szanse na przeżycie każdego z uczestników są bliskie zeru.

Ta Playlista istnieje naprawdę!
15 piosenek zostało skomponowanych, wykonanych i nagranych przez znanych niemieckich i międzynarodowych artystów specjalnie do tego thrillera!
Playlista to jedyne w swoim rodzaju połączenie muzyki i mocnego thrillera.

Sebastian Fitzek – autor numer 1 w Niemczech, mistrz thrillerów psychologicznych wydawanych w 33 krajach. Każda powieść Fitzka –  W amokuNocny PowrótPrezent, PacjentŁamacz DuszOdpryskLot 7ATerapiaPasażer 23PrzesyłkaOstatnie dzieckoNoc ÓsmaOdcięciAurisCzęstotliwość śmierci – zajmuje przez wiele miesięcy 1. miejsce na listach bestsellerów i osiąga milionowe nakłady.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 368

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,3 (55 ocen)
28
17
7
3
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Aldona160392

Nie oderwiesz się od lektury

Wciągająca
00
cosmo41

Nie oderwiesz się od lektury

Kolejna świetna książka. Niespotykana łatwość pisania.
00
KEmiliaM

Nie oderwiesz się od lektury

polecam
00
Lewan86

Nie oderwiesz się od lektury

trzyma w napięciu do końca
00
lacrimosis

Nie oderwiesz się od lektury

Na każdą nową książkę Fitzka czekam z niecierpliwością i nigdy się nie zawodzę jej treścią. Tak było i tym razem. Pochłonęła mnie ta historia. Czekam na kolejne pozyje Autora.
00

Popularność




Redakcja stylistyczna

Joanna Ławicka

Projekt graficzny okładki

Małgorzata Cebo-Foniok

Tytuł oryginału

Playlist

Copyright © 2021 by Verlagsgruppe Droemer Knaur GmbH & Co. KG,

Munich, Germany

www.sebastianfitzek.de

The book has been negotiated through AVA international GmbH, Germany (www.ava-international.de).

All rights reserved.

Wszelkie prawa zastrzeżone.

Żadna część tej publikacji nie może być reprodukowana

ani przekazywana w jakiejkolwiek formie zapisu

bez zgody właściciela praw autorskich.

For the Polish edition

Copyright © 2022 by Wydawnictwo Amber Sp. z o.o.

ISBN 978-83-241-8151-3

Warszawa 2022. Wydanie I

Wydawnictwo AMBER Sp. z o.o.

www.wydawnictwoamber.pl

Konwersja do wydania elektronicznego

P.U. OPCJA

Dla Bena (keyboard), Jörga (gitara basowa) i Jacquesa (gitara) – którzy tak dawno temu razem ze mną śnili ten sam sen, ale niestety w pewnym momencie rzeczywistość sprowadziła ich na ziemię. Powinniśmy koniecznie spotkać się znowu. Próba zespołu?

Dokładnie o 18.42, trzy tygodnie, dwa dni i dziewięć godzin od chwili, gdy jego córka zniknęła bez śladu w drodze do szkoły, do drzwi wejściowych dwukrotnie zadzwonił dzwonek, a Thomas Jagow poczuł, że strach ludzki nie zna granic. Człowiek może sądzić, że dotarł do kresu wytrzymałości, ale los na to nie zważa.

– Kto tam? – rzucił w stronę pustego ogrodu.

Od trzech lat mieszkali w bardzo drogiej dzielnicy Nikolassee, w małym bungalowie idealnym dla trzyosobowej rodziny. Szary budynek z płaskim dachem stał jakby nieśmiało na skraju Rehwiese[1] pomiędzy okazałymi willami i zapewne wielu bogatych nabywców chętnie zrównałoby go z ziemią, by wybudować bardziej pasujący do luksusowego osiedla dom. Na początku, gdy Thomas miał jeszcze nadzieję, że awansuje na dyrektora prywatnego gimnazjum w Grunewaldzie, w którym uczył geografii i fizyki, Jagowowie też o tym marzyli. Jednak ktoś inny dostał tę posadę, a pensja Thomasa się nie zmieniała.

Uwzględniając wynagrodzenie pielęgniarskie jego żony Emilii, po opłaceniu rat kredytu z odsetkami, już na początku miesiąca ledwo starczało im na życie. Najwięcej łożyli na piętnastoletnią Feline. Wydatki na jej ubrania, buty i sprzęt sportowy podwajały się z roku na rok. Aż nagle pewnego dnia spadły do zera.

Aż nagle pewnego dnia ją porwano, pomyślał Thomas, wciąż kurczowo trzymając się myśli, że kiedyś otrzyma telefon z żądaniem okupu. Choć wiedział, jak mało to prawdopodobne. Jagowowie nie mieli wiele. Żadnego spadku, żadnych oszczędności. Było to widać już na pierwszy rzut oka.

„Prawdziwe bogactwo człowieka poznaje się po ogrodzie”, mawiała jego matka, i jeśli miała rację, to Jagowowie byli biedakami, bo w przeciwieństwie do swoich sąsiadów nie mogli sobie pozwolić na architekta krajobrazu, który regularnie przekształcałby ich ogród w dzieło sztuki. U Hessnerów naprzeciwko żywopłoty i bukszpany wyglądały, jakby wyszły spod drukarki 3D, u nich jesienne liście ścieliły się po całym trawniku i ścieżce, aż po drzwi wejściowe, które właśnie otworzył Thomas.

Nawet wycieraczka przed bungalowem usłana była wielkimi lipowymi liśćmi, przez co Thomas omal nie przeoczył cegły. Dopiero gdy zrobił krok w mżawkę – typową dla październikowej berlińskiej samobójczej aury – natrafił stopą na czerwoną przeszkodę wielkości książki.

Zdumiony Thomas pochylił się i zauważył, że do cegły przyklejona jest karteczka. Taśma klejąca słabo trzymała się porowatej struktury. Następny podmuch wiatru najprawdopodobniej zerwałby papier, a wtedy Thomas być może nigdy nie przeczytałby wskazówki. Wnioskując po charakterze pisma, napisanej przez dziewczynę.

Tato, wróciłam.

Klęczący obok cegły Thomas zamarł. Palce mu drżały, poczuł ogarniającą go falę gorąca, jakby wcale nie wyszedł na zewnątrz, lecz stanął obok grzejnika.

Co to ma znaczyć?

Nie podnosząc się, rozejrzał się wokół. Nikogo w zasięgu wzroku. To mógł być jakiś nieludzki żart – do drzwi mogło zadzwonić jedno z dzieci sąsiadów, któremu rozrywki dostarczały przerażające szczegóły dotyczące uprowadzenia Feline, przekazywane najpierw przez klasyczne media, a następnie przez portale społecznościowe.

Thomas drżącymi dłońmi odczepił karteczkę. Cegła zakołysała się. Odwrócił ją i po drugiej stronie znalazł kolejną wiadomość, jeszcze bardziej zagadkową.

Był to przedmiot, mały klucz, który przypominał kluczyk do walizki Emilii. Także przymocowany zaledwie jednym niewielkim paskiem taśmy klejącej. Kiedy Thomas podniósł cegłę, kluczyk prawie odpadł.

Co tu się dzieje?

Nadal klęcząc, odwrócił się w kierunku drzwi wejściowych, które wiatr otworzył na oścież. Zastanawiał się, czy powinien zawołać Emilię. Jego żona wzięła właśnie wieczorną dawkę valium, które zadziała prawdopodobnie około północy. Przy odrobinie szczęścia o drugiej nad ranem zaśnie na kilka minut, zanim znów obudzi ją niepokój o Feline, towarzyszący jej w każdym kolejnym dniu tej straszliwej niepewności.

Thomas podjął decyzję, że najpierw sam przyjrzy się sprawie. Był pewny, że za bramą ogrodu spotka chichoczących uczniów z podstawówki, którzy uciekną, kiedy zażąda wyjaśnień.

Ścieżka w ogrodzie lekko opadała w dół. Widok na chodnik przesłaniały wysokie, wiecznie zielone żywopłoty. Zmurszała drewniana brama była zazwyczaj zamknięta, ale teraz skrzypiała w zawiasach poruszana przez wiatr. Kiedy z trzeszczeniem w stawach wyprostował się, odkrył strzałki.

Trzy, o długości około dziesięciu centymetrów, jedna z nich prawie całkowicie zasłonięta była przez liście. Strzałki zostały namalowane na kostce brukowej czerwoną kredą i wskazywały w kierunku furtki.

Drogowskaz?

Pierwsze wzburzenie minęło, teraz zimno i wilgoć przenikały cienkie ubranie Thomasa, gdy podążał za strzałkami. Codzienne nosił te same chinosy i polówkę z długim rękawem, które miał na sobie w dniu zniknięcia Feline, lecz nie zważał na to. Teraz, kiedy wygląd zewnętrzny przestał mieć znaczenie, zwracanie na niego uwagi kosztowało zbyt wiele wysiłku. Nie mógł jednak dopuścić do tego, żeby wyglądać niechlujnie i żeby jego ciemne, kręcone włosy sterczały we wszystkie strony. Nie wtedy, gdy opinia publiczna brała go pod lupę, którą media trzymały przed oczami żądnych sensacji użytkowników. Gdyby się zaniedbał, zostałby negatywnie odebrany. Zostałby tak odebrany również wtedy, gdyby biegał ubrany jak model z reklamy ciemnych garniturów, dlatego zawsze, gdy wychodził za drzwi, wybierał możliwie niewyszukany, ale czysty outfit. Niebieska koszula, czarne jeansy.

Dzień w dzień.

Od momentu porwania Feline.

O ile to w ogóle było porwanie.

Zapewne.

Thomas otworzył bramę ogrodu i wyszedł na pusty chodnik. Na nogach nadal miał kapcie, które wsunął, gdy ktoś nieoczekiwanie zadzwonił do drzwi. Wydawało się, że skarpety jak gąbka wchłaniają wilgoć przenikającą przez filcowe podeszwy. Czuł się rozgorączkowany, jakby już się przeziębił, lecz mogło to wynikać z surrealistycznej sytuacji, w którą właśnie się pakował. Prawie przewrócił się na pustych łupinach kasztanów.

Wybrukowana ulica była tak szeroka, że samochody bez problemu mogły parkować po obu stronach, jednak nieliczni właściciele domów umówili się, żeby stawać tylko po jednej. Tej naprzeciw ich bungalowu. Nawet pomijając to nieoficjalne ustalenie, Thomas i tak zwróciłby uwagę na furgonetkę, która wbrew sąsiedzkiej etykiecie zaparkowała około dwa metry od niego po „niewłaściwej” stronie ulicy.

Była szara albo biała, tak brudna, że nie można było stwierdzić. Tylne dwuskrzydłowe drzwi – jak brama ogrodowa – nie były zamknięte, a uchylone.

Dostrzegł tylko wąską szczelinę, a można ją było zauważyć tak wyraźnie, jak to, że brakuje tablicy rejestracyjnej.

– Jest tu ktoś? – zawołał Thomas raz jeszcze zupełnie bezcelowo. Jakby osoba, która – bez względu na to, z jakich powodów – zadała sobie tyle trudu, by przygotować tę osobliwą inscenizację, miała dać się tak po prostu poznać i wyskoczyć zza jednego z drzew w alejce.

Thomas podbiegł do samochodu i obszedł go dookoła. Następnie zajrzał do kabiny kierowcy. Za kierownicą nie było nikogo. Po krótkim namyśle otworzył tylne drzwi furgonetki. Lewy łokieć trzymał nad głową na wypadek, gdyby ktoś miał na niego wyskoczyć i spróbować go uderzyć.

Jednak nie zraniły go ani pięści, ani broń, a jedno słowo, które uderzyło go i wyprowadziło z równowagi, jakby otwarła się pod nim ziemia:

– Tata?

Nie dowierzał. Sądził, że ma halucynacje. Lecz to naprawdę był głos jego córki. Także postać, która przykucnęła w ciemności w prawym tylnym kącie furgonetki, przypominała mu Feline. Szczupła, o normalnym jak na swój wiek wzroście metr sześćdziesiąt pięć, opadające na twarz włosy do ramion.

– Feline?

– Tata?

O Boże.

– Feline, czy to ty?

Przez dłuższą chwilę ze zdenerwowania mówili jedno przez drugie. I choć Thomas jednoznacznie rozpoznał swoją córkę, nadal nie mógł w to uwierzyć. Czuł się jak w gorączkowym śnie.

Proszę, żebym się nie obudził. Proszę, żebym tylko mógł wziąć Feline w ramiona, myślał, wsiadając do samochodu.

Światła było mało, gdyż furgonetka zaparkowana została dokładnie pomiędzy dwoma latarniami ulicznymi. Do wnętrza wozu śmierdzącego kurzem, narzędziami i zimnym potem przenikały jedynie jego resztki.

Wsiadając, Thomas uderzył się w kolano, jednak ból był niczym w porównaniu ze szczęściem, które poczuł, gdy objął swoją dziewczynkę.

Piętnastolatka mimo fasady strachu i rozpaczy nadal pachniała jak jego córka. W dotyku również przypominała jego dziecko, nawet przez obszerną koszulę, którą miała na sobie. Jej sylwetka coraz bardziej pasowała do dźwięku, za którym tak długo tęsknił i którego w głębi duszy nie spodziewał się już usłyszeć: Feline!

– Tato, proszę, uwolnij mnie.

Trzymał swoje ukochane dziecko mocno w objęciach, oddychał równo z nią. Był tak pochłonięty tą chwilą, że potrzebował kilku sekund, by zrozumieć, co chciała mu powiedzieć.

– Uwolnić cię?

Dopiero teraz zorientował się, dlaczego odwzajemniała jego uścisk tylko jedną ręką. Jej prawa dłoń była skuta. Ramię było skierowane ku górze, a kiedy nim poruszyła, usłyszał metaliczny dźwięk.

Kajdanki.

Zostały przykute do jakiejś metalowej podpory umieszczonej pod sufitem furgonetki. Niewielkiej, ale nieustępliwej rurki.

Kajdanki?

W jednej chwili Thomas zrozumiał, do czego ma użyć kluczyka znalezionego pod cegłą. Włożył go do małej kieszonki na zegarek, która z czysto wizualnych względów ozdabiała kieszenie niemal każdych jeansów. Rzeczywiście, kluczyk zdawał się pasować, o czym Thomas przekonał się, gdy po upływie czasu, zdającego się wiecznością, odrętwiałymi palcami wyciągnął go i włożył do zamka w kajdankach.

– Tato, proszę, pospiesz się! Tak się boję!

– Wszystko będzie dobrze, moja kochana. Wszystko będzie dobrze.

Gdy już miał go przekręcić, rozległ się melancholijny śpiew. Thomas miał wrażenie, że serce zaraz wyskoczy mu z piersi, i ze strachu upuścił kluczyk.

– O nie, wybacz – wyjąkał, a jego słowa stłumił zarówno szloch Feline, jak i muzyka. Thomas rozpoznał dźwięk dzwonka telefonu komórkowego dopiero, kiedy podniósł z podłogi furgonetki szaleńczo mrugającą komórkę.

„Boli tak bardzo, że po tym długim czasie nic z nas już nie zostanie”[2], usłyszał ochrypły głos bardzo smutno brzmiącego mężczyzny.

Na wyświetlaczu smartfona przeczytał polecenie:

THOMAS, LEPIEJ ODBIERZ!

Co tu się dzieje?

Thomas zastanowił się, czy może zignorować to połączenie. Chciał odszukać kluczyk na podłodze samochodu, uwolnić Feline i zaprowadzić ją z powrotem do miejsca, w którym kiedyś była szczęśliwa.

Oczywiście wszystko w nim krzyczało, by po prostu zignorować połączenie i rozdzierającą serce muzykę. Wszystko, poza jednym jedynym, przenikliwym głosem wewnętrznym, który przypominał mu o czymś oczywistym: Ktoś, kto zadaje sobie tyle trudu, rozmieszcza kartki, cegły, klucze i oznaczenia kredą, nie pozwoli ci tak po prostu uciec!

THOMAS, LEPIEJ ODBIERZ!

Dlatego wykonał polecenie. A odbierając telefon tuż po tym, jak piosenkarz zaśpiewał Leb wohl, popełnił największy błąd swojego życia.

– Halo?

Głos po drugiej stronie wypowiedział tylko kilka zdań. Słów, które najpierw odebrały Thomasowi dech w piersi. Potem rozum. A na samym końcu zatruły jego duszę.

– Tato? – zapytała nadal przykuta do rurki Feline.

Popatrzył na nią. Wdzięczny, że w półmroku nie mógł spojrzeć jej prosto w oczy.

– Przykro mi – wyszeptał Thomas i odłożył telefon z powrotem na podłogę furgonetki.

– O co chodzi? – spytała Feline. Jej głos się rwał. Brzmiał, jak odtwarzany z kasety magnetofonowej, której taśma ma już dziesiątki lat. – Dlaczego ci przykro?

Mówiła głośniej, a mimo to brzmiała przerażająco bezsilnie. Jak gdyby zniosła już zbyt wiele i nie była w stanie wytrzymać swojej doli ani sekundy dłużej.

To przeszyło serce Thomasa, ale nie tylko. Przeszyło również jego umysł, a mimo to nie mógł postąpić inaczej.

– Tak mi przykro, mój skarbie.

Wyciągnęła w jego stronę wolną rękę, ale wiedział, że nie może go teraz dotknąć, inaczej wszystko przepadnie. Inaczej zawaha się i podda. A siła, którą teraz musiał się wykazać, była nadludzka.

– DLACZEGO CI PRZYKRO??? – wrzasnęła na niego, wykrzesawszy z siebie resztki sił, jak człowiek, który czuje, że skazano go na śmierć.

I właśnie tak jest, pomyślał Thomas. Odwrócił się i wysiadł z furgonetki.

– Tato, co robisz? Nie. Proszę, nie! Nie zostawiaj mnie samej.

Z oczu Thomasa popłynęły łzy, większe niż krople, które stukały teraz o dach furgonetki.

– Kocham cię, mój aniołku – powiedział i zamknął drzwi. Ledwie to zrobił, samochód odpalił, tylne światła na chwilę rozbłysły i furgonetka ruszyła. Zabierając mu to, co kochał, i nie zostawiając go z niczym, prócz bólu.

– NIE ZOSTAWIAJ MNIE!!!

Thomas zachwiał się. Dosłownie. W drodze powrotnej zapomniał o oddychaniu, więc chwycił się kasztanowca, głęboko wciągając powietrze. Wejście z powrotem do bungalowu kosztowało go więcej wysiłku niż maraton.

Na szczęście deszcz przybrał na sile, nie musiał więc tłumaczyć się ze swych łez zaniepokojonej żonie czekającej w sieni.

– Co robiłeś na zewnątrz? – zapytała Emilia, przyglądając mu się podejrzliwie. Wpatrywała się w jego ociekające wodą włosy, mokre spodnie i pociemniałe od deszczu, przemoczone kapcie. – Co się stało?

– Nic – odpowiedział Thomas, ze wstydu unikając jej wzroku. Zamknął drzwi z poczuciem, jakby właśnie na zawsze odgrodził się od swojego szczęścia.

– To tylko kurier – powiedział bezdźwięcznie. – Pomylił numery domów.

Lepiej zadzwoń pod 9-1-1, 1-1-0, bo nikt inny cię nie szuka. Lub pożegnaj się z życiem, i spoczywaj w pokoju.

MAJAN – Junkie

ALEXANDER ZORBACH TRZY DNI PÓŹNIEJ

Nacięcia na skórze trzynastoletniej dziewczyny zostały poprowadzone wprawną ręką. Zaschnięta krew była świeża, nie miała nawet dwóch dni. Podobnie jak krwiak wielkości pięści i dziura, którą zostawił na udzie gorący papieros.

– Czy teraz rozumie pan, z jak perwersyjną świnią mamy do czynienia? – zapytał Klaus Althof. Dolna warga drżała mu z nienawiści, mimo to starał się szeptać, choć wcale nie było to konieczne. Jego córka Antonia i tak nie mogła go usłyszeć w swoim pokoju. – Ten szaleniec na pewno dobrze się bawi. Proszę spojrzeć na to jeszcze raz!

Zachęta ojca była zbędna. Nie mogłem oderwać wzroku od strasznych fotografii dokumentujących obrażenia Antonii, złorzecząc na swój los.

W tamtym czasie wierzyłem, że wszystkie nieszczęścia ludzkości wynikają z faktu, że brak nam odpowiedzi. Odpowiedzi na pytanie: „Po co żyję?”. I nie miałem na myśli ogólnego pytania o sens omawianego przez filozofów i przyrodników od początków istnienia naszej świadomości. Wystarczyłaby mi już indywidualna, odnosząca się tylko do mnie samego odpowiedź: „Właściwie po co ja, Alexander Zorbach, lat trzydzieści dziewięć, metr osiemdziesiąt pięć wzrostu, dziewięćdziesiąt dwa kilogramy, jestem na tym świecie?”.

Czy me życie służy jakiemuś nadrzędnemu celowi? A może moja egzystencja jest nic nieznaczącą zachcianką wszechświata? Czy miało sens, że jako policjant próbowałem ratować życie innych ludzi, dopóki nie zostałem zmuszony, by zastrzelić szaloną kobietę, chcącą zrzucić uprowadzone ze szpitala niemowlę z wiaduktu nad autostradą?

Czy kiedyś, gdzieś, znajdzie się jakaś wyższa instancja, która pochwali mnie za to, że swoje życie po służbie w policji poświęciłem pracy dziennikarza śledczego i uratowałem dziecko ze szponów nieschwytanego do dziś seryjnego mordercy? A może owa istota wyższa, która ustala reguły gry naszego istnienia, pod koniec życia wyśmieje mnie? Ponieważ starając się ratować obcych ludzi, zniszczyłem własną rodzinę i niechcący zabiłem niewinnego człowieka? Bo przynajmniej to było pewne: Gdybym bardziej się starał, moja żona nadal by żyła, a mojego trzynastoletniego syna Juliana nie budziłyby co noc koszmary.

– Znęcanie się nad pańską córką miało miejsce w ten weekend? – zapytałem, nadal trzymając w ręku zdjęcie wykonane polaroidem.

– Dokładnie tak – potwierdziła Christine Höpfner, sąsiadka zdenerwowanego ojca, którą bardzo szanowałem. W ostatnich latach, kiedy reprezentowała mnie jako obrońca przed sądami różnych instancji, nawiązała się między nami, może nie przyjaźń, ale oparta na zaufaniu relacja wykraczająca poza sprawy zawodowe. Jak to zwykle bywa, gdy spędza się wiele godzin z człowiekiem, w którego prawnicze ręce powierza się swój los.

„Mogłabym prosić pana o przysługę?” – zapytała mnie niedawno Christine. „Chodzi o dobrego znajomego”. Nie mogłem postąpić inaczej, jak tylko zająć się problemem jej sąsiadów. Zrobiła dla mnie tak wiele. Dlatego brałem udział w tym spotkaniu, tu i teraz.

Po tym, jak pozwolono mi przez chwilę porozmawiać sam na sam z Antonią w jej pokoju, usiedliśmy naprzeciw siebie przy wyglądającym na antyk i z pewnością strasznie drogim stole.

Podczas gdy Christine Höpfner nawet w czasie wolnym od pracy dbała, by nie obnosić się z majątkiem pozyskanym dzięki znakomitej pracy adwokata, jej sąsiad, z masywnym markowym zegarkiem na ręku i w koszuli z wyeksponowanym logo firmy, nie grzeszył zbytnią skromnością.

– Od kiedy pańska była żona spotyka się z nowym przyjacielem? – zapytałem Althofa.

– Od około pół roku.

– Dzielą się państwo opieką nad dzieckiem?

– Ja jestem głównym opiekunem. U Astrid Antonia spędza co drugi weekend.

Skinąłem głową.

– A czy pańska córka wracała już do domu z takimi obrażeniami?

Klaus spojrzał na mnie nieprzychylnym wzrokiem.

– Nie sprawdzam jej ciała za każdym razem, panie Zorbach. Dowiedziałem się o tym tylko dzięki najlepszej przyjaciółce Antonii. Fenya tu nocowała i zauważyła rany. Ale owszem, po weekendach u matki Antonia zawsze zachowywała się dziwnie. W każdym razie od kiedy pojawił się Norman. A w ostatni weekend moja była żona musiała jechać na szkolenie, więc Antonia była sama z nowym przyjacielem mamy przez długi czas.

– Rozumiem.

Odłożyłem zdjęcia z polaroida. Fotografiami do dołu. Widziałem wystarczająco dużo.

– Kto zrobił te zdjęcia?

– Sarah, moja narzeczona. Ma bliski kontakt z Antonią. Właściwie z Astrid także miała. Po dwóch latach od naszego rozstania może nie zaprzyjaźniły się, ale od czasu do czasu nawet się umawiały. Jak na rodzinę patchworkową całkiem nieźle nam szło. Dopóki nie pojawił się ten chuligan na motorze.

– Norman? – powtórzyłem imię, które przed chwilą sam wymienił.

– Pracuje w sklepie z akcesoriami motocyklowymi i jeździ taką rockową maszyną. – Althof nie pozostawiał żadnych wątpliwości, że tego rodzaju proletariackie towarzystwo swojej byłej żony uważał za absolutnie dla niej nieodpowiednie.

– Chcemy, żeby śledził pan Normana. Ktoś, kto robi takie rzeczy, musi mieć jeszcze więcej na sumieniu.

Wymieniłem spojrzenia z Christine, która niewerbalnie zasygnalizowała mi, że najpierw mam jej sąsiada po prostu wysłuchać.

– Nie chcę dla niego żadnego wyroku w zawieszeniu za uszkodzenie ciała – wyjaśnił gniewnie Klaus. – Chcę, żeby znalazł pan coś, za co wyląduje w pace.

– Rozumiem – powtórzyłem po raz kolejny. Wyjrzałem na zewnątrz przez wielkie okna. Położony naprzeciwko park sprawiał, że nic nie mąciło widoku. Wyjątkowo świeciło słońce, sporadycznie przesłaniane chmurami. Kiedyś spojrzenie w tak błękitne niebo pozwalało mi na moment zapomnieć o zmartwieniach. Dziś wydawało się, że moje ciało nie wytrzyma, jeśli posępna dusza nie będzie współgrać z mroczną naturą.

Ojciec Antonii znów odwrócił zdjęcia z polaroida i rozłożył je przede mną jak karty do memory.

– Widział pan już kiedyś coś tak perwersyjnego?

Spojrzałem na Christine. Moja obrończyni wiedziała naturalnie, co miałem na końcu języka. Jako odpowiedź przez głowę przemknął mi następujący monolog:

„Czy już kiedyś widziałem coś tak strasznego? Zatem, niech pomyślę, panie Althof. Był kiedyś taki przypadek, przed dwoma laty. Pracowałem jeszcze wtedy jako reporter policyjny w dużej gazecie. Pewnego dnia przyszła do mnie fizjoterapeutka, która twierdziła, że właśnie rehabilitowała najbardziej poszukiwanego seryjnego mordercę w Niemczech. Być może słyszał pan o tak zwanym Kolekcjonerze Oczu, który uprowadzał dzieci, a rodzicom pozostawiał czterdzieści pięć godzin i siedem minut, żeby znaleźli swoje pociechy, zanim je zabije i usunie im prawe oko. Świadek nazywała się Alina Gregoriev. Na początku nikt nie chciał jej wierzyć, bo była niewidoma. Jednak jej wskazówki rzeczywiście naprowadziły nas na trop sprawcy, który więził jedenastoletniego Tobiasa Traunsteina. Uwolniliśmy chłopca, zanim Kolekcjoner Oczu zdołał go udusić w męczarniach w szybie windowym w Köpenick. Niestety w międzyczasie psychopata zabił moją byłą żonę, uprowadził mojego syna, Juliana, i postawił mi ultimatum, żebym odnalazł go we właściwym czasie, zanim go zamorduje”.

Oczywiście nie powiedziałem tego wszystkiego. Również dlatego, że Christine Höpfner znała tę historię aż za dobrze. Przecież reprezentowała mnie we wszystkich procesach, w które wpakowałem się z powodu mojej pogoni za Kolekcjonerem Oczu.

Odparłem więc krótko:

– Żeby odpowiedzieć na pańskie pytanie, panie Althof: Podczas pogoni za pewnym seryjnym mordercą widziałem uduszone dzieci, którym wydłubano jedno oko. Widziałem ludzi owiniętych plastikową folią w ciemnych, piwnicznych lochach, utrzymywanych przy życiu dzięki respiratorom, żeby nie umarli od otwartych, ropiejących ran, od których rozkładali się za życia. Trzymałem w ramionach moją zamordowaną byłą żonę i uprowadziłem niewinnego człowieka z sali operacyjnej, przyczyniając się do jego śmierci, bo chciałem, żeby zaprowadził mnie do mojego syna. Odpowiedź brzmi zatem: Tak, niestety wielokrotnie musiałem oglądać tak straszne rzeczy. Tak często, że z tego powodu coś we mnie pękło.

Spojrzałem w szeroko otwarte z zaskoczenia oczy Althofa. Było po nim widać, że właśnie rozważa w duchu, czy ma przed sobą szaleńca z traumą, czy doświadczonego eksperta. Gdyby zapytał swoją sąsiadkę, zapewne potwierdziłaby obydwie wersje.

– W takim razie… eee… pomoże nam pan? – zapytał po upływie minuty, w trakcie której wszyscy wpatrywaliśmy się w siebie w milczeniu.

Zastanawiałem się, w jaki sposób przekazać Althofowi prawdę tak delikatnie, jak to możliwe, by nie załamał się pod jej ciężarem.

Doszedłem do wniosku, że nie ma żadnego łatwego sposobu, więc bez ogródek zapytałem:

– Czy pańska córka jest leworęczna?

– Tak – potwierdził zdezorientowany ojciec.

– Zatem nie wezmę tej sprawy.

Chociaż te pieniądze bardzo by mi się przydały. I byłyby to szybko zarobione pieniądze. Dzięki honorarium, udałoby mi się sprawić, by moja łódź mieszkalna znów pływała. Znajdowała się w niewidocznej od strony wody zatoczce, do której dotrzeć można było jedynie wąską ścieżką przez Grunewald. W ostatnich latach było to moje stałe miejsce zamieszkania. Jednak trzy miesiące temu jeden z leśników odkrył nielegalnie zacumowaną łódź, złożył donos i przyczynił się do tego, że musiałem sprzedać najważniejsze dla mnie miejsce na świecie.

– Stracił pan rozum? – zapytał wstrząśnięty Althof. – Jakie to ma do diabła znaczenie, którą ręką moja córka gra w tenisa albo trzyma długopis?

– Cóż… – odwróciłem zdjęcia z polaroida tak, żeby ojciec i prawniczka widzieli je prawidłowo – … wszystkie obrażenia znajdują się po prawej stronie ciała.

– I?

– Rany cięte – wskazałem właściwe zdjęcie – nie są głębokie, za to bardzo równomierne. Poza tym żadne nie znajdują się od strony wewnętrznej.

– Tylko gdzie? – zapytała Christine Höpfner trochę za spokojnie. Naturalnie jako ekspert od prawa karnego wiedziała, o co mi chodzi.

– Tam, gdzie mniej boli.

– Do czego pan zmierza? – zapytał ojciec.

– Że Norman – spojrzałem Althofowi w oczy – najprawdopodobniej nie ma nic wspólnego z ranami pańskiej córki.

– Skąd, do cholery, przyszło to panu do głowy?

Przekrzywiłem głowę, pozwoliłem, żeby kręgi szyjne zatrzeszczały, ale to mnie nie rozluźniło.

– Cóż, minęło już trochę czasu od moich seminariów z medycyny sądowej, ale długie równoległe cięcia w łatwo dostępnych miejscach… Na dodatek obejrzałem nadgarstki pańskiej córki, nie było śladów przytrzymywania ani obrony. Dla mnie wygląda to na klasyczny przykład samookaleczania się.

Althof dosłownie wpadł we wściekłość.

– Chce pan zasugerować, że Antonia sama…

– Nie tylko zasugerować.

– Ale… – łapał oddech jak ryba na lądzie. – Dlaczego miałaby robić coś takiego?

Wzruszyłem ramionami. Samookaleczający się młodzi ludzie cierpieli na różne, najpoważniejsze zaburzenia psychiczne. Mogła to być próba rozładowania napięcia wewnętrznego albo ukarania siebie. Może Antonia była ofiarą prześladowania w szkole, a może rozstanie rodziców wywołało traumę? Nie znałem jej na tyle dobrze, żeby postawić diagnozę, ani też moja ekspertyza nie wystarczała, by wybadać otchłanie jej nastoletniej duszy. Dlatego odpowiedziałem ojcu:

– Nie wiem, co ją do tego skłania, ale właśnie tego należy się teraz dowiedzieć. Jednak Antonia nie potrzebuje do tego ani adwokata, ani prywatnego detektywa. Potrzebuje terapii.

Ojciec zerwał się z krzesła.

– Nędzny, mały prywatny szpiclu! Jak pan śmie? Przychodzi pan tu, do naszego domu, i opowiada takie okropności o mojej…

Nie dokończył, nie dlatego, że Christine delikatnie dotknęła jego dłoni, ale dlatego, że, jak my wszyscy, usłyszał głos.

– Tato, proszę.

Odwróciliśmy się jednocześnie w kierunku drzwi, w których stała Antonia; pojawiła się tak niespodziewanie, jak projekcja z rzutnika, który nagle włączono. Nie miałem pojęcia, jak długo się nam przysłuchiwała, ale najwyraźniej wystarczająco. Płakała, ale mimo to mogliśmy wyraźnie zrozumieć jej słowa.

– On ma rację.

Kiedy zatrzasnęła za sobą drzwi, wszyscy przy stole równocześnie się wzdrygnęliśmy. Potem pobiegła korytarzem, prawdopodobnie z powrotem do swojego pokoju.

Dlaczego chciała pani, żebym przyszedł? Przecież z pewnością pani o tym wiedziała?

Na pożegnanie Christine Höpfner odprowadziła mnie aż do wejścia do wielorodzinnego domu. Staliśmy na podjeździe, który dopiero co wysprzątano dmuchawą do liści, jak przystało na świeżo wyremontowany, wspaniały stary budynek w tej okolicy.

– Oczywiście wiedziałam, że nie weźmie pan tej sprawy. Choćby z braku czasu. A kwestia samookaleczenia? – płynnie poruszyła dłonią. Wyglądało to tak, jakby naśladowała kołyszący się samolot. – Przypuszczałam, owszem. Jednak nie poprosiłam pana o przyjście ze względu na mojego sąsiada.

– Tylko?

– Ze względu na Antonię. Miałam możliwość spędzenia z panem bardzo wiele czasu, panie Zorbach. Obserwowałam pana, solidnie przestudiowałam. I wiem, jaki wpływ ma pan na świadków, sędziów i adwokatów. Zrozumiałam, dlaczego był pan takim wybitnym policjantem i dziennikarzem.

– Moi pracodawcy mieli inne zdanie na ten temat – odpowiedziałem. Miało zabrzmieć żartobliwie, ale w kłopotliwy sposób wyszło trochę rzewnie.

Adwokatka puściła moją rękę, ale zatrzymywało mnie jeszcze jej spokojne spojrzenie.

– Jest pan szczery. Autentyczny. Nigdy nie owija pan w bawełnę i tworzy wokół siebie aurę zachęcającą do zwierzeń. Miałam nadzieję, że tak samo będzie z Antonią.

Cóż, jej plan się powiódł. Przed rozmową z ojcem zamieniłem z Antonią kilka słów, jednak nieprzypadkowo była to tylko krótka pogawędka. Ani słowa o maltretowaniu, ranach, jej ojcu czy Normanie. Zamiast tego zapytałem ją, czy powinienem wysłać swojemu synowi zaproszenie na Instagramie, czy też będzie to żenujące.

Wzrok Christine złagodniał. Odnalazłem w nim coś, co widywałem już czasem w ostatnich tygodniach, a co nie pasowało do jej profesjonalnego, pełnego dystansu zachowania na forum publicznym: melancholię.

– Za trzy dni – powiedziała cicho. Obok nas przefrunął liść kasztanowca. Opadł na ziemię wolno jak bańka mydlana.

– Za trzy dni – potwierdziłem.

Zadzwonił mój telefon komórkowy. Wykorzystałem tę okazję, żeby się pożegnać i wrócić na swoją łódź mieszkalną – dopóki jeszcze była moja.

Trzy dni.

Wtedy rozpocznę odsiadkę dwuipółletniej kary pozbawienia wolności. Z powodu Franka Lahmanna. Młodego mężczyzny, którym opiekowałem się jako mentor, gdy pracował dla mnie w gazecie jako wolontariusz. I którego potem zamęczyłem na śmierć.

– Halo?

Wyłowiłem kluczyk mojego starego volvo z wewnętrznej kieszeni kurtki i jednocześnie odebrałem połączenie od nieznanego abonenta.

Albo, dokładniej mówiąc, nieznanej abonentki.

– Pan Zorbach?

– Tak?

– Dziennikarz?

– Kiedyś nim byłem. O co chodzi?

– Nazywam się Emilia Jagow.

Oceniłem, że kobieta ma nie więcej niż czterdzieści parę lat. Choć trudno było to stwierdzić ze względu na obecne w jej głosie cierpienie. Wydawało się, jakby wyryło głębokie bruzdy w jej strunach głosowych. Potwierdziło to moje przypuszczenie, z kim mogę mieć do czynienia.

– Ta Emilia Jagow? – zapytałem i wsiadłem do swojego volvo. Sprawa piętnastoletniej Feline, która kilka tygodni temu jak zwykle wyszła rano z domu, ale nie dotarła do szkoły i od tamtego czasu ślad po niej zaginął, oczywiście zwróciła moją uwagę. Los Feline – który dzięki medialnej histerii nie mógł umknąć nikomu – przypomniał mi o moich wcześniejszych sprawach, z którymi już nigdy w życiu nie chciałem mieć do czynienia.

Dlatego moja szyja boleśnie napięła się, gdy Emilia Jagow potwierdziła swoją tożsamość i powiedziała:

– Jestem kompletnie zdesperowana, panie Zorbach. Pilnie potrzebuję pańskiej pomocy.

FELINE

Jednak wróciłaś – powiedziała kobieta przedstawiająca się jako Tabea. Feline zaś żałowała, że nie istnieje tylko w jej koszmarach.

Jednak ona nadal tu była. Blada, drobna czarnowłosa kobieta z grzywką jak hełm, przez co przypominała figurkę z klocków Playmobil. Już po raz drugi Feline ocknęła się z narkozy w tym więzieniu, obok swojej osobliwej towarzyszki w cierpieniu, stukniętej jak legwan na cracku, żeby zacytować jedno z ulubionych powiedzonek Olafa. Jej najlepszego przyjaciela, który teraz już nie mógł jej pomóc, nawet gdyby chciał.

Z pierwszego razu – w dzień jej uprowadzenia – Feline zachowała jedynie fragmentaryczne wspomnienia. Jakaś postać zaczaiła się na nią przy stacji kolejowej Nikolassee, na niewielkiej leśnej ścieżce, którą skracała sobie drogę, jadąc rowerem. Brodaty mężczyzna z mocno naciągniętą na twarz czapką krzyknął, że zgubiła szal z kosza rowerowego, a Feline zatrzymała się, żeby to sprawdzić. I tym samym przypieczętowała swój los. Usłyszała jakiś hałas, trzask gałęzi pod ciężkim butem. Zanim zdążyła się odwrócić, poczuła rękę na swojej buzi, następnie gryzący zapach, który zakłuł ją w nozdrza, a potem zrobiło się ciemno.

Kiedy doszła do siebie, podobnie jak Tabea ubrana była w drapiącą koszulę nocną zawiązaną na plecach. Jak wkrótce miała się przekonać, tu na dole nie było żadnej bielizny na zmianę. Porywacz (a może porywacze?) pomyślał przynajmniej o artykułach higienicznych, jak szczoteczka do zębów, pasta, szampon, żel pod prysznic i tampony. I na szczęście o zasłonie, za którą stała toaleta.

Zrobiło jej się niedobrze, gdy wreszcie uświadomiła sobie swoje beznadziejne położenie. Obcy, który ją rozebrał, kiedy była nieprzytomna, przewiózł ją do więzienia, które musiała dzielić z osobliwą, jeśli nie kompletnie szurniętą nieznajomą.

I to już po raz drugi.

Jej przedziwna współzakładniczka znów siedziała obok niej. I ponownie Feline miała wrażenie, jakby ręka Tabei na jej czole była śniętą rybą. Poprosiła, żeby przestała ją głaskać. Tabea, która z pewnością była ze dwadzieścia lat starsza, nadąsana jak małe dziecko zeszła na dół z piętrowego łóżka.

Feline podniosła się, rozejrzała, a to, co rozpoznała, nasiliło narastające nudności.

Tato, wysłałeś mnie z powrotem do tego piekła. I nic się nie zmieniło.

To nie brak okien czynił to miejsce tak nieznośnym, ale wszystkie przedmioty, które się tu znajdowały: szary dywan, wielofunkcyjny stolik kawowy, który można było ustawić wyżej, gdyby ktoś chciał użyć go jako stołu jadalnianego. Piętrowe łóżko stojące tak blisko łukowej ściany, jak to tylko możliwe. Na górze było miejsce dla dwóch osób. Na dole umieszczono regały na książki i szafki, a także kolejne składane łóżko dla „gości”, jak z całkowitą powagą wyjaśniła jej wariatka, z którą ją tu zamknięto.

Ze strasznego snu obudziłam się w koszmarze, pomyślała Feline, gdy koścista osoba w poplamionej koszuli nocnej i z obgryzionymi aż do krwi paznokciami okazała się nie być urojeniem. Tabea była realna jak mikrofalówka w aneksie kuchennym i zaokrąglone betonowe ściany „czołgu”.

Czołg.

Tak Feline nazywała swoje więzienie, ponieważ w przeciwieństwie do cel, lochów czy szop, jakie znała z horrorów, miejsce, w którym ją przetrzymywano nie miało drzwi, a właz. Osadzoną pośrodku sufitu klapę. Tak Feline wyobrażała sobie wejście do łodzi podwodnej. Klapa znajdowała się około trzy metry nad jej głową i bez schodów, również z poziomu łóżka, była nieosiągalna. Nawet gdyby udało jej się dotknąć wypukłej stalowej pokrywy czubkami palców, byłoby to kompletnie bez sensu. Mechanizm otwierał się bowiem jedynie od zewnątrz.

Do tej pory wydarzyło się to tylko raz.

Ciężki właz otwarł się nagle bez ostrzeżenia i sznurowa drabinka opadła w dół. Na najniższym szczeblu była karteczka z wiadomością: „Wybierzemy się na wycieczkę, Feline. Włóż worek na głowę, znajdziesz go w szafie. Potem wejdź do mnie na górę”.

Tak też zrobiła. Weszła po omacku na górę, gdzie silne ręce złapały ją i wyciągnęły z czołgu. Potem szaleniec, który nie chciał jej powiedzieć, jakie miał w stosunku do niej zamiary, zrobił jej zastrzyk. Była to druga narkoza w ciągu kilku dni. Kiedy się ocknęła, siedziała skuta w jakimś samochodzie dostawczym. Przez całą wieczność w najciemniejszych barwach odmalowywała sobie wszelkie możliwe scenariusze tego, co się z nią zaraz stanie. Feline liczyła się ze wszystkim. Z torturami, bólem, nawet ze śmiercią. Ale nie z tym, że nagle otworzą się drzwi i zobaczy swojego tatę.

Który wyśle ją z powrotem na zatracenie.

Kiedy Feline pomyślała o tym, że wolność była tak blisko, do oczu napłynęły jej łzy

Dlaczego, tato, dlaczego?

Dostała kolejny zastrzyk. A teraz była z powrotem w czołgu, w którym trwała już dni albo tygodnie w stanie całkowitej beznadziei, próbując nie zwariować.

Nie było zegarów ani okien, dzięki którym można by było określić rytm dnia i nocy. Był tylko jeden łańcuch światełek zawieszony pomiędzy łóżkiem a aneksem kuchennym. Jedyne źródło światła w tym lochu, które (tak jak teraz) raz po raz wyłączano na kilka godzin. Prawdopodobnie po to, by w pozbawionej okien kryjówce symulować zmienność dnia i nocy. Wtedy Feline musiała siedzieć w ciemności z tą kompletną wariatką, która w nieregularnych odstępach czasu zaczynała drapać się po szyi i przedramionach. Na ten widok za każdym razem również skóra Feline zaczynała swędzieć.

Czy ja też tu oszaleję i jak Tabea zacznę ranić sama siebie?

Feline zamknęła oczy i zapadła w krótki, niespokojny sen, który nie wystarczył, by jej organizm zregenerował siły po kolejnej narkozie. Obudziły ją wibracje, które w regularnych odstępach czasu wprawiały czołg w drgania. I które najwyraźniej powodowały również coś innego, co Feline pewnego dnia odkryła tylko przez przypadek. Coś, co mogło stanowić o jej życiu lub śmierci, jeśli tylko dobrze by to wykorzystała.

Feline wyprostowała się i nasłuchiwała w ciemności.

Czy Tabea śpi?

Usłyszała równomierny oddech, przerywany od czasu do czasu chrapaniem jej „współlokatorki”. Feline po cichu wymacała sekretny przedmiot, który ukryła u wezgłowia piętrowego łóżka pod materacem.

Pomiędzy książkami, długopisami i kartkami, w wewnętrznej kieszeni szkolnego plecaka, który znalazła obok swoich ubrań w szafie, jej porywacz przeoczył zegarek. A może zostawił go świadomie?

Po co konfiskować coś zakładnikowi, skoro chcesz odebrać mu życie?

Feline nakryła głowę kocem, żeby Tabea nie zauważyła światełka ekranu zegarka, kiedy naciśnie guzik. Nie ufała swojej współzakładniczce, która najwyraźniej cierpiała na syndrom sztokholmski, nazywając porywacza „swoim przyjacielem”. Z każdym kolejnym dniem w czołgu Tabea wydawała się coraz dziwniejsza. Drapała się intensywniej i wychwalała swego oprawcę, którego chciała poślubić i dla którego gotowa była nawet umrzeć.

Być może Tabea była tylko utalentowaną aktorką? Może porywacz wyznaczył ją na strażniczkę?

Jeśli tak, pod żadnym pozorem nie może się dowiedzieć, że posiadam…

– Co u diabła…?

Feline krzyknęła.

Twarz figurki z klocków Playmobil zawisła nad nią tak nagle, jak nagle zerwano jej koc z głowy.

Tabea z wściekłością wyrwała jej zegarek z rąk:

– Co tu przede mną ukrywasz, zdziro?

ZORBACH

Nie mogłem rozpalić w piecu, drewno brzozowe było zbyt mokre. A kiedy wreszcie mi się to udało, wnętrze łodzi wypełniło się dymem. Otworzyłem bulaj i przeprosiłem mojego gościa, który już raz zdał test na inteligencję, dobrze mnie wczoraj słuchając i dziś popołudniu odnajdując drogę na moją łódź mieszkalną. Nigdy wcześniej nie przyjmowałem tu gości. Łódź była moim azylem, moim sekretnym schronieniem. Dotarcie do niej było tak kłopotliwe, że miałem nadzieję, iż kiedyś na nieutwardzonej drodze prowadzącej do brzegu, przedzierając się przez poszycie i zarośla, pozbędę się wszystkich demonów, które prześladowały mnie na co dzień. Dziś już dawno tę nadzieję porzuciłem.

Niegdyś jeszcze trudniej było odkryć drogę do mojej „oazy”. Zawsze uważałem, by nikt mnie nie widział, kiedy na krótko przed Poczdamem skręcałem do lasu z Nikolskoer Weg. Na początku popadłem w taką paranoję, że odkręcałem tablice rejestracyjne, zanim wepchnąłem swoje wgniecione volvo w krzaki jeżyn tak daleko od ulicy, że nawet przy dobrej pogodzie nie można go było dostrzec. Jednak potem moją kryjówkę odkryła Alina Gregoriev. Przyszła do mnie i opowiedziała o swoich przeżyciach z jednym z pacjentów, którego leczyła. Sądziła, że rozpoznała w nim najbardziej poszukiwanego przestępcę w Niemczech. Od tamtego czasu moja łódź mieszkalna już nigdy nie była miejscem, w którym czułem się tak swobodnie, jak kiedyś.

– Przechowa pan swoje rzeczy w magazynie? – zapytała Emilia Jagow. Siedzieliśmy naprzeciw siebie na dwóch spakowanych pudłach do przeprowadzki, które umieściłem na łodzi. Ze swojego miejsca przez okno ze szprosami miała bezpośredni widok na wierzby płaczące tworzące naturalną, niewidoczną od strony wody wiatę nad zatoczką.

– Myślę, że wszystko wyrzucę. – Pociągnąłem łyk z blaszanego kubka. Kawa rozpuszczalna z zabielaczem w proszku. Mogłem zrozumieć, że matka Feline odmówiła, bo mój kambuz nie był przeznaczony dla wymagających gości, ale mnie ta lura smakowała. – Nie mogę sobie pozwolić na garaż. Idę do więzienia.

– Wiem – skomentowała Emilia, co mnie nie zdziwiło. Nawet jeśli mój wyrok nie wywoływał już wielkiego poruszenia w prasie, to przecież nie przemilczano go całkowicie. Procesowaliśmy się dwa lata, a Christine Höpfner dała z siebie wszystko. Wiarygodnie argumentowała przed prokuraturą, że kiedy popełniłem obciążający mnie czyn, znajdowałem się w stanie wyższej konieczności usprawiedliwiającym moje działanie. Nawet ja na moment uwierzyłem w swoją niewinność i dlatego zgodziłem się na odwołanie, z którym wystąpiliśmy przeciw wyrokowi sądu pierwszej instancji. Spoglądając wstecz – błąd, ale przynajmniej po raz kolejny sprawę odroczono. Wykorzystałem to, żeby spędzić więcej czasu z synem, Julianem.

Koniec końców mojej winy nie można było poddać w wątpliwość. Myślałem, że leżący na stole operacyjnym szpitala im. Marcina Lutra, ciężko ranny Frank Lahmann to poszukiwany przeze mnie Kolekcjoner Oczu. I miałem wszelkie powody, by wierzyć, że wolontariusz sam przyznał mi się do tego przez telefon. To, czego nie wiedziałem, to fakt, że do tego wyznania został zmuszony przez prawdziwego sprawcę. Morderca przycisnął mu pistolet do skroni, podczas gdy Frank ze mną rozmawiał. Mike „Scholle” Scholokowsky.

A ponieważ nadal wierzyłem, że Frank porwał mojego syna, nie chciałem ryzykować, że umrze podczas operacji, nim zdradzi mi miejsce pobytu Juliana. Wtargnąłem więc do sali operacyjnej i zmusiłem anestezjologa, żeby wybudził Franka z narkozy. Co kosztowało mojego wolontariusza życie – a mnie wolność. Wprawdzie nie zostałem skazany, jak domagała się tego prokuratura, za morderstwo, a – uznając mój nadzwyczajny stan psychiczny – „jedynie” za uszkodzenie ciała ze skutkiem śmiertelnym. Lecz mniej niż cztery lata, z których dwa i pół tak czy owak będę musiał odsiedzieć, Christine Höpfner nie była w stanie wynegocjować, czego nie miałem jej za złe, wręcz przeciwnie. Byłem jej nieskończenie wdzięczny już choćby za to, że do czasu ogłoszenia wyroku nie musiałem siedzieć w areszcie śledczym. Według mnie wyrok był sprawiedliwy. Nawet jeżeli Frank być może i tak umarłby podczas operacji – czego nie można było wykluczyć – bez wątpienia celowo pozbawiłem go szansy przeżycia.

– Kiedy musi się pan stawić? – zapytała Emilia.

– Pojutrze.

– Och – powiedziała znowu, ale teraz wyglądała na zaskoczoną. – Tak szybko? – Najwyraźniej ten szczegół w prasie przeoczyła. – Miałam nadzieję, że zostało panu trochę więcej czasu. A tak, obawiam się, że nie może mi pan pomóc. – Zaczęła się podnosić.

– Może najpierw opowie mi pani, co w ogóle panią do mnie sprowadza? Przez telefon nie chciała pani o tym mówić.

Emilia lekko skinęła głową i znów usiadła. Jej wzrok powędrował do migoczącego w piecu kambuzy drewna. Wraz z lampą olejną, którą zawiesiłem na haku pod niskim sufitem, tworzyły w kabinie niemal romantyczny nastrój, co w ogóle nie pasowało do celu jej wizyty. Przypuszczałem, że słabe oświetlenie jej odpowiadało. Żółtoczerwonawe światło działało jak filtr rozmywający, który wygładzał nieco jej zmarszczki. Sprawiała wrażenie zmęczonej, jak ktoś, kto czuje, że nadchodzi przeziębienie, ale nie może położyć się do upragnionego łóżka, ponieważ czeka go pilne, trudne zadanie. W każdym razie nie byłem w stanie stwierdzić, czy jej niebieskie oczy rzeczywiście gorączkowo połyskiwały, czy płakała, a może był to skutek mżawki, która znów zaczęła się na dworze. Jej długi do ramion kucyk błyszczał jak zanurzona w oleju lina.

– Nie wiem, od czego zacząć – wymamrotała i skierowała wzrok na swoje buty. Miała na sobie oblepione zaschniętą gliną z leśnej ścieżki półbuty, które wydawały się o wiele za małe na jej długie stopy. Byłem pewny, że przed uprowadzeniem córki przeważająca większość mężczyzn określała ją atrybutami „piękna”, „atrakcyjna”, być może nawet „oszałamiająca”. Lecz smutek odebrał jej wszelką charyzmę. Skóra pokryta była plamami, a kiedyś zapewne wyraziste rysy twarzy wokół wysokiego czoła i wypukłe kości policzkowe sprawiały wrażenie tak słabych, jak uścisk dłoni, którym mnie powitała.

– Przypuszczam, że chodzi o Feline – spróbowałem ją wspomóc słowami zachęty.

Emilia skinęła głową.

– Ma pani problem z ustaleniami policji?

– Mam problem z moim mężem.

Zatrzymałem się w pół ruchu z kubkiem kawy zawieszonym gdzieś na wysokości twarzy, nie biorąc kolejnego łyka.

– W jakim sensie?

Spojrzała na mnie. Na ten moment, czułem to intuicyjnie, czekała. Walczyła ze sobą, czy powinna mi się zwierzyć, a teraz dotarła do punktu, w którym nie było już odwrotu.

– To było prawie tydzień temu. Odpoczywałam w naszej sypialni, mieszkamy w Nikolassee.

Znałem to z licznych przesłuchań, które prowadziłem jako policjant, a także z wywiadów, które przeprowadzałem później jako dziennikarz. Ludzie, którzy bali się tego, co właśnie mieli zamiar powiedzieć nieznajomej osobie, mieli skłonność do paplaniny. Faszerowali swoje zdania pobocznymi informacjami, żeby jeszcze trochę przeciągnąć moment ujawnienia owych potworności, które tak bardzo im ciążyły.

– Na pewno słyszałam, że ktoś zadzwonił do drzwi, co mnie zezłościło, bo akurat udało mi się na chwilę zasnąć, a w kolejnych godzinach pomimo valium nie znalazłabym już spokoju. Nikogo się nie spodziewaliśmy, bo i kogo? Nasi sąsiedzi i tak nas unikają, podobnie jak większość przyjaciół. Odsunęli się od nas, jakby strata dziecka była jakąś zaraźliwą chorobą. Nie mogę mieć im tego za złe. Ci nieliczni, którzy znoszą ciszę w naszym bungalowie, nie przychodzą już bez zapowiedzi.

– Więc ktoś zadzwonił do drzwi – ponownie naprowadziłem ją na punkt wyjścia jej monologu.

– Mój mąż, Thomas, otworzył drzwi i wyszedł na zewnątrz, co bardzo mnie zdziwiło.

– Dlaczego?

– Padało dokładnie tak przenikliwie jak dziś. A Thomas miał na sobie jedynie kapcie i cienkie spodnie. Mimo to został na dworze w tę paskudną pogodę bardzo długo.

– A kto zadzwonił do drzwi?

– Właśnie dlatego tu jestem. Mój mąż twierdzi, że to była jakaś dostawa. Kurier, który pomylił drzwi.

– I pani w to wątpi?

– Obserwowałam Thomasa z okna sypialni. Poszedł do furtki ogrodu i wyszedł na chodnik długo po tym, jak dzwonek zadzwonił do drzwi – z pewnością przynajmniej po minucie.

– Po co?

– Też zadawałam sobie to pytanie. Z mojej perspektywy nie mogłam dokładnie zobaczyć, ale widziałam, że naprzeciwko naszego domu stoi furgonetka.

– Więc pasuje do historii z kurierem – wtrąciłem.

Zaprotestowała.

– Że pomaszerował na dwór w deszczu w filcowych kapciach? Nie. Poza tym: To nie był żaden samochód ciężarowy DHL-a, UPS-a, Hermesa albo innej firmy, a mała brudna furgonetka bez jakiegokolwiek firmowego logo.

– Wielu dostawców wykorzystuje teraz prywatne samochody – zauważyłem. Ci biedacy pracują jako „samodzielni przedsiębiorcy”. Właśnie niedawno oglądałem reportaż, który klasyfikował tę praktykę jako perfidną formę wyzysku i obchodzenia obowiązków pracodawcy.

Emilia skinęła głową.

– Wiem, ale mimo wszystko coś tu się nie zgadza.

– Co konkretnie wywołuje u pani takie wrażenie?

Wyglądało, jakby się zastanawiała, co ma odpowiedzieć. Zwlekała prawdopodobnie dlatego, że teraz następował decydujący moment opowieści.

– Po tym, jak zobaczyłam, że Thomas człapie w kierunku dostawczaka, podeszłam do drzwi. Miałam kiepską perspektywę, a deszcz padał coraz mocniej. Był niczym zasłona. Jak przez mgłę widziałam, jak mój mąż wysiada z pojazdu.

Zmrużyłem oczy, jakby właśnie coś przyszło mi do głowy.

– Wysiadł z samochodu?

– Tak sądzę.

– Nie zapytała go pani o to wprost?

– Owszem. Powiedział, że się pomyliłam.

– A czy widziała pani jak wsiadał?

– Nie. I jeśli mam być szczera, być może moje zmysły spłatały mi figla. Przecież na krótko przed tym zażyłam valium.

– Rozmawiała pani o tym z policją? – chciałem wiedzieć.

Emilia zdobyła się na desperacki uśmiech.

– Żeby kompletnie zniszczyć życie mojego męża? Był pan policjantem i reporterem policyjnym. Przecież pan wie, na kogo na początku z reguły pada podejrzenie przy takich przestępstwach.

Skinąłem głową. W ponad osiemdziesięciu procentach spraw o zabójstwo, a niestety przypadek Feline Jagow tak właśnie należało klasyfikować, sprawca odnajduje się w kręgu bliskiej rodziny.

– W mediach społecznościowych od dawna trwa na nas nagonka. Już sam fakt, że Feline uczęszcza do szkoły, w której uczy Thomas, ludzie uważają za podejrzany.

Głos Emilii stał się nagle nieco ochrypły.

– Już raz w mediach społecznościowych przez wiele dni znajdował się na liście do odstrzału, po tym, jak wyciekła informacja o zgubionym telefonie komórkowym.

– Jakim zgubionym telefonie komórkowym?

– Mój mąż zgubił swoją komórkę na krótko przed uprowadzeniem Feline. Przez jakiś czas było to przedmiotem śledztwa, ale okazało się ślepą uliczką, niestety informacja jakoś wyciekła. Od tamtego czasu utrzymują się nikczemne domysły. Jak pan myśli, co stanie się kiedy ja, jako jego żona, wyrażę przed opinią publiczną choćby najmniejszą wątpliwość co do swojego męża?

Rozszarpią go. Jego życie się skończy. Nawet jeśli z biegiem czasu okaże się niewinny. Nie musiałem tego mówić na głos. Emilia zadała mi pytanie retoryczne.

– Pięknie, ale nie byłoby pani tutaj, gdyby w gruncie rzeczy nie była pani pewna, że mąż skłamał, mam rację?

Przytaknęła.

– Ok, przypuśćmy, że widziała pani, jak wysiada z vana. Ma pani na to jakieś wytłumaczenie?

Wzruszyła ramionami.

– Żadnego dobrego.

Skinąłem głową. Niestety tak pracuje nasz umysł. Mógł istnieć całkiem zwyczajny powód wyjaśniający zachowanie męża Emilii. Być może rzeczywiście pomagał kurierowi przestawić jakąś wielką paczkę i w pośpiechu zapomniał założyć buty? A potem było mu zwyczajnie wstyd i łatwiej przyszło mu zaprzeczyć, niż wysłuchiwać wyrzutów, czy ma zamiar się przeziębić. Dopóki mózg nie znał całej prawdy, wypełniał luki wymyśloną historią, a w razie wątpliwości ta była negatywna. Tak powstawały teorie spiskowe. Jeśli nie wiemy, skąd pochodzi majątek jakiegoś człowieka, podejrzewamy go o brudne interesy. Jeśli nie rozumiemy rozprzestrzeniania się nowej choroby, przypuszczamy, że stoi za tym program kontroli populacji. A jeśli widzimy najbliższego nam człowieka wychodzącego w ulewnym deszczu z samochodu dostawczego, liczymy się z oszustwem, zdradą albo czymś jeszcze gorszym.

– Tak naprawdę nie mam nic więcej prócz przeczucia – powiedziała cicho Emilia. – Sądzę, że mnie okłamał i nie wiem dlaczego.

– Czy później dziwnie się zachowywał?

– Tak, zmienił się. Naturalnie już po zniknięciu Feline nie był starym Thomasem. Wszyscy się zmieniliśmy. Ale tamtego wieczora uprzątnął wszystkie jej zdjęcia z naszego regału. Od tamtej chwili wzbraniał się, by o niej mówić. Mam wrażenie, że nagle się poddał.

– I dlatego myśli pani, że jego kłamstwo na temat doręczenia paczki, o ile było kłamstwem, ma związek z pani córką.

Otarła łzę, która wymknęła jej się z kącika oka.

– Obecnie wszędzie doszukuję się związku z Feline.

Westchnąłem, ponieważ miałem świadomość beznadziejności jej sytuacji. Czułem się podobnie, kiedy uprowadzono Juliana.

– Będę z panią szczery. Obawia się pani, że mąż ukrywa przed panią jakąś straszną tajemnicę. Jedyne, co może pani zrobić, by zwalczyć te wątpliwości, to samej nadużyć zaufania. Musi go pani śledzić.

Emilia zamrugała, wydawała się zszokowana.