Jaka powieść o Polsce jest nam dzisiaj potrzebna? - Zbigniew Mentzel - ebook

Jaka powieść o Polsce jest nam dzisiaj potrzebna? ebook

Mentzel Zbigniew

0,0

Opis

Zbigniew Mentzel ma od dawna własne, odrębne miejsce we współczesnej literaturze i życiu intelektualnym – jako prozaik, eseista, krytyk, znawca dorobku Leszka Kołakowskiego. Nowa książka Mentzla potwierdza to miejsce. Zbudował ją autor z dwudziestu pięciu szkiców pisanych przez wiele lat i publikowanych w różnych czasopismach. Każdy z tych szkiców mógłby być dowodem opanowania rzadko dziś spotykanych umiejętności: znajdowania ważnych (choć nieoczywistych) tematów, trafnego rozróżniania tego, co istotne od tego, co nieistotne, wskazywania tego co autentyczne w zalewie nieautentyczności. Jeszcze ważniejsze jest to, iż z zebranych w nowej książce Mentzla szkiców wyłania się spójny, wyrazisty, przenikliwy, godny uwagi sposób widzenia rzeczywistości i literatury.

Jeszcze inaczej: Mentzel jako krytyk (i jako pisarz, zapewne) marzy o wielkiej literaturze, zwłaszcza – o wielkiej powieści. Wielkiej, czyli mówiącej prawdę o rzeczywistości, odsłaniającej rozdzierające świat sprzeczności, bez prób zniwelowania tych sprzeczności czy prostego opowiedzenia się po jednej stronie sporu (czy dialogu).

Marzenia Mentzla są maksymalistyczne, szansa ich realizacji tu i teraz wydaje się znikoma. Ale bez takich marzeń krytyka i literatura zmarnieją do reszty. Stąd wartość szkiców Mentzla, stąd istotność jego nowej książki.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 205

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




OD AUTORA

O wstawaniu Polski i Polaków z kolan na tyle często słyszymy ostatnio od polityków, aby móc zapomnieć, że wyrażenie „przyśpieszony kurs padania na kolana” pochodzi z mądrego, pięknego wierszaPan Cogito o postawie wyprostowanej Zbigniewa Herberta.

Pierwszym politykiem, jakiego w życiu usłyszałem, był Władysław Gomułka – komunista, którego za „nacjonalistyczne odchylenie” inni komuniści wtrącili do więzienia, a po kilku latach z więzienia wypuścili, aby podniósł upadającą Polskę i Polaków z kolan. W roku 1956 poparcie dla Gomułki zjednoczyło prawie cały naród i nowy Najważniejszy Człowiek w Państwie uwierzył, że „władzy raz zdobytej nie odda nigdy”. Pod koniec jego niesławnych rządów, w roku 1968, nazywanym w Polsce „rokiem zarazy”, znakomity poeta Kazimierz Wierzyński z goryczą pisał w Liście do towarzysza Wiesława:

Myśleli że dość pan nasiedział się w celi

Po turecku, w kucki,

Wydawało się, szedł pan pod włos,

Po naszemu.

Prawie tak

(Przepraszam za wyrażenie)

Jak Piłsudski.

Po wielu latach, do roli Naczelnika Państwa (przepraszam za wyrażenie) aspirować zaczął Jarosław Kaczyński i próbuje podnieść z kolan Polskę i Polaków podobno raz jeszcze upadłych. Skutki jego wieloletnich rządów zbyt dobrze są znane, abym się nad nimi tutaj rozwodził. Polskie społeczeństwo – zjednoczone przez wybór Karola Wojtyły na papieża i wymodloną przezeń odmianę oblicza polskiej ziemi, przez bezkrwawą rewolucję „Solidarności” i stopniowo odzyskiwaną po upadku komunizmu niepodległość – jest obecnie podzielone i skłócone ze sobą jak nigdy dotąd.

Co ma z tym wspólnego powstająca dzisiaj polska literatura? Otóż niejedno, a może mieć o wiele więcej. W czasach, o których uczyliśmy się w szkołach, a dzisiaj uczymy nasze dzieci i wnuki – w czasie zaborów, w czasie II Rzeczypospolitej, w czasie sowietyzacji Polski Ludowej i w ostatnim trzydziestoleciu – literatura Polska z różnym skutkiem starała się pomagać Polakom zachować „postawę wyprostowaną”. Przez długie lata robiła to w śmiertelnym bojuz cenzurą państw zaborczychi narzucanych siłą rządów despotycznych. Obecnie w Polsce demokratycznej i suwerennej robi to w walcez cenzurą wewnętrzną, od której żaden pisarz nie całkiem jest wolny.

Polska literatura współczesna jest bogata i różnorodna, co roku niemal objawiają się w niej nowe talenty. Mamy wielu pisarzy i, chyba jeszcze więcej, pisarek wybitnych, otwartych na świat, ciekawych tego, jak się zmienia i co te zmiany nam przynoszą (wymienię dla przykładu, Magdalenę Grzebałkowską, Dorotę Masłowską, Olgę Tokarczuk). A jednak…

A jednak jako czytelnik polskiej literatury współczesnej (przyznaję: nie dość systematyczny, co mój sąd osłabia) często miewam poczucie niedosytu, poczucie, że twórczy potencjał, żywotne siły w literaturze tej zawarte są z różnych powodów krępowane, nie znajdują ujścia, że pełno w niej możliwości zmarnowanych, tematów zaniechanych, nie podjętych. Powtarzam sobie wtedy słowa przytoczone w jednym ze szkiców tej książki, słowa Kazimierza Wyki, krytyka i historyka, który polską literaturę znał i ducha jej pojmował jak mało kto:

Literatura polska w jej rozwoju od Bogurodzicy do braci Brandysów (B+B+B), jest taka, jaką jest, ale (…) ona mogła być inną. Ona powinna być inną.

Szkice tu zebrane pochodzą z różnych lat, ale we wszystkich wyrażane są przeze mnie dwa te same zasadnicze przekonania, niezbyt zapewne oryginalne. Pierwsze, że tym, którzy w literaturze poszukują prawdy, nie wolno przeszkadzać, pogrążając ich w kłamstwie i dwuznacznościach. Drugie, że pisać o rzeczywistości „bez stawiania jej pytań: po co jest i czemu służy?” (Wyka), to zadanie zbyt łatwe, niegodne artysty.

O tak ciekawym czasie, jaki przeżywamy, musimy myśleć, mówić i pisać ciekawiej, niż to robimy. Kurs wstawania z kolan (wcześniej także: „przyśpieszony kurs padania na kolana”) z pomocą pisarzy polskich już przerobiliśmy. Nauczmy się teraz na nowo, w postawie wyprostowanej, patrzeć sobie prosto w oczyi ze sobą rozmawiać.

Marzenie?

– Panowie, żadnych marzeń – mówił Polakom nie tylko car Wszechrosji.

– Panie, panowie, więcej marzeń – odpowiadała literatura polska.

Chciałbym, aby to, co piszę, było taką odpowiedzią.

styczeń 2023

I

DOCHODZENIE DO SIEBIE

MY, ŻYWI

Głęboko pesymistyczny, pełen bólu i niekłamanej rozpaczy, poruszający do żywego tekst, który Konstanty Puzyna napisał pod wrażeniem Umarłej klasy, arcydzieła Tadeusza Kantora, nosi tytuł My, umarli.

Oglądając wielokrotnie Kantorowski „seans teatralny”, patrząc na wywołane przezeń duchy, na podrygujących śmiesznie staruszków, którzy, jako uczniowie, idą znowu do szkoły, siadają w drewnianych ławkach, podnoszą do góry palce i przepowiadając sobie mechanicznie wykute niegdyś na blachę zdania – żałośni, maniakalni, błazeńscy, nostalgiczni, nade wszystko przecieżniespełnieni– próbują powrócić do świata młodości, świata żydowskich miasteczek, CK Galicji, aptek, sklepów, cukierni – do świata zamkniętego wiekiem trumny w czasie wojny i okupacji…, patrząc zatem ze wzruszeniem na te blade widma, na wleczone przez Kantora sobowtóry-manekiny z martwymi twarzami dzieci, Puzyna zobaczył wśród nich samego siebie i zobaczył nas wszystkich, nas, żyjących na niby w Polskiej Rzeczypospolitej Ludowej u schyłku lat siedemdziesiątych:

Nasz świat też się kończy na okupacji (…) to my przecież włóczymy za sobą trupa naszej prawdy z młodych latw bladym świetle trzech gołych żarówek. My podnosimy palce do odpowiedzi, lecz nic nie potrafimy wyartykułować prócz bełkotu. My recytujemy jakieś martwe formułki sprzed potopu, nie rozumiejąc już ich sensu i nie umiejąc nawet składnie ich powtórzyć. My rozpaczliwie usiłujemy zawrócić w przeszłość, w «tradycję», w cokolwiek, o czym sądzimy, że b y ł o, bo nie mamy ani teraźniejszości, ani przyszłości. My, starcy, zesztywniali, kuśtykający… My, umarli.

Pięć lat minęło, zanim tekst Puzyny – jawne oskarżenie komunistycznej władzy, która naszą duchową przestrzeń z premedytacją, systematycznie zamieniała przez dziesięciolecia w „migotanie nicości” i w „ogromną depresję rozciągniętą nad krajem” (Zbigniew Herbert) – ukazał się drukiem jako fragment jego książki, zatytułowanej Półmrok (oddana do składu w sierpniu 1981, podpisana została do druku rok później!).

Czytany dzisiaj, w innej zupełnie epoce, wiele lat po historycznej plajcie komunizmu, esej wybitnego krytyka prowokuje nas do postawienia pytania, czy i w jakiej mierze potrafiliśmy przez owe lata wykorzystać dar wolności, by wyzbyć się poczucia niespełnienia – owej ssącej pustki, która narastała w głuchym milczeniu.

Kiedy bowiem nie można mówić prawdy, całej prawdy, nie można też wyartykułować własnej świadomości. Ani określić poglądów, celów działania, zasad moralnych. Ani rozważyć błędów, ani rozliczyć krzywd. Wszystko to schodzi wtedy w głąb, w społeczną nieświadomość, nawarstwia się tam pokładami urazów, kompleksów, niechęci. Pokrywa się milczeniem. Już nawet nie chcemy mówić prawdy ani myśleć, jaka ona jest. Chcemy nie myśleć o tym, co było, nie pamiętać, zapomnieć. I tracimy dojrzałą biografię, ponieważ jest nie taka…

Odzyskanie utraconej biografii, wypełnienie pustki – treścią, wymaga duchowej pracy, nie następuje z miesiąca na miesiąc, z roku na rok nawet, nie jest prostym następstwem zmian politycznych, nie zależy bezpośrednio od jawności informacji czy dostępu do jej źródeł.

I cóż bowiemz tego, że możemy mówić dzisiaj prawdę, całą prawdę, skoro brak nam wewnętrznej potrzeby, aby się z nią zmierzyć, a nawet kryteriów, aby ją odróżnić od nieprawdy? I cóż z tego, że możemy rozważyć bez skrępowania własne błędy i własne krzywdy, skoro nie mamy wystarczającej woli, aby to uczynić? I cóż z tego wreszcie, że możemy dokonywać swobodnego wyboru odpowiadającej nam kultury, skoro częściej wybieramy kulturę zastępczą, sprowadzoną do partyjnej propagandy albo zgrywy, kulturę nieistotną, kulturę wartości niepełnowartościowych?

Wybór teji takiej właśnie kultury to nie tylko dowód naszego cynizmu, naszego lenistwa i naszej beztroski, to nie tylko zgoda na naszą ponowną śmierć duchową, to także – a może przede wszystkim – wyraz skrajnego lekceważenia dla naszych umarłych przodków.

Popatrzmy raz jeszcze na poruszający seans Tadeusza Kantora i na wywołane przez niego widma, popatrzmy na nie nieco inaczej niż Konstanty Puzyna. Oto jeszcze raz pojawia się przed naszymi oczami korowód podrygujących jak kukiełki staruszków, wśród których bez trudu rozpoznamy własnych dziadków, rodziców, krewnych. Jeszcze raz umarła klasa zajmuje swoje dawne miejsca w drewnianych ławkach. „Uczniowie, staruszkowie nad grobem i ci nieobecni… podnoszą palce w powszechnie wiadomym geście i tak trwają… jakby o coś prosili, o coś ostatecznego…” – pisał o nich Kantor. Pomyślmy, że zwracają się także do nas, że nas, obecnych, o coś proszą.

To my przecież wciąż nosimy ich w naszej pamięci. My możemy stworzyć od nowa duchową przestrzeń, w której razem potrafimy zamieszkać godnie. My poczujemy się odpowiedzialni za kulturę, która – oparta na prawdzie historycznej – wykroczy poza nią i poszuka prawdy innej, głębszej. My spróbujmy posługiwać się językiem, który nam wydarto, którego zapomnieliśmy.

My, żywi.

ABY BYĆ W PIEŚNI…

Choć artykuł Rozmyślania o powieści polskiej, ogłoszony w jednymz naszych tygodników, liczy sobie kilkadziesiąt zdań zaledwie i choć język, jakim został napisany, bywa momentami mglisty, patetyczny niczym język zamierzchłego proroctwa, to dla każdego, komu potrzebna jest jeszcze wiara w głębszy sens literatury, w arcydzieła, tekst ów będzie miał znaczenie istotniejsze niż wiele rzeczowych prac krytycznoliterackich, których setki i tysiące stron przy bliższym wejrzeniu okazują się jedynie żmudnym nicowaniem nicości.

W przeciwieństwie do poezji polskiej, która ma żywą tradycję twórczą, proza nasza – streszczam myśl autora artykułu – pozbawiona jest „pamięci spełnionych lotów”, tej pamięci, która „na kształt ukrytego talizmanu” mogłaby jej bronić przed nijaczeniem, utrzymywać na raz zdobytym poziomie. Proza, w szczególności powieść polska, nie jest jeszcze twórczością „dogłębnie samoistną”, błąka się po omacku w obrębie „wysiłków naśladowczych”, nie potrafi wyjść z okresu poszukiwań, prób i błędów, pozostając ciągle wstępem do powieści, która ma się dopiero narodzić.

Prócz oczywistego faktu, że „zbyt długo życie nasze było i jest szeregiem bolesnych przemilczeń”, zafałszowań czy mistyfikacji, zasadniczy powód tego stanu rzeczy to – zdaniem autora artykułu – nieporozumienie co do głównych zasad realizmu w sztuce, nieporozumienie, które wynikaz powierzchownego pojmowania rzeczywistości, z zastąpienia wiaryw istotę rzeczy – „czcią dla ich liczby zrzeszonej w pozór jedynej prawdy”. Celem wielkiej sztuki realizmu nie jest nigdy prawda codzienności, szara prawda banału, „zdarzeń najczęstotliwszych”, ale „przystrojenie wizji niezwykłych w szaty zwykłe”, artystyczne prawdopodobieństwo, z jakim następuje odkrywanie rzeczywistości ukrytej.

Konsekwencje mylnego poglądu na istotę realizmu nie dały na siebie długo czekać w prozie polskiej. Oprócz wielu powieściowych utworów, których język, oparty na ślepej wierze w codzienność, stał się mową potoczną, „byle jakim bełkotem”, istnieje też u nas szereg innych, pełnych dysharmonii pomiędzy banalną, zdążającą uporczywie do codzienności treścią a językiem, który nagle porzuca wszelką codzienność i „zdobywszy swobodę twórczą, rozwija się sam w sobiei przez się”, bez względu na konieczność i potrzeby samego utworu. Pomiędzy językiem a treścią dzieła jawi się „przepaść nieprzeskoczona”. Przestajemy rozumieć, czemu z jakiegoś błahego powodu, a właściwie całkiem bez powodu, autor wydobywa z siebie tony tak napięte, wysilone, sztuczne.

Powieść polskaw „dobie bezhetmańskiej” raz po raz powracająca do historii, nasuwa pytanie, gdzie jest nasza teraźniejszość, nasza współczesność, i każe przypuszczać, że ich wciąż nie mamy, bo nie staliśmy się jeszcze sobą, bo w życiowej grze pozorów straciliśmy poczucie rzeczywistości. A tymczasem: „Nie poza sobą – w życiu, leczw sobie samych szukać i znaleźć winniśmy bohatera przyszłej powieści. Tkwi on w nas – w każdym poruszeniu naszego ducha, w każdym biciu serca (…). Aby go wydobyć z siebie, musimy doczekać się chwili, gdy staniemy się sobą (…), gdy będziemy mogli wyrzec te słowa: «Aby być w pieśni – dość stanąć przed progiem, / Odetchnąć dosyć, by odetchnąć Bogiem»”.

Samo wyczekiwanie takiej chwili oczywiście nie wystarczy. Trzeba ku niej zdążać „wiednie i bezwiednie”, tak jak zdąża ku niej każda powieść polska, która dla rzeczywistości codziennej poszukuje źródeł sensu poza nią samą, „która stara się zajrzeć w głąb duchai głąb ową odsłonić przed naszymi oczyma”.

Z głębi owej wyłoni się bohater przyszłej powieści. „Jego przyjście rozwieje wszelką niepewność. Wyprzejrzyścieją słowa dotąd ciemne, uwyraźnią się kształty i barwy, zjawi się styl konieczny i niezbędny. Sam zaś bohater, w powieści wcielony, stanie się najpokrewniejszym i najbliższym nam druhem. Będziemy w lot chwytali każde jego napomknienie, każde niedomówienie. Poznamy go po tym, iż jest rzeczywistszy od samej rzeczywistości”.

Tak prorokował autor artykułu. Choć Rozmyślania o powieści polskiej ogłoszone w „Tygodniku Polskim” w roku 1913 napisane zostały ponad sto lat temu, są dziś równie aktualne, jak wówczas.

AutoremRozmyślań… jest Bolesław Leśmian.

MESJASZ ZWYCIĘSKI

Książkę Władysława PanasaBruno od Mesjasza czytałem z mocnym szkłem powiększającym w ręku. Podtytuł tej rewelacyjnej pracy: Rzeczo dwóch ekslibrisach oraz jednym obrazie i kilkudziesięciu rysunkach Brunona Schulza wyjaśnia, czemu przypatrywałem się przez lupę. Reprodukowane w dziale ilustracji dwa kunsztowne ekslibrisy, które Schulz wykonał dla swego przyjaciela Stanisława Weingartena, niewiele są większe od pocztowych znaczków; nawet najdrobniejsze detale, gołym okiem na nich niewidoczne, urastają do rangi poszlak, jeśli nie dowodów, w sprawie wagi najwyższej. Temat, którego zatarte ślady Panas obsesyjnie u Schulza tropi, to czekanie na Mesjasza i Jego przyjście.

Drobiazgowa analiza, a właściwie żmudne detektywistyczne śledztwo podjęte przez dociekliwego egzegetę, prowadzi do wniosku, że bezwzględnie obowiązujący w judaizmie zakaz plastycznego wyobrażania Boga złamał Bruno Schulz przynajmniej dwukrotnie. Po raz pierwszy jako sześcioletni chłopiec, gdy rysunek zgarbionego starca z długą brodą podpisał „Pan Bóg”, po raz drugi już jako dojrzały mężczyzna, gdy u spodu ekslibrisu dla przyjaciela umieszczał wizerunek Mesjasza walczącego z podobną do krokodyla bestią.

Miniaturowy ten wizerunek to, zdaniem Panasa, najbardziej niezwykły obraz autora Sklepów cynamonowych: „Jeden jedyny raz w całej znanej nam twórczości Schulza ktoś podejmuje czynną walkę z upostaciowaną formą zła. Jeden jedyny raz w Schulzowskim świecie możemy być świadkami akcji bezpośredniej, skierowanej przeciw szatańskim mocom”.

Wynik walki wcale nie jest przesądzony. Mesjasz być może polegnie. Ale, przypomina Panas, ortodoksyjny i heretycki judaizm zna dwóch Mesjaszy. Mesjasz, syn Józefa, jest Mesjaszem „wstępnym”, który ginąc w walce ze złem, przygotowuje drogę na przyjście Mesjasza, syna Dawida. Mesjasza ostatecznego i zwycięskiego.

Czy naprawdę pojawił się On w zaginionej powieści Schulza Mesjasz, nie wiemy. W zaginionym obrazie Przyjście Mesjasza raczej Go nie było. Na rysunkach stanowiących szkice do tamtego płótna Mesjasz jest oczekiwany w każdej chwili, ale się nie zjawia. Rzecz znamienna: wzrok chasydów pokazanych przez Schulza na tych religijnych rysunkach ma w sobie tę samą intensywność, to samo napięcie, co spojrzenia wyuzdanych kobiet na rysunkach erotycznych. I pobożni chasydzi, i nagie kobiety pędzące w powozach bez woźniców w charakterystyczny sposób odwracają się, szukając kogoś oczami. Kogo? Czyżby właśnie Mesjasza? Oczywiście, twierdzi Panas, przekonany, że u Schulza trop mesjański pojawia się zarówno w obrazach grzechu, jak i w obrazach świętości.

W każdym raziei Talmud, i mistyka żydowska nie są zgodne co do tego, kiedy Mesjasz nadejdzie. Jeden pogląd głosi, że nastąpi to, gdy świat pogrąży się w grzechu, według poglądu drugiego stanie się to, gdy świat się od grzechu uwolni.

Chroniczna nieobecność Mesjasza, powieści Brunona Schulza – niedokończonej? zniszczonej? zagubionej? ukrytej? – to najgłębsza, najbardziej bolesna rana polskiej literatury XX wieku. „Trwam w oczekiwaniu [na tę powieść – Z.M.] od ponad półwiecza – pisał Jerzy Ficowski, niestrudzony poszukiwacz wszelkich śladów życia i twórczości Schulza – wierząc i nie dowierzając na przemian, że się doczekam”. W roku 1987 zgłosił się do Ficowskiego mieszkający w Stanach Zjednoczonych Alex Schulz, prawdopodobnie kuzyn pisarza, z informacją o jakimś przybyszu ze Lwowa (dyplomacie? funkcjonariuszu KGB?), który za dziesięć tysięcy dolarów sprzedać chce mu ważącą dwa kilogramy paczkę z rękopisami i rysunkami Brunona Schulza. Do transakcji nie doszło, bo „Alex Schulz doznał nagłego wylewu do mózgu, paraliżu i utraty mowy. Niedługo potem zmarł, nie pozostawiając żadnych wskazówek, które umożliwiałyby kontakt z lwowianinem”.

Po paru latach ambasador Królestwa Szwecji w Warszawie Jean Christophe Öberg przekazał Ficowskiemu sensacyjną wiadomość, że podczas jakiegoś spotkania dyplomatów w Sztokholmie pewien Rosjanin opowiedział mu o dużym pakieciez rękopisami Schulza (także z powieścią Mesjasz) przejętym przez KGB z pogestapowskiego archiwum. Ambasador Öberg wkrótce po spotkaniu z Ficowskim zmarł na raka o błyskawicznym przebiegui jego skąpych informacji nie udało się zweryfikować.

Minęły kolejne lata – kończył Ficowski swoją opowieść W oczekiwaniu Mesjasza – i dotychczas nie odnaleziono nic. Jedyne, co mi pozostało, to właśnie opowiedzieć całą historię, wierząc, że ludzie, w których mocy jest dotarcie do tych ukrytych skarbów (na Ukrainie? w Rosji?...), zechcą przyczynić się do ich odkrycia i udostępnienia światu, który wzbogaci się o uratowane od zagłady, nikomu nieznane arcydzieła.

Dopóki to nie nastąpi, z powieści Mesjasz Brunona Schulza znać będziemy tylko jedno, pierwsze jej zdanie, zapamiętane przez tych, którym autor czytał fragmenty swojej prozy: „Rankiem obudziła mnie matka, mówiąc: Józefie, Mesjasz jest blisko; ludzie widzieli Go już w Samborze, trzydzieści kilometrów od Drohobycza”.

PAMIĘTNIK MEFISTA

W zapomnianej dawno książce Adama Ważyka – intrygującym eseju Kwestia gustu – opowiada autor pewną historię z lat międzywojennych: historię, którą Tomasz Burek nazwał kiedyś sennym koszmarem literatury polskiej.

Była to historia śmiertelnie chorego, młodego intelektualisty Władysława Riffa i jego pisanej gorączkowo powieści czy też pamiętnika „przygód psychicznych”, odważnej autobiograficznej prozy, której fragmenty – „wyjątkowo odczytywane znajomym” – zapadły Ważykowi w pamięć tak głęboko, że niejedno z poznawanych później arcydzieł wydawało mu się tylko ich namiastką.

Opowieść Ważyka swym klimatem przypomina momentami Czarodziejską górę. Ostatnie miesiące życia Riff spędzał w zakopiańskim pensjonacie, coraz rzadziej opuszczając swój pokój. Odwiedzała go dziewczyna, która, jak przypuszczał Ważyk, całkowicie pozbawiona była zainteresowań intelektualnych. Riff zamęczał ją podobno napadami wściekłej zazdrości. Stałym gościem bywał tam też Bruno Schulz, który lubił bawić Riffa udawaniem szympansa, zdarzało się, że znienacka przypadał dziewczynie do nóg, parodiując własne rysunki.

W wigilię Bożego Narodzenia roku 1927 Riff miał ciężki krwotok. Następnego dnia już nie żył. Podczas dezynfekcji, którą zakład sanitarny przeprowadził w jego pokoju, wszystkie znajdujące się tam rękopisy bez porozumienia z rodziną – spalono. Młodszy brat zmarłego na wiadomość o tym popełnił samobójstwo. Dzieło, które tuż przed śmiercią Riff polecił przekazać Ważykowi, przepadło bez śladu.

W kilka miesięcy później – opowiada Ważyk – miałem sen o Władysławie Riffie. Spotkałem go na ulicy ni to w Warszawie, ni to w Zakopanem. Cały był owinięty w bandaże, jak człowiek niewidzialny Wellsa. Mówił mi coś zagadkowego, co powinienem był odszyfrować. – Przecież pan nie żyje – powiedziałem zdziwiony. Potwierdził i bandaż zaczął rozwijać się w powietrzu, ukazując bezcielesna pustkę.

Gdyby mogła śnić – pisał Tomasz Burek – takie właśnie sny miałaby polska literatura. I ma je zresztą.

Po dwunastu latach od czasu, kiedy ogień strawił rękopisy Riffa, w pewnej kamienicy warszawskiej po nalocie niemieckich bombowców spłonął doszczętnie inny tajemniczy pamiętnik przygód duchowych – pamiętnik, który autor zapełnił w niespełna dwa tygodnie najistotniejszą treścią życia, „aby odtąd rozpocząć nową epokę”, i który latami przechowywał „jako talizman, rękojmię dumy wewnętrznej, żelazny kapitał duszy”.

Pamiętnik ten Karol Irzykowski napisał dla Erny Brandówny, osobliwej swojej przyjaciółki, która pierwsza nawiązała z nim kontakt, gdy zamieścił w gazecie anons towarzyski, proponując korespondencyjną znajomość młodym kobietom. Anons podpisany był „Mefisto”. Irzykowskiemu marzyły się „niebezpieczne związki”, ryzykowne psychiczne eksperymenty: „Całą finezję, spryt wysilałem na owe listy, nie aby uwieść, lecz aby przeprowadzić pewien dramat, budzić (brudzić) dusze”.

W kolejnym tomie Pism Irzykowskiego (Listy 1897–1944, Wydawnictwo Literackie, Kraków 1998), pieczołowicie opracowanym przez Barbarę Winklową, znalazło się siedem zachowanych listów pisarza do Erny Brand i już w pierwszym mamy niezłą próbę prowokacyjnego stylu. Nakłaniając korespondentkę, aby pokazała mu swoje próby literackie, Irzykowski oznajmia: „Naturalnie, że je potępię i pisać Pani zakażę, ale jeżeli są, to powinna mi je Pani pokazać”.

Pisząc dla Brandówny pamiętnik, który do adresatki nigdy nie trafił, Irzykowski w stanie „maksymalnej szczerości i jasności z samym sobą” przedstawić miał dzieje swojego życia jako „dzieje grzechu”.

„Dech mi zaparło, gdym to czytała – odnotowała Zofia Nałkowska, jedyna czytelniczka pamiętnika. – Rzecz ta, która kiedyś po latach dojdzie do rąk ludzi, będzie w swej wprost cudownej szczerości jakimś jedynym świadectwem ostatnich głębin życia (…). Do tej pory jestem oszołomiona ciosem tych rewelacji”.

Pamiętnik Mefista…

Mit? Chimera? Czy raczej przeczucie wciąż otwartych przed literaturą możliwości?

DOCHODZENIE DO SIEBIE

Przeczytałem Baltazara, autobiografię Sławomira Mrożka (Noir Sur Blanc, Warszawa 2006), i już któryś dzień z rzędu myślę o szczególnym doświadczeniu literackimi egzystencjalnym, jakim musiało być pisanie tej książki. Mrożek wspomina, że gdy jako chłopiec pięcioletni przypadkowo odkrył w domu stos czystego papieru, bez namysłu zabazgrał po kolei każdą kartkę. Pisać wtedy jeszcze nie potrafił, ale możliwość zostawiania na papierze własnych, chociażby niezrozumiałych dla nikogo znaków, wydawała mu się ważna. Minęło lat bez mała siedemdziesiąt i oto Sławomir Mrożek, pisarz o światowej renomie, znowu znalazł się zrządzeniem losu w sytuacji podobnej. Znowu miał przed sobą stos białego papieru, który mógł z początku zapełniać tylkow sposób nieczytelny. Po przeżyciu udaru mózgu stracił zdolność posługiwania się językiem. Gdy spróbował ją wysiłkiem woli odzyskać, nauczywszy się raz jeszcze sztuki pisania w sensie podstawowym – jako samej umiejętności, zaczął uczyć się jej w sensie wyższym – jako literatury. Pierwszy krok i pierwsza lekcja to autobiografia; prosta, jak najprostsza relacja o sobiei swoich korzeniach. Rodzinny dom ojca i rodzinny dom matki, ulice, szkoła, kościół... Czytając Baltazara, przypominałem sobieWielopole, Wielopole Tadeusza Kantora; spektakl, który zaczyna się w „pokoju dzieciństwa” rekonstruowanymz pamięci fragment po fragmencie: „kawałek dywanu, okno, a za nim ulica biegnąca w głąb, promień słoneczny na podłodze, żółte sztylpy ojca, i płacz matki, i jakaś twarz za szybą okna”...

W pierwszym tomie „Variów”, zatytułowanym Życie i inne okoliczności (Noir sur Blanc, Warszawa, 2003), książce tematycznie blisko spokrewnionej z Baltazarem, kilka tekstów Mrożka poświęconych sprawie tożsamości znalazło się pod wspólnym nagłówkiem: „Dochodzenie do siebie”. Przywołuję tę formułę nie dlatego, by podkreślić, że dopiero w świetle chorobyi terapii podjętej przez pisarza zaczynamy dobrze rozumieć jej (formuły) podwójne znaczenie. Przeciwnie. Przypominam ją, bo „dochodzenie do siebie”, a więc znajdowanie odpowiedzi na pytanie: Kim naprawdę jestem?, zawsze jest rodzajem terapii, w szczególności dla tych, którzy swe biografie mistyfikują, bo wszystko w nich było nie tak i prawda wydaje się nie do przyjęcia. Mrożek dawno temu już posiadł dar w literackiej profesji bezcenny: wolę rzeczywistości, świadomość, że każdy pisarz – niczym Anteusz – tylko wtedy, gdy czuje grunt pod nogami, z każdym krokiem może stawać się silniejszy. Literatura, jak chciał jeden z mistrzów Mrożka, Gombrowicz, musi być najściślej związana z rzeczywistością, pisarzowi pozostaje wybór środków wyrazu, które wprowadzają w istotę rzeczy najgłębiej.

Jeśli pierwszą z podstawowych powinności literatury jest dawanie świadectwa prawdzie, drugą wydaje się poszukiwanie sensu. Mrożek wielokrotnie wspominał, że rozmyśla, czy jego życie jest domeną chaosu i przypadkowości, czy też może zostało starannie zaplanowane. Niespełna dwadzieścia lat temu w tekście zatytułowanym Mój życiorys stwierdzał, iż zaczyna go pisać z nadzieją, że w opowieści pojawi się „jakiś kształt, jakiś sens tego, co było. Wolę nie wierzyć, że był tylko bezład i przypadkowość”. W tamtej pierwszej przymiarce do autobiografii Mrożek szczególną uwagę poświęcał tym momentom swojego życia, które uznawał za „punkty zwrotne” (wyjazd z kraju, decyzjao zerwaniu mostów z PRL-em, śmierć pierwszej żony, drugie małżeństwo...). Uzmysławiał sobie wtedy lepiej własną osobowość i rozdzierające ją sprzeczności, przede wszystkim sprzeczność między pragnieniem porządku i bezpieczeństwa a potrzebą przygody, dla której porządku nieraz się wyrzekał. Pogodzenie tych przeciwieństw może się wydawać niemożliwe, tak jak niemożliwe wydaje się spotkanie prostych równoległych; matematycy jednak twierdzą, że dwie proste równoległe przecinają się gdzieś w nieskończoności. We wspomnianym tekście Mój życiorys Mrożek wyznał: „Kusi mnie, by uwierzyć, że zaczynam rozumieć, jak rozwiązać konflikt między porządkiem i przygodą (...). Jeśli zyskam pewność, że mi się udało, będzie to punkt szczytowy mojego życia”. O jakim rozwiązaniu myślał, pisarz wyjaśniać nie zamierzał, przekonany, że to sprawa w najwyższym stopniu osobista, którą niepodobna się podzielić z kimś innym. Tak daleka w tym względzie powściągliwość zasługuje na szacunek i wymaga dyskrecji. Autobiografię Mrożka niekoniecznie musimy czytać po to, aby wiedzieć na pewno, czy i w jaki sposób doszedł on do siebie. Autobiografię Mrożka możemy przeczytać z pożytkiem, myśląc o tym, czy dojdziemy do siebie – my sami.

SKRZYDŁA

1.

To Paweł Hertz powiedział kiedyś, że człowiek czterdziestoletni (nie daj Boże jeszcze – pisarz, nie daj Boże – ambitny) przypomina kurę próbującą latać. „Zrywa się, macha skrzydłami i ocyka na dnie kurnika”.

Patrzciei zapamiętajcie sobie raz na zawsze: dno kurnika – oto gdzie się kończy zgubny maksymalizm, utopijne myślenie, ambicje, którym niepodobna sprostać. Czyż nie lepiej wyzbyć się ich w porę i roztropnie żyć bez rojeń o podniebnym wzlocie – Arcydziele, które miałbym stworzyć… Kto? – Ja? Przyziemny? „Zawsze wiedziałem, że nie napiszę takiego dzieła jak Mickiewicz ani takiego dramatu jak Szekspir, ani powieści jak Stendhal. I nigdy mi to nie przeszkadzało. Zawsze to wiedziałem i chętnie się z tym godziłem”.

Pokory, więcej pokory – oto czego w wieku lat czterdziestu pisarz, pożerany przez własną ambicję, potrzebuje najbardziej.

2.

„Skąd u mnie ambicja? Jaka ambicja? Zdaje mi się, że z maksymalizmu. Z przekonania, że nie warto żyć, jeśli ma to być życie byle jakie” – zapisywał w Dziennikuz roku 1969 Andrzej Kijowski, wówczas człowiek czterdziestoletni. I dodawał: „Jeśli nie być pisarzem wielkim lub co najmniej wybitnym – nie warto nim być w ogóle. Mnie po prostu nie ciekawią połowiczne formy życia (…) tylko wielkość, świętość, szaleństwo jakieś mogą usprawiedliwić to, że się upieramy przy życiu. Inaczej po prostu żyć nie warto”.

W cytowanym wyznaniu można się doszukać pychy. Ale przecież Andrzejowi Kijowskiemu nie brakowało pokory. Doskonale zdawał sobie sprawę, wtedy, w roku 1969, że sam nie jest pisarzem wielkim, ani nawet wybitnym, i że jego książki to owoce duchowego kompromisu, realizacja „planów cząstkowych”, „formy połowiczne”: namiastki, substytuty, kamuflaż… Nic dziwnego, że pochlebne recenzje tak irytowały go, tak przygnębiały; nieraz czuł się nimi wręcz upokorzony. Wyceniał własną wartość, w samokrytycyzmie posuwając się daleko, może nawet za daleko, gotów unicestwić całą swoją twórczość i w rozpaczy wyznać: „Rozpowiadam na prawo i lewo, że jestem szczęśliwy, bo piszę, ale to jest nieprawda, bo ja pisać nie umiem”. Tej bolesnej świadomości pisarskiego niespełnienia stale towarzyszy „jakaś gotowość… poczucie gotowości – przekonanie, że się «nadaję» (…)”, przekonanie nieokreślone, niejasne, głęboko intuicyjne, ale przecież odczuwane nieomal fizycznie i na tyle intensywne, aby można było czerpać z niego siły, aby dawało nadzieję, radość oczekiwania… Ledwie co skończywszy nową powieść, Dziecko przez ptaka przyniesione, świadom, że i ona jest zaledwie „formą połowiczną”, autor odnotował: „Kupiłem sobie dziś w Kościerzynie Dziennik Guittona. Czytam bez przerwy z wzrastającym podnieceniem, być może z wdzięcznością za to jedno zdanie znalezione we wstępie: «pragnąłbym pozostawić po sobie tylko jedno dzieło, a pisanie jego rozpocząć dopiero w wieku lat czterdziestu, w okresie drugiego prawdziwego startu życiowego»”.

Czy gotowość na ów drugi start „prawdziwy” czy jego przeczucie – nie są wytworem fantazji tylko, urojeniem chorobliwej ambicji? Jakie to właściwie „jedno dzieło” miałoby usprawiedliwić życie swojego autora? Czy to dzieło może powstać w Polskiej Rzeczypospolitej Ludowej, w państwie Gomułki i Moczara, Kliszkii Kociołka? Kijowski już od dawna przeczuwa, że nie „dyktatura ciemniaków”, nie cenzura komunistyczna (jakkolwiek zabójcza) jest dla niego największą przeszkodą w wydobyciuz siebie maksymalnej wartości, na jaką go stać. „Punktem wyjścia wszelkiej mojej działalności była miłość własna, a ponieważ nie była zbyt silna, działalność nie była zbyt energiczna. Próbowałem z miłości własnej uwolnić się powołaniami ogólnymi, lecz były one tylko spotęgowaną miłością własną”.

Od miłości własnej można się uwolnić tylko poprzez miłość silniejszą. Czy ta miłość będzie mi dana? – pyta coraz częściej, przeświadczony, że odpowiedź „tak” otworzy duchową skrytkę z szyfrem jego osobistej Księgi, ze wzorem Arcydzieła, z metaforą, bohateremi fabułą Wielkiej Powieści.

Tej powieści, która opowie: kim właściwie jestem? po co żyję?, nie da się wyspekulować, wypracować, wymyślić. „Wielka sztuka nie jest wypracowana. Jest łaską, olśnieniem”. Rodzi się w chwilach radości. „Na te chwile trzeba pracować latami jałowej orki i zapłacić za nie trzeba smutkiem dni jałowych, upokorzeniem, milczeniem, dezaprobatą lub obojętnością”.

3.

Zapewne, Paweł Hertz ma rację. Zapewne człowiek czterdziestoletni (nie daj Boże – pisarz, nie daj Boże – ambitny) przypomina kurę próbującą latać. Kiedy jednak czytam Dziennik Andrzeja Kijowskiego, kiedy myślę o zapiskach czterdziestoletniego mężczyzny, który czuje w sobie