Moja Portugalia - prof. Franciszek Ziejka - ebook

Moja Portugalia ebook

Franciszek Ziejka

2,7

Opis

Autor w 1979 roku założył na Uniwersytecie w Lizbonie pierwszy w dziejach Portugalii lektorat języka i kultury polskiej. Zainteresowany kulturą i historią tego odległego kraju przygotował książkę, w której oprócz dziennika, jaki prowadził w czasie pierwszych miesięcy pobytu w Lizbonie, znalazły się: reportaże z podróży po Portugalii, które odbył w 1980 roku, trzy studia naukowe o związkach polsko-portugalskich, a przede wszystkim fascynująca opowieść o tragicznej historii miłości królewicza portugalskiego Pedra i Ines de Castro, w Polsce właściwie nieznana, o której w przeszłości pisało wieku znakomitych autorów portugalskich, hiszpańskich, francuskich, niemieckich czy angielskich. Książka jest pierwszym ogniwem przygotowywanego przez Autora "tryptyku europejskiego". Część druga Mój Paryż ukazała się w 2008 roku, a ostatnia, trzecia pt. Moja Prowansja ukaże się niebawem.

 

"Proponując czytelnikowi Moją Portugalię pragnę nade wszystko pokazać, jak bardzo interesujący jest to kraj, jak bogatą posiada on historię, jak trwałe nici wiążą jego kulturę z naszą. Pragnę zarazem pokazać, że mój dziewięciomiesięczny pobyt w Lizbonie nie poszedł na marne. Jak miałem okazję stwierdzić to wiosną 2007 roku , dziś nadal na Uniwersytecie Lizbońskim działa założony przeze mnie lektorat języka i kultury polskiej, nadal corocznie przyciąga on grupę kilkudziesięciu słuchaczy pragnących poznać nasz język i naszą kulturę." - z przedmowy autora

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 617

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
2,7 (3 oceny)
0
1
1
0
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność



Kolekcje



Przedmowa

Wdniu 20. lutego 1970 roku po raz pierwszy wżyciu wyjechałem za granicę. Po złożeniu maszynopisu doktoratu promotorowi, prof. Henrykowi Markiewiczowi (wydałem go po kilku latach pt. Wkręgu mitów polskich), podjąłem starania owyjazd na lektorat zagraniczny. Były dwa główne powody tej mojej decyzji. Wpierwszej kolejności chodziło mi o pozyskanie środków finansowych, które pozwoliłyby mi „zdobyć” mieszkanie spółdzielcze wKrakowie, od kilku bowiem lat trwała wmoim życiu prowizorka: ja – wspólnie zkolegą, asystentem zkatedry etnografii UJ – mieszkałem wdwuosobowym pokoju, w tzw. Domu Młodego Naukowca UJ wKrakowie przy ul. Kanoniczej 14 (owarunkach, wjakich tam mieszkaliśmy, raczej nie należy tu wspominać!), żona zaś Maria zcórką Dagmarą mieszkała „kątem” uteściów, wdwupokojowym mieszkaniu wSuchej Beskidzkiej. Od dawna marzyliśmy zżoną owłasnym mieszkaniu, ale na to potrzebne były pieniądze, które trudno było zaoszczędzić zniewielkiej asystenckiej pensji. Był także drugi powód mojej decyzji owyjeździe na zagraniczny lektorat: to nieustanne, obecne wmoim życiu od najwcześniejszych lat pragnienie poznania świata. Zawsze „ciągnęło” mnie gdzieś wświat, nieustająco zadawałem sobie znane ibliskie wielu pytanie: co jest za tym lasem? jak żyją inni?

Ostatecznie spędziłem wAix-en-Provence we Francji siedem semestrów, który to okres zaliczam do najpiękniejszych wmoim życiu. Pierwsze trzy semestry przebywałem wAix sam, na kolejne cztery sprowadziłem rodzinę. Na dobrą sprawę był to prawdziwie pierwszy – po pięciu latach od zawarcia związku małżeńskiego – okres wspólnego zamieszkiwania zżoną icórką. Jednym zowoców tego mojego wyjazdu do Francji był tom studiów, który wydawnictwo „Ossolineum” ogłosiło w1977 roku pt. Studia polsko-prowansalskie.

Wpołowie 1973 roku powróciłem zrodziną do Krakowa. Na nowo podjąłem zajęcia na Uniwersytecie Jagiellońskim. Ponieważ wczasie pobytu we Francji utrzymywałem bliski kontakt zmacierzystą uczelnią ikrakowskimi przyjaciółmi, nie miałem kłopotów z wejściem na nowo wkrwiobieg życia środowiska akademickiego Krakowa. Niewątpliwie, zdobyte we Francji doświadczenia naukowe idydaktyczne znacząco pomogły mi wprowadzeniu badań, atakże wuprawianiu dydaktyki. Ale nie tylko. „Zaprawiony” wsamodzielnych działaniach, nie obawiałem się odtąd podejmować coraz trudniejsze wyzwania. Jednym znich była moja zgoda na poprowadzenie redakcji wydawanego przez Polską Akademię Nauk dwumiesięcznika „Ruch Literacki” (formalnie – jako sekretarz redakcji). Po pewnym czasie przyszło jednak wyzwanie znacznie większe.

Stało się to pod koniec lat siedemdziesiątych, kiedy kończyłem prace redakcyjne przy mojej rozprawie habilitacyjnej. To wówczas zMinisterstwa Szkolnictwa Wyższego iTechniki otrzymałem propozycję wyjazdu do Lizbony wcelu założenia na tamtejszym uniwersytecie pierwszego wdziejach Portugalii lektoratu języka ikultury polskiej. Głównym powodem przedstawienia mi tej propozycji – jak mnie przekonywano wMinisterstwie – były dobre rezultaty mojej pracy na Uniwersytecie Prowansalskim (muszę tu wyjaśnić, że dzięki pomocy ówczesnego dyrektora Instytutu Językoznawstwa Ogólnego iSlawistycznego, prof. Paula Garde’a, udało mi się powołać do życia wAix-en-Provence poszerzoną wersję studium polonistycznego, do dziś istniejący tzw. Diplôme polonais). W sytuacji, gdy właściwie rozprawa habilitacyjna była gotowa, aod wydawcy (PIW) uzyskałem pisemne zaświadczenie, że moją książkę pt. Złota legenda chłopów polskich przyjmą do druku, uznałem, że warto podjąć wyzwanie ispróbować sił wPortugalii. Wten sposób wpołowie października 1979 roku dotarłem do Lizbony. Od samego początku przewidywałem, że będzie to jednoroczny pobyt itak się stało.

Mając świadomość, że podejmuję się zadania dość niezwykłego (wPortugalii wszak nigdy wcześniej nie uczono języka polskiego na uczelni, nie prowadzono także wykładów ohistorii Polski ijej kulturze), postawiłem przed sobą ambitne zadanie: poznania języka portugalskiego, dokładnego wmiarę zwiedzenia kraju, atakże podjęcia badań nad stosunkami kulturalnymi iliterackimi polsko-portugalskimi.

Pamiętając ozaleceniach mojego opiekuna ze studiów, prof. Wacława Kubackiego, od pierwszych dni pobytu wLizbonie postanowiłem prowadzić dziennik, który mógłby być dla mnie, aprzede wszystkim – dla moich najbliższych świadectwem zajęć idziałań wLizbonie. Tak powstał też Mój dzienniczek portugalski, który stanowi część pierwszą niniejszej książki. Po kilku miesiącach, gdy posiadłem już znajomość języka portugalskiego, przedsięwziąłem cykl wypraw wzdłuż iwszerz Portugalii – dla poznania tego pięknego kraju. Ponieważ wKrakowie już wcześniej nawiązałem kontakt zkilkoma redakcjami czasopism („Życie Literackie”, „Wieści”), wrażenia ztych moich wypraw zacząłem spisywać idrukować we wzmiankowanych pismach. Dzięki temu powstały Moje spotkania zPortugalią, które wydałem wwydawnictwie KAW w1984 roku iktóre wnieco tylko zmienionej postaci drukuję wniniejszym tomie jako jej część drugą. Wtym samym czasie zainteresowałem się bliżej głośną wliteraturze pięknej portugalskiej ieuropejskiej historią wielkiej miłości królewicza portugalskiego Pedra i sławnej zurody Inês de Castro. Uznałem, że możliwość dotarcia do bogatej literatury przedmiotu wBibliotece Narodowej wLizbonie daje mi jedyną wswoim rodzaju szansę przedstawienia tej historii polskiemu czytelnikowi. Tak zrodziła się opowieść, którą tu po raz pierwszy podaję do druku (to część trzecia książki).

Pobyt wPortugalii przyniósł także skromne, ale przecież wymierne żniwo historycznoliterackie. Już wczasie pobytu wLizbonie zaplanowałem przygotowanie tomu studiów polsko-portugalskich, na wzór wydanych wcześniej studiów polsko-prowansalskich. Ostatecznie ogłosiłem ztego zakresu trzy rozprawy, które przedrukowuję wczęści czwartej niniejszej książki.

Proponując czytelnikowiMoją Portugalię pragnę nade wszystko pokazać, jak bardzo interesujący jest to kraj, jak bogatą posiada on historię, jak trwałe nici wiążą jego kulturę znaszą. Pragnę zarazem pokazać, że mój dziewięciomiesięczny pobyt wLizbonie nie poszedł na marne. Jak miałem okazję stwierdzić to wiosną 2007 roku, dziś nadal na Uniwersytecie Lizbońskim działa założony przeze mnie lektorat języka ikultury polskiej, nadal corocznie przyciąga on grupę kilkudziesięciu słuchaczy pragnących poznać nasz język inaszą kulturę. Pobyt ten pozwolił mi poznać tak dla nas egzotyczny ajakże piękny język portugalski. Co więcej – udało mi się wczasie tego pobytu nawiązać bliższy, bezpośredni kontakt z przeszłością tego kraju, zjego bogatą kulturą. Po latach, gdy powoli nadciąga czas oglądania się wprzeszłość izadawania sobie pytań, czy nie zmarnowało się swojego życia, postanowiłem zebrać teksty, jakie powstały wczasie mojego pobytu wLizbonie, atakże po powrocie do kraju i ogłosić je drukiem wspólnie – jako swoisty, prywatny pamiętnik. Bo przecież bez względu na formę podawczą (dziennik, reportaż podróżniczy, esej historyczny) jest to wrzeczywistości pamiętnik, który powstał (z wyjątkiem trzech studiów o charakterze naukowym) w czasie mojego pobytu w Portugalii. Pamiętnik ten obrazuje wiernie bieg mojego życia w roku akademickim 1979/1980. Sądzę jednak zarazem, że jest on swoistym przyczynkiem do dziejów „odkrywania” Europy. Dla młodszych czytelników będzie on może wskazówką, wjaki sposób warto niekiedy przeżyć europejską „przygodę”, jak można nawiązać bliższą znajomość z mieszkańcami innego kraju.

Kraków, 21 stycznia 2008

Część pierwsza

Mójdzienniczekportugalski(15 października 1979 – 19 stycznia 1980)

15.10.1979 (poniedziałek)

Rankiem odlatuję zWarszawy samolotem PLL „LOT” „Kościuszko” (Ił 62). Poprosiłem omiejsce przy oknie, aby można było więcej widzieć. Przede mną – na ściance – dwie płaskorzeźby. Zjednej strony – bitwa racławicka, na drugiej – Bartosz Głowacki wsparty na armacie. Jak widać, moje zainteresowania naukowe „podążają” za mną nawet do samolotu!1 Około godz. 11.00 lądujemy wGenewie (ponieważ należało uzupełnić paliwo, wszyscy pasażerowie musieli opuścić samolot na ok. 30 minut). ZGenewy do Madrytu lot bez historii, lecieliśmy bowiem nad grubą powłoką chmur. Dopiero na krótko przed lądowaniem wMadrycie zobaczyłem ziemię: brunatno-czerwoną. Bez lasów, bez zarośli – jedna wielka, czerwona pustynia. Po godzinie 13.00 lądowanie wstolicy Hiszpanii. Zimno (11˚C), leje rzęsisty deszcz. Spośród ponad stu sześćdziesięciu pasażerów tylko jedna rodzina ija udajemy się do pomieszczenia, gdzie gromadzili się pasażerowie oczekujący na lot do Lizbony. Podjąłem próbę nawiązania rozmowy ztą rodziną, skończyło się jednak na wymianie kilku zdawkowych słów2.

Na lotnisku wMadrycie ruch ogromny. Wpewnej chwili usłyszałem zewsząd głosy Polaków. Okazało się, że byli to członkowie licznej delegacji polskich katolików wracających do kraju zKongresu Mariologicznego! Wśród delegatów spotkałem p. Alicję K., osobę dobrze mi znaną zcodziennych spotkań wBibliotece Jagiellońskiej. Pod wieczór, ok. 18, na pokładzie Boeinga 727 wylądowałem wLizbonie. Niestety, mimo zapewnień zMinisterstwa, że ktoś zambasady lub zuniwersytetu będzie mnie oczekiwał na lotnisku, nie było nikogo. Co gorsze, dowiedziałem się, że nie ma połączeń autobusowych zlotniska do centrum miasta. Jedynym środkiem komunikacji jest taxi. Wbiurze agencji turystycznej otrzymałem wiadomość, że doba wnajtańszym hotelu („Excelsior”) kosztuje 600 escudów za dobę (czyli tyle, ile otrzymałem wMinisterstwie „na pierwsze tygodnie pobytu”!). Uprzejmy taksówkarz (otrzymał ode mnie „na wstępie” dodatkowo dwie paczki „Marlboro”) zawiózł mnie na ulicę „5 Outobro”, do pensjonatu „Residence”, gdzie otrzymałem nocleg za 350 escudów. Po załatwieniu formalności powróciłem na lotnisko – po walizkę, którą zostawiłem wprzechowalni. „Przy okazji” wymieniłem na escudy część mojej dolarowej „fortuny”, jaką zaszyła mi wpłaszczu przezorna żona. Zmęczony, zmoczony (prawdziwie tropikalny deszcz nie ustał ani na chwilę!), padłem do łóżka...

16.10.79 (wtorek)

Ranek rozpoczął się od poszukiwania siedziby uniwersytetu. Okazało się, że adres, jaki otrzymałem wMinisterstwie, jest nieaktualny. Wreszcie udało mi się dotrzeć metrem do siedziby uczelni, wktórej mam podjąć pracę. Jest to nowy kampus uniwersytecki, trochę przypominający ten zAix-en-Provence. Już na początku pojawiają się spore trudności, nikt bowiem znapotkanych „tubylców” nie zna języka francuskiego. Wreszcie znajduję dziekanat Wydziału Humanistycznego, wktórym wypełniam liczne formularze. Dowiaduję się nadto, że będę jedynym zagranicznym słowiańskim lektorem wInstytucie Językoznawstwa Ogólnego (lektoraty języków rosyjskiego iczeskiego „obsługiwane” są bowiem przez miejscowych lektorów). Nade wszystko jednak otrzymuję przykrą informację, że uczelnia nie przewidziała dla mnie mieszkania. Nie mam szansy nawet na pokój wDomu Studenckim. Wtej sytuacji decyduję się na odwiedziny ambasady polskiej (na krańcach Lizbony, wAlgès). WMinisterstwie wszak poinformowano mnie, że ambasada wszystko dla mnie przygotowała! Tu spotykam kolejne przeszkody. Przede wszystkim spotykam wholu pana, zktórym zamieniłem kilka zdań na lotnisku wMadrycie, aktóry okazuje się... ambasadorem! Pan ambasador kieruje mnie do biura Isekretarza ambasady, p. Eugeniusza Spyry. Niestety, także ten pan informuje mnie, że ambasada nie przewidziała możliwości zakwaterowania mnie wjednym zlicznych mieszkań pozostających wjej dyspozycji. Odsyła mnie do pani Celii Barroes wportugalskim Ministerstwie Kultury, która podobno ma możliwości znalezienia mi mieszkania. Wracam więc do centrum miasta, do gmachu Ministerstwa Kultury przy Avenida da Liberdade. Wbiurze p. Barroes spotykam dwoje innych lektorów języków obcych na miejscowym uniwersytecie, równie jak ja zagubionych: Austriaczkę polskiego pochodzenia (nie zna polskiego) oraz Duńczyka. Mnie „ratuje” zopresji zastępczyni p. Barroes, p. Louisa Fonseca, biegle władająca językiem francuskim. Proponuje mi mieszkanie uswojej matki, p. Ireny Pereira Gonçalves, przy ul. Heliodoro Salgado nr 55 (czynsz: 4 tysiące escudów miesięcznie!).

17.10.79 (środa)

Rankiem wychodzę „na miasto” wcelu „rozpoznania” terenu. Jest to wyprawa długa, męcząca, ale zarazem bardzo pouczająca. Uderza mnie wielkość miasta, różnice poziomów, na których jest zbudowane, ale iswoisty jego folklor: gromady psów włóczących się po ulicach. Centrum Lizbony zbudowane zostało przez markiza Pombala wdrugiej połowie XVIII wieku (po tragicznym trzęsieniu ziemi wdniu 1 listopada 1755 r.). Wyznaczają je szerokie arterie-ulice oraz pomniki: Pedra IV, João II oraz markiza Pombala. Myślę, że każdemu musi zaimponować rozmach Nowego Miasta. Znakomicie zostały rozwiązane problemy komunikacji. Mimo to nadal tworzą się na ulicach wielkie korki. Kilka godzin spędzam wParku Henryka VII. Usiłuję uczyć się języka. Wbistro zamawiam jedną kawę, jedną wodę mineralną, jeden sok ijedną kanapkę. Robię także pierwsze zakupy (dżem, kawa-nesca, bułki, jabłka, szynka). Około godziny 17:00 wracam do domu. Pokój wysprzątany. Wieczorem odwiedza mnie wnuk gospodyni (8 lat). Pomaga mi trochę wnauce języka (wzamian za pomoc wmatematyce). Powoli coś zaczynam chwytać – bardzo, bardzo mało! Nie tracę jednak nadziei; może będzie lepiej. Wksięgarni widziałem album oJanie Pawle II (za 250 escudów) – tłumaczenie zbelgijskiego wydania. Także książkę Janusza Korczaka (Jak kochać dziecko?), wydaną zokazji czczonego tu powszechnie „Roku dziecka”.

18.10.79 (czwartek)

Trzeci dzień pobytu wLizbonie (poniedziałku nie liczę). Jestem wznacznie lepszym nastroju. Rankiem zdesperacją wybieram się na zakupy: po bułki, cukier, wędlinę. Przynoszę 6 bułeczek, 1 kg cukru. Gospodyni – wzorem dnia wczorajszego – podaje mi wrzącą wodę wfiliżance (duża!). Pierwsze „normalne” śniadanie: kawa, trzy bułki zmasłem idżemem. Jadę na uczelnię – metrem. Za radą gospodyni kupuję 10 biletów – za 62,50 escudy (jeden „normalny” bilet kosztuje 7,50 esc.). Na uczelni dowiaduję się, że mogę wykupić bony na obiady wstołówce pracowniczej Biblioteki Narodowej (tuż obok Fakultetu Humanistycznego!). Pojawiają się pewne kłopoty zkierowniczką stołówki. Pokonuję je jednak. Otrzymuję szansę na wyżywienie wstołówce pracowniczej, zwyjątkiem sobót iniedziel (po 42,50 escudy za obiad). Bardzo tanio. Wkolejce do stołówki poznaję zwyczaje (tylko śmiałość pomaga mi wodnalezieniu się wtym prawdziwym lesie: zaczepiam niemal wszystkich zprośbą opomoc!). Do wyboru są: mięso zfrytkami, ryby albo dieta. Decyduję się na „carne”, czyli mięso wołowe. Obiad obfity, nie pamiętam kiedy taki jadłem. WPolsce byłaby to porcja befsztyku na 4 osoby! Do tego zupa (chyba grochowa?), bułka, deser (jabłko) iwoda. Za dopłatą można wziąć wino lub sok... Jestem wdużo lepszym nastroju.

Po obiedzie siadam na ławce, pod drzewem. Przez dwie godziny usiłuję głośno czytać Historię Portugalii, opracowanie popularne. Coś niecoś zaczynam rozumieć. Zgodnie zzapowiedzią idę do prof. Cintry – dziekana Wydziału Humanistycznego. Nie ma go o3-ej, pojawia się o4-tej. Ponieważ wharmonogramie dnia ma konferencję – rozmawiamy krótko. Jest miły iuprzejmy. Informuje mnie ostatusie lektoratu języka ikultury polskiej: „libre” – dla wszystkich chętnych. Zebranie pracowników ma się odbyć wdniu 31 października, ogodzinie 15-tej, wsali „arabskiej”. Wracam do domu, wpoprzek miasta. Powoli zaczynam się znim oswajać. Ogromne odległości! Jest rozłożone na wzgórzach. Wdomu zasiadam do lekcji języka portugalskiego, do listów, do lektury, do dziennika...

19.10.79 (piątek)

Dzisiaj ogromna wyprawa – piesza – do polskiej ambasady! Około 15 km. Wstałem osiódmej; wpiekarni kupiłem sześć bułek. Śniadanie. Około ósmej wychodzę. Idę na drugi koniec miasta, które zaczyna dopiero się budzić (Lizbona podobno idzie spać opierwszej po północy).

Zwyprawy tej oprócz obolałych nóg wyniosłem dwa mocne wrażenia. Pierwsze – zhali targowej wporcie. To żywioł! Szczególnie porywający jest „oddział” rybny. Ryby niezwykłe, tropikalne, zupełnie mi nieznane, oprzedziwnych kształtach. Wrzask przekupniów tak okropny, że właściwie nic nie słychać. Po wtóre – parada wojskowa – na koniach. Wśródmieściu miasta, koło „Parku Odkrywców”, kompania kolorowych jeźdźców na białych rumakach. Uderza strój iuzbrojenie kawalerzystów (hełmy pamiętają chyba czasy kolonizacji, lśniące wsłońcu szable, dziwne pióropusze na czapach...).

Duże wrażenie zrobił na mnie monumentalny pomnik wystawiony w1860 roku Henrykowi Żeglarzowi. Swoistym arcydziełem jest jednak bez wątpienia Wieża Belém. Co za misterna robota kamieniarska! Trzeba tu wrócić. Podobnie wielkie wrażenie wywiera na mnie opactwo Jerónimos (Hieronimitów). Wambasadzie nie zastałem nikogo, kto chciałby ze mną rozmawiać. Wracam więc na Uniwersytet. Wpołudnie – wstołówce ina Fakultecie. Czytam ogłoszenia, próbuję rozeznać się wtym świecie.

20.10.79 (sobota)

Biblioteka iUniwersytet – zamknięte. Rankiem siedzę przy biurku (od dziewiątej). Usiłuję nauczyć się czegoś ztego języka. Idzie opornie, ale powoli posuwa się. Szczególnie wlekturze: już jestem na 106-ej stronie História de Portugal. Inajważniejsze, zaczynam coraz więcej rozumieć. Oby starczyło tylko sił, amoże będzie dobrze. Wpołudnie wychodzę, bo Gospodynię ciekawi, co będę jadł na obiad. Robię zakupy: 20 dkg szynki, 25 dkg sera, tyleż masła, 2 kg jabłek, 1 kg gruszek (owoce najtańsze wporcie!) – wszystko za około 250 escudów. Przy okazji usiłuję naprawić torbę (odpadł zamek: proszę przypadkowego rzemieślnika opomoc – pomógł). Od trzeciej do piątej wdomu. Pracuję zpodręcznikiem języka portugalskiego. Opiątej wychodzę, bo Gospodyni sprząta wmieszkaniu. Wcentrum miasta – koło portu – pożar. Oglądam akcję (właściwie jej koniec). Jak przystało na południowców prowadzona jest wtempie Eskimosów! Bez pośpiechu. Za to gapiów – kilkaset. Wszyscy dyskutują. Wporcie chwila zadumy. Ruch statków ogromny. Myśli lecą gdzieś daleko, do swoich... Wdrodze powrotnej wstępuję do kościoła. Ksiądz odprawia mszę świętą. Zkazania nic nie rozumiem. Ksiądz bardzo mocno gestykuluje. Sama msza – jakże różna od naszych. Wkościele sami starsi. Dużo mężczyzn. Credo odmówiono tak, że mury się zatrzęsły. Na słowa „przekażcie sobie znak pokoju” ludzie wzajemnie ściskają sobie ręce – wcałym kościele. Mnie uścisnęło kilkoro. Wzruszyłem się. Komunię rozdaje obok kapłana – świecki wierny. On też oraz jedna niewiasta spożywają hostię zksiędzem ipiją wino.

Wdrodze do domu przekonuję się, że mieszkam niedaleko „dzielnicy miłości”. Przechodzę obok – ale żadnego wrażenia: to daleko odbiega od Francji. Dziewczęta brzydkie, źle ubrane, biedne... Dużo starszych, „krakowskich” pań. Wreszcie kolacja ipisanie listów. Przedtem jeszcze – taśma znagraniem rozmów rodzinnych! Oj, życie, życie ...

21.10.79 (niedziela)

Dziś święto. Pierwsza niedziela na obczyźnie. Samotnie. Ponieważ wczoraj położyłem się spać po jedenastej, trochę dłużej zostaję włóżku – do wpół do dziewiątej. Wogóle – śpię teraz dłużej, niż wkraju. Chyba daje osobie znać już pewne zmęczenie nieustanną uwagą: co to jest, co to znaczy, jak się to nazywa? Noc ostatnia była nadzwyczaj miła: po raz pierwszy śniła się mi Mama. Może dlatego, że wczoraj dużo oNiej myślałem (przed tygodniem odbył się Jej pogrzeb). Śniło mi się, że Mama nie zmarła, atylko spała. Rozmawiałem zNią, była – jak dawniej – pełna troski oinnych. Uśmiechała się, była zadowolona. Mój Boże, już Jej więcej nie zobaczę.

Ojedenastej, po lekcji portugalskiego, ruszam „wmiasto”. Najpierw – do kościoła. Nabożeństwo wkościele „na skale”. Sympatyczny ksiądz. Mówił sporo ojubileuszu miejscowego księdza (25 lat kapłaństwa). Coś niecoś zrozumiałem. Niewiele, niestety, zmodlitw. To inny język. Po mszy świętej – ponieważ nie mam obiadu – wybieram się do Fundacji Gulbenkiana, na drugi koniec miasta. Ale warto było. To duże muzeum. Ale także – centrum kultury (biblioteka, kino). Ponieważ wstęp do muzeum wniedzielę wolny – zwiedzam. Zbiory niezbyt bogate, ale jakże cenne. Największe wrażenie zrobił na mnie bez wątpienia Rembrandt (Portret starca). Obok inny obraz – Atena. Są obrazy Rubensa, Corota, Moneta, Renoira... Dla mnie ważne były jednak obok Rembrandta: Maneta Chłopiec zwiśniami iBurne-Jonesa Wenus (grupa dziewcząt nad sadzawką!).

Wsalach wystaw czasowych – wielka ekspozycja sztuki Macau. Sama sztuka nie zrobiła na mnie większego wrażenia. Ale wrażenie zrobiły tłumy Portugalczyków. To bez przesady – kilka tysięcy ludzi. Wszyscy chodzą po wystawie – najczęściej zrodzinami. Nie tylko po tej zMacau, także ipo głównych zbiorach (zantyku – Fidiasz, nadto kapitalna porcelana chińska...). Co za wspaniały obraz obcowania ze sztuką. Wrócę tu za tydzień, sprawdzę. Może to tylko owo Macau? (Obiad zjadam wbarze – uGulbenkiana). Wsumie niedziela bardzo udana. Choć na koniec pobłądziłem. Na szczęście miałem mapę. Ale wszystko to zmęczyło mnie.

22.10.79 (poniedziałek)

Rankiem – przygotowałem projekt zajęć. Jadę ztym do ambasady. Przedstawiam p. Spyrze. Obiecuje na jutro przygotować tłumaczenie ipowielić w30 egzemplarzach.

Wpołudnie obiad wstołówce pracowniczej. Po obiedzie przychodzi mi do głowy pomysł przygotowania wprzyszłości książki oliteraturze polskiej dla cudzoziemców. Wczęści pierwszej tej książki należałoby nakreślić obraz naszej literatury (ale nie poprzez prądy, lecz ludzi). Zatem: 1. Klasycy literatury polskiej; 2. Pisarze symbolizmu; 3. Twórcy współcześni. Część druga obejmowałaby bibliografię wskazującą antologie, podręczniki, teksty, opracowania (wobcych językach). Może kiedyś zrobię to. Na razie warto pamiętać. To wszystko.

Po południu iwieczorem – intensywnie uczę się języka portugalskiego. Przez dwie – trzy godziny pomaga mi mały Tiago.

23.10.79 (wtorek)

Znowu dzień wypełniony pracą. Chociaż właściwie zajęć jeszcze nie rozpocząłem. Rankiem chwilę rozmawiałem zGosposią. Idzie „jak po grudzie”. Ale trzeba próbować. Potem jadę do Biblioteki Narodowej. Chcę się rozeznać wjej działaniu. Udaje się. Było trochę – jak zazwyczaj – kłopotów zodźwiernym. Wkatalogu iwczytelni podglądam innych. Panują tu zupełnie inne zwyczaje, niż wKrakowie. Wkatalogu wypełnia się własny rewers – zbiorczy. Urzędniczka rozpisuje go na pojedyncze – magazynowe. Ztym wszystkim idzie się do czytelni. Tu urzędniczka daje numer (oznaczenia kombinowane – miałem 01, są B3, G10...) iwrzuca rewersy do otworu. Pocztą pneumatyczną trafiają do odpowiednich magazynów. Za ok. 15 min. – książki mam na stole (przynosi je bibliotekarka). Ruch wbibliotece znikomy. Księgozbiór wydaje się ubogi. Podstawowy jeszcze gorszy. Czytam irobię notatki zLimy (Stosunki polsko-portugalskie). Poloników prawie nie ma żadnych!

Po obiedzie – otrzeciej – jadę do ambasady po odbiór powielonych ogłoszeń ozajęciach (zamiast trzydziestu dostaję pięć). Przy okazji rozmawiam zIsekretarzem ambasady, p. Spyrą. Proponuję mu, aby wykorzystać wdziałalności kulturalnej ambasady zbiory Raczyńskiego zPoznania. „Odbija piłeczkę” proponując mi, aby zainteresować tymi zbiorami Fundację Gulbenkiana. Muszę wykorzystać Janka M[ichalika] do sprawdzenia, co tam jest.

Wieczorem znowu nauka. Ciężko. Ale co zrobić. Zachciało mi się. Co tam robią moi najdrożsi? Dzieci pewno już śpią. Maja chyba czyta. Musi im być ciężko. Oby tylko nie chorowali. Boję się tego. Może dziś dostali mój pierwszy list?

24.10. 79 (środa)

Wreszcie dzień normalnej pracy. Rankiem – po śniadaniu igodzinnej porcji nauki języka – jadę do Instytutu, aby wywiesić ogłoszenia olektoracie. Bez większych kłopotów dogaduję się zsekretarką. Ona wywiesi ogłoszenie koło Instytutu, ja zaś przy wejściu na Fakultet, atakże – wgmachu głównym (na tablicy rektorskiej, obok której przechodzą studenci dla dokonania wpisu). Trochę to przykre uczucie, ale co zrobić. Mam mieć dwie grupy: zjedną zajęcia wponiedziałek iczwartek (od dziewiętnastej do dwudziestej pierwszej), zdrugą we wtorek iczwartek (od trzynastej do piętnastej). Zobaczymy ilu się wpisze. Oby choć kilku!

Po tym „urzędowaniu” idę do Biblioteki Narodowej. Siedzę tu aż do dziewiętnastej – czytam historię literatury portugalskiej. Rozumiem coraz więcej. Robię notatki. Może przydadzą się wKrakowie? Przygotowałem przy okazji bibliografię podstawowych opracowań. Staram się podchodzić do sprawy metodycznie. Oby choć jedną rzecz zrobić według planu.

WBibliotece przychodzą mi do głowy coraz nowe pomysły: opracować skrypt-podręcznik zliteratury portugalskiej dla polskich studentów (stąd szczegółowe notatki). Wten sam sposób zebrać notatki do zarysu literatury polskiej dla cudzoziemców. Przygotować materiały do biografii Camõesa (wserii: „Ludzie żywi”?). Niechby był jakiś pożytek ztego wyjazdu. Co ztego wyjdzie? Zobaczymy. Na razie mam wielką ochotę do pracy.

25.10.79 (czwartek)

Już dziesięć dni poza domem. Wieści żadnych – bo iskąd? Może wprzyszłym tygodniu? Smutno. Tym bardziej że wiem dawno, iż pobyt tu mój potrwa jeszcze długo: ok. 230 dni (do połowy czerwca). Dopiero stąd widzę, jak bardzo związany jestem zrodziną. Brak mi Maji, brak dzieci...

Dziś prawie cały dzień wBibliotece. Łącznie – 9 godzin. Tylko praca pomaga wprzetrwaniu. Pracuję od rana do późnej nocy. Ale wnocy – wracam wsnach do kraju. To spotkanie zMamą, to zDominikiem iDagą dokuczamy Maji... Przykre są przebudzenia. Ale wracam do Biblioteki. Zabrałem się do literatury portugalskiej. Dziś „przekopałem się” przez wiek XVI. Sporo. Przeglądnąłem starannie jeden podręcznik (dla szkół średnich – bardzo dobry). Sporo notuję. Wiele rozumiem. Pracuję ze słownikiem (przemycam go do czytelni wkieszeni – nie wolno bowiem przynosić ze sobą książek do Biblioteki, atutaj brak słownika portugalsko-polskiego).

Wkatalogu ogarnia mnie prawdziwe przygnębienie. Prócz Sienkiewicza (Trylogia z1900 iQuo vadis – jeden egzemplarz!) – nic. Zupełna próżnia. Mickiewicz – 2 wyd. pol. (wojenne) Pana Tadeusza ifrancuski przekład Odprawy posłów greckich. Ani jednego studium oMickiewiczu, oSienkiewiczu, oliteraturze polskiej. Czemu nasze biblioteki nie dbają owymianę, czemu wydawcy nie proponują swoich książek bibliotece „narodowej”? Wydawnictwo Literackie zKrakowa wydaje tzw. serię „iberyjską”, ale jego dyrektor wliście do ambasady ani słowem nie wspomina opropozycjach dla Portugalii. Ile tu do zrobienia! Zaczynać trzeba właściwie od zera. Boję się wtej sytuacji ozgłoszenia na lektorat. Tym bardziej, że sekretarka skrzętnie ukryła ogłoszenie (na samym dole tablicy ogłoszeń, tuż nad ziemią). Trzeba przepisać na maszynie irozlepić gdzie popadnie. Inaczej nic ztego nie wyjdzie.

WBibliotece powoli krystalizują się kolejne pomysły. Azatem: trzeba przygotować dla serii Biblioteki Narodowej Luzjady Camõesa. To nie będzie wymagać głębokich studiów. Wystarczy dobre krytyczne wydanie portugalskie iksiążka oCamõesu. Luzjady nie były wydawane od czasów Trzeszczkowskiej. Poza tym – przydałby się skrypt oliteraturze portugalskiej. No, ioczywiście – oliteraturze polskiej. Wponiedziałek muszę pójść do „Ministerstwa Kultury”. Mają tygodniowe programy życia kulturalnego wPortugalii. Świetna rzecz. Znajduję ogłoszenie, że wdniach od 9 do 11 listopada będzie wLizbonie Ionesco. Może uda mi się odnaleźć miejsce jego spotkań?

26.10.79 (piątek)

Prawdę powiedział kiedyś Einstein, że czas jest względny. Ojakże względny! Przecież upłynęło ledwie jedenaście dni od czasu mojego wyjazdu zKrakowa, awydaje mi się, że to już kilka miesięcy! Ile wciągu tych dni wydarzyło się spraw. Takiego okresu wżyciu jeszcze nie przechodziłem. Bo to przecież – cały wrzesień siedziałem przy biurku nad pracą [habilitacyjną] (ponad 500 stron!). Równocześnie przygotowywałem się do wyjazdu. Odbyło się zebranie „Ruchu Literackiego” połączone zprzekazaniem redakcji. Później – śmierć Mamy ipogrzeb. Zaraz potem wyjazd. Atu: codziennie tyle nowych spraw, że dziw bierze, iż temu można podołać. Ale zostawmy to...

Dziś normalny dzień pracy. WBibliotece rankiem małe nieporozumienie (urzędniczka źle wypełniła rewersy, dali mi inne książki. Zdenerwowałem się. Już miałem wyjść, ale wkońcu pomogła jakaś pani znająca francuski). Boże, kiedy będę wreszcie ich rozumiał? Czy nastąpi to kiedyś? Nie wiem. Czytać chyba się nauczę. Ale mówić chyba nigdy?

Wbudynku Fakultetu Humanistycznego (także uprawników) zawiesiłem ogłoszenia olektoracie (rankiem napisałem je na maszynie). Przykre to uczucie. Trochę przypomina pracę agitatora politycznego (są tacy przy stacji metra). Ale muszę walczyć. Oby było choć czterech studentów! Zrobiłem wszystko co można. Teraz zobaczę – za około dwa tygodnie. WBibliotece przerobiłem dwa wieki literatury portugalskiej: XVII iXVIII. Twórczość Portugalczyków ztego okresu zdaje się przypominać literaturę polską. Można tu wskazać inaszego Sępa Szarzyńskiego, iTwardowskiego...

Wprzerwie przeglądnąłem potężne (bodaj 15 tomów) wydawnictwo francuskie pt. „Humanité”: odorobku kulturalnym, artystycznym inaukowym ludzkości. Smutno mi się zrobiło. Nazwiska polskiego tu nie uświadczysz. Gorzej: popatrzyłem na dział astronomii: Kopernik. Króciutka wzmianka! Charakterystyczne, że została przygotowana na „nie”. Azatem – nie było rewolucji kopernikańskiej, Kopernik nie dowiódł, Kopernik nie wywarł wpływu... Nie ma reprodukcji wizerunku Kopernika. Ale za to jest cała masa portretów trzecio- iczwartorzędnych uczonych niemieckich czy francuskich.

Wieczorem kolacja. Gosposia to bardzo przyzwoita niewiasta. Kolejny raz podaje mi miskę gorącej zupy. Sympatyczna. Wczoraj rozmawiałem zjej synem – dobrze mówi po francusku (urzędnik). Uczciwi ludzie. Cieszę się, że tu trafiłem. Mogło być przecież gorzej.

27.10.79 (sobota)

Nie zawsze pięciodniowy tydzień pracy jest dobry. Dla mnie na przykład jest to marnowanie czasu. Biblioteki zamknięte, uczelnia też. Trzeba siedzieć wdomu. Ale dziś nie siedziałem. Wczoraj zadzwoniła do mnie Polka, która mieszka wAglès pod Lizboną. Jest stypendystką zWrocławia. Chciała się spotkać (mieszka ucórki mojej Gosposi). Ojedenastej spotkaliśmy się na pl. Pombala. Przegadaliśmy prawie cztery godziny. Dziewczyna nieco zagubiona. Dostała stypendium, ale żadnego programu – prócz nakazu uczęszczania na kurs języka portugalskiego (uczelnia opłaca ten kurs!). Podsunąłem jej pomysł, aby zajęła się recepcją Sienkiewicza, apotem Edwardem Porębowiczem. Ja itak chyba nie będę miał czasu na Porębowicza. Aczłowiek ten zasługuje na monografię. Przyjechała wtydzień po mnie. Na lotnisku czekał na nią samochód zambasady. Zawieźli ją wprost do mieszkania. Widać, że moja rozmowa zp. Spyrą – iż nikt zambasady nie czekał na mnie na lotnisku – nie poszła na marne...

Dziś sporo godzin nauki języka. Idzie coraz lepiej. Wmieście czuć coraz bardziej wybory. To odrębna sprawa. Życie polityczne bardzo tu ożywione. Ludzie nagminnie czytają gazety. Dziś na pl. Pombala odbył się wielki wiec Aliance de Direita – ugrupowania prawicy icentrum. Podobno mogą przejąć władzę. Dość cicho wradio osocjalistach ikomunistach. Podobnie wprasie. Walka trwa. Żywe są tu nadal sympatie Salazarowskie ikolonialne (wubiegłą niedzielę – wielka wystawa zMacau, teraz odbyła się wizyta prezydenta Wysp św. Tomasza iGwinei-Bissau, októrej szeroko piszą wdziennikach!).

28.10.79 (niedziela)

Dziś najgorszy dzień tygodnia. No bo co można robić wniedzielę? Jest to wszak dzień rodzinny. Atu samotność wyłazi zkażdego kąta. Na ulicach pełno rodzin. Jak widzę uśmiechnięte dzieci irodziców mam ochotę rzucić to wszystko ijechać do swoich. Boże, jakże ja się przywiązałem do rodziny! Nie widzę życia poza nią. Dopiero teraz sobie to uświadamiam. Tam nie było czasu. Tam nigdy nie ma czasu. Aprzecież trzeba znaleźć czas. Trzeba go dać więcej iżonie, idzieciom. Jednak nie można być takim egoistą. Po powrocie niedziele iświęta muszę koniecznie wyłączyć zpracy iwcałości poświęcić je dla rodziny. Teraz to widzę jasno. Nie pomogą tu wyrzuty sumienia. Trzeba po prostu zmienić styl życia po powrocie. To będzie przynajmniej jeden pożytek ztego wyjazdu.

Przez pięć godzin włóczyłem się po mieście. Zrobiłem trochę zdjęć („doszedłem” do pomnika ofiar Iwojny!). Zwiedziłem kilka kościołów. Smutne iswoiste zarazem to pomniki niegdysiejszej potęgi. Na zewnątrz – niczym nie różnią się od klasycznych domów. Wewnątrz – wręcz kapią od złota. Barok tutejszy robi przygnębiające wrażenie. Wyraźnie odbiega od naszego, nasz dużo lżejszy. Byłem wkościele-muzeum Trynidade. To pierwszy kościół jezuicki wPortugalii (wybudowany w1596). Zdaje się być kwintesencją jezuityzmu: marmury, alabastry, złoto, srebro... Relikwie świętych, święci jezuiccy wołtarzu głównym. Aprzy tym jakaś oschłość, ziąb. To nie jest kościół do modlitwy. To jest miejsce wystawy potęgi imocy zakonu.

Wielkie wrażenie zrobiły na mnie ruiny Carême – gotyckiej świątyni. To piękno może urzec. Gotyk południowy. Jasny, kamienny. Tę świątynię ludzie budowali nie dla siebie, ale dla Boga.

Wcichych zakątkach miasta kina zfilmami porno. Pełno ludzi. Teatry nieczynne. Przynajmniej nie znalazłem jeszcze takiego. Wbudynkach teatralnych – kina zrepertuarem pornograficznym. Na pierwszy rzut oka dość powierzchowna to kultura. Ale to może tylko pierwsze wrażenie?

29.10.79 (poniedziałek)

Wreszcie normalny dzień pracy. Rankiem wysłałem list do Maji (znalazłem dziś urząd pocztowy niedaleko domu, nie będę musiał chodzić aż na Praça do Comerçio). Później jadę do Biblioteki. Tu uśmiechnęło się do mnie szczęście. Wreszcie coś! Okazuje się, że wBibliotece są trzy tłumaczenia Luzjad Camõesa: z1790, 1880 i1890. Nadto – jest rękopis tłumaczenia niewydanego (z1880 roku). Rzeczy te są wczytelni rękopisów. Na razie cieszę się zfaktu znalezienia informacji. Zrobię sobie ksero zTrzeszczkowskiej (1890) ibędę mógł tutaj pisać nie tylko wstęp, ale ikomentarz do wydania dla BN! Ponieważ żelazo trzeba kuć póki gorące, natychmiast napisałem listy: pierwszy – do prof. Stanisława Grzeszczuka, dyrektora Biblioteki Jagiellońskiej, zprośbą oksero artykułu Strzałkowej orecepcji Camõesa wPolsce, atakże oksero fragmentów rozprawy Gumowskiego ozbiorach Raczyńskiego (to dla Fundacji Gulbenkiana). Nadto orozważenie możliwości nawiązania współpracy Biblioteki Jagiellońskiej ztutejszą Biblioteką Narodową. Drugi list wysłałem do dyrektora krakowskiego oddziału Ossolineum, Augustyna Bialica – zpropozycją przygotowania Luzjad dla serii wydawniczej „Biblioteka Narodowa”. Bardzo bym chciał, żeby się udało. Mógłbym wten sposób do wakacji wygotować całą rzecz! Radość była tak duża, że ostatecznie niewiele zrobiłem. Zresztą trzeba było wyjść zBiblioteki owpół do szóstej, bo zrobiło się zimno, asweter zostawiłem wdomu. Poza tym trzeba było zrobić zakupy. Kupiłem – serek, masło, mleko, 25 dkg kiełbasy iproszek OMO (wydałem 180 escudów). Wdomu Gosposia pyta, co zpraniem. Odpowiadam, że będę prał wniedzielę. Nie mam pieniędzy, żeby jej płacić dodatkowo!

30.10.79 (wtorek)

Dzień bez historii. Rankiem wysłałem trzy listy: do prof. Grzeszczuka, do dyrektora Bialica ido Polonicum wWarszawie (prośba opodręczniki). Następnie pojechałem do Biblioteki. Tutaj – do dwudziestej. Czytałem Historię literatury portugalskiej – epoka romantyzmu: dość uboga! Dopiero wtzw. II okresie romantyzmu (1875–1900) pojawiają się ciekawi twórcy. Wpierwszym rzędzie Quental! Innymi zajmę się jutro.

Trochę otuchy: zdnia na dzień widzę, że coraz lepiej idzie mi lektura. Są fragmenty do pół strony, kiedy nie muszę sięgać po słownik! Jeszcze tak kilka tygodni ipowinno być dobrze?! Gdyby tak szło, to może zwiosną podjąłbym się wykładów po portugalsku? Zobaczymy. Jutro zebranie instytutu. Boję się trochę. Ciągle nie mam wieści zdomu. Ajuż list powinien nadejść. Może jutro?

31.10.79 (środa)

Cały dzień upływa mi na sprawach związanych zorganizacją lektoratu. Rankiem jadę na Uniwersytet, żeby się dowiedzieć, czy zgłosili się już jacyś studenci na lektorat. Ogłoszeń nikt nie zerwał! Sekretarka uspokaja mnie, że wpisy na zajęcia rozpoczną się dopiero drugiego listopada, awłaściwie – piątego. Do końca października były wpisy ogólne – wrektoracie (to dwa stopnie wpisu!).

Po trzech godzinach pracy wBibliotece, wpołudnie przyszła Barbara zWrocławia. Załatwiłem jej na ten tydzień możliwość stołowania się wBibliotece Narodowej (kosztowało ją to paczkę „Marlboro” – dla wpuszczającego). Po obiedzie ucięliśmy sobie pogawędkę. Ma 10-miesięczną córkę, męża lekarza. Ale zdecydowała się jechać do Lizbony, mając przed sobą perspektywę objęcia funkcji lektorki języka portugalskiego na Uniwersytecie Wrocławskim. Sytuacja tam podobna do tej na UJ. Chcą otworzyć lektorat portugalski.

Otrzeciej po południu (awłaściwie o 14:30) – na Fakultecie zostało zwołane zebranie Instytutu! Boję się. Zebranie zaczyna się z40-minutowym opóźnieniem. Pomaga mi trochę sekretarka. Poznaję jedną zpracownic. Ta przyprowadza koleżankę. Chwila rozmowy (po francusku) – sympatycznie. Przedstawiam się dwóm młodym panom. Jeden, owszem, sympatyczny (brodacz). Drugi mniej. Przed rozpoczęciem zebrania podchodzę do pani profesor Mateus. Przedstawiam się. Ito wszystko. Ni słowa więcej. Siadam isiedzę trzy ipół godziny. Dopiero po pół godzinie przyszedł prof. Cintra – podszedł do mnie, powiedział, że nie muszę siedzieć, ale ja postanowiłem zostać. Dyskusje pachną średniowieczem! Dysputy to, anie dyskusje. Ustalają harmonogram zajęć naukowych, trochę mówią oharmonogramie dydaktycznym. Najwięcej osposobach postępowania ze studentami (dyscyplina zajęć, formy egzekwowania wiadomości, testy...). Około dziewiętnastej wychodzę. Żegnam się zkilkoma osobami (zamieniam kilka słów zprof. Cintrą).

Wdomu – kolacja. Nie ma listu! Jutro Święto Zmarłych. Myślę oMamie, odomu. Smutno.

1.11.79 (czwartek)

Dzień Wszystkich Świętych. Szczególny to dzień. Wracamy pamięcią do tych, którzy byli znami: dawniej, niedawno, wczoraj jeszcze... Byli. Dziś odwiedzamy ich groby, czcimy ich pamięć. Iwgeście tym jest zpewnością trochę zadośćuczynienia tym, którzy żyli, którzy dali nam życie, którzy nas wychowali, dali nam wiedzę... Ale jest też iswoista próba zmierzenia się ztym, co stanowi odwieczną igłówną tajemnicę istnienia: ze śmiercią. Pragniemy podtrzymać życie tamtych, którzy odeszli. Jest wtym wszystkim zapewne iłut nadziei – na to, że kiedyś na nasz grób przyjdzie ktoś nam bliski iwspomni nas...

Piszę te słowa ze szczególnym spokojem, choć dzień nie był wcale spokojny. Powracała wciąż myśl oMamie; otej kobiecie, która wżyciu swym nade wszystko ukochała pracę itroskę oinnych. Pracowała zawsze. Nie tylko wtedy, gdy była zdrowa. Także iwtedy, gdy chorowała. Jak długo pamiętam Jej postać, zawsze widzę Ją przy pracy. Przy kuchni, wogrodzie, przy kopaniu ziemniaków, przy noszeniu wpłachcie karmy dla krów... Wpóźniejszym wieku zawsze była obarczona gromadą wnuków. Ale ta pracowita – wtym najlepszym znaczeniu tego słowa! – kobieta miała czas na zajęcie się innymi. Troszczyła się odzieci, ownuki. Powtarzała nam: pieniędzy wam nie dam, weźcie na drogę życia szacunek do pracy imądrość życia. O, bo to była mądra Matka. Wiedziała, jak wychowywać. Wiedziała też, że dzieci potrzebują ciepła. Toteż można Jej było powiedzieć wszystko. Na wszystko znalazła radę.

Ostatnia moja szczera idługa rozmowa zMamą odbyła się wczerwcu. Powiedziała mi wtedy: dziecko, bądź wiernym sobie iswoim. Masz dobrą żonę, udane dzieci. Bądź dla nich dobry.

Ostatnie spotkanie odbyło się na dziesięć dni przed Jej śmiercią. Żegnaliśmy się długo. Ja wierzyłem, że jeszcze Ją zobaczę. Ale Ona wiedziała, że było to nasze ostatnie spotkanie. Uścisnęła mnie mocniej jak kiedy indziej ...

Chciałem dziś uczcić Jej pamięć na cmentarzu tutejszym. Poszedłem na cmentarz św. Jana. Długo nie mogłem ochłonąć zprzerażenia. Boże, to jest cmentarz?! Uliczki białych kapliczek. Zza bramy każdej z nich widnieje stos przykrytych kapami trumien. Przychodzą krewni – robią porządki! Czyszczą owe kapy, zamiatają, dają kwiaty... Wdalszych partiach cmentarza – groby zlat ostatnich – ziemne. Numery, numery, numery ... Tu iówdzie kwiaty. Wszędzie zapadające się dziury – to ziemia zabiera swoją daninę. Wreszcie trzecie miejsce: ogromne aleje murów. Wielopiętrowych. Wmurach tych maleńkie dziury, zamykane na klucz. Awtych wnękach – prochy zmarłych wurnach. Tysiące tych ściennych grobów. Ale największe wrażenie zrobiły na mnie nawet nie owe uliczne kaplice iścienne groby, ile... ludzie. Zachowują się na cmentarzu jak na placu targowym. Głośno rozmawiają, śmieją się, palą papierosy. Przekupnie chodzą po alejach isprzedają świece. Ludzie zajęci są przede wszystkim porządkami. Na dobrą sprawę nie widać nigdzie smutku (tylko jedna starsza kobieta głośno opłakiwała syna). Wszędzie na pomnikach widnieją napisy: Niech odpoczywa wpokoju. Ale ci, co tu przyszli, nie dają tym zmarłym spokoju wdniu ich święta. Wygląda na to, że wizytę na cmentarzu traktują jak obowiązek. Dużo ludzi nie wie, gdzie są groby ich bliskich. Zkarteczkami wręku (zadministracji!) szukają numeru grobu...

Po czarnych, dla nas – żałobnych strojach, których pełno na ulicy, sądziłem, że ci ludzie głęboko przeżywają tajemnicę śmierci. Ale nie. Wcentrum cmentarza wznieśli potężne krematorium. Jest nieczynne. Wprzebudowie. Ponieważ szły tam tłumy, poszedłem ija. Straszne. Rodzice prowadzą tu swoje dzieci ipokazują to straszne miejsce jako ciekawostkę... Czyżby nie myśleli? Może nie chcą. Spieszą się. Żyją dniem dzisiejszym. Itylko dniem dzisiejszym. Amoże myślą, ale inaczej. Na swój sposób. Bardziej prosty, naturalny. Kiedy widziałem kobiety zprzejęciem zabierające się do sprzątania kapliczek czy obcinania kap, miałem wrażenie, że trumny, októre się ocierają, są dla nich sprzętem podobnym do łoża, stołu... Może wtym tkwi tajemnica ich rozumienia śmierci?

Rozgwar, pełne życie weszło dziś na portugalskie cmentarze. Nie znalazłem tu miejsca dla siebie. Nie mogłem się skupić. Poszedłem przed siebie. Trafiłem do głośnej dzielnicy Alfama. Wszedłem tu na chwilę – życie toczyło się normalnie. Na wąziutkich uliczkach przewieszone sznury, ana nich pranie (wszędzie kapie). Dookoła bary, restauracyjki, kawiarnie. Nagle zobaczyłem potężny barokowy kościół. To – jak się zmapy okazało – kościół św. Ignacego. Zamknięty. Ale widać, że jeden zwielu świadków niegdysiejszej chwały – stoi dziś jeśli nie wruinie, to wcichym zapomnieniu. Na mapie odnajduję kościół Matki Bożej. Podchodzę. Okazuje się, że jest to muzeum. Kościół ikonwent na zewnątrz bardzo ubogie, wewnątrz kapią od złota. Nie mogłem. Wyszedłem. Może wrócę. Wreszcie widzę jakiś otwarty kościół. Nie – to nie kościół. To monumentalny Panteon Narodowy. Wchodzę. Pierwszy grobowiec – Vasco da Gamy. Dalej – Henryka Żeglarza, Camõesa. Azatem znalazłem! Wbocznej sali – poetów – grobowiec Almeidy Garretta, największego bez wątpienia dramaturga ipoety portugalskiego epoki romantyzmu. Pojawia się nagle przewodnik, który wiezie mnie na szczyt mauzoleum. Widok niezbyt ciekawy. Wjednej zdolnych sal przewodnik pokazuje mi kryptę, wktórej wieczny spoczynek znaleźli prezydenci Portugalii. Odnajduję tu nagrobek Teofila Bragi, prezydenta Portugalii, azarazem – wybitnego historyka literatury portugalskiej! Jak powiada przewodnik, Salazar pochowany został wCoimbrze. Daję mu 10 escudów iwracam do krypty odkrywców. Dziwne. Dziś święto zmarłych. Atu, wPanteonie, na grobach największych Portugalczyków, ani jednego kwiatka, ani jednej świeczki. Tylko chłód muzeum. Icisza przerywana ściszonymi rozmowami nielicznych turystów.

Po wyjściu zPanteonu błądzę po nadbrzeżnej dzielnicy. Docieram do katedry. Wreszcie świątynia przypominająca Europę. Wchodzę. Jakiś gotyk południowy, zelementami stylu orientalnego. Cisza, mrok. Mury. Krzyżowe sklepienia. Jest ijeden witraż (bodaj pierwszy, jaki zauważyłem wkościołach Lizbony!). Odpoczywam. Nabieram sił. Ajednak ludzie ci zbudowali kiedyś coś pięknego! Powoli wracam do śródmieścia. Na Praça do Comerçio – jak zawsze tłumy przekupniów iżebraków (choć dziś przede wszystkim poszli oni wokolice cmentarzy), spotkania zakochanych, tłumy spacerowiczów... Po prostu normalny dzień. Dla nich tak. Ale dla mnie? To dzień święty! Dzień pamięci ... Jak wiele nas różni. Historio – Matko coś uczyniła znami, Europejczykami?!!

2.11.79 (piątek)

Ciągle nie mam listu zdomu. Abyłem prawie pewien, że dziś będzie już na pewno. Przecież to już blisko trzy tygodnie od mojego tu przyjazdu. Ido tego – poczta lotnicza! Nie wiem, co się dzieje. Dziś nie spałem od czwartej nad ranem (to już druga noc taka – zrzędu). Przychodzą najgorsze myśli – że się coś stało, że chorują dzieci... O, jak ciężkie są te godziny! Dziś wstałem osiódmej (co tu jest bardzo wcześnie!). Wziąłem zkuchni dwie stare bułki (Gospodyni wyszła do sklepu po świeże pieczywo), zostawiłem 5 escudów, zjadłem śniadanie iwyniosłem się. Nie mogę siedzieć wdomu. Wtłumie łatwiej zapomnieć. Tu wszystko mi przypomina dom, Maję, dzieci. Ita skarbonka – globusik (Boże, jaki to świetny był pomysł moich dzieci: Dagmary iDominika!), atakże zdjęcia (dwa, rodzinne, stoją na szafie).

Od dziewiątej wBibliotece. Zgodnie zplanem zabrałem się do pisania „Wstępu” [do Złotej legendy chłopów polskich]. ZBiblioteki wyszedłem odwudziestej trzydzieści. Napisałem dziewięć stron. Wydaje mi się, że dobrze. Ale jestem bardzo zmęczony. Zjadłem dwie bułki zserem, popiłem herbatą isiadłem do biurka, żeby popracować nad językiem. Ale na dobrą sprawę nie mam ani siły, ani ochoty. Puściłem sobie taśmę z„Czerwonymi Gitarami” (pierwszy raz od przyjazdu). Zapachniało mi domem. Ijak tu myśleć oportugalskim!

Gosposia oświadczyła mi, że dzwoniła na uniwersytet wsprawie moich poborów (ta dba oswoje!). Mam dostać wponiedziałek. Awe środę mówili, że dopiero dwudziestego czwartego listopada. Pojadę wponiedziałek. Zobaczymy.

3.11.79 (sobota)

Dziś od rana zabrałem się za siebie. Najpierw wczasie nieobecności Gosposi: kąpiel. Po jej przyjściu – „wielkie” pranie. To sprawa tylko na pozór prosta. Szczególnie, gdy się robi to po raz pierwszy ukogoś, nie usiebie wdomu. Ale trzeba było zabrać się do roboty. Prałem blisko godzinę: cztery koszule ibieliznę osobistą. Jakoś poszło. Nawet niezgorzej. Gosposia kilkakrotnie „podpowiadała” mi: ato przewrócić skarpety, ato przewrócić koszulę... Ale wkońcu udało się.

Po praniu ijednej godzinie pracy własnej idę na zakupy: kilogram jabłek, kilogram pomarańczy, trzy piwa. Zjadam obiad (dwie bułki zszynką ipiwo) iwybieram się na miasto. Robię zdjęcia pomników. Ale przede wszystkim patrzę na ludzi. Ile tu jeszcze nędzy. Na każdej ulicy, przy każdym rogu – żebracy. Jedni po prostu wyciągają rękę, inni mają coś wrodzaju skarbonek. Dużo ludzi nieszczęśliwych. Kaleki: bez nóg, po chorobie Heine Medina, nieszczęśnicy zjakimiś guzami... Wszyscy starają się pokazać jak najbardziej swoje nieszczęście, odkryć je. Najwięcej jednak niewidomych, zbiałymi laskami. Są starzy, wwieku dojrzałym, ale idzieci. To już nie folklor wielkomiejski, to poważny problem społeczny.

Niedaleko od żebraków stoją czyściciele butów (całe gromady, głównie wcentrum, wtym dzieci!), sprzedawcy pieczonych kasztanów, handlarze starzyzną. Handluje się tu wszystkim! Kilka starych książek, parę rupieci... Byle przeżyć. Przechodnie dają niewiele. Najwięcej ci, co sami doświadczyli nieszczęścia.

4.11.79 (niedziela)

Dziś urodziny Dagusi. Ma dwanaście lat! Już dwanaście! Prawie cały dzień upływa mi wokół spraw rodziny. Wszak to trzecia niedziela wLizbonie. Po kawie (zapomniałem kupić bułek, prosiłem Gosposię, dałem jej nawet pieniądze, ale ona też tego nie zrobiła!) idę do kościoła. Dziś modlę się u„Aniołów”. Kościółek XVIII-wieczny. Mały. Ale za to bogato zdobiony wewnątrz. Ludzi dużo. Ksiądz mówi przede wszystkim onarkotykach iwyborach (przeciw partiom ateistycznym!). Bardzo ładnie śpiewa pieśni młoda dziewczyna (chłopak przygrywał jej na gitarze). Później spieszę do Alfamy ina górujący nad całą Lizboną Zamek św. Jerzego. To dzielnica niezwykła: wąziutkie uliczki, wszędzie bary irestauracyjki. Życie toczy się na ulicy. Chyba nie wybrałbym się tu wieczorem. Zamek – to ruiny. Awnich – minizwierzyniec (ptaki wklatkach).

Wmałej restauracyjce wAlfamie zjadłem obiad – przecież na dobrą sprawę bez obiadu jestem od środy (wpiątek byłem wstołówce – ale była obrzydliwa peixe’a). Zamówiłem sobie zupę (caldo verde) icosindo portuquese. Do tego lampka wina. Porcja jedzenia ogromna: było tu wszystko: ziemniaki, ryż, gotowana kapusta, kawałki wieprzowiny (golonko), kawałki kiełbasy, jakaś czarna kiszka... Za te smakołyki zapłaciłem prawie 150 escudów. Niby dużo, ale właściwie to nie (wPolsce byłoby to – proporcjonalnie do moich zarobków – 50 zł!!). Wczasie tej wyprawy podjąłem decyzję, że jadę do domu na święta Bożego Narodzenia. Na całe trzy tygodnie. Inaczej nie można. Na Wielkanoc przyjechałaby Maja. Tylko tak można sprawę załatwić. Piszę zaraz do Maji. Może jutro będzie wreszcie jakiś list?!

5.11.79 (poniedziałek)

Dziś od rana spodziewałem się listu. Właściwie to zaczęło się wcześniej. Przebudziłem się nocą, owpół do drugiej inie zasnąłem aż dopiero gdzieś koło wpół do siódmej (spałem do ósmej). Zbyt wielkie wrażenie wywarła na mnie decyzja wyjazdu na święta (list do Maji!). Niestety, listu się nie doczekałem. Nie pomógł nawet pająk, którego odkryłem wBibliotece (pierwszy raz myślałem otym, że sprawdzi się powiedzenie Maji opająku!). Zrana poszedłem do Instytutu ido p. Fatimy – po pieniądze. Nici ztego. Dostanę dopiero dwudziestego czwartego listopada. Wcześniej, dziewiętnastego, mam jeszcze coś podpisać. Ale wizyta była bardzo owocna. Okazuje się, że mam dostać podwójną pensję za grudzień! To opłata mojego przejazdu do domu! Jestem szczęśliwy. Nadto – pieniądze te mam dostać przed dwudziestym grudnia. Czyli będę mógł je wziąć ze sobą.

WInstytucie nic nowego. Wpisy dopiero we czwartek. Zajęcia mam rozpocząć dopiero piętnastego. Prosiłem sekretarkę owywieszenie ogłoszenia. Zobaczę jutro. Podobno kilka osób pytało olektorat.

WBibliotece niedługo. Strasznie opornie idzie mi ten „Wstęp” do Legendy. Ale może jutro skończę pierwszą wersję?

Wysłałem list do domu – znaczki wybierałem dla Dominika. Może się mu spodobają. Wracając zpoczty odkryłem uliczkę [ze sklepami] upominków izabawek dla dzieci. Pójdę tam, gdy będę miał forsę. Po dwudziestym czwartym.

Wieczorem – przygotowałem dwie lekcje języka polskiego (do powielenia), napisałem podanie do ambasadora o7 tys. esc. pożyczki iprzepisałem podanie odofinansowanie. Zobaczymy, jaki będzie skutek. Może chwyci?!

6.11.79 (wtorek)

Rano wambasadzie. Złożyłem pismo wsprawie dofinansowania. Także podanie do ambasadora o7 tys. pożyczki (komorne). Wreszcie – dwie pierwsze lekcje do powielenia. Rozmawiałem zp. Spyrą wsprawie książek dla prof. Widłaka [dyrektora Instytutu Filologii Romańskiej na UJ]: rzecz można załatwić poprzez Instytut Kultury Portugalskiej (prześlą ok. 400–500 książek – potrzebne pismo!).

Wambasadzie zostaje mi podrzucony młody człowiek. Przedstawia się jako Jerzy P. – ksiądz zakonny – werbista. Przyjechał do Portugalii uczyć się języka. Następnie ma udać się do Angoli. Postawił kawę ilampkę brandy. Dziwny trochę ksiądz. Zobaczymy. Po popołudniu wBibliotece. Do wpół do dziewiątej. Zbliżam się do końca „Wstępu”. Zdaje się, że coś ztego będzie.

Wnocy koszmar – nie śpię od wpół do drugiej do wpół do siódmej. Bezustannie myślę odomu idzieciach. Listu nie ma. Chodzę cały dzień rozdrażniony.

7.11.79 (środa)

Dzień niezwykły. Chyba więcej się nie powtórzy. Bogaty. Ajakże. Najpierw noc: znowu nie spałem co najmniej dwie godziny. Później śniły mi się jakieś koszmary, trupy (to obsesja od czasu Święta Zmarłych!)... Ale wszystko się sprawdza.

Jadę do ambasady – po obiecane pieniądze (pożyczkę!). Ico? Zostaje mi odmówiona! Tak. Pan ambasador nie zgadza się! Owszem, gotowi są interweniować poprzez Ministerstwo Spraw Zagranicznych, ale pożyczki nie dają. Pan Spyra uprzejmy, ale stanowczy. Trudno. Szok to dla mnie tak duży, że jadę do stołówki prawie nieprzytomny. Spotkana up. Spyry Basia Hlibowicka próbuje mi wytłumaczyć sprawę wróżny sposób. Nie idzie. Są na świecie rzeczy niewytłumaczalne. Ajednak...

Po południu, ikilkugodzinnym pobycie wBibliotece, osiedemnastej spotkanie zksiędzem Jerzym! Zaprasza nas [tzn. mnie iBasię] na kolację. Długo błądzimy, wreszcie siadamy wrestauracyjce przy pl. Rossio. Tematy bardzo różne – od teologii po politykę. Nie żałuję jednak tych trzech godzin. Była to bowiem kolacja nadzwyczaj udana. Okazuje się, że nie ma rzeczy niewytłumaczalnych. Wszystko wskazuje na to, że nasz ksiądz – werbista odrobił zadaną mu lekcję na dostateczny (może zplusem, bo jednak jest sympatyczny). Nie mam najmniejszych wątpliwości, że należy do zakonu świętych werbowników. No cóż, każdy musi zczegoś żyć. Chłopak przygotował się, jak mógł. Ale mimo wszystko nie najlepiej. Poczuł wolność. Ma szeroki gest („dopiszę do rachunku!”), chce imponować. Biedny. Inteligencja, owszem, średnia. Ale za granicę można byłoby wysyłać lepszych ludzi.

No cóż, pieniędzy nie dostałem inie dostanę. Przeżyję. Zksiędzem mogę rozmawiać, choć to niezbyt pouczająca lekcja. Ale dlaczego wstrzymują wszystkie listy do mnie ? Czy Maji także nie przesyłają? To byłoby zbyt wielkie świństwo. Zdofinansowaniem muszę się pożegnać. Mimo wszystko przeżyję te parę miesięcy. Ale to przecież wszystko nie ma najmniejszego sensu!! Po co to robią? To chwyt zbyt prostacki.

Listu oczywiście nie ma. „Wstęp” – skończony (na brudno). Ajednak będę robił swoje. Itylko swoje! Koniec.

8.11.79 (czwartek)

Dziś „odpoczynek” po wczorajszych mocnych przeżyciach. Wnocy wszystko przemyślałem. Iwłaściwie uspokoiłem się. Wkońcu sprawy wyglądają dosyć prosto: wszystko wskazuje na to, że listy Maji „odpoczywają” po drodze. Ja mam popaść wtaki stan ducha, że będę skłonny słuchać każdego zosobna iwszystkich razem: no bo – bez wieści zdomu, bez pieniędzy... Jedyne, co mnie podtrzymuje na duchu, to wiara, że listy doszły do Maji idzieci. Inaczej – nie przebaczyłbym im nigdy!

Znalazłem lekarstwo na dolegliwości: stosuję go zresztą od dawna, od mniej więcej dwudziestu pięciu dni: praca wBibliotece. Dziś byłem wBibliotece już odziewiątej dwadzieścia (na dziesięć minut przed otwarciem). Siedziałem – zprzerwą obiadową – do dwudziestej. Iwłaściwie nie jestem zmęczony. Czytałem tom studiów brazylijskich oCamõesie!!

Byłem na Fakultecie. Zajęć ciągle nie ma. Może dopiero po piętnastym. Awłaściwie – podobno od dziewiętnastego. Sekretarka powiedziała mi, że dziewiętnastego listopada jest zebranie studentów ipracowników Instytutu Lingwistycznego. To taka „oficjalna” inauguracja pracy. Boże, przecież za trzy–cztery tygodnie będzie Boże Narodzenie! Kiedy oni mają się uczyć?

Pytałem ostudentów. Nie ma jeszcze ani jednego wpisu. Ale na lektorat arabskiego też nie ma. Jeden student wpisał się na lektorat języka chińskiego.

Wymyśliłem jeszcze jedną formę aktywizacji propagandy: wezmę zambasady stare numery „Polski”, do środka włożę informację olektoracie irozrzucę po Fakultecie. Może się uda?

9.11.79 (piątek)

Listu nadal nie mam – dwudziesty szósty dzień pobytu! Wprawdzie wiem, co się dzieje (doświadczenia ostatnich dni przekonały mnie otym), ale mimo wszystko... Już coraz gorzej znoszę samotność. Co się dzieje zdziećmi, zMają? Boże, pocieszam się, jak mogę, ale co ztego. List powinien być już co najmniej od tygodnia! Smutne to wszystko. Za pięć tygodni będę wdomu. Ale teraz, liczy się teraz... Jutro nie, wniedzielę nie, może wponiedziałek? Musi być wponiedziałek, bo inaczej będzie źle ze mną.

Dziś rano byłem wambasadzie. Wczoraj ojedenastej wieczorem otrzymałem telefon od p. Spyry – właściwie to rozmowę tę zrozumiałem jako wezwanie. Stawiłem się też odziesiątej. Byłem uSpyry ok. półtorej godziny. Odbyłem szczerą rozmowę, bardzo szczerą. Mam nadzieje, że nie powtórzy się sprawa zpseudo-księdzem P. (umówił się na niedzielę zBarbarą). Nie mam nic do stracenia, ale nie znoszę amatorszczyzny. Ato straszna amatorszczyzna. Boże, jak nisko mnie wyceniono?! Czego oni się obawiają? Przyjechałem tu zakładać lektorat, to założę. Ito wszystko. Nic nadto. Po dzisiejszej rozmowie mam nadzieję, że przynajmniej zjednej strony, tzn. od Spyry, będę miał pomoc. Choć kto wie? Życie niesie tyle niespodzianek. Niekiedy nie należy być zbyt spostrzegawczym. Tylko że ten młodzieniec mnie zdenerwował – zachowałby choć trochę umiaru. Niechby już przedstawił się, że jest inżynierem, ba – dentystą, grabarzem, bądź po prostu górnikiem. Ale po co ta maskarada zksiędzem? On ostatni raz wkościele był chyba na chrzcie...

Dziś urodziny Gospodyni. Dałem jej małą butelkę „jarzębiaka” – bardzo zadowolona. Wkońcu nie jest złą kobietą.

10.11.79 (sobota)

Dziś wielki dzień: pierwsza poczta! Rankiem dostałem dwa listy: od Janka Michalika iod siostry Heli zRadłowa. Wobu sporo wiadomości oMaji idzieciach. Podobno Dominik miał grypę, teraz Daga choruje (drugiego listopada). WKrakowie była Babcia ze Suchej. Miejmy nadzieję, że już po kłopotach. Ale współczuję Maji – musi się męczyć. Bo to izajęcia, idom, idzieci... Nie, nie ma sensu taka rozłąka. Co innego być tu zcałą rodziną, co innego samotnie. Dzieci winny mieć ojca, żona męża – takie są prawa itrudno je zmieniać.

Wczoraj wieczorem zaprosiła mnie Gospodyni na małą uroczystość urodzinową – były kasztany, figi... Była córka jej zdwoma synami – wwieku moich (dwanaście oraz pięć ipół roku). Wziąłem starszego na chwilę do siebie – pod pozorem nauki francuskiego. Ale to sensowny chłopak. Ojca nie ma – zmarł im przed rokiem. Widziałem, że chciał pogadać, cieszył się, że rozmawia zkimś, kto mógłby być jego ojcem. Są to sprawy niełatwe.

Widzę, że dziś rodzinnie. Ale to dlatego, że te listy... WKrakowie – po staremu: gonitwa, sesje, odczyty, spotkania... Nie zaskoczył mnie wcale Staszek J., który miał powiedzieć Jankowi, że... moja praca [habilitacyjna] winna być formalnie przyjęta do druku (choć tak nie jest!). Ale znam jego poglądy. Zresztą nie wobec wszystkich jednakowo stosowane. No cóż – jak powiadają – przyjaźń zobowiązuje! Nie, nie spodziewam się cudów, chodzę po ziemi. Ale ludzie zazdroszczą nawet tego... mojego łażenia po ziemi. Nie pierwszyzna to. Przejdzie.

Zimno wdomu. Po południu musiałem się przejść. Zjadłem wbarze dobradę, czyli miksturę flakowo-fasolową (zjedną bułką ijedną lampką „domowego” wina) – za 52 escudy! Znakomite.

11.11.79 (niedziela)

Dziś dzień uroczysty. Wszak mija pierwszy miesiąc od śmierci Mamy. Rano byłem wkościele. Później wdomu. Usiłowałem pracować, ale było tak strasznie zimno! Na „obiad” zjadłem dwie bułki, które popiłem herbatą. Ale nie minęło. Otworzyłem butelkę „Soplicy” – leżała wwalizce od przyjazdu. Strzeliłem sobie jednego. Trochę pomogło – przynajmniej przestałem się trząść zzimna. Ale opracy ani mowy. Wychodzę na miasto.

Około piętnastej jestem wcentrum: na Praça do Comerçio. Czytam „Tygodnik Powszechny” z4 listopada (zabrałem zambasady). Inagle olśnienie: przecież mam cel – robotę na kilka najbliższych lat. Powolutku rozpatruję ten plan – wygląda nieźle. Tym bardziej, że od dawna wokół niego krążyłem, nie umiejąc go tylko ująć wcałość. No iteraz, wLizbonie! Azatem: będzie to „Komedia polska” (na wzór – boskiej, nie-boskiej czy wreszcie ludzkiej). „Dramat polskiej historii – dramat narodu polskiego”. Składać się winna ztrzech części: Inferno, Purgatorium, Paradiso. Każda po ok. 30 arkuszy. Obejmie sprawy związane ze świadomością historyczną Polaków wostatnich dwóch stuleciach (od schyłku XVIII w.). OInfernie już dawno mówiłem. Do tego dojdzie – Czyściec (chyba głównie otzw. letnich Sarmatach, ludziach zpogranicza). Nadto Raj (onarodowych bohaterach). Każda zczęści musi być poprzedzona esejem ogólnym, dopełniona zaś Zamknięciem. Wśrodku sylwetki ludzi. Dużo ilustracji. Całość poprzedzić rozprawą oświadomości historycznej (trzeba zwrócić uwagę na trzy jej odmiany: historyczną, legendową imityczną). „Złota legenda chłopów polskich” byłaby zatem wprawką przed tym zamierzeniem. Część materiałów (np. oSzeli, Bartoszu) – weszłaby do nowej całości3.

Ważna sprawa: podstawą musi być materiał. Ale decyzja ostateczna własna. Nie może to być dzieło obiektywne. To musi być rozprawa kontrowersyjna. Ale temat wspaniały, na parę dobrych lat! Muszę go wykonać. Inne sprawy – na marginesach (Camões, Gaszyński..). Oby tylko nie dać się zniszczyć przyczynkom. Trzeba mieć konkretny cel, reszta się nie liczy. Od wakacji zaczynam. Tylko metodycznie (konieczna kartoteka!). Pośpiech niezbyt wskazany, ale odciągać nie należy: póki są siły iochota do roboty. Cóż – życzyć by sobie należało tylko – Szczęść Boże! (może ten pomysł wiąże się zdniem dzisiejszym, z„miesięcznicą” śmierci Mamy, zdniem św. Marcina?!)

Napisałem list do moich Najbliższych. Jutro wysyłam. Zachwycony pomysłem zapomniałem otym, że obiecałem sobie opisać jedną sprawę zzakresu obyczajowości portugalskiej. Przez ok. trzy godziny włóczyłem się dziś po mieście: ot, tak sobie, trochę dla zabicia czasu, trochę dla „myślenia”, trochę dla obserwacji. Wczasie tej włóczęgi doszedłem do wniosku, że Portugalia (przynajmniej – Lizbona!) przeżywa znamienną eskalację pornografii. Kraj tradycyjnie katolicki okazuje się krajem dosyć płytkim. Wraz ze zmianami politycznymi nadeszły zmiany obyczajowe. Na każdej niemal uliczce znajdują się stoiska zkolorowymi czasopismami porno. Wszędzie książki wkrzyczącej porno oprawie. Byłem dziś wwielu bocznych uliczkach Avenidy da Liberdade. Okazuje się, że wkilkunastu kinach grają wyłącznie porno filmy. Fotosy à la Pigalle. Pomijam już sprawę obecności na tych uliczkach przedstawicielek najstarszego zawodu świata. Te kobiety wystają wszędzie, na większości ulic. Zzasady są brzydkie, źle ubrane, chyba brudne. Ale na szczęście nie atakują przechodniów. Natomiast porno atakuje. To przejaw zachłyśnięcia się wolnością, odkrycia nowych możliwości. Dziwne to, ale nie przystaje mi do naszej kultury. Nawet we Francji, przewodniczce wtej dziedzinie, jest inaczej (przynajmniej było inaczej sześć lat temu). Tu porno przemawia zkażdego niemal kąta. Znamienne, że mimo poszukiwań nie znalazłem natomiast żadnego czasopisma literackiego (widziałem je tylko na wystawie wzamkniętych dzisiaj księgarniach!). Przykre to, ale świadczy chyba oniezbyt głęboko zapuszczonych korzeniach tej kultury. Potwierdza to zresztą sposób spożywania posiłków wbarach (jakże drażnią mnie owe resztki zrzucane pod nogi!). To tyle na dziś.

12.11.79 (poniedziałek)

Zaczęły się dobre dni. Dziś ogromna niespodzianka – list od dzieci. Ito jaki list! Kochana Dagusia wymyśliła „dziennik”. Wiadomości zszesnastu dni. Kapitalny pomysł iniezłe wykonanie. Wprawdzie tu iówdzie błąd, ale całość zapowiada niezłe pióro. Wwielu wypadkach widać zmęczenie dziecka. Ale to ogromna dla mnie niespodzianka! Aprzy tym kochany list od Dominiczka – nieporadny, ale jakże kochany!

Wpołudnie zaniosłem na Fakultet ok. dwudziestu egzemplarzy „Polski” (wersje: hiszpańska, francuska ipolska) zinformacją olektoracie. Może chwyci. Wbufecie bibliotecznym odbyłem pierwszą rozmowę po portugalsku – zlektorem języka niemieckiego (nazywam go „panem Zygmuntem”, choć nazywa się Siegfried Freytag). Rozmawialiśmy prawie dwie godziny! Szczęśliwie nie zna francuskiego, toteż musimy mówić „po portugalsku”. Mnie tylko ręce bolą! Ale on niezły, bo pracuje tu od dwóch lat. Wynika ztego jedno: że mimo wszystko można jednak się nauczyć tego języka!

Wieczorem wreszcie ostatnia niespodzianka: wniedzielę dodzwoniłem się do pana Manuela (telefon miałem od prof. Honowskiej). Przyjechał po mnie do Biblioteki owpół do ósmej wieczorem. Sympatyczny chłopak. Zaprosił mnie do swego domu. Kolacja bardzo uroczysta, zrodzicami Manuela – lekarzami. Rozmawialiśmy długo, po francusku. Wieczór niezwykle udany. Do domu wróciłem po północy (przywiózł mnie Manuel).

13.11.79 (wtorek)

Od kilkudziesięciu lat wierzę wtrzynastki. Dziś po raz kolejny miałem się przekonać, że to wiara zasadna. Od rana wprawdzie lał deszcz, było zimno. Siedziałem więc wBibliotece (czytałem książkę T. Bragi oCamõesie). Do domu przyszedłem ok. dziewiątej. Ale tu czekała mnie prawdziwa niespodzianka – pierwszy list od Maji! Nareszcie. Ileż tu wiadomości – poczułem się jak wdomu. Wprawdzie nie wszystkie informacje są pomyślne (bo dzieci chorowały!), ale poza tym widać, że jakoś sobie radzą beze mnie. Samochód mają przewieźć do Radłowa. Wdomu łapią myszy (!), przygotowują się także do kupna psa... Najważniejsze, że powoli przyzwyczajają się do nowej sytuacji. Jestem tak zadowolony, że nie chce mi się pracować. Ponieważ nie ma Gospodyni, Zozima [jeszcze jedna lokatorka, rodem zWysp św. Tomasza, Murzynka] puściła telewizor, oglądam więc film. Staram się coś zrozumieć. Sens rozumiem, owiele gorzej zjęzykiem. Zozima wiele mówi, ale też rozumiem może jedną dziesiątą część jej wypowiedzi. Nie tracę jednak nadziei. Na pewno nadejdzie wreszcie dzień, gdy ich zrozumiem.

14.11.79 (środa)

Dzień bez historii – do dziewiątej wieczorem. Cały dzień, od rana właśnie do dziewiątej byłem wBibliotece. Na dworze zimno: deszcz, wiatr, pogoda listopadowa. Jedyna różnica – że wBibliotece ciepło. Po dziewiątej wdomu. Ikolejna niespodzianka: listy! Jeden od Maji, jeden od Ojca, anadto trzy książki do lektoratu od Maji. Książki zupełnie niepotrzebne. Listy – bardzo! Ojciec pisze oswoim smutku po śmierci Mamy. Będę musiał mu wkrótce napisać szerzej oPortugalii. Natomiast od Maji informacje mieszane: dzieci już po chorobie, choć zDominikiem ciągle niezbyt dobrze. WKrakowie zimno: -150C! Aja tu narzekam na zimno, gdy na zewnątrz 18oC! Dzieci iMaja liczą tygodnie do Bożego Narodzenia. Ja też. Co robić, może uda się jakoś skrócić. Nie wiem, ale wydaje mi się, że ten mój lektorat będzie dużym niewypałem. Jutro idę na Fakultet – może się czegoś dowiem?

Do Lizbony ma przyjechać Marek B. zUJ. Chyba dobrze, bo będzie raźniej. Marka przynajmniej znam. Zobaczymy, czy się zgłosi.

15.11.79 (czwartek)

To już równy miesiąc mojego pobytu wLizbonie. Najgorsze jest już pewno za mną. Rankiem jadę na Fakultet, aby się dowiedzieć, czy są jakieś wpisy? Są! Trzy. Sekretarka oświadczyła, że to bardzo dużo. Przecież to początek. Chińczyk ma tylko dwóch słuchaczy! Kamień spada mi zserca. Ajednak udało się. To już coś jest. Zapewne pomogły wkońcu te numery „Polski”. Znikły prawie wszystkie (dwa znalazłem wsekretariacie!). Wywiesiłem jeszcze kolejne dwa ogłoszenia ozajęciach – jedno przy Instytucie Literatury, drugie wBibliotece Narodowej. Podałem także informację opierwszych zajęciach wdniu dwudziestego listopada!

Później siedziałem wBibliotece do wpół do dziewiątej. Wieczorem, ok. wpół do siódmej, przyszedł Manuel zdziewczyną, by zaproponować mi wyjazd poza Lizbonę – na obiad wnajbliższą sobotę. Ma być jeszcze jakaś starsza pani, która była swego czasu lektorką języka portugalskiego wWarszawie.

Wdrodze powrotnej zBiblioteki wstępuję do baru. Są flaki zfasolką (dobrada), nie mogę więc przejść obok. Tym bardziej gdy pomyślę, że wdomu znowu czekają mnie dwie bułki zherbatą. Aprzecież już za tydzień będę miał pieniądze! Do flaków biorę lampkę wina, miejscowego, „domowego”. Za wszystko zapłaciłem 50 escudów. To wcale niedrogo. Awten sposób uczciłem przynajmniej rocznicę (miesięcznicę) mojego pobytu wLizbonie!

16.11.79 (piątek)

Dziś cały dzień także wBibliotece. Siedzę nad żywotem Vasco da Gamy. Idzie powoli, ale coraz lepiej. Są chwile wczasie lektury, że jestem nadzwyczaj dumny zsiebie – rozumiem bowiem bardzo dużo. Ale są ichwile gorsze. Wynotowuję sobie do zeszytu złote myśli owytrwałości, sile woli ...

Otrzeciej przyszedł zBarbarą ksiądz Jerzy. Rozmowa się niezbyt kleiła. Chłopak starał się wprawdzie dalej „grać”, ale zwiększym respektem, przynajmniej nie byłem obrażany. Szybko zresztą zniknął (zapowiada skrócenie pobytu wLizbonie – nie mam nic przeciw temu!).

Wieczorem owpół do dziesiątej telefon od nowego przybysza – Marka B. Jak tak dalej pójdzie, założymy wLizbonie polską kolonię. Ma bowiem – powiada Marek – przyjechać jeszcze jeden człowiek zUJ. „Ksiądz” wspominał odwóch „pastorach”...

W