Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Pogoda dla Polski. Kraj, katolicyzm, kultura - ebook

Wydawnictwo:
Rok wydania:
2019
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, PDF
Format PDF
czytaj
na laptopie
czytaj
na tablecie
Format e-booków, który możesz odczytywać na tablecie oraz laptopie. Pliki PDF są odczytywane również przez czytniki i smartfony, jednakze względu na komfort czytania i brak możliwości skalowania czcionki, czytanie plików PDF na tych urządzeniach może być męczące dla oczu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(3w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na laptopie
Pliki PDF zabezpieczone watermarkiem możesz odczytać na dowolnym laptopie po zainstalowaniu czytnika dokumentów PDF. Najpowszechniejszym programem, który umożliwi odczytanie pliku PDF na laptopie, jest Adobe Reader. W zależności od potrzeb, możesz zainstalować również inny program - e-booki PDF pod względem sposobu odczytywania nie różnią niczym od powszechnie stosowanych dokumentów PDF, które odczytujemy każdego dnia.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Pogoda dla Polski. Kraj, katolicyzm, kultura - ebook

W niniejszym wyborze moich tekstów publicystycznych staram się opisać, zanalizować i zrozumieć dobre i złe zmiany, jakie zaszły w Polsce i w świecie w polityce, religii, społeczeństwie, mediach i kulturze w ostatnich dekadach, zwłaszcza po odrodzeniu się naszej niepodległości. To rodzaj kroniki, ale i świadectwa zdarzeń widzianych oczami przedstawiciela pokolenia opozycji demokratycznej i Solidarności, tej jego części, która witała rok 1989 z nadzieją i radością, a dziś patrzy z niepokojem na przyszłość wolnej i demokratycznej Polski w dobie radykalnej kontestacji tego, co uważam za zdobycze transformacji ustrojowej po rozpadzie bloku radzieckiego i dobrowolnym przystąpieniu państw naszego regionu do wspólnoty demokracji zachodnich. Niepokój nie powinien się jednak przekształcać w defetyzm. Powinien mobilizować do myślenia i działania w obronie przed sprzedawcami dymu i orędownikami permanentnej wojny wszystkich ze wszystkimi.

Adam Szostkiewicz (1952) – absolwent polonistyki UJ, dziennikarz, publicysta, tłumacz prozy, poezji i eseistyki anglojęzycznej. W latach 1988–1999 redaktor ,,Tygodnika Powszechnego’’, od 1999 r. związany z ,,Polityką’’. Pisze o religiach, Kościele rzymskokatolickim, polityce polskiej i międzynarodowej, kulturze współczesnej i mediach. Działacz ,,Solidarności’’ przed 1989 r., internowany po wprowadzeniu stanu wojennego, współpracownik podziemnej prasy opozycyjnej. Współpracownik Tadeusza Mazowieckiego w kampanii prezydenckiej w 1990 r., rzecznik prasowy Małopolskiego Komitetu Obywatelskiego w 1989 r. Kawaler Krzyża Oficerskiego Orderu Odrodzenia Polski, laureat nagrody za publicystkę Krakowskiej Fundacji Kultury. Autor trzech książek; przewodniczący kapituły Nagrody im. Beaty Pawlak, członek kapituły Nagrody im. Jerzego Turowicza.

Kategoria: Esej
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-242-6402-5
Rozmiar pliku: 2,5 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Od autora

Skorzystałem z zaproszenia Andrzeja Nowakowskiego, dyrektora Towarzystwa Autorów i Wydawców Prac Naukowych Universitas, by opublikować wybór moich tekstów publicystycznych o naszych sporach na gorące tematy: Polski, Kościoła, zmian kulturowych, przez jakie przechodzimy, nie tylko w społeczeństwie, ale również w mediach, języku i edukacji.

Uczyniłem to tym chętniej, że pod dyrekcją Andrzeja Nowakowskiego wyszły w Wydawnictwie Universitas książki prezentujące dorobek pisarski ludzi kręgu „Tygodnika Powszechnego”, w którym pracowałem w latach 1988–1999. Po śmierci Jerzego Turowicza, który przyjmował mnie do redakcji wraz z Krzysztofem Kozłowskim, zacząłem pracować w ,,Polityce’’. Piszę w niej od niemal dwudziestu już lat. Moje fascynacje, zainteresowania i poglądy pozostały te same, choć dziś inaczej rozkładam akcenty.

W „Tygodniku Powszechnym” miałem szczęście poznać wielu wybitnych ludzi kultury, Kościoła, polityki i uczyć się od nich krytycznego zaangażowania w sprawy publiczne, choć wcześniej te sprawy nie były mi przecież obce jako współpracownikowi dawnej KOR-owskiej opozycji demokratycznej i działaczowi Solidarności internowanemu w stanie wojennym. Współpracowałem później z prasą podziemną, a po transformacji ustrojowej udzielałem się też w kampanii prezydenckiej Tadeusza Mazowieckiego i w Unii Demokratycznej pod jego kierownictwem.

Dzięki pracy w „Polityce” miałem okazję spotkać wielu ludzi z innego kręgu niż „krakowsko-tygodnikowy”, też wybitnych i oddanych sprawie demokratycznej Polski. Gdybym miał wskazać, co łączy te moje doświadczenia zawodowe i obywatelskie, odpowiedziałbym, że nadzieja, iż Polska może być krajem normalnym, w którym chce się żyć i pracować dla dobra własnego i wspólnego.

Przez pierwsze dekady po 1989 r. ta nadzieja się spełniała. Mimo kłopotów i porażek szliśmy do przodu, zyskując nie tylko we własnych oczach, ale i w oczach Europy i Zachodu. Kiedy piszę te słowa, nie jest to już takie oczywiste. Nie jest oczywiste nawet to, co wydawało się jakąś naszą niepisaną umową obywatelską: że chcemy iść dalej drogą obraną przez ojców założycieli naszej otwartej praworządnej demokracji konstytucyjnej we współpracy z innymi krajami demokratycznymi. Bez kompleksów niższości i wyższości.

Obecny bieg wydarzeń w Polsce i Europie mnie niepokoi, ale nadziei na racjonalną normalność wciąż nie tracę. O tym jest ta książka. Ułożyłem ją z tekstów opublikowanych głównie w „Polityce”, ale też jeszcze w „Tygodniku Powszechnym”, a także w miesięczniku ,,Dialog’’ oraz w innych pismach czy na stronach internetowych.

Uporządkowałem je nie według dat publikacji, lecz według linii tematycznych. Może coś bym w nich zmienił, gdybym pisał je teraz, ale niewiele. Nawet te sprzed wielu lat zachowują, jak sądzę, pewien walor historyczny. Tak widziałem narodziny i konsolidację systemu demokratycznego w Polsce po realnym socjalizmie. Ciekawe, że już u początków niepodległości tematem kontrowersyjnym staje się obecność Kościoła jako instytucji wpływu politycznego i społecznego. Argumenty ,,za’’ i ,,przeciw’’, jakie spisuję w tekście Kościół ’91, do dziś przerabiamy w niekończącej się debacie o miejscu Kościoła w polskim życiu publicznym.

Przeplatam większe formy publicystyczne niektórymi felietonami ze strony internetowej ,,Polityki’’. Mimo wszelkich uzasadnionych krytyk dotyczących ,,nowych mediów’’ i mediów elektronicznych RTV, czynne i bierne korzystanie z owoców rewolucji cyfrowej uważam za pożyteczne. Zgniłe lub zatrute potrafię odróżnić.

Horoskopy

Gdy w ośrodku dla internowanych w Nowym Łupkowie zrobiliśmy sondę, kiedy komuna upadnie, moja odpowiedź była pesymistyczna: nie za mojego życia. Byłem działaczem Solidarności w Przemyślu, gdzie pracowałem jako nauczyciel języka polskiego i angielskiego w jednym z liceów. Moi internowani koledzy, w większości robotnicy i rolnicy, byli optymistami: że upadnie w ciągu kilku lat. Okazałem się człowiekiem małej wiary. To wspomnienie przywołuję dziś w „nocnych rodaków rozmowach”, kiedy martwimy się, co będzie z Polską.

Piszę te słowa w roku stulecia odrodzenia się państwa polskiego. Wydawałoby się, że ta okrągła rocznica to wymarzona okazja do zjednoczenia obywateli ponad różnicami i podziałami wokół spraw najważniejszych i do świętowania polskości w całym bogactwie jej odmian. Ale chyba nic z tego.

W jubileusz stulecia weszliśmy podzieleni jak nigdy po 1989 r., kiedy to po raz kolejny odzyskaliśmy pełną niepodległość, na dobre i złe. Nie chcę generalizować. Nie wszyscy, ani wtedy, ani później, witali zmianę systemu z nadzieją. Wielu witało ją z niepokojem, a nawet lękiem. Do częściowo wolnych wyborów 4 czerwca 1989 r. nie poszła jedna trzecia uprawnionych. W drugiej turze frekwencja wyniosła jedną czwartą uprawnionych. Dla porównania: w pierwszych, rozłożonych na raty, wyborach do Sejmu (Ustawodawczego) w odrodzonej Rzeczpospolitej frekwencja wahała się od 60 do 90% uprawnionych do głosowania.

Ja pokojowe przejście z systemu fasadowej demokracji ludowej i nakazowo-rozdzielczej gospodarki niedoboru na system otwartej demokracji wielopartyjnej i gospodarki rynkowej witałem z radością i nadzieją. Niemal jak cud. Ale w historii cudów raczej nie ma. Kto wie, czy Polska sto lat temu odzyskałaby niepodległość, gdyby wojna narodów nie trwała aż cztery lata, wyniszczając zasoby walczących z sobą mocarstw. Kto wie, czy gdyby w ZSRR do władzy nie doszła ekipa Gorbaczowa, generał Jaruzelski zaakceptowałby rokowania z opozycją przy Okrągłym Stole, torujące – wbrew jego woli – drogę do likwidacji PRL.

Ale stało się. Po raz drugi w XX w. Polska znalazła się na politycznej mapie Europy jako państwo w pełni suwerenne. Gdyby nie II wielka straszna wojna, mój ojciec, warszawiak, nie umarłby w Zabrzu, które przed wojną nazywało się Hindenburg, a stryj dożyłby może emerytury w Chorzowie, gdzie pracował przed wojną w tamtejszej hucie jako inżynier chemik, a nie został zamordowany w Katyniu. Jak skomplikowane są polskie losy, wie każdy z historii własnej rodziny, jeśli nie z historii Polski. Zawsze coś było nie tak, zawsze komuś coś nie pasowało. I zaczynała się jazda.

Odrodzone państwo polskie przetrwało 21 lat. Suwerenna III RP przeżyła II RP już o osiem lat. Ale jest w głębokim wewnętrznym konflikcie, tak jak II RP. Tamtą podzielił spór między sanacją a endecją, obecną dzieli spór między wizjami modernizacji i suwerenności. Nie tylko w elitach i opinii publicznej, ale też w rodzinach, środowiskach zawodowych, w wielkich i mniejszych miastach, na wsi, a nawet w polskiej diasporze.

Boli mnie to i oburza, bo to wciąż mój kraj, na dobre i złe. Nie wykluczam z niego nikogo i nie chcę, by kogokolwiek wykluczano tylko dlatego, że ma inny pogląd na rzeczy publiczne. Czuję się źle z tym, ze niektórzy moi dawni przyjaciele i znajomi z demokratycznej opozycji i Solidarności nie protestują dziś przeciwko łamaniu praworządności i nowomowie. Że godzą się, by rządzący odwracali i wypaczali znaczenia tak bliskich nam pojęć, jak prawda, demokracja, patriotyzm. Wygląda na to, że straciłem dawnych przyjaciół bezpowrotnie, choć niektórzy śnią mi się do dzisiaj.

Na rok 2018 przypada nie tylko stulecie odrodzenia polskiego państwa, ale też czterdziestolecie wyboru Karola Wojtyły na papieża. Oj, to był dzień! Nawet ja, choć wtedy kościelnymi ścieżkami nie chadzałem jakoś regularnie, cieszyłem się na widok przechodniów ściskających się na krakowskim rynku z radości, że Polak został papieżem. A trzy lata później byłem pod wrażeniem pomocy Kościoła dla internowanych i ich rodzin. W Krakowie pod auspicjami kardynała Franciszka Macharskiego. W tutejszym komitecie pomocy udzielała się ciotka mojej żony, pani profesor również mojego Uniwersytetu Jagiellońskiego, o ziemiańskich korzeniach. Taka aktywność obywatelska nie była wtedy dobrze widziana, chyba że po stronie władz stanu wojennego.

Byłem też pod wrażeniem przyjazdów Jana Pawła II do Polski, by dodać narodowi otuchy. Co stało się z tamtym Kościołem? Gdzie się podziały jego złote lata, kiedy garnęli się do niego robotnicy, wychowywani na „nowych ludzi” socjalizmu, i inteligencja, która po części maczała palce w tej edukacji, aż dostrzegła, że „nowy człowiek” nie chciał przestać chodzić do kościoła? Dziś Kościół znów dla ludzi o nastawieniu liberalnym, nawet umiarkowanie liberalnym, stał się przykrą zagadką: z władzą trzyma czy z wykluczanymi przez władzę?

Doszło do tego, że Kościół milczy, gdy historyczną rolę Lecha Wałęsy sprowadzono na prawicy do jego wymuszonej i niepodjętej współpracy z tajną policją polityczną PRL. Gdy dyrektor Instytutu Pamięci Narodowej zestawia Okrągły Stół (przy którym zresztą zasiadał jego mentor polityczny Jarosław Kaczyński oraz przedstawiciele Kościoła) z Jałtą. I gdy inny koryfeusz obozu obecnej władzy dywaguje, że odwaga Adama Michnika była łatwiejsza, bo miał ustosunkowanych rodziców.

Uderza mnie pewna analogia między przedwojenną sytuacją polityczną a stanem obecnym. Wtedy rządził obóz sanacji, którego legitymacją był Marszałek i czyn legionowy. To wystarczyło, by zaakceptować majowy zamach stanu, który był przecież gwałtem na ówczesnej konstytucyjnej demokracji. Dziś rządzi w Polsce obóz, którego legitymacją jest Jarosław Kaczyński i samolotowa katastrofa, w której zginął jego brat, prezydent RP. I to wystarczy, by jego zwolennicy akceptowali niszczenie naszej demokracji konstytu­cyjnej.

Wiem, że Marszałek miał wielkie poparcie w społeczeństwie i przekonującą dla wielu obywateli „narrację” o złu „sejmokracji”, a jego obóz mógł się lękać, że Polska zmierza do konfliktu wewnętrznego, który przecież doprowadził do zabójstwa prezydenta Narutowicza w pierwszych latach niepodległości. A jednak z mojej perspektywy oba te wydarzenia – zabójstwo Narutowicza i pucz majowy – są piętnem, które naznaczyło historię polityczną II RP, ale też świadomość społeczeństwa.

Bo oto odrodzona Polska zobaczyła, że w państwie demokratycznym przemoc jest dopuszczalna w konflikcie politycznym i można nie ponieść za to odpowiedzialności. Marszałek Piłsudski po zamachu majowym odmówił pełnienia funkcji prezydenta po wyborze go na to stanowisko przez parlament. Najwyższy urząd w państwie zgodził się objąć Ignacy Mościcki. Zastanawiam się, czemu się zgodził, bo choć piłsudczyk, mógł przewidywać, że Polską będzie rządził Piłsudski, tylko z tylnego siedzenia. Po śmierci Marszałka jego ludzie zajęli się bardziej konsolidacją swej władzy, wpływów i interesów niż budową państwa wszystkich obywateli, w którym władza publiczna staje się stroną w sporach, porzucając pozycję arbitra i mediatora.

Czy, przy wszystkich wielkich różnicach, nie przypomina to sytuacji w Polsce pod rządami PZPR, a także w Polsce po 2015 r., pod rządami PiS? Jarosław Kaczyński uważany jest przez swych zwolenników za naczelnika Polski, jakiegoś drugiego Piłsudskiego, i sam od tych porównań się nie odcina. Nie uważam Kaczyńskiego za polityka formatu Piłsudskiego – a tym mniej za męża stanu, bo ten tym się zwykle wyróżnia, że w sprawach fundamentalnych dla bytu państwa i narodu łączy, a nie dzieli, ale mam coraz silniejsze wrażenie, że co najmniej od katastrofy smoleńskiej porzucił „jagielloński” projekt polityczny na rzecz projektu „piastowskiego”, czyli z piłsudczyka przekształcił się w narodowo-katolickiego populistę i tak ustawił swój obóz na dziś i na jutro.

Uważam, że to oznacza, iż sprawy polskie nie idą w dobrym kierunku, bo to jest program de facto reakcyjny, a nie modernizacyjny. Wyłącza nas ze świata zachodniego, do którego powróciliśmy i w którym radziliśmy sobie całkiem dobrze, zwłaszcza od momentu wstąpienia do NATO i Unii Europejskiej.

W Polsce próby modernizacji państwa i społeczeństwa kończyły się zaskakująco. W szlacheckiej Rzeczpospolitej – przyłączeniem się części obozu reformatorskiego, z królem na czele, do wspomaganej z zewnątrz rebelii ówczesnych wyznawców ideologii anarchicznego konserwatyzmu, a w konsekwencji utratą niepodległego państwa. W Polsce przedwojennej modernizacja mogła się pochwalić Gdynią, COP-em, Mościcami, ale przyszła za późno, by podnieść cywilizacyjnie warstwy biedniejsze. To powiodło się w Polsce Ludowej, ale ceną było odizolowanie kraju od powojennej modernizacji Zachodu, łączącej postęp społeczny z demokratyzacją systemu politycznego, edukacji i kultury, nielikwidującej zarazem, jak działo się to w bloku radzieckim, wartości liberalnych.

Do tego modelu nawiązywała modernizacja podjęta po 1989 r. Tadeusz Mazowiecki skłaniał się jako szef rządu do jej wersji niemieckiej. Główny architekt udanej transformacji gospodarczej, Leszek Balcerowicz, wbrew krytykom, nie ignorował jej społecznych kosztów, lecz skupił się na budowaniu niemal od zera gospodarki rynkowej. Nikt inny z ekonomistów jakoś się do tego nie kwapił, zaryzykował tylko Balcerowicz.

Gdy Polska weszła w 2004 r. do integrującej się Europy, nie traktowano jej bynajmniej jako pariasa czy teren do kolonizacji, lecz jako partnera o wielkim potencjale. Wykorzystała to znakomicie część prywatnych polskich przedsiębiorców i profesjonalistów, a także ludzie młodzi. A jaki projekt modernizacyjny chce realizować „zjednoczona prawica”? Gdy odsieje się propagandowe plewy, wyłania się wizja katolickiego państwa narodu polskiego gotowego do re-chrystianizacji Europy we współpracy z tak zwaną alter-prawicą w USA i innych krajach zachodnich. Jest to projekt ofensywy, może nawet konfrontacyjny, w radykalnej opozycji do liberalnej demokracji.

Niektórych zaskakuje, że zachodnia „alter-prawica” nie ma problemu z kontaktami z autorytarną Rosją Putina. Ale to logiczne, bo ideowym fundamentem tego obozu jest „konserwatywna kontrrewolucja”, której rosyjski wariant wciela w Rosji w życie obecna ekipa kremlowska we współpracy z odbudowywanym za państwowe pieniądze prawosławiem jako religią państwową. Poza wszystkimi innymi celami ta „kontrrewolucja” ma być odpowiedzią, jeśli nie karą, za „rewolucję” lat sześćdziesiątych, potocznie nazywaną „kontrkulturą”. Tamta była radykalnie lewicowa, ta jest radykalnie prawicowa.

Jeśli coś je łączy, to dwie rzeczy. Po pierwsze, energia, po drugie, chęć radykalnej zmiany społeczeństwa, wymiany elit, rozmontowania panującego systemu i przejęcia jego instytucji do swoich celów. Papież Franciszek ostrzegł, że droga populistów wiedzie do faszyzmu. Ten proces toczy się dziś również w Polsce.

Po wyjściu z internowania odmówiono mi pracy nawet w Bibliotece Jagiellońskiej i w Wydawnictwie Literackim. Żyłem z tłumaczeń z języka angielskiego i nauki tegoż. Mój ojciec, żołnierz AK i więzień polityczny Gross-Rosen, po wojnie został uznany za wroga klasowego. Ja też – z zachowaniem należnych proporcji – stałem się we własnym kraju podejrzanym obywatelem drugiej kategorii. Ale on był sam, stracił prawie cały swój przedwojenny świat. Ja miałem oparcie w środowisku Solidarności, dominikańskiego duszpasterstwa akademickiego w Krakowie, a od 1988 r. w redakcji „Tygodnika Powszechnego”, do którego przyjęli mnie Jerzy Turowicz i Krzysztof Kozłowski.

Wkrótce potem polityka w Polsce zrobiła gwałtowny zwrot. Moje środowisko włączyło się w projekt odnowy państwa przez wprowadzenie pluralistycznej demokracji konstytucyjnej i gospodarki rynkowej.

System ten wspólnym wysiłkiem wielu środowisk zawodowych, grup społecznych, partii politycznych budowaliśmy w przekonaniu, że będzie lepiej służył Polsce i jej obywatelom niż autorytaryzm. Niedociągnięcia, błędy, zaniedbania na tej drodze są powszechnie znane. Nie powinny jednak przesłaniać dorobku i osiągnięć.

W moim odczuciu największym problemem, którego nie udało się rozwiązać żadnej z ekip przed 2015 r., był podział Polski po linii kulturowo-cywilizacyjno-społecznej. Demokratyczna wymiana rządzących, do jakiej doszło po podwójnym zwycięstwie ­PiS-owskiej prawicy, pozwala nowej ekipie na wiele, ale nie na wszystko. W szczególności nie powinno się pozbywać ludzi doświadczonych tylko dlatego, że nie są swoi. Na tym cierpi państwo. To w roku obchodów stulecia niepodległości bardzo mnie niepokoi.

(Tekst wcześniej niepublikowany)

Polskość i inne -ości

Już Wyspiański w Wyzwoleniu krzywił się na „robienie Polski na każdym kroku i codziennie”, na „manifestowanie polskości”. Przeszkadzało mu to, bo „to tak, jakby Polski nie było”, a przecież jest. Pisał to ponad sto lat temu, kiedy Polski jako niepodległego państwa faktycznie nie było, ale polskość miała się całkiem dobrze. Dziś mamy własne wolne i demokratyczne państwo, a spory o patriotyzm, o to, kto jest lepszym Polakiem, nie ustają, zwłaszcza przy okazji kampanii wyborczych, gdy pytanie, gdzie mieszkają i kogo popierają ci prawdziwsi Polacy, jest stawiane całkiem serio. Tworzy się czasami wizerunek wzorcowego Polaka, zasiedziałego na ojcowiźnie z dziada pradziada, tutejszego, w przeciwieństwie do „elementu napływowego”, bez korzeni, bez więzi, w domyśle – bez patriotycznego nastawienia. Tak rodzą się stereotypy.

Odradza się też polskość jako widowisko, czemu wydatnie pomaga telewizja. Mieliśmy po katastrofie smoleńskiej potężną dawkę owego manifestowania polskości. Trudno powiedzieć, czy z pożądanym skutkiem, to znaczy łagodzącym głębokie podziały w społeczeństwie. Bo tak jak nie ma jednej definicji patriotyzmu, nie ma też jednego rozumienia polskości. Ta wielość jest przejawem bogactwa naszej historii i kultury.

Świeżym przykładem tych dzisiejszych trudności z polskością wydaje się akcja polskiego księdza (zresztą o korzeniach ormiańskich) Tadeusza Isakowicza-Zaleskiego zaaranżowana przeciwko organizatorom sesji naukowej ku pamięci grekokatolickiego metropolity Andrzeja Szeptyckiego, nieżyjącego od ponad 60 lat. Dla polskiego kapłana Szeptycki jest zapiekłym ukraińskim nacjonalistą, dla ukraińskich unitów i patriotów – bohaterem sprawy wolnej Ukrainy. Rodzony brat metropolity Stanisław Szeptycki walczył tymczasem o niepodległą Polskę w Legionach Piłsudskiego, dowodził w wojnie polsko-bolszewickiej 1920 r., był ministrem obrony w II RP, a po roku 1945 szefem Polskiego Czerwonego Krzyża. Jeden brat wybrał ukraińskość, drugi polskość. Mieli do tego takie samo prawo. Prawo wolnych ludzi do wyboru własnej tożsamości. Tak samo było z wywodzącymi się z Litwy braćmi Narutowiczami. Gabriel, pierwszy prezydent odrodzonej po 1918 r. Polski, został zamordowany przez polskiego nacjonalistę. Brat Gabriela, Stanisław, stał się niepodległościowym działaczem litewskim.

Polak, czyli kto?

Wyrazu „polskość” nie znajdziemy w pomnikowym słowniku języka polskiego Samuela Bogumiła Lindego. Autor miał korzenie szwedzko-niemieckie, a wniósł wielki wkład w polską naukę i edukację. Był rzecz jasna Polakiem, tak jak Polakiem jest dla nas pół-Francuz Chopin czy pół-Czech Matejko. A iluż przybyłych z zagranicy architektów, malarzy – Niemców, Włochów, Francuzów, Holendrów – współtworzyło polską kulturę przed rozbiorami? Znaleźli w Rzeczpospolitej przystań, czasem do końca życia. Ileż mamy w późniejszej naszej historii takich przykładów wybitnych spolonizowanych przybyszy i ich potomków budujących polskość. Teraz znów Polska stała się atrakcyjna do życia w niej i zawodowo, zwłaszcza odkąd jest częścią Unii Europejskiej.

Słownik Lindego wydano w początkach XIX w. Polskość jako pojęcie pojawia się w odpowiedzi na wyzwania, jakie dla Polaków niosła utrata suwerenności, rozbiory. Trzeba się było na nowo określić: kim jesteśmy, co to znaczy być Polakiem, czy i jakie wiążą się z tym obowiązki? Narody, które były zawsze wolne lub utraciły niepodległość nie na długo, rzadko dyskutują o takich rzeczach. Dużo łatwiej znaleźć gorliwych dyskutantów o takiej czy innej „-ości” w narodach po przejściach, a jeszcze łatwiej w narodach stosunkowo młodych, jak Litwini, czy takich, które po raz pierwszy w historii cieszą się własnym, całkowicie niepodległym państwem, jak Ukraińcy.

Wymowne, że ci nasi sąsiedzi miewają kłopot z polskością. Widzą ją jako zagrożenie dla swej tożsamości. Tak jakby zapomnieli o dawnej wspólnocie historycznej i kulturowej, kiedy, nazwijmy to, cywilizacja polska działała jak magnes przyciągający elity na ziemiach dawnej Rzeczpospolitej. Echa tego są żywe do dziś. Ojciec odrodzonej poradzieckiej niepodległości litewskiej Vytautas Landsbergis (z rodu zresztą mającego korzenie niemieckie), dziś eurodeputowany, mówi biegle po polsku. Jego pradziad Kazimierz u początku XIX w. uważał, że polszczyzna stoi wyżej niż język litewski. Syn Kazimierza, Gabriel, był już działaczem litewskiego odrodzenia narodowego, ale jeszcze niemówiącym płynnie po litewsku i ożenionym z Polką.

Za czasów Związku Radzieckiego patrioci litewscy i ukraińscy, a także radzieccy dysydenci czerpali z Polski inspirację do myślenia o przyszłości swoich krajów, kiedy system radziecki się załamie. A kiedy wolność w końcu nadeszła, polskość stała się dla nich problemem. Odżyła nacjonalistyczna niechęć do Polski jako starszego brata, który chce być liderem i mentorem w regionie, jakby stanowił on jakąś Rzeczpospolitą wielu narodów w wersji 2.0. Z polskością na eksport trzeba uważać, aby nie przeholować. Młode nacjonalizmy kiedyś się ustatkują i powinniśmy ten proces z naszej strony wzmacniać, a nie dolewać oliwy do ognia, choć czasem, jak choćby w przypadku odmowy przez Litwinów urzędowego dopuszczenia polskiej pisowni nazwisk Polaków, obywateli Litwy, racja jest po naszej stronie.

Na co dzień i od święta

A co z polskością w samej Polsce? W czym się ona dziś wyraża? Bo przecież na symbolach i skrzydlatych słowach kończyć się nie powinna. A skoro mowa o symbolach, to porozmawiajmy chwilę o jednym z nich, naszym narodowym hymnie. To też może być jakiś test na naszą polskość praktyczną. Niedawno podczas piłkarskich mistrzostw świata w RPA stanęły przeciwko sobie drużyny Anglii i USA. Przed meczem zagrano oba hymny. I oto piłkarze razem z dziesiątkami tysięcy kibiców odśpiewali z uczuciem i bez fałszowania swoje pieśni. A u nas nawet Jarosław Kaczyński miał kłopot z poprawnym odśpiewaniem Mazurka Dąbrowskiego. A przecież nie tylko on. Ciekawe, ilu z nas zna cały tekst hymnu i rozumie jego treść. Wie, kto jest jego autorem (bo nie Dąbrowski) i jakie były okoliczności jego powstania. Dlaczego trzeba iść z ziemi włoskiej i przeprawiać się przez morze jak Czarniecki, kim on był, kim był sam Dąbrowski i co to są te tarabany?

Znajomość hymnu jest w tym sensie testem na polskość, że znajomość naszej historii jest elementem polskości. Jednym z najważniejszych. Nim zaczniemy się spierać o naszą historię, co w niej było i jest wartościowe, a co destrukcyjne, odróbmy lekcję podstawową z jej znajomości. Inaczej jesteśmy skazani na patriotyzm i polskość fasadowe, wyprane z konkretnej dramatycznej treści. Prof. Bronisław Łagowski mówił ostatnio, że istotą polskiego patriotyzmu jest kult patriotyzmu. Można to rozszerzyć na pojmowanie polskości. Im w nim więcej emocji i widowiska, tym mniej miejsca dla refleksji, czym polskość jest nie tylko od święta.

Czym ona jest od wielkiego dzwonu, to mniej więcej wiemy. Nie ma chyba wybitnego polskiego pisarza, myśliciela, reżysera, aktora, malarza, historyka, socjologa, psychologa, działacza, kapłana, który by nam tego nie tłumaczył. Czasem aż do zmęczenia i przesytu wywołującego w nas odruch buntu: „a wiosną, niechaj wiosnę, nie Polskę, zobaczę” (Jan Lechoń). Odruch zdrowy, rodzaj narodowej psychoterapii. Takiej, która pomogłaby nieco zintegrować „Polaka rozłamanego”. Określenia tego użył ponad 20 lat temu Donald Tusk. W ankiecie o polskości rozpisanej przez katolicki miesięcznik „Znak” napisał on: „Co pozostanie z polskości, gdy odejmiemy od niej cały ten wzniosło-ponuro-śmieszny teatr niespełnionych marzeń i nieuzasadnionych rojeń? Jest jakiś tragiczny rozziew w polskości – między wyobrażeniem a spełnieniem, planem a realizacją. I szarpię się między goryczą i wzruszeniem, dumą i zażenowaniem”. W tej samej ankiecie prof. Jerzy Jedlicki zwracał uwagę, że po raz pierwszy w dziejach dorasta w Polsce pokolenie, dla którego przywiązanie do kraju ojczystego nie jest rzeczą oczywistą, lecz kwestią wyboru (właśnie tak jak dla cytowanego przed chwilą młodego Tuska). „Dzięki łatwości podróżowania, dzięki nowoczesnej technice znają – i to w masie – świat lepiej niż jakiekolwiek poprzednie generacje. I porównują. I zadają rodzicom bardzo kłopotliwe pytania: z czego właściwie mam być dumny(a)? Nie zaspokoicie ich bitwą pod Grunwaldem ani obroną Jasnej Góry”.

Polskość – etyczna propozycja

Bo polskość to rzecz szersza niż romantyzm, katolicyzm, bohaterstwo wojenne, Bóg, honor i ojczyzna. Coś więcej niż tylko rytuały polskości. Polskość to dziś przede wszystkim pewna, jak by to powiedział nieodżałowany ks. Tischner, propozycja etyczna. Nie musimy jej przyjmować, ale możemy. Obejmuje język i kulturę, historię i pamięć, ale także cywilizację, obyczaj, kulturę masową, dostępną dla wszystkich, w tym polską kuchnię – a jakże, najlepszą na świecie. A czy można na serio rozprawiać o polskości bez dyskusji o tym, czemu polskość, dawniej i dziś, traci atrakcyjność i czy jej porzucenie, wybór jakiejś innej „-ości”, na przykład europejskości, mamy od razu potępiać jako akt narodowej zdrady? Bo do polskości się dorasta i wchodzi w nią, ale też się od niej odchodzi. Rzadko do końca i finalnie, ale jednak. Dlaczego? Bez odpowiedzi na to pytanie nie ogarniemy polskości.

W XIX w. odchodziło się na przykład dla chleba i kariery w państwach zaborczych. Ale też dlatego, że nie wszyscy byli gotowi do zrywów kończących się klęską. Albo dlatego, że należało się do elity społecznej, w której uczestnictwo w kulturze europejskiej było do pogodzenia z polskością. Mamy na to wspaniałe powojenne przykłady choćby w kręgu paryskiej „Kultury” Jerzego Giedroycia. Bo polskość to także interakcja ze światem, dialog z kulturą powszechną. Nie tylko z Europą i Ameryką, także z nowymi aktorami na globalnej scenie, jak Indie, krąg muzułmański, nowa Afryka czy Chiny. Dlatego rzecznikami polskości są też tłumacze, dosłownie i w przenośni. Ci, którzy przyswajają nam dzieła obcych autorów, tłumacze zagraniczni przyswajający obcym literaturom i kulturom dzieła naszych autorów, wreszcie wszyscy ci, którzy starają się wyjaśnić nam i innym bez uprzedzeń i zacietrzewienia, co to jest ta polskość, jakie są jej meandry, zalety i wady.

To dzieło przekładania polskości na użytek nasz i świata ma znaczenie głębsze i trwalsze niż manifestowanie polskości. Tak rozumiana polskość – dzieło w ciągłym ruchu, w ustawicznym odważnym tworzeniu, nigdy niedomkniętym do końca, niezafiksowanym na tym czy innym temacie – jest może dla duchowej przyszłości Polski najważniejsza.

(„Polityka” 2010, nr 28)

Cerberzy polskości

Radykalna prawica przywłaszczyła sobie pojęcie patriotyzmu i wyklucza ze wspólnoty tych, którzy rozumieją go inaczej. Także historia Polski ma być wyłącznie heroiczna, a za wstydliwe incydenty zawsze odpowiada ktoś inny.

Każda partia polityczna ma w sobie coś z sekty. Ale nie każda zachowuje się jak Kościół, który czuje się w prawie określać, kto będzie zbawiony, a kto potępiony. Jarosław Kaczyński nie ma z tym problemu. Uznał, że niczym papież może obłożyć ekskomuniką politycznych rywali. Kaczyński chce ekskomunikować z narodu choćby tych, którzy mają inne niż on zdanie na temat stosunków polsko-niemieckich.

W istocie ekskomunika prezesa grozi też generalnie za inne niż PiS-owskie rozumienie lojalności wobec Polski, inne rozumienie współczesnego patriotyzmu, obecnych interesów państwa i narodu. Takie podejście jest nie tylko pychą, lecz także cofaniem poli­tyki ­polskiej do czasów PRL, gdy monopartia dyktowała narodowi, jak ma rozumieć polskość, i dzieliła Polaków na pełnowartościowych, czyli posłusznych linii partii, i patriotycznie niepełnosprawnych.

Tymczasem papież Jan Paweł II przestrzegał przed wykluczaniem z polskości kogokolwiek. Miał bardziej nowoczesne niż Kaczyński podejście do narodu i tożsamości. Rozumiał i akceptował to, że są to rzeczy złożone, wielowarstwowe, łączące wiele tradycji. Mówił to także w ówczesnym kontekście Europy podzielonej na Zachód i Wschód. Polakom przypominał o wielonarodowej, wielokulturowej i tolerancyjnej Rzeczpospolitej jagiellońskiej. To nie była nostalgia za bezpowrotnie minioną potęgą. To był ważny głos w aktualnej dyskusji o tym, kim jesteśmy. Narodem jako wspólnotą Polaków katolików czy narodem politycznym, obejmującym obywateli wolnej Polski bez względu na ich pochodzenie etniczne, wyznawaną religię, sympatie partyjne?

PiS-owska kontrreformacja

Wcale nie tak dawno, bo przed wybuchem II wojny światowej, Polska była jednym z najbardziej wielobarwnych społeczeństw Europy. Norman Davies opowiadał Katarzynie Janowskiej i Piotrowi Mucharskiemu, jak będąc młodym historykiem, odwiedził Instytut Piłsudskiego w Nowym Jorku. Drzwi otwarła mu kobieta, którą po urodzie wziął za Meksykankę. Tymczasem była polską Tatarką z Wilna, córką oficera przedwojennego pułku ułanów tatarskich.

Europie papież przypominał, że narody Wschodu są wykluczonymi II połowy XX w. A przełamaniem tego wykluczenia będzie Europa swobodnie oddychająca oboma płucami – zachodnim i wschodnim.

Na tym tle Kościół PiS-owski jawi się jako kontrreformacja, siła próbująca cofnąć Polskę do epoki masowych wykluczeń innowierców i każąca wierzyć, że prawdziwymi Polakami są tylko wyznawcy prezesa Kaczyńskiego. Obywatele III RP nienależący do Kościoła PiS są dysydentami, heretykami lub poganami, niezasługującymi na zaufanie i współpracę. Tylko w PiS jest prawda o narodzie i historii, tylko tam przechowuje się arkę polskości i patriotyzmu.

Otwartych polemistów należy dyskwalifikować pod każdym pozorem, choćby takim, że mają dziadków z KPP lub niemieckie nazwisko. Tylko ktoś o takiej inkwizytorskiej mentalności może rzucić w twarz urzędującemu, a demokratycznie wybranemu premierowi, że szkodzi Polsce i reprezentuje obce interesy. Można by na to wzruszyć ramionami, gdyby nie to, że PiS jest dziś główną partią opozycyjną wciąż aspirującą do władzy, że dysponuje urzędem prezydenta, a wiele wystąpień braci Kaczyńskich jest (i musi być) obficie relacjonowanych przez media. Ta trucizna codziennie przesącza się do naszego życia publicznego.

Gorzki to chleb jest polskość – pisał Cyprian Norwid. Polskie spory o rozumienie patriotyzmu mają długą i bogatą historię. Wielu ich uczestników należy do kanonu naszej kultury. Żyli często w dziwnym i bolesnym rozdwojeniu, prowadząc niekończące się dyskusje o sensie narodowych zrywów i pożądanym kształcie Polski, której realnie nie było, bo nie było państwa polskiego. Dopiero w roku 1918 i po raz drugi w 1989 ta nienormalność się skończyła. Naród odzyskał państwo, dyskusje o patriotyzmie nabrały sensu praktycznego. Wnioski można było wcielać w życie. Zmieniać Polskę, budować wspólnotę.

Tak, ale według jakiego rozumienia naszej historii i polskiego patriotyzmu? Okazuje się, że długi cień starych sporów i waśni jest wśród nas. Ale nikt prócz prezesa PiS nie posunął się tak daleko, by uzurpować sobie prawo do monopolu na polskość i patriotyzm. Oś sporu dawno temu wyznaczył choćby Norwid. Gdy wieszcz ­Mickiewicz kazał rodakom od cudzoziemców niczego się nie uczyć, za to ich uczyć cywilizacji chrześcijańskiej, samotnik Norwid wytykał Polakom, że „uważają sobie za patriotyzm słabych stron nie znać”.

W katolicyzmie ścierają się dwie wizje Kościoła: otwarta i zamknięta. Podobnie ze sporami o patriotyzm. Jest patriotyzm otwarty i zamknięty. Otwarty polemizuje z zamkniętym, ale nie neguje jego prawa do istnienia. Dopuszcza także poznawanie słabych stron naszej historii i tożsamości. Zamknięty woli historię heroiczną, kiedyś ku pokrzepieniu serc, dziś ku terapii kompleksów; otwarty woli historię krytyczną, taką, która buduje dumę raczej na tym, że jesteśmy zdolni do dyskusji, co w naszych dziejach było złe, nieudane, nikczemne i że wyciągamy z tego wnioski na przyszłość w polityce i edukacji. Patriotyzm zamknięty takich debat nie lubi, a jeśli już się w nie włącza, to przede wszystkim po to, by zbijać fakty i argumenty obozu krytycznego. Stara się zablokować pytania etyczne – o to, jak zło było możliwe, kto za nie ponosi odpowiedzialność – mnożeniem szczegółów rozmywających przedmiot sporu.

Naród czy motłoch

Wydawało się, że po wielkich debatach wokół książek Jana T. Grossa coś się zmienia. Że jesteśmy na drodze, którą przeszły inne kraje w Europie dość dawno temu. Że zaczynamy rozumieć, iż w dobie otwartych granic i Internetu taki otwarty, inkluzyjny patriotyzm i związana z nim krytyczna wizja własnej narodowej historii ma większą przyszłość niż podejście na siłę mitologiczne.

Ale nie – wszystkie te reakcje samoobronne wróciły w tych dniach, kiedy na tapetę polityków trafił raport „Spiegla” o europejskich wspólnikach hitlerowskiego ludobójstwa na Żydach. Kiedy etnograf Alina Cała stwierdziła, że Kościół i obóz endecki są współodpowiedzialne za tragedię polskich Żydów, natychmiast zarzucono jej brak profesjonalizmu. Bo przecież pogromów przed wojną było dużo mniej niż sto, a wśród ofiar byli też Polacy. Może i tak, ale dla mnie ważniejsze jest to, że w ogóle do nich doszło. Na podobnej zasadzie dyskredytowano Strach Grossa, odwracając w ten sposób uwagę od zasadniczego pytania: co w polskiej historii i kulturze sprawiło, że Polak tak traktował żydowskich współobywateli?

Tak, Polak, bo często słyszymy w takich sporach, żeby Polaków nie oskarżać. To nie Polacy, to motłoch sprowokowany przez komunistyczną bezpiekę urządził pogrom kielecki. Niestety, ten motłoch też należał do naszego narodu i też chodził do kościoła.

Dzisiaj postawa taka jak Grossa czy Całej wydaje mi się bardziej patriotyczna niż pomniejszanie problemu współodpowiedzialności pod pretekstem wytykania błędów warsztatowych. Jak pisała Hannah Arendt: „zło wyrządzone przez mój naród smuci mnie bardziej niż zło wyrządzone przez inne narody”. To w tę stronę idzie dziś Europa: w stronę historii krytycznej, wybijającej z samozadowolenia i szukającej konsensu.

Dlatego z mniejszą podejrzliwością, niż czyni to nasza narodowa prawica (i lewica), przyjmuje się w Europie raport „Spiegla” o europejskich wspólnikach Hitlera. Takie bowiem są fakty: wspólnicy nazizmu mordującego Żydów dzielą z nim hańbę. I wcale nie zdejmuje to głównej winy z III Rzeszy. Podobnie z niefortunnym zdaniem w eurowyborczej uchwale niemieckiej chadecji. W Europie przyjęto je raczej jako słuszne potępienie wszelkich wypędzeń, będących narzędziem polityki jakiegokolwiek państwa, niż jako oznakę wymierzonego w Polskę rewizjonizmu.

Wypędzenia są przecież zawsze straszne. Także wtedy, gdy wypędzanymi czy przesiedlanymi są Niemcy. I kiedy winę za to ponoszą przywódcy Niemiec, choć wypędzają Rosjanie, Czesi czy Polacy. Przyznanie tego nie jest fałszowaniem historii czy rozmywaniem odpowiedzialności, lecz przejawem pewnej – normalnej w dzisiejszej Europie – empatii.

Tej empatii, dążenia do rozumienia drugiej strony, często nam dziś brakuje w naszych relacjach z sąsiadami. Także tymi ze Wschodu, a oni mają nie mniejsze niż my kłopoty we własnych rozrachunkach z historią i budowaniem patriotycznej tożsamości w zmienionych historycznych warunkach.

Patriotyzm strachu

Czasem zwykli, doświadczeni przez historię Polacy potrafią okazać więcej zrozumienia niż polscy politycy. W cennym tomie wspomnień Polaków i Niemców Wypędzeni ze Wschodu… (Borussia, Olsztyn 2001) czytamy na przykład w relacji Polki z Wileńszczyzny Danuty Śleszyńskiej: „Tu nasze drogi zaczęły się krzyżować z podążającymi w odwrotnym kierunku wysiedlanymi rodzinami Niemców. Ich wyjazdy były różne, opuszczali swe osiedla indywidualnie, a najczęściej w sposób bardziej zorganizowany, pozwalający na zebranie pewnej ilości dobytku. Widziałam płaczące kobiety, całujące na pożegnanie próg chaty. Dobrze to rozumiałam, przecież opuszczały na zawsze dotychczasową ojczyznę i kawał swego życia. Widziałam siebie w ich sytuacji, gdy byłam zmuszona porzucić moje rodzinne strony i udać się na tułaczkę”.

W Polsce dyskutuje się namiętnie o polityce historycznej. Chyba jeszcze tylko w Rosji jest podobnie. Ale jak dotąd niewiele te dyskusje dały. Wciąż żywy jest plemienny odruch Pawłowa: dawać odpór, bo biją Polaków – raz Niemcy, raz Żydzi, raz łże-Polacy. Wmawia się nam, że musimy stworzyć i narzucić naszą narrację na temat historii. Ale prof. Davies ostrzega, że historycy przeważnie nie potrafią sprzedać swojej historii innym narodom, „za mało zastanawiają się nad odbiorem tej wiedzy za granicą”. Dopowiedzmy, że z politykami może być znacznie gorzej (choć trzeba oddać prezydentowi Kaczyńskiemu, że w dziedzinie relacji polsko-ukraińskich i polsko-żydowskich reprezentuje stanowisko rozsądne, często wbrew własnemu elektoratowi).

Spór nie dotyczy tego, czy obecnej Polsce potrzebny jest patriotyzm. Tak, jest potrzebny – także w liberalnej demokracji i Europie otwartych granic. Spór idzie o to, wokół czego patriotyzm budować. Patriotyzm straszenia Krzyżakami jest żałosny, patriotyzm płacenia podatków jest słuszny, ale nieciekawy.

Chciałoby się budować patriotyzm wokół państwa. Ale państwo mamy wciąż mało przyjazne Polakom i rozdzierane waśniami polityków. Po dwudziestu latach nie udaje się nam nawet ustalić ważnych dat narodowych i godnie ich świętować. Cóż, tak było i w pierwszym wolnym dwudziestoleciu, dopiero w 1937 r. zaczęto oficjalnie obchodzić święto 11 listopada. A na wieść o śmierci Marszałka endecka młodzież otwierała szampana.

Być może dziś dla młodszej części naszego społeczeństwa atrakcyjne okaże się tworzenie narodu obywatelskiego, w którym jest miejsce dla Polaków, Ukraińców, Białorusinów, Niemców, Romów, Żydów, katolików, muzułmanów, protestantów, niewierzących, demokratów i republikanów, połączonych wspólnotą języka i świadomości odrębnych, lecz splątanych ze sobą korzeni. Ale też wspólnotą dążenia do Polski nie tylko dobrych autostrad i szkół, lecz także dobrych standardów publicznej moralności. Bo to w takim kraju chce się żyć i, nie daj Boże, za niego umierać.

(„Polityka” 2009, nr 24)

Cerberzy polskości

Cerberzy polskości

Cerberzy polskości

Cerberzy polskości

Cerberzy polskości
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: