Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Tabu i niewinność - ebook

Wydawnictwo:
Rok wydania:
2020
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, PDF
Format PDF
czytaj
na laptopie
czytaj
na tablecie
Format e-booków, który możesz odczytywać na tablecie oraz laptopie. Pliki PDF są odczytywane również przez czytniki i smartfony, jednakze względu na komfort czytania i brak możliwości skalowania czcionki, czytanie plików PDF na tych urządzeniach może być męczące dla oczu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(3w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na laptopie
Pliki PDF zabezpieczone watermarkiem możesz odczytać na dowolnym laptopie po zainstalowaniu czytnika dokumentów PDF. Najpowszechniejszym programem, który umożliwi odczytanie pliku PDF na laptopie, jest Adobe Reader. W zależności od potrzeb, możesz zainstalować również inny program - e-booki PDF pod względem sposobu odczytywania nie różnią niczym od powszechnie stosowanych dokumentów PDF, które odczytujemy każdego dnia.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Tabu i niewinność - ebook

Aleksander Smolar wie, że „słowo ma znaczenie decydujące”, by zacytować Jerzego Giedroycia z zamieszczonej w tym tomie rozmowy. Dlatego używa słów nie jak polityk, dla którego są one instrumentem walki o władzę, tylko jak intelektualista, któremu pomagają w dochodzeniu do prawdy. W tym sensie był zawsze spectateur engagé, by użyć klasycznej formuły kojarzącej się z innym jego rozmówcą, Raymondem Aronem. W przypadku Smolara ów decydujący krytyczny dystans to nie tylko postawa duchowa – także fakt geograficzny. Ostatnie 20 lat spędził między Paryżem a Warszawą. Zarówno w długofalowym, biograficznym sensie, jak i doraźnym – z tygodnia na tydzień – można nazwać jego życie nieprzerwaną podróżą z Warszawy do Warszawy.

Timothy Garton Ash

Kategoria: Biografie
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 97883-242-1429-7
Rozmiar pliku: 3,2 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Wstęp

Ti­mo­thy Gar­ton Ash

SŁOWO „ana­li­za” ma sta­ro­grec­kie ko­rze­nie i pier­wot­nie zna­czy­ło roz­kła­da­nie cze­goś na czę­ści, ce­lem lep­sze­go zro­zu­mie­nia. W róż­nych zna­cze­niach po­ja­wia się w ma­te­ma­ty­ce, gra­ma­ty­ce, che­mii i opty­ce. W fi­lo­zo­fii sło­wo to ma dal­sze ko­no­ta­cje: „po­szu­ki­wa­nie źró­deł ba­da­nej rze­czy”, od­kry­wa­nie ogól­nych za­sad tkwią­cych u pod­ło­ża okre­ślo­nych zja­wisk.

Alek­san­der Smo­lar jest zna­ko­mi­tym ana­li­ty­kiem pol­skiej po­li­ty­ki, moim zda­niem naj­lep­szym z ży­ją­cych. Moż­na spy­tać, jaki ze­staw cech o tym de­cy­du­je. Od­po­wie­dzi do­star­cza­ją ze­bra­ne tu ese­je. Ana­li­zu­jąc jego ana­li­zy, do­strze­ga­my ele­men­ty skła­do­we.

Po pierw­sze, moż­na po­wie­dzieć o nim w cza­sie te­raź­niej­szym to, co on sam mówi tu w prze­szłym o Mar­ku Edel­ma­nie: „pa­sjo­no­wał się po­li­ty­ką”. Zna­jo­my An­glik po­wia­da, że bry­tyj­ska po­li­ty­ka jest dla nie­go jak gra­ny co­dzien­nie te­atral­ny spek­takl. Bu­dzi się rano i my­śli: „co też zda­rzy się dzi­siaj na sce­nie?” Są­dzę, że tak jest z au­to­rem tych ese­jów.

Wie­lu dzie­lą­cych z nim tę pa­sję wy­bra­ło ka­rie­rę po­li­ty­ka, an­ga­żu­jąc się bez­po­śred­nio w par­tyj­ną ry­wa­li­za­cję o wła­dzę. Smo­lar, ow­szem, włą­czył się czyn­nie we wspie­ra­nie KOR-u i ca­łej pol­skiej opo­zy­cji de­mo­kra­tycz­nej, a po roku 1989 par­ty­cy­po­wał w na­ro­dzi­nach, ży­ciu do­cze­snym i wresz­cie po­za­gro­bo­wym Unii Wol­no­ści i Unii De­mo­kra­tycz­nej. Jed­nak za­wsze za­cho­wy­wał tak po­trzeb­ny do­bre­mu ana­li­ty­ko­wi kry­tycz­ny dy­stans. Wie­dział, że „sło­wo ma zna­cze­nie de­cy­du­ją­ce”, by za­cy­to­wać Je­rze­go Gie­droy­cia z za­miesz­czo­nej w tym to­mie roz­mo­wy. Dla­te­go uży­wał słów nie jak po­li­tyk, dla któ­re­go są one in­stru­men­tem wal­ki o wła­dzę, tyl­ko jak in­te­lek­tu­ali­sta, któ­re­mu po­ma­ga­ją w do­cho­dze­niu do praw­dy. W tym sen­sie był za­wsze spec­ta­teur en­ga­gé, by użyć kla­sycz­nej for­mu­ły ko­ja­rzą­cej się z in­nym jego roz­mów­cą, Ray­mon­dem Aro­nem.

W przy­pad­ku Smo­la­ra ów de­cy­du­ją­cy kry­tycz­ny dy­stans to nie tyl­ko po­sta­wa du­cho­wa — tak­że fakt geo­gra­ficz­ny. Opu­ściw­szy Pol­skę w 1971 roku wsku­tek nie­sław­nych wy­da­rzeń Mar­ca 1968 i ich kon­se­kwen­cji, któ­re snu­ją się po tej książ­ce jak duch ojca Ham­le­ta, przez bli­sko 40 lat miesz­kał w Pa­ry­żu. Ostat­nie 20 spę­dził mię­dzy Pa­ry­żem a War­sza­wą. Za­rów­no w dłu­go­fa­lo­wym, bio­gra­ficz­nym sen­sie, jak i do­raź­nym — z ty­go­dnia na ty­dzień — moż­na na­zwać jego ży­cie nie­prze­rwa­ną po­dró­żą z War­sza­wy do War­sza­wy. Smo­lar zna naj­śwież­sze szcze­gó­ły każ­de­go, jak­kol­wiek bła­he­go wy­da­rze­nia w pol­skiej nie­raz przy­gnę­bia­ją­cej po­li­ty­ce, lecz za­ra­zem po­tra­fi z pa­ry­skie­go dy­stan­su uj­rzeć szer­szy ob­raz. Szcze­gól­nie wzbo­ga­ca­ją­ce, co wi­dać wy­raź­nie w tej książ­ce, oka­zu­ją się mię­dzy­na­ro­do­we po­rów­na­nia — z Eu­ro­pą Środ­ko­wo-Wschod­nią, lecz i dużo dal­sze. Sły­chać w niej nie­milk­ną­ce echa au­to­ry­tar­nych i post-au­to­ry­tar­nych do­świad­czeń Hisz­pa­nii, Por­tu­ga­lii i Ame­ry­ki Ła­ciń­skiej.

Te geo­gra­ficz­ne ob­ser­wa­cje prze­no­szą się na li­te­ra­tu­rę. Jak jego przy­ja­ciel Pier­re Has­sner — aro­now­skie­go cho­wu ana­li­tyk sto­sun­ków mię­dzy­na­ro­do­wych — tak i Smo­lar robi wra­że­nie, że wszyst­ko prze­czy­tał i każ­de­go wy­słu­chał. Jego tek­sty roją się od od­nie­sień do in­nych au­to­rów i my­śli­cie­li, któ­rych spo­strze­że­nia czę­sto kon­den­su­je w jed­ną zwię­złą i cel­ną for­mu­łę. Jego tek­sty, a zwłasz­cza roz­mo­wy z nim są ni­czym szka­tuł­ka z klej­no­ta­mi wyj­mo­wa­ny­mi z osza­ła­mia­ją­cą szyb­ko­ścią. Tyle jest do po­wie­dze­nia, tak mało cza­su. Jed­nak zro­zu­mie­nie sub­tel­no­ści, zło­żo­no­ści i niu­an­sów nie prze­sła­nia Smo­la­ro­wi szer­sze­go wi­do­ku — pa­trząc na drze­wa, wi­dzi i las.

Smo­lar ma dar re­por­ta­ży­sty uchwy­ce­nia istot­nych szcze­gó­łów (ta­lent w peł­ni roz­wi­nię­ty w opi­sach post­ko­mu­ni­stycz­nej Eu­ro­py jego syna Pio­tra). Za­uwa­ża na przy­kład, że w la­tach 1976–1977 dat­ki na KOR zbie­ra­no w nie­któ­rych mi­ni­ster­stwach albo że w Bo­lo­nii w 1971 roku spo­tkał wię­cej ko­mu­ni­stów niż do­tąd przez całe ży­cie w Pol­sce. Lubi też ter­min „ol­sze­wi­cy” ozna­cza­ją­cy pol­ską ra­dy­kal­ną pra­wi­cę po 1989 roku. Jed­nak nie za­trzy­mu­je się dłu­go na po­wierzch­ni zja­wisk. W od­róż­nie­niu od re­por­ta­ży­sty, dla któ­re­go pierw­szym ce­lem jest od­da­nie od­czuć, kli­ma­tu, ko­lo­ry­tu czy emo­cji, jako ana­li­tyk chce ni­czym osiem­na­sto­wiecz­ny ana­tom się­gnąć skal­pe­lem pod skó­rę, zo­ba­czyć mię­śnie, ścię­gna, ko­ści. Do­brym tego przy­kła­dem jest esej Pol­ska re­wo­lu­cja, któ­rą dzie­li Smo­lar na trzy kla­sycz­ne nur­ty: umiar­ko­wa­nych, ra­dy­ka­łów i lu­dzi an­cien régi­me’u, któ­rych w spe­cy­ficz­nym kon­tek­ście post­ko­mu­ni­stycz­nej Pol­ski na­zy­wa „sta­ro-no­wy­mi”. To oczy­wi­ście uprosz­cze­nie, ale jak­że po­ucza­ją­ce.

Dwa inne nie­zbęd­ne ele­men­ty uzu­peł­nia­ją tę krót­ką ana­li­zę ana­liz Alek­san­dra Smo­la­ra. Pierw­szy to kla­row­ny, ostry styl, da­le­ki od pom­pa­tycz­ne­go męt­niac­twa więk­szo­ści tek­stów na­uko­wych, lecz ni­g­dy nie ze­śli­zgu­ją­cy się w dzien­ni­kar­ską po­wierz­chow­ność. Au­tor nie boi się śmia­łych, cza­sem szo­ku­ją­cych tez, ale za­wsze wspie­ra je fak­ta­mi i ar­gu­men­ta­mi.

Po dru­gie, jak wszyst­kie do­bre ana­li­zy po­li­tycz­ne, i jego opie­ra­ją się na zna­jo­mo­ści hi­sto­rii. Związ­ki mię­dzy pa­mię­cią i hi­sto­rią — in­dy­wi­du­al­ną i zbio­ro­wą — są bo­wiem dru­gim waż­nym wąt­kiem jego pi­sar­stwa, rów­nież tego tomu. In­te­re­su­je Smo­la­ra pa­mięć jako taka, vide jego po­ucza­ją­ce ese­je o Fran­cji. Ale naj­bar­dziej in­te­re­su­ją go dwie toż­sa­mo­ści zbio­ro­we, wła­sne by tak rzec pra­we i lewe ra­mię — toż­sa­mo­ści pol­ska i ży­dow­ska. Nie by­ło­by chy­ba błę­dem po­wie­dzieć, że oba te ra­mio­na są obo­la­łe, jak u ko­goś (au­tor wie to naj­le­piej), kto do­znał w wy­pad­ku bo­le­snej kon­tu­zji.

Jest fa­scy­nu­ją­cy mo­ment w roz­mo­wie z Je­rzym Gie­droy­ciem z po­ło­wy lat 70., opu­bli­ko­wa­nej po raz pierw­szy w 1986 roku, te­raz tu prze­dru­ko­wa­nej i do dziś wy­peł­nio­nej ży­wy­mi tre­ścia­mi. Roz­wa­ża­jąc bo­le­sne za­wi­ło­ści sto­sun­ków pol­sko-ży­dow­skich, Gie­droyc mówi: „Tak, to jest trud­na spra­wa, któ­ra zresz­tą ogrom­nie nam szko­dzi i bar­dzo nas za­tru­wa. No ale, wie pan, to jest strasz­ny na­ród”. Na to Smo­lar wtrą­ca jed­no sło­wo: „Któ­ry?” A Gie­droyc: „No, Po­la­cy”.

W tym miej­scu czu­ję się w obo­wiąz­ku, pa­ra­fra­zu­jąc sław­ne sło­wa Ra­ine­ra Ma­rii Ril­ke­go (ein je­der En­gel ist schrec­klich, każ­dy anioł jest strasz­ny), rzec: każ­dy na­ród jest strasz­ny. Mó­wiąc do­kład­niej, każ­dy jest strasz­ny na swój spo­sób. Niem­cy, Fran­cja, An­glia, Ame­ry­ka — każ­dy z tych kra­jów w ja­kiejś strasz­no­ści się spe­cja­li­zu­je (Ame­ry­ka na przy­kład w pa­ra­no­icz­nym po­lo­wa­niu na cza­row­ni­ce: w XVII wie­ku Mas­sa­chu­setts, w la­tach 50. mccar­thyzm, wresz­cie po 11 wrze­śnia 2001). Strasz­na na­ro­do­wa spe­cy­fi­ka po­ja­wia się i wcho­dzi w fazę ostrą w cza­sach ro­sną­ce­go na­pię­cia, woj­ny, eko­no­micz­nych za­ła­mań i w in­nych sy­tu­acjach wy­jąt­ko­wych.

Wie­le jest pól mi­no­wych i krę­tych ście­żek w re­la­cjach mię­dzy eu­ro­pej­ski­mi na­ro­da­mi — wy­star­czy po­my­śleć o sto­sun­kach an­giel­sko-ir­landz­kich, nie­miec­ko-ro­syj­skich czy ka­sty­lij­sko-ba­skij­skich w Hisz­pa­nii. Ale z peł­nym prze­ko­na­niem stwier­dzić mogę, że żad­ne miny nie są bar­dziej wy­bu­cho­we ani żad­ne ścież­ki bar­dziej (tak­że emo­cjo­nal­nie) splą­ta­ne niż to, co na­zy­wa­ne bywa sto­sun­ka­mi pol­sko-ży­dow­ski­mi. La­scia­te ogni spe­ran­za, voi ch’en­tra­te!

Z rów­nym prze­ko­na­niem do­dam, że nie ma lep­sze­go niż Alek­san­der Smo­lar prze­wod­ni­ka po tym la­bi­ryn­cie. Nie omi­ja­jąc żad­nych trud­no­ści, ja­sno uka­zu­je on całą zło­żo­ność sy­tu­acji. Jego wcze­sny esej Tabu i nie­win­ność (1986) po­zo­sta­je — przy wszyst­kim, co po­tem na­pi­sa­no — jed­ną z naj­bar­dziej zniu­an­so­wa­nych i prze­ni­kli­wych ana­liz traum lat 30. i 40. W póź­niej­szym, za­ty­tu­ło­wa­nym Pa­ry­ski Maj i pol­ski Ma­rzec, za­uwa­ża z nutą roz­myśl­nej prze­sa­dy, że ab­sur­dem jest mó­wić o dia­lo­gu pol­sko-ży­dow­skim we współ­cze­snej Pol­sce, bo nie ma już stro­ny ży­dow­skiej. W re­zul­ta­cie „Pol­ska pro­wa­dzi dia­log ze sobą”. Ana­li­zu­jąc to, co wy­da­rzy­ło się w Mar­cu 1968, pi­sze: „Wła­dze roz­po­czę­ły bo­wiem «od­ży­dza­nie PRL-u» dla­te­go, że li­czy­ły na po­pu­lar­ność, a przy­naj­mniej na bier­ną przy­chyl­ność dla ta­kiej po­li­ty­ki czę­ści spo­łe­czeń­stwa”. Jego ko­men­tarz li­czy czte­ry sło­wa: „I nie prze­li­czy­ły się”.

Na­stęp­nie sta­wia wprost py­ta­nie, nad któ­rym sam nie­raz się za­sta­na­wia­łem: „skąd tylu Ży­dów, Ży­dów-Po­la­ków, Po­la­ków ży­dow­skie­go po­cho­dze­nia, Po­la­ków o ży­dow­skich ko­rze­niach — och, ja­kie ję­zyk pol­ski ma z Ży­da­mi pro­ble­my! — wśród ini­cja­to­rów ru­chu 1968 roku?” (w tej licz­bie, rzecz ja­sna, on sam). Od­po­wia­da wstęp­ną hi­po­te­zą: „Czy więc za­an­ga­żo­wa­nie w re­wol­ty 1968 roku nie może być in­ter­pre­to­wa­ne jako bunt post­ho­lo­kau­sto­wej ge­ne­ra­cji prze­ciw­ko tra­gicz­ne­mu cię­ża­ro­wi hi­sto­rii po­ko­le­nia ro­dzi­ców?”

Roz­sze­rzył­bym tę ar­gu­men­ta­cję. Jest tezą czy­sto em­pi­rycz­ną, któ­rej za­prze­czy­ło­by nie­wie­lu (je­śli w ogó­le) za­gra­nicz­nych ba­da­czy pol­skiej hi­sto­rii, że ta nie­wiel­ka gru­pa (jak­kol­wiek do­kład­nie by ją zde­fi­nio­wać) ode­gra­ła ogrom­ną, nie­pro­por­cjo­nal­ną do li­czeb­no­ści rolę w bez­pre­ce­den­so­wym, roz­cią­gnię­tym na lata 1968–1989, po­ko­jo­wym wy­zwo­le­niu Pol­ski, a po­tem, w na­stęp­nym dwu­dzie­sto­le­ciu, w de­mo­kra­ty­za­cji i in­te­gra­cji kra­ju z Eu­ro­pą. God­nym uwa­gi fak­tem, jaw­nie sprzecz­nym z od­ru­chem ko­ja­rze­nia Pol­ski z an­ty­se­mi­ty­zmem (cią­gle jak­że czę­stym w Ame­ry­ce, Fran­cji czy Wiel­kiej Bry­ta­nii) jest to, że przez le­d­wie dwie de­ka­dy nie­pod­le­gła Pol­ska mia­ła trzech sze­fów dy­plo­ma­cji ży­dow­skie­go po­cho­dze­nia. Czy­li wię­cej przez 20 lat niż Ame­ry­ka przez lat 200. Nie ma jed­ne­go, pro­ste­go wy­ja­śnie­nia tego wy­jąt­ko­we­go pol­sko-ży­dow­skie­go wkła­du w od­ro­dze­nie się wol­nej Pol­ski. Każ­dy kro­czył nie­co inną ścież­ką, tyl­ko in­dy­wi­du­al­ne bio­gra­fie kry­ją więc prze­ko­nu­ją­cą od­po­wiedź.

Ese­je Smo­la­ra na ten te­mat są chy­ba naj­głęb­sze w ca­łym zbio­rze, na­le­żą też do naj­bar­dziej oso­bi­stych. Ale ża­den nie jest głęb­szy ani bar­dziej oso­bi­sty niż hołd Mar­ko­wi Edel­ma­no­wi — mowa po­grze­bo­wa, traf­nie za­my­ka­ją­ca ten tom. W tym uczci­wym i po­ru­sza­ją­cym ese­ju au­tor pyta: „Jak być Po­la­kiem, nie prze­sta­jąc być Ży­dem?” Pi­sze o „au­ten­tycz­nym ży­do­stwie” Edel­ma­na, od któ­re­go sam zo­stał „od­cię­ty przez hi­sto­rię, wy­bo­ry ro­dzi­ców, i też (…) wła­sne de­cy­zje na rzecz Pol­ski i pol­sko­ści”.

W tym miej­scu, z dy­stan­sem in­si­de­ra—out­si­de­ra, chciał­bym po­ku­sić się o uwa­gę, któ­ra — jak są­dzę — tu pa­su­je. Wie­le czo­ło­wych po­sta­ci bry­tyj­skie­go ży­cia umy­sło­we­go i pu­blicz­ne­go uznać moż­na we­dług nie­któ­rych kry­te­riów za Ży­dów. W ści­śle okre­ślo­nych kon­tek­stach moż­na ich okre­ślić mia­nem „bry­tyj­skich Ży­dów”. W więk­szo­ści sy­tu­acji na­zwa­ło­by się ich po pro­stu Bry­tyj­czy­ka­mi. W ob­szer­niej­szych bio­gra­ficz­nych opra­co­wa­niach by­li­by na­zwa­ni „ży­dow­sko-bry­tyj­ski­mi” albo też „bry­tyj­sko-ży­dow­ski­mi” pi­sa­rza­mi, praw­ni­ka­mi, dzien­ni­ka­rza­mi, po­li­ty­ka­mi itp. Z wszyst­ki­mi sto­sow­ny­mi za­strze­że­nia­mi uznać to chy­ba wol­no za se­man­tycz­ną ozna­kę pew­nej cy­wi­li­zo­wa­nej nor­mal­no­ści. Przez swo­je ży­cio­we wy­bo­ry, oso­bo­wość, spo­sób my­śle­nia, od­da­nie spra­wie pol­skiej wol­no­ści i od­wa­gę in­te­lek­tu­al­nej kla­row­no­ści, z jaką pa­trzy na pol­sko-ży­dow­ską hi­sto­rię, Alek­san­der Smo­lar przy­czy­nił się wal­nie do zbli­że­nia wol­nej Pol­ski do owe­go cy­wi­li­zo­wa­ne­go sta­nu.

Jego udział w bu­do­wa­niu w Pol­sce no­wo­cze­snej nor­mal­no­ści wy­kra­cza jed­nak da­le­ko poza tę szcze­gól­ną kwe­stię. Kie­dy mó­wi­my o „nor­mal­no­ści”, a zwłasz­cza „nor­ma­li­za­cji”, wska­za­na jest ostroż­ność. W XIX i na po­cząt­ku XX wie­ku Wiel­ka Bry­ta­nia sta­wia­na była w wie­lu eu­ro­pej­skich kra­jach (tak­że w Niem­czech) za wzór no­wo­cze­snej nor­mal­no­ści, jed­nak Bry­tyj­czy­cy szczy­ci­li się swą wy­jąt­ko­wo­ścią. Mó­wiąc o „nor­ma­li­za­cji” Cze­cho­sło­wa­cji po in­wa­zji w sierp­niu 1968 roku, Zwią­zek Ra­dziec­ki miał na my­śli po­wrót do ko­mu­ni­stycz­nej nor­my. Po zjed­no­cze­niu Nie­miec w 1990 roku kon­ser­wa­tyw­ni nie­miec­cy in­te­lek­tu­ali­ści mó­wi­li o „nor­ma­li­za­cji” kra­ju. Cho­dzi­ło im o to, żeby Niem­cy jako na­ród i pań­stwo bar­dziej przy­po­mi­na­ły dzi­siej­szą Fran­cję. Ale czy Fran­cję po­cząt­ku XXI wie­ku moż­na na­zwać nor­mal­ną? Co do Pol­ski, to, że jest ona kra­jem su­we­ren­nym, nie­pod­le­głym i sa­mo­rząd­nym, że na­le­ży do wspól­no­ty bez­pie­czeń­stwa i współ­pra­cy go­spo­dar­czo-po­li­tycz­nej na rów­nych pra­wach ze swy­mi za­chod­ni­mi, pół­noc­ny­mi i po­łu­dnio­wy­mi są­sia­da­mi, na­le­ży hi­sto­rycz­nie rzecz bio­rąc uznać za stan z grun­tu nie­nor­mal­ny — zu­peł­nie nie­zna­ny w jej no­wo­żyt­nych dzie­jach.

Jed­nak w Eu­ro­pie po­cząt­ku XXI stu­le­cia wie­my mniej wię­cej, co mamy na my­śli — na­wet je­śli na­sze nor­my były w prze­szło­ści (i mogą, nie­ste­ty, oka­zać się w przy­szło­ści) od nor­mal­no­ści da­le­kie. W za­kres tej no­wo­cze­snej, eu­ro­pej­skiej nor­mal­no­ści wcho­dzi praw­no-po­li­tycz­na su­we­ren­ność do­bro­wol­nie de­le­go­wa­na w ra­mach Unii Eu­ro­pej­skiej i NATO. Ale na­le­ży do niej też swo­ista su­we­ren­ność psy­cho­lo­gicz­na i in­te­lek­tu­al­na w od­nie­sie­niu do za­rów­no prze­szło­ści, jak przy­szło­ści. W pierw­szym przy­pad­ku ozna­cza ona stan, któ­ry na­zwa­łem me­zo­mne­zją. Nie jest to hi­per­mne­zja miejsc ta­kich, jak Ju­go­sła­wia lat 90., z ich ob­se­syj­nym roz­pa­mię­ty­wa­niem prze­szło­ści i bra­kiem ja­snej gra­ni­cy mię­dzy nią a te­raź­niej­szo­ścią. Ale nie jest to też amne­zja Nie­miec lat 50. czy Hisz­pa­nii lat 70. Hi­sto­ria jest zna­na, ze swy­mi ja­sny­mi i ciem­ny­mi stro­na­mi. Zo­sta­ła pu­blicz­nie udo­ku­men­to­wa­na i uzna­na. Ale nie przy­pra­wia o trau­ma­tycz­ną udrę­kę spo­łe­czeń­stwa ani jego zbio­ro­wej świa­do­mo­ści. Uwa­żam, że do­pie­ro po 1989 roku Pol­ska zy­ska­ła szan­sę wy­pra­co­wa­nia so­bie „nor­mal­ne­go” albo może ra­czej zdro­we­go po­dej­ścia do hi­sto­rii. Nie bę­dąc już jej ofia­rą — osta­tecz­nie od 20 lat na­le­ży do obo­zu zwy­cięz­ców — win­na móc spo­koj­nie uznać za­rów­no do­bro, jak i zło wła­snej prze­szło­ści.

Su­we­ren­ność psy­cho­lo­gicz­no-in­te­lek­tu­al­na od­no­si się rów­nież do przy­szło­ści. W kil­ku miej­scach tego tomu mówi Smo­lar, że Po­la­cy mu­szą na­uczyć się my­śleć o so­bie nie tyl­ko „my, Po­la­cy”, ale i „my, Eu­ro­pej­czy­cy”. Pol­ska jako li­czą­cy się eu­ro­pej­ski kraj ma te­raz szan­sę kształ­to­wać nie tyl­ko wła­sne losy, ale i losy ca­łe­go kon­ty­nen­tu, a tak­że Eu­ro­py w co­raz mniej eu­ro­pej­skim świe­cie. (Do wie­lu pu­blicz­nych dzia­łań Smo­la­ra na­le­ży udział w gro­nie za­rzą­dza­ją­cym Eu­ro­pej­ską Radą Sto­sun­ków Za­gra­nicz­nych, któ­ra zaj­mu­je się bu­do­wa­niem eu­ro­pej­skiej po­li­ty­ki za­gra­nicz­nej). Pol­ska jest prze­cież jed­nym z sze­ściu naj­więk­szych kra­jów Unii Eu­ro­pej­skiej i je­dy­nym re­gio­nal­nym mo­car­stwem w jej wschod­niej po­ło­wie. Kie­dy Po­la­cy mó­wią „Za­chód”, na­dal czę­sto my­ślą, że jest on gdzie in­dziej. Dziś Pol­ska jest czę­ścią Za­cho­du — albo tego, co z nie­go w sen­sie geo­po­li­tycz­nym zo­sta­ło w co­raz bar­dziej post-za­chod­nim świe­cie. Za­chód to my.

Jako pi­sarz i ko­men­ta­tor, jako ana­li­tyk pol­skiej po­li­ty­ki sza­no­wa­ny przez pol­skich po­li­ty­ków z le­wi­cy i pra­wi­cy, a tak­że przez czy­tel­ni­ków z ca­łe­go świa­ta, wresz­cie jako pre­zes Fun­da­cji im. Ste­fa­na Ba­to­re­go, od­gry­wa­ją­cej w Pol­sce do­nio­słą rolę jako fo­rum cy­wi­li­zo­wa­nej de­ba­ty o po­li­ty­ce i spra­wach pu­blicz­nych, Alek­san­der Smo­lar przy­czy­nił się jak mało kto do po­wsta­nia no­wo­cze­snej, eu­ro­pej­skiej Pol­ski su­we­ren­nej psy­cho­lo­gicz­nie i po­li­tycz­nie w re­la­cjach ze Wscho­dem i Za­cho­dem, z prze­szło­ścią i przy­szło­ścią. O tym świad­czy ten wy­bór ese­jów, szki­ców i wy­wia­dów z ostat­nich 30 lat.

Oks­ford, luty 2010

Prze­ło­żył Ser­giusz Ko­wal­skiJechałem w pustkę, wracałem z radością

An­drzej W. Paw­lu­czuk: Pro­szę przy­po­mnieć czy­tel­ni­kom „Ty­gla Kul­tu­ry”, w ja­kich oko­licz­no­ściach uda­wał się Pan na emi­gra­cję.

Alek­san­der Smo­lar: Wy­je­cha­łem w lu­tym 1971 roku, moż­na po­wie­dzieć, że była to opóź­nio­na emi­gra­cja mar­co­wa. Wy­rzu­co­no mnie z Uni­wer­sy­te­tu War­szaw­skie­go, gdzie by­łem asy­sten­tem. Po rocz­nym po­by­cie w wię­zie­niu ima­łem się róż­nych za­jęć, gdyż nie mia­łem moż­li­wo­ści kon­ty­nu­owa­nia pra­cy aka­de­mic­kiej. Zde­cy­do­wa­łem się więc na emi­gra­cję.
Po­je­cha­łem naj­pierw do Włoch; przez pierw­szy rok by­łem na ame­ry­kań­skiej uczel­ni w Bo­lo­nii, Johns Hop­kins Uni­ver­si­ty (szko­ła sto­sun­ków mię­dzy­na­ro­do­wych), a póź­niej szu­ka­łem pra­cy w pię­ciu róż­nych kra­jach, nie wie­dząc, gdzie będę osta­tecz­nie miesz­kać. Po­tem do­sta­łem pra­cę w Pa­ry­żu, w Kra­jo­wym Cen­trum Ba­dań Na­uko­wych (CNRS), co w pol­skich ka­te­go­riach by­ło­by od­po­wied­ni­kiem aka­de­mii nauk.

Po­wie­dział Pan, że była to spóź­nio­na emi­gra­cja mar­co­wa. Czy to zna­czy, że nie czuł Pan wcze­śniej pre­sji, nie zmu­sza­no Pana do wy­jaz­du?

Nikt mnie do wy­jaz­du nie zmu­szał, to była de­cy­zja, z któ­rą zma­ga­łem się dłu­go, a któ­ra zo­sta­ła pod­ję­ta z opóź­nie­niem ze wzglę­du na ogól­ną sy­tu­ację, w któ­rej się zna­la­złem.

Jaka to była sy­tu­acja?

Oso­bi­sta, za­wo­do­wa, po­czu­cie mar­gi­na­li­za­cji za­rów­no w sfe­rze oso­bi­stej, jak i za­wo­do­wej.

Z ja­kim na­sta­wie­niem wy­jeż­dżał Pan z Pol­ski?

Przede wszyst­kim z dużą dozą nie­pew­no­ści. Za­wsze, poza pra­cą aka­de­mic­ką, były dla mnie waż­ne spra­wy pu­blicz­ne. Od wie­lu lat by­łem za­an­ga­żo­wa­ny w ów­cze­sną, skrom­ną dzia­łal­ność opo­zy­cyj­ną — to był dla mnie istot­ny wy­miar, ale emi­gru­jąc, nie wie­dzia­łem, jaki będę mógł wy­brać mo­del ży­cia. Ni­cze­go nie by­łem pe­wien, gdyż wy­jeż­dża­jąc, nie mia­łem ni­cze­go za­ła­twio­ne­go, a przede wszyst­kim — pra­cy. Je­cha­łem w kom­plet­ną pust­kę. Nie wie­dzia­łem tak­że, ja­kie tam, za gra­ni­cą, będą moż­li­wo­ści dzia­ła­nia na rzecz Pol­ski. In­ny­mi sło­wy, ma­jąc wte­dy lat pra­wie trzy­dzie­ści, je­cha­łem w świat, nie ma­jąc żad­nych punk­tów orien­ta­cyj­nych. Ale bar­dzo szyb­ko, bo za­le­d­wie pół roku póź­niej z ro­dzi­ną, któ­ra miesz­ka­ła w Szwe­cji, i wraz z gro­nem przy­ja­ciół pod­ję­li­śmy de­cy­zję o wy­da­wa­niu pi­sma.

To był kwar­tal­nik „Aneks”?

Tak, „Aneks”, któ­ry uka­zy­wał się przez sie­dem­na­ście lat, od 1973 roku.

Jak Eu­ro­pa przyj­mo­wa­ła w tam­tym cza­sie pol­ską emi­gra­cję?

Pol­ska emi­gra­cja nie była wów­czas ma­so­wym zja­wi­skiem. Oczy­wi­ście to wszyst­ko, co wy­da­rzy­ło się w Pol­sce w związ­ku z tak zwa­nym Mar­cem, wy­wo­ła­ło duży re­zo­nans, to­też ci, któ­rzy wy­jeż­dża­li w 1968 i 1969 roku, spo­ty­ka­li się z da­le­ko idą­cą po­mo­cą. Ja wy­jeż­dża­łem już w in­nym okre­sie i moim prio­ry­te­tem było kon­ty­nu­owa­nie pra­cy aka­de­mic­kiej, cze­go nie mo­głem ro­bić w Pol­sce. To­też w moim przy­pad­ku nie od­gry­wa­ło roli, ja­kie było ogól­ne na­sta­wie­nie do emi­gra­cji, ale istot­na była de­cy­zja kon­kret­nej uczel­ni: czy mnie chcą, czy nie. Przez rok by­łem na uni­wer­sy­te­cie w Bo­lo­nii, ale na bar­dzo spe­cy­ficz­nych wa­run­kach. W za­sa­dzie przy­ję­to mnie tam jako stu­den­ta, a ja prze­cież by­łem już po stu­diach, a na Uni­wer­sy­te­cie War­szaw­skim pra­co­wa­łem jako asy­stent. Ale cho­dzi­ło o to, by dać mi szan­sę prze­ży­cia roku za bar­dzo skrom­ne sty­pen­dium, któ­re wy­no­si­ło 100 do­la­rów mie­sięcz­nie. A kie­dy ten rok do­biegł koń­ca, zło­ży­łem po­da­nia do uczel­ni w pię­ciu róż­nych pań­stwach. Jak Pan więc wi­dzi, nie moż­na mó­wić o żad­nych ogól­nych re­gu­łach, do­ty­czą­cych przyj­mo­wa­nia emi­gran­tów.

Ale trak­to­wa­no Was chy­ba jed­no­znacz­nie jako wy­chodź­stwo po­li­tycz­ne?

By­li­śmy po­strze­ga­ni jako ofia­ry róż­ne­go ro­dza­ju dys­kry­mi­na­cji, jako uchodź­cy z kra­ju nie­de­mo­kra­tycz­ne­go. Zda­rzy­ło się na­wet raz, że mój sta­tus uchodź­cy z Eu­ro­py ko­mu­ni­stycz­nej po­mógł mi w sta­ra­niach o pra­cę. Kie­dy ubie­ga­łem się o sta­łe za­trud­nie­nie w Kra­jo­wym Cen­trum Ba­dań Na­uko­wych w Pa­ry­żu, były tyl­ko dwa wol­ne miej­sca, a kan­dy­da­tów, jak co roku, kil­ku­dzie­się­ciu. Wy­gra­łem dzię­ki pew­ne­go ro­dza­ju kon­trak­to­wi, któ­ry zo­stał za­war­ty w ko­mi­sji na­uko­wej CNRS po­mię­dzy le­wi­cą a pra­wi­cą. Otóż aku­rat na­pły­nę­ła w tym cza­sie, po oba­le­niu pre­zy­den­ta Al­len­de, duża emi­gra­cja z Chi­le — oczy­wi­ście — le­wi­co­wa. Pra­wi­ca zgo­dzi­ła się na przy­ję­cie Chi­lij­czy­ka pod wa­run­kiem, że le­wi­ca zgo­dzi się, by przy­ję­to mnie — emi­gran­ta z Pol­ski. Nie bez zna­cze­nia było też po­par­cie Ray­mon­da Aro­na, któ­ry mnie — mogę tak po­wie­dzieć — przy­gar­nął od pierw­szych dni mo­je­go po­by­tu we Fran­cji. I to był je­dy­ny przy­pa­dek, kie­dy sko­rzy­sta­łem ze sta­tu­su uchodź­cy po­li­tycz­ne­go.

A ja­kie było sa­mo­po­czu­cie pol­skich emi­gran­tów? Czy moż­na mó­wić, że mniej lub bar­dziej świa­do­mie na­wią­zy­wa­li­ście do tra­dy­cji Wiel­kiej Emi­gra­cji?

My­ślę, że ostat­nim po­ko­le­niem, któ­re mia­ło ta­kie po­czu­cie, była emi­gra­cja wo­jen­na, któ­ra utrzy­ma­ła in­sty­tu­cje nie­pod­le­głej Rzecz­po­spo­li­tej; mia­ła ona sil­ne po­czu­cie le­gi­ty­ma­cji na­ro­do­wej. Żywa była w niej tra­dy­cja ro­man­tycz­na i bez­po­śred­nie od­wo­ły­wa­nie się do do­świad­czeń Wiel­kiej Emi­gra­cji.
Póź­niej wy­jaz­dy z Pol­ski były już — po­wiedz­my — wą­skim stru­mycz­kiem, nie było ma­so­we­go zja­wi­ska uchodź­stwa, któ­re daje le­gi­ty­ma­cję do re­pre­zen­to­wa­nia kra­ju. Na­to­miast w na­szym przy­pad­ku ja­kie­kol­wiek aspi­ro­wa­nie do two­rze­nia za gra­ni­cą pol­skie­go Pie­mon­tu by­ło­by do­wo­dem me­ga­lo­ma­nii i wy­glą­da­ło­by śmiesz­nie. Mie­li­śmy oczy­wi­ście po­czu­cie, że to, co ro­bi­my na ob­czyź­nie, po­win­no słu­żyć kra­jo­wi, ale bez me­ga­lo­mań­skich aspi­ra­cji. Na ten te­mat wio­dłem spór z Gu­sta­wem Her­lin­giem-Gru­dziń­skim. Śro­do­wi­sko „Kul­tu­ry” uzna­ło, że po 13 grud­nia 1981 roku punkt cięż­ko­ści pol­skie­go ży­cia na­ro­do­we­go zno­wu prze­no­si się na emi­gra­cję. Była to fał­szy­wa dia­gno­za, ale ro­zu­mia­łem, że po­ko­le­nie Her­lin­ga-Gru­dziń­skie­go mo­gło tak my­śleć.
Nie było przy­pad­kiem, że na­sze pi­smo na­zwa­li­śmy „Aneks”, co jed­no­cze­śnie było skrom­nym pro­gra­mem. Na­sza dzia­łal­ność była po­my­śla­na wła­śnie jako aneks, do­da­tek, uzu­peł­nie­nie nie­za­leż­nych dzia­łań po­dej­mo­wa­nych w Pol­sce.

A oczy­wi­ste było dla Was, że na­le­ży od razu przy­stą­pić do pra­cy na rzecz kra­ju? To jest wszak tra­dy­cja każ­de­go po­ko­le­nia pol­skiej emi­gra­cji po­li­tycz­nej.

Tak, oczy­wi­ście, ale z po­czu­ciem du­żej skrom­no­ści i z uważ­nym wsłu­chi­wa­niem się w głos śro­do­wisk i grup ak­tyw­nych in­te­lek­tu­al­nie i po­li­tycz­nie w Pol­sce. My prze­cież, a mó­wię o nie­licz­nym śro­do­wi­sku sku­pio­nym wo­kół kwar­tal­ni­ka „Aneks”, nie for­so­wa­li­śmy żad­ne­go kon­kret­ne­go pro­gra­mu po­li­tycz­ne­go, nie na­rzu­ca­li­śmy żad­nej idei. Chcie­li­śmy ra­czej do­star­czać stra­wy du­cho­wej, stąd pu­bli­ko­wa­li­śmy ana­li­zy po­li­tycz­ne „z róż­nych stron”. Mie­li­śmy bo­wiem po­czu­cie, że nie mamy żad­nej od­po­wie­dzi na pol­skie pro­ble­my. Szu­ka­li­śmy, a nie prze­ko­ny­wa­li­śmy. Był to więc bar­dziej ro­dzaj po­śred­nic­twa mię­dzy tym, co dzie­je się na Za­cho­dzie, a Po­la­ka­mi w kra­ju i na emi­gra­cji. Dzię­ki temu, że wra­sta­li­śmy w tam­tej­sze śro­do­wi­ska na­uko­we i opi­nio­twór­cze, an­ga­żo­wa­li­śmy do wy­stę­po­wa­nia w pol­skich spra­wach, dla obro­ny śro­do­wisk opo­zy­cyj­nych wie­lu wy­bit­nych lu­dzi Za­cho­du. Mie­li­śmy tak­że bar­dzo roz­bu­do­wa­ne kon­tak­ty z pra­są za­gra­nicz­ną, ra­diem, te­le­wi­zją. Nie zda­rzy­ło mi się, na przy­kład, aby „Le Mon­de” od­mó­wił opu­bli­ko­wa­nia wia­do­mo­ści bądź ar­ty­ku­łu, któ­ry uzna­wa­łem za waż­ny. Sto­sun­ki były do­bre i było za­ufa­nie do tego, co im przy­no­si­łem. Tak więc te na­sze związ­ki in­te­lek­tu­al­ne z tam­tej­szy­mi śro­do­wi­ska­mi da­wa­ły dwie rze­czy: mie­li­śmy do­stęp do wpły­wo­wych lu­dzi, a po­nad­to by­li­śmy nie­za­leż­ni ma­te­rial­nie. Nie ży­li­śmy i nie mu­sie­li­śmy żyć z dzia­ła­nia dla Pol­ski, a zresz­tą ta­kich pie­nię­dzy wte­dy nie było.

Czy z tam­tej, za­gra­nicz­nej per­spek­ty­wy, ist­nie­nie i dzia­łal­ność emi­gra­cji mia­ły ja­kieś zna­cze­nie dla sy­tu­acji w kra­ju?

My­ślę, że mia­ły, cho­ciaż było to zna­cze­nie ogra­ni­czo­ne. Po pierw­sze, istot­ne dla Po­la­ków w kra­ju było, że w ogó­le ist­nia­ło nie­za­leż­ne sło­wo, nie­kon­tro­lo­wa­ne przez pe­ere­low­ską wła­dzę. Póź­niej, w la­tach 80., kie­dy w Pol­sce roz­wi­ja się ży­wio­ło­wo nie­za­leż­ny ruch wy­daw­ni­czy, to zna­cze­nie pism emi­gra­cyj­nych gwał­tow­nie spa­da. Po dru­gie — istot­ną rze­czą było in­for­mo­wa­nie kra­ju o tym, co w sa­mej Pol­sce się dzie­je; in­te­gro­wa­ło to roz­pro­szo­ne gru­py opo­zy­cyj­ne. Za na­szym po­śred­nic­twem ra­dio Wol­na Eu­ro­pa in­for­mo­wa­ło lu­dzi w Mła­wie czy Ko­ni­nie o dzia­łal­no­ści opo­zy­cyj­nej w in­nych mia­stach. To spra­wia­ło, że ci lu­dzie nie czu­li się sa­mot­ni, w swo­im opo­rze wi­dzie­li sens, gru­po­wa­li się wo­kół wspól­nej idei. W sy­tu­acji, kie­dy wła­dza blo­ko­wa­ła ka­na­ły prze­pły­wu in­for­ma­cji, było to nie­sły­cha­nie waż­ne.
A po trze­cie — dzię­ki na­szym kon­tak­tom mo­gli­śmy wpły­wać na mię­dzy­na­ro­do­wą opi­nię pu­blicz­ną. Uda­wa­ło nam się na­wet mo­bi­li­zo­wać in­te­lek­tu­al­ne śro­do­wi­ska na Za­cho­dzie, in­spi­ro­wać li­sty z pro­te­sta­mi pod­pi­sa­ne przez zna­ne oso­bi­sto­ści po­li­ty­ki, na­uki i kul­tu­ry. Ta for­ma zu­ży­ła się ostat­ni­mi laty, ale wów­czas, w la­tach 70. i 80. mia­ła jesz­cze swo­je zna­cze­nie i taki list bar­dzo de­ner­wo­wał ów­cze­sną wła­dzę w Pe­ere­lu.
Mie­li­śmy tak­że bar­dzo do­bre kon­tak­ty po­li­tycz­ne z wie­lo­ma par­tia­mi de­mo­kra­tycz­ny­mi na Za­cho­dzie. To­też je­że­li za­ist­nia­ła po­trze­ba, moż­na było ła­two uzy­skać spo­tka­nie z naj­wy­bit­niej­szy­mi po­li­ty­ka­mi w tych kra­jach i przed­sta­wić im nasz punkt wi­dze­nia. W ten spo­sób po­zna­łem na przy­kład Mit­ter­ran­da, któ­ry póź­niej zo­stał pre­zy­den­tem Fran­cji.

Czy tej zna­jo­mo­ści spraw Pol­ski przez Mit­ter­ran­da ge­ne­rał Ja­ru­zel­ski „za­wdzię­czał” bar­dzo chłod­ne przy­ję­cie w Pa­ry­żu w 1985 roku? Może war­to przy­po­mnieć tam­te wy­da­rze­nia, gdyż były one te­ma­tem wie­lu dow­ci­pów. Otóż Ja­ru­zel­ski wra­cał wte­dy z ofi­cjal­nej wi­zy­ty w Li­bii, gdzie — ma się ro­zu­mieć — przyj­mo­wa­ny był z peł­ny­mi ho­no­ra­mi. W dro­dze po­wrot­nej do Pol­ski ko­niecz­nie chciał zło­żyć wi­zy­tę pre­zy­den­to­wi Fran­cji. Nie było jed­nak żad­ne­go ofi­cjal­ne­go, z ho­no­ra­mi po­wi­ta­nia. Fran­cu­zi po­trak­to­wa­li jego przy­jazd jako wi­zy­tę pry­wat­ną, Mit­ter­rand przy­jął go wpraw­dzie, ale Ja­ru­zel­ski wszedł do Pa­ła­cu Eli­zej­skie­go nie głów­nym wej­ściem, ale — jak ma­wia­li pa­ry­ża­nie — ku­chen­nym, czy­li wej­ściem dla służ­by. Mit­ter­rand mu­siał też póź­niej wy­słu­chać wie­le kry­tycz­nych uwag ze stro­ny in­te­lek­tu­ali­stów i po­li­ty­ków. Na­wet pre­mier Fa­bius miał mu za złe, że przy­jął ge­ne­ra­ła.

Nie prze­ce­niał­bym roli pol­skiej emi­gra­cji, cho­ciaż na­sze kon­tak­ty z fran­cu­ski­mi po­li­ty­ka­mi były żywe i przy­ja­zne. Poza Mit­ter­ran­dem kon­tak­to­wa­łem się tak­że z póź­niej­szym pre­mie­rem Fran­cji Lio­ne­lem Jo­spin i dzi­siej­szą czo­łów­ką tam­tej­sze­go ży­cia po­li­tycz­ne­go.

Aż tak po­waż­nie trak­to­wa­no nad Se­kwa­ną pol­skich uchodź­ców?

Nie w tym rzecz. W kra­ju de­mo­kra­tycz­nym, je­śli ktoś bar­dzo chce spo­tkać się z przy­wód­cą du­żej par­tii, to w koń­cu zo­sta­nie przy­ję­ty. A po dru­gie — kie­dy ma się pew­ne kon­tak­ty, ma się wpły­wo­wych przy­ja­ciół, to za­wsze moż­na ich po­pro­sić o uła­twie­nie kon­tak­tu.
Zna­łem bar­dzo wy­bit­nych na­ukow­ców fran­cu­skich, a sko­ro mie­li do mnie za­ufa­nie, wów­czas uła­twie­nie mi kon­tak­tu z wpły­wo­wym po­li­ty­kiem było dla nich kwe­stią jed­ne­go te­le­fo­nu. Nie zna­czy to oczy­wi­ście, że za każ­dym ra­zem wy­ni­ka­ły z ta­kich spo­tkań kon­kret­ne skut­ki. Naj­waż­niej­sze było jed­nak, że do ta­kich spo­tkań do­cho­dzi­ło i mo­głem wy­ja­śnić nasz punkt wi­dze­nia; tak­że w Sta­nach Zjed­no­czo­nych, Hisz­pa­nii, An­glii, kra­jach skan­dy­naw­skich i we Wło­szech pol­ska emi­gra­cja mia­ła do­bre i żywe kon­tak­ty z tam­tej­szy­mi przy­wód­ca­mi po­li­tycz­ny­mi. Tro­chę go­rzej było z tym w Niem­czech.
Po czwar­te wresz­cie — na­sza rola po­le­ga­ła tak­że na or­ga­ni­zo­wa­niu po­mo­cy ma­te­rial­nej dla osób prze­śla­do­wa­nych w Pol­sce. Za­nim ru­szy­ła duża po­moc ze stro­ny tam­tej­szych związ­ków za­wo­do­wych, to w la­tach 70. my w du­żym stop­niu zbie­ra­li­śmy pie­nią­dze i prze­ka­zy­wa­li­śmy do kra­ju, na po­moc dla KOR-u i osób re­pre­sjo­no­wa­nych przez re­żim.

Nikt jesz­cze wte­dy nie wie­rzył w ry­chły upa­dek ko­mu­ni­zmu, roz­pad ZSRR i wy­bi­cie się Pol­ski na nie­pod­le­głość. Czy nie rzu­to­wa­ło to na Pana za­an­ga­żo­wa­nie w spra­wy kra­ju?

Nie, cho­ciaż przy­znam, że nie wy­obra­ża­łem so­bie wte­dy po­wro­tu do Pol­ski. Tak więc, po­świę­ca­jąc masę cza­su spra­wom pol­skim, czę­sto kosz­tem pra­cy aka­de­mic­kiej, nie mia­łem w so­bie ta­kie­go opty­mi­zmu, jak emi­gra­cja wo­jen­na. Oni wie­rzy­li, że za parę lat bę­dzie ko­lej­na woj­na i wró­cą do wol­nej Pol­ski. Spo­śród nas nikt so­bie nie wy­obra­żał, że zmia­ny na­dej­dą tak bły­ska­wicz­nie. Ów­cze­sny świat i układ po­li­tycz­ny wy­da­wał się sta­bil­ny na wie­le dzie­się­cio­le­ci. Na­wet je­że­li ktoś wie­rzył, że ko­mu­nizm musi się za­wa­lić, to jed­nak nikt nie umiał po­wie­dzieć, kie­dy to na­stą­pi.

Mu­sie­li­ście jed­nak mieć po­czu­cie sen­su swo­jej pra­cy?

Tak, oczy­wi­ście, ale to po­czu­cie sen­su nie było zwią­za­ne z ja­ki­miś od­le­gły­mi, mak­sy­mal­ny­mi ce­la­mi. Ten sens wi­dzie­li­śmy ra­czej w sa­mym two­rze­niu wysp wol­no­ści w Pol­sce, czy choć­by po­mo­cy lu­dziom, z któ­ry­mi by­li­śmy w Pol­sce za­przy­jaź­nie­ni. Było to nie tyl­ko po­czu­cie obo­wiąz­ku wo­bec za­sad­ni­czych war­to­ści, ale i wo­bec kon­kret­nych lu­dzi, któ­rzy byli prze­śla­do­wa­ni. Była to z na­szej stro­ny już nie po­li­ty­ka, ale zwy­kła przy­zwo­itość.

A czy pa­mię­ta Pan, w któ­rym roku za­czę­ło się my­śleć i mó­wić, że lata pa­no­wa­nia ko­mu­ni­zmu są już po­li­czo­ne?

Za­wsze byli lu­dzie, któ­rzy to prze­po­wia­da­li. Na przy­kład Amal­rik, któ­ry po­sta­wił py­ta­nie, czy Zwią­zek Ra­dziec­ki prze­trwa rok 1984, nie­wie­le się po­my­lił. Em­ma­nu­el Todd, mło­dy i bły­sko­tli­wy hi­sto­ryk fran­cu­ski, na­pi­sał w la­tach 70. książ­kę La chu­te fi­na­le ¹, czy­li „Osta­tecz­ny upa­dek”, gdzie bar­dzo re­ali­stycz­nie, jak się póź­niej oka­za­ło, opi­sał roz­pad Związ­ku Ra­dziec­kie­go. Ale te książ­ki nie od­zwier­cie­dla­ły po­wszech­ne­go spo­so­bu my­śle­nia o przy­szło­ści ZSRR. Tak na­praw­dę za­czę­to do­strze­gać szan­sę upad­ku ko­mu­ni­zmu nie­mal w ostat­niej chwi­li.

Wró­cił Pan do kra­ju w 1989?

Tak na­praw­dę, to tro­chę póź­niej, w 1990.

Jak Pan po tylu la­tach zna­lazł Pol­skę?

Pierw­szy raz od wy­jaz­du by­łem w Pol­sce w 1987 roku, do­sta­łem wizę spe­cjal­ną i przy­je­cha­łem na po­grzeb. To był dla mnie szok, coś nie­wia­ry­god­ne­go. Wra­ca­łem po szes­na­stu la­tach i od­no­si­łem wra­że­nie, że nic, kom­plet­nie nic się nie zmie­ni­ło. Znaj­dy­wa­łem te same dziu­ry w tych sa­mych miej­scach, te same ze­psu­te neo­ny i roz­wa­lo­ne pło­ty, te same pu­ste wy­sta­wy i za­ku­rzo­ne szy­by, sło­wem, na­dal trwa­ła nie­wzru­szo­na ta sama brzy­do­ta świa­ta ma­te­rial­ne­go. Na­wet po za­pa­chu po­zna­wa­ło się wschod­nią Eu­ro­pę, gdyż ben­zy­na pach­nia­ła tu zu­peł­nie ina­czej niż na Za­cho­dzie, gdzie wła­ści­wie się jej nie czu­je. Z za­mknię­ty­mi ocza­mi moż­na było roz­po­znać, gdzie się prze­kra­cza­ło gra­ni­cę dwóch sys­te­mów. Po szes­na­stu la­tach zna­la­złem się do­kład­nie w tym sa­mym miej­scu, z któ­re­go wy­je­cha­łem. To było nie­sa­mo­wi­te i przy­gnę­bia­ją­ce uczu­cie. Kie­dy przy­je­cha­łem już w 1990 roku, było zu­peł­nie ina­czej. Wi­dać było ogrom­ny pęd do zmian.

A czy do­strzegł Pan zmia­ny w lu­dziach?

Przy­znam się, że na po­cząt­ku mia­łem wąt­pli­wo­ści co do prze­bie­gu prze­mian w Pol­sce, nie są­dzi­łem, że będą tak szyb­kie i grun­tow­ne, że w lu­dziach bę­dzie tyle ener­gii. Prze­cież spo­łe­czeń­stwo zo­sta­ło tak strasz­li­wie prze­ora­ne przez oku­pa­cję, woj­nę, zmia­nę gra­nic, póź­niej do­świad­czo­ne kosz­mar­ny­mi la­ta­mi sta­li­ni­zmu i póź­niej­szym so­cja­li­zmem. To­też oba­wia­łem się, że w Po­la­kach bę­dzie znacz­nie mniej dy­na­mi­zmu niż w Cze­chach czy Wę­grach. A oka­za­ło się, że jest cał­ko­wi­cie prze­ciw­nie.
Na­dal po­zo­sta­je dla mnie nie­od­gad­nio­ną ta­jem­ni­cą, jak na­sze spo­łe­czeń­stwo, po­zba­wio­ne klas wyż­szych, śred­nich, wła­ści­wie chłop­skie spo­łe­czeń­stwo z tra­dy­cjo­na­li­zmem, kon­ser­wa­ty­zmem kul­tu­ro­wym, zna­la­zło w so­bie tę bru­tal­ną dy­na­mi­kę, któ­ra jest źró­dłem roz­wo­ju ostat­nich dzie­się­ciu lat. Jest to dla mnie czymś fa­scy­nu­ją­cym.

Po po­wro­cie ob­jął Pan od razu waż­ne sta­no­wi­sko rzą­do­we jako do­rad­ca pre­mie­ra Ma­zo­wiec­kie­go, a po­tem szef ze­spo­łu do­rad­ców. Pro­szę po­wie­dzieć, czy była to trud­na pra­ca? Czy czę­sto Pań­ski punkt wi­dze­nia nie był ro­zu­mia­ny i bra­ny pod uwa­gę?

Mia­łem wy­czu­cie gra­nic wła­snej kom­pe­ten­cji. To zna­czy tam, gdzie wi­dzia­łem, że moja kil­ku­na­sto­let­nia nie­obec­ność w kra­ju może być prze­szko­dą w ro­zu­mie­niu zło­żo­nych pro­ble­mów, by­łem bar­dzo ostroż­ny w for­mu­ło­wa­niu są­dów. Na­to­miast w spra­wach, na przy­kład, po­li­ty­ki za­gra­nicz­nej moje do­świad­cze­nie emi­gra­cyj­ne było bar­dzo przy­dat­ne.

Wra­cał Pan z ra­do­ścią do Pol­ski?

Ab­so­lut­nie tak! Po pierw­sze — przy­jeż­dża­łem do kra­ju wol­ne­go, su­we­ren­ne­go, a więc in­ne­go niż ten, z ja­kie­go wy­jeż­dża­łem. Ale w sen­sie głęb­szym wra­ca­łem jed­nak do tej sa­mej Pol­ski. Było to uczu­cie zna­le­zie­nia się na po­wrót u sie­bie. Czu­ję się w Pa­ry­żu zna­ko­mi­cie, wro­słem w tam­tej­sze ży­cie, śro­do­wi­sko, kli­mat spo­łecz­ny i in­te­lek­tu­al­ny, współ­pra­cu­ję na­dal z re­dak­cja­mi kil­ku cza­so­pism, pod­trzy­mu­ję związ­ki z nie­któ­ry­mi par­tia­mi po­li­tycz­ny­mi, ale po pię­ciu mi­nu­tach w Pol­sce ro­zu­mia­łem zno­wu każ­dy kod kul­tu­ro­wy, każ­dą re­ak­cję. Więc to było wspa­nia­łe, że tak dłu­ga, kil­ku­na­sto­let­nia nie­obec­ność prze­sta­je ist­nieć w cią­gu paru mi­nut.

Bar­dzo cen­ny jest ten Pań­ski opty­mizm i wia­ra w Pol­skę i Po­la­ków. Ale na przy­kład Je­rzy Gie­droyc, któ­re­go prze­cież za­słu­gi dla Pol­ski są nie­pod­wa­żal­ne, nie chce przy­je­chać do kra­ju, a nie­daw­no, w wy­wia­dzie dla „Wprost” po­wie­dział wręcz, że „spo­łe­czeń­stwo pol­skie jest zdzi­cza­łe”.

Ja nie miał­bym od­wa­gi tak po­wie­dzieć, tak uogól­niać. Ale prze­cież ostat­nie zaj­ścia z mło­dzie­żą w Słup­sku i Ka­to­wi­cach do­wo­dzą, że dzie­je się nie­do­brze. Jest to ogrom­ny pro­blem kul­tu­ro­wy i nie wia­do­mo, jak go roz­wią­zać. Ro­zu­miem, że to sku­tek bar­dzo wie­lu zja­wisk i tego, co dzia­ło się w Pol­sce przez po­przed­nie dzie­się­cio­le­cia, ba — to są na­wet skut­ki cza­sów woj­ny, wiel­kich mi­gra­cji, roz­bi­ja­nia wię­zi spo­łecz­nych, a tak­że skut­ki prze­mian ostat­nich lat, gdzie było wie­le strasz­li­wych dra­ma­tów ludz­kich. Weź­my cho­ciaż­by ogrom­ny szok bez­ro­bo­cia dla kil­ku po­ko­leń, któ­re w ogó­le nie mia­ło o bez­ro­bo­ciu po­ję­cia, czy wresz­cie — wy­staw­ną, osten­ta­cyj­ną kon­sump­cję nie­któ­rych grup, któ­ra draż­ni mło­dych lu­dzi, zwłasz­cza tych, co nie wi­dzą przed sobą żad­nych szans i per­spek­tyw na lep­sze ży­cie. Moż­na więc po­wie­dzieć, że ist­nie­ją do­strze­gal­ne ele­men­ty zdzi­cze­nia spo­łecz­ne­go, jest to w tej chwi­li naj­więk­szy pro­blem w Pol­sce, ale to samo — pa­mię­taj­my — wy­stę­pu­je też na Za­cho­dzie, czę­sto­kroć w ska­li nie mniej­szej niż u nas. Tak że je­że­li oce­nia­my prze­mia­ny po 1989 roku, to uwa­żam, że Pol­ska prze­cho­dzi ten okres w spo­sób cy­wi­li­zo­wa­ny.

Nie zmar­no­wa­li­śmy tych dzie­się­ciu lat?

Wręcz prze­ciw­nie! Oczy­wi­ście moż­na, jak wła­śnie Je­rzy Gie­droyc, sta­wiać po­przecz­kę jesz­cze wy­żej, a na­wet jest waż­ne, by lu­dzie z du­żym au­to­ry­te­tem sta­wia­li wyż­sze wy­ma­ga­nia. Ja jed­nak, ze swo­jej po­zy­cji ob­ser­wa­to­ra i ana­li­ty­ka rze­czy­wi­sto­ści, wi­dzę mnó­stwo rze­czy wspa­nia­łych, po­zy­tyw­nych, któ­re zo­sta­ły zro­bio­ne po 1989 roku.

Jak Pan dzi­siaj oce­nia swo­je do­świad­cze­nia emi­gra­cyj­ne?

Z punk­tu wi­dze­nia eg­zy­sten­cjal­ne­go emi­gra­cja jest prze­ży­ciem nie­po­wta­rzal­nym. To do­świad­cze­nie ma oczy­wi­ście róż­ne wy­mia­ry. Je­den rok we Wło­szech, rok w Sta­nach Zjed­no­czo­nych, pra­wie rok w An­glii i dłu­gi po­byt we Fran­cji dały mi do­świad­cze­nia, któ­re bar­dzo czło­wie­ka wzbo­ga­ca­ją.
Poza tym istot­ne było do­świad­cze­nie kul­tu­ro­we, po­zna­nie in­nych świa­tów, a to zno­wu da­wa­ło moż­li­wość spoj­rze­nia na swój kraj z in­nej, od­mien­nej per­spek­ty­wy. Czę­sto prze­ży­wa­łem też ból nie­obec­no­ści, ale to jest uczu­cie, o któ­rym nie umiem opo­wia­dać.

Czy na ko­niec tej roz­mo­wy da się Pan sku­sić na prze­po­wied­nię co do przy­szło­ści Eu­ro­py? Co nas cze­ka w naj­bliż­szym cza­sie? Bę­dzie­my mie­li dłuż­szy okres spo­ko­ju i po­ko­ju?

My­ślę, że tak. Po raz pierw­szy od se­tek lat Pol­ska zna­la­zła się w bez­piecz­nej przy­sta­ni, co na­tu­ral­nie nie zna­czy, że nie bę­dzie pro­ble­mów. Ogrom­na nie­pew­ność wią­że się z roz­wo­jem wy­da­rzeń na Wscho­dzie. Już w mar­cu będą wy­bo­ry na Ukra­inie, a ich wy­nik, któ­re­go nikt dzi­siaj nie zna, może zmie­nić nie tyl­ko sy­tu­ację w tym wiel­kim kra­ju, ale może też rzu­to­wać na at­mos­fe­rę w Pol­sce. Nie są­dzę, aby coś nam z tam­tej stro­ny za­gra­ża­ło, ale może po­ja­wić się u nas ele­ment nie­po­ko­ju i pew­nej de­sta­bi­li­za­cji. Da­lej — nie wia­do­mo, co bę­dzie z Ro­sją, a jest to kraj, któ­ry jesz­cze przez dzie­siąt­ki lat bę­dzie prze­ży­wał wstrzą­sy i z tru­dem do­sto­so­wy­wał się do no­wo­cze­sno­ści, co tak­że bę­dzie wpły­wa­ło na sy­tu­ację w Pol­sce.
Na­to­miast Pol­ska bę­dzie in­te­gro­wa­ła się z Eu­ro­pą i wspól­no­tą euro-atlan­tyc­ką, cho­ciaż za­pew­ne nie tak szyb­ko, jak to po­wia­da się w róż­nych ofi­cjal­nych de­kla­ra­cjach.

Dzię­ku­ję za roz­mo­wę.

1998

1. Em­ma­nu­el Todd, La chu­te fi­na­le, Ro­bert Laf­font, Pa­ris 1976.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: