Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Zarys historii narodu żydowskiego i jego trudnych relacji z innymi nacjami w ciągu wieków życia w swoim dawnym i obecnym państwie oraz w czasach diaspory. Autor analizuje przyczyny pojawiania się antysemityzmu, z ciepłem i serdecznością pisze o dążeniach do zachowania tożsamości narodowej i kulturowej rozproszonych przez wieki na różnych kontynentach Żydów i ich wkładzie w cywilizacyjny dorobek ludzkości.
Książka jest rezultatem osobistej potrzeby Autora zmierzenia się z tą rozległą i budzącą namiętności problematyką dziejów powszechnych. Pisał ją w okresie 1994-1999, ale dojrzewał do niej od dziesiątków lat jako świadek epoki pieców i szoah, jako student Katolickiego Uniwersytetu Lubelskiego zafascynowany dziejami i kulturą duchową Śródziemnomorza i Bliskiego Wschodu, jako świadek powojennych dramatów Polski i równie dramatycznych konfliktów i powikłań polsko-żydowskich. To kolejny głos w dialogu polsko-żydowskim
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 648
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Opracowanie graficzne:
Janusz Barecki
Korekta:
Dobrosława Pankowska
Copyright © by Irena Zachorczyńska-Kuncewicz, Warszawa 2010
Copyright © by Wydawnictwo Iskry, Warszawa 2010
ISBN 978-83-244-0235-9
Wydawnictwo ISKRY
ul. Smolna 11, 00-375 Warszawa
www.iskry.com.pl
Skład wersji elektronicznej:
Virtualo Sp. z o.o.
Był poetą i pisarzem o rozległych zainteresowaniach, obejmujących m.in. filozofię i religioznawstwo, historiozofię i socjologię, wiele dziedzin ezoterycznych, ale także dzieje Ziemi i Wszechświata, paleontologię, biologię i medycynę” – tymi słowy magazyn internetowy Związku Literatów Polskich scharakteryzował postać swego Prezesa, zmarłego 9 kwietnia 2007 r. Piotra Kuncewicza. Istotnie był On człowiekiem wszechstronnym, czemu dał dowód, pisząc m.in. wielotomowe dzieje literatury polskiej (Agonia i nadzieja, 1991-1994) oraz Legendę Europy(1995). Przed dziesięcioma laty wydał zaś frapującą i pięknie napisaną książkę na temat wielowiekowych stosunków polsko-żydowskich. Jak wynika z mojej kwerendy, doczekała się już ona blisko dziesięciu recenzji. Jest to prawdziwy ewenement zasługujący na podkreślenie w czasach, kiedy tak trudno „wybić się jakiejś pracy na recenzyjność” (że sparafrazuję głośny tytuł książki Józefa Pawlikowskiego z r. 1800 Czy Polacy wybić się mogę na niepodległość?). Były to recenzje publikowane głównie na łamach tygodników i miesięczników literacko-publicystycznych, dość zgodnie przyznające autorowi odwagę w poruszaniu tak drażliwych i obolałych problemów, jakimi są dzieje wielowiekowych stosunków polsko-żydowskich. Nie bez powodu Leszek Żuliński opatrzył swoją recenzję tytułem Goj na zaminowanym polu („Twórczość” 2002, nr 1). „Piotr Kuncewicz ma odwagę pisać o polskim antysemityzmie, nie poprzestaje na pozorach czy fałszach interpretacyjnych, które miały na celu «wybielenie» Polaków” – twierdzi Maria Szyszkowska („Przegląd Humanistyczny” 2000, nr 6).
To, co napisałem powyżej, nie znaczy wcale, aby owe recenzje pisane nieraz w dziennikarskim pośpiechu (większość z nich ukazała się już w latach 2000-2001) nie zawierały uwag polemicznych lub nawet krytycznych. O ile na przykład znacznej części recenzentów, jak również piszącemu te słowa, podobał się pełen dystansu i kpiarskiej ironii czy nawet szyderczy komentarz, to zgorszył się nim niepomiernie „Midrasz” (grudzień 2000). Recenzent wytykał Kuncewiczowi niektóre „niesmaczne” uwagi czynione na marginesach Starego Testamentu. Seweryn Buryła wymienia tu m.in. komentarz do postaci biblijnego Józefa: „Nie był przyjemnym chłopcem, a prawdę powiedziawszy był nawet pyszałkiem i donosicielem. Trudno się dziwić jego braciom, że ich w końcu szlag trafił”. Jeszcze bardziej zgorszyła recenzenta konkluzja opowieści o Locie, który upity przez córki, nie zauważył, iż odbywa z nimi stosunek, uwieńczony zajściem w ciążę. „Nie wiem – zauważa Kuncewicz – kto pisał te słowa, kobieta czy może eunuch, czy zdeklarowany alkoholik, ale zaręczam, że rzecz jest niezwykle mało prawdopodobna”. Recenzent „Midrasza” dostrzega w tym komentarzu nawet próbę ośmieszenia narodu żydowskiego. Natomiast Józef Unger („Dziś” 2001, nr 1) ostrzega: nie dajmy się zwieść kokieterią Piotra Kuncewicza, nie jest to bowiem swobodna gawęda („gadusianie erudyty”), pisana świetnym językiem, o jedynie literackich walorach. „Autor napisał nie esej, lecz znakomitą pracę na ważki i trudny temat”. Z kolei Władysław Loranc („Myśl socjaldemokratyczna” 2000, nr 4) zauważa: „Książkę w autorskim zamyśle historyczną, ale i historiozoficzną, etnograficzną, ale i etnologiczną stworzył nie historyk, lecz pisarz”. A że nie bywa książek bez błędów więc, i u Piotra Kuncewicza można je znaleźć. Józef Unger gromadzi ich jednak sporo, w tym dotyczące dziejów najnowszych. Choć przyznaje, że „Piotr Kuncewicz nieraz pobłądził”, to jednak kończy swe krytyczne uwagi apelem: „Namawiam, czytajmy tę niezwykłą, ciekawą, mądrą i ogromnie irytującą książkę!” Przedwcześnie więc Piotr Kuncewicz już w czerwcu 2000 r. ubolewał (na łamach „Trybuny”), iż „ta chyba pierwsza historia narodu żydowskiego, napisana nie przez Żyda ani księdza” nie doczekała się jeszcze żadnych recenzji w środkach masowego przekazu.
Krytykując komentarz, nie zauważono wszakże, iż Kuncewicz wpisuje się w nurt bardzo starej tradycji, pozwalającej na swobodny komentarz do Pisma Świętego, pisany pół żartem, pół serio. Prace poświęcone konfrontacji Biblii z historyczną rzeczywistością wypełniłyby bez trudu kilka ogromnych bibliotek, tym bardziej że są w niej frapujące niedomówienia, które stara się wypełnić dociekliwość badaczy oraz fantazja popularyzatorów spod znaku Dänikena (por. tegoż tom szkiców Objawienia, 1986). Spora część przypuszczeń dotyczy pochodzenia i śmierci samego Mojżesza, który zdaniem pewnych autorów, miał zostać zamordowany przez rodaków doprowadzonych do rozpaczy długoletnią wędrówką po pustyni. Mnie osobiście bardzo odpowiada hipoteza, według której Mojżesz nie dlatego potłukł wypisany na kamiennych tablicach Dekalog, że wzburzyło go bałwochwalstwo, jakiemu zaczęli się oddawać jego rodacy Był to jedynie pretekst: po zapoznaniu się z pierwotną wersją dziesięciu przykazań Mojżesz uznał ponoć, że jest zbyt wymagająca wobec Żydów, którzy nie będą w stanie przestrzegać wszystkich zawartych tam zakazów.
Do komentowania Biblii zabrali się również i entuzjaści spiskowej teorii dziejów. Ich zdaniem nawrócenie św. Pawła było tylko pozorne. W istocie działał na polecenie Sanhedrynu, pozostając z nim w ścisłym kontakcie. To czcigodne gremium było zaniepokojone faktem, iż św. Piotr ogranicza swą akcję misyjną wyłącznie do wyznawców judaizmu. Tymczasem w intencjach Sanhedrynu miało leżeć uczynienie z chrześcijaństwa sui generis miny, która po pewnym czasie rozsadzi tak znienawidzone przez Żydów imperium rzymskie. Co też się i stało. Dlatego więc św. Paweł tak wielką wagę przywiązywał do pozyskiwania dla nauki Chrystusa wszystkich jego mieszkańców, niezależnie od ich przynależności etnicznej.
Tak czy inaczej Piotr Kuncewicz bardzo wiele miejsca poświęca historii Żydów, wyłożonej w Starym Testamencie. Postępy judaizmu jako wyznania są skromne, sukcesy chrześcijaństwa imponujące. Jak jednak trafnie zauważono, można sobie doskonale wyobrazić ten pierwszy bez Nowego Testamentu, natomiast życia i męczeńskiej śmierci Chrystusa nie sposób zrozumieć bez Starego Testamentu, który tak ciekawie, choć niekiedy dyskusyjnie, interpretuje Piotr Kuncewicz. Lwia część europejskiej literatury czy sztuki tak często odwołuje się do symboliki biblijnej, że dla każdego, kto nie zna tej księgi, pozostanie kulturą zamkniętą na przysłowiowych siedem pieczęci, o których wspomina Apokalipsa.
W ostatnim ćwierćwieczu często przypomina się z naciskiem o chrześcijańskich źródłach kultury europejskiej. Wypada wszakże pamiętać, iż sam Dekalog, zawierający podstawowe normy etyczne chrześcijaństwa, należy integralnie do judaizmu. Na nim zaś zostały oparte owe podstawowe wartości, których wpisania do różnych aktów prawnych, z nową konstytucją na czele, tak usilnie domagały się stronnictwa nawiązujące programowo do nauki Kościoła. W imię ścisłości należałoby więc mówić nie tylko o chrześcijańskich, ale i o judaistycznych (czy w ogóle antycznych) źródłach współczesnej nam kultury europejskiej. Dotyczy to zwłaszcza prawa; wystarczy przypomnieć, iż prawo rzymskie jest po dziś dzień wykładane na uniwersytetach.
Przez wiele wieków wykład dziejów świata zaczynano od streszczania Starego Testamentu (u nas czynił to m.in. Marcin Bielski). Poza chrześcijaństwem żadna religia nie oparła swych zasad etycznych na kodeksie przejętym z innej. Do tego adresowanym głównie do Żydów, bo przecież piąte przykazanie („nie zabijaj”) było przestrzegane wyłącznie w stosunku do wyznawców judaizmu. W Starym Testamencie czytamy, że Jehowa, jakże w tym różny od Chrystusa, pokarał surowo króla Izraela, który mimo wyraźnych Jego rozkazów nie wytracił wszystkich członków pokonanego plemienia. W Dekalogu zabrania się też pożądania „żony bliźniego swego”, ale jego twórcy nie wyobrażali sobie sytuacji, w której niewiasta mogłaby „pożądać” cudzego męża.
W zbiorach judaików znaczną część półek zajęłyby dzieła poświęcone stosunkom z gojami. Kuncewicz daje barwną panoramę tych, że posłużę się eufemizmem, kontaktów, sięgającą „od Abrahama po współczesność”. W wywiadzie dla „Trybuny” (Aneks „Trybuny” z 2000 r. do nr 140) pisał, iż jego książka jest przede wszystkim dla gojów. „Dla Polaków, żeby przynajmniej wiedzieli, o czym mówią”. „Rzecz jest o tyle ważna, że my wbrew pozorom, nie wiemy o Żydach kompletnie nic. Po tysiącu latach mieszkania w tym samym kraju! Groza i wstyd”. Dziś po upływie dziesięciu lat trudno byłoby powtórzyć podobny zarzut, skoro na półkach księgarskich pokazało się wiele cennych pozycji, z Polskim Słownikiem Judaistycznym (2003) czy Atlasem historii Żydów polskich (2009) na czele.
Wbrew tytułowi Atlas. nie ogranicza się do prezentacji bogatego zestawu starannie wykonanych map, tabel oraz wykresów, któremu towarzyszą reprodukcje (głównie synagog oraz cmentarzy) i – od połowy XIX stulecia poczynając – fotografie. Te ostatnie ukazują społeczności żydowskie zgromadzone w domach modlitwy, na rynkach czy w sklepach. Ponadto Atlas. zawiera wiele fotografii wybitniejszych przedstawicieli tejże społeczności. Znaczną jego część zajmują wszakże nie mapy, lecz tekst, stanowiący ambitną i w wielu miejscach nowatorską syntezę dziejów ludności żydowskiej na ziemiach, które weszły w skład Rzeczypospolitej, od X wieku poczynając, a na chwili obecnej kończąc.
Całość cechuje obiektywizm wykładu: synteza nie przemilcza sporadycznego występowania konfliktów polsko-żydowskich (procesy o rzekome mordy rytualne, pogromy etc.), trafnie wskazując na ich społeczno-gospodarcze i wyznaniowo-kulturowe podłoże. Ukazuje dzieje Żydów polskich na szerokim tle ich historii w innych krajach Europy. Daleka jest również od idealizowania tej mniejszości etnicznej, czego dowodem może być choćby przedstawienie podłoża konfliktów żydowsko-kozackich. Za słuszne należy uznać poświęcenie wiekowi XIX (pierwsze próby asymilacji) oraz ubiegłemu stuleciu (holokaust) najwięcej miejsca.
Pomimo tak imponującej, zarówno jakościowo jak i ilościowo, konkurencji książka Piotra Kuncewicza zachowuje swoją niezaprzeczalną wartość m.in. dzięki obiektywizmowi i pasji, z jaką została napisana. Jej autora interesują zwłaszcza dzieje rozpaczliwej obrony żydowskiego izolacjonizmu. W jego utrzymaniu byli z jednej strony zainteresowani izraelscy fundamentaliści, z rabinami na czele, z drugiej zaś hierarchia Kościoła katolickiego, jakże często zakazująca wiernym utrzymywania jakichkolwiek stosunków z narodem „bogobójców”. Jak się jednak wydaje, nie należy stawiać znaku równości pomiędzy antyjudaizmem, który tak bardzo przez całe wieki dawał się Żydom we znaki, i antysemityzmem, jaki narodził się dopiero w XIX stuleciu. Do tego czasu Żyda, który przyjmował chrzest, włączano z mniejszymi lub większymi oporami do wspólnoty chrześcijańskiej.
Co więcej, w Wielkim Księstwie Litewskim obdarzano ich szlachectwem. Z czasem przywilej ten, zawarty w III Statucie litewskim (1588), został rozciągnięty na teren Korony. Początkowo korzystali z niego nieliczni Żydzi, już jednak w XVIII wieku nastąpił tak znaczny wzrost uszlachetnionych neofitów, że wywołało to bardzo ostrą reakcję ze strony szlachty obawiającej się, „aby ten rodzaj neofitów rodowitego szlachty polskiej plemienia z czasem nie zaćmił”. Protestowały przeciwko temu, i to ostro, sejmy z lat 1764 i 1768. Co bardziej przedsiębiorcze jednostki i na to znajdowały sposoby. Przechodziły mianowicie na judaizm, aby po paru latach, jako świeżej daty konwertyci, ubiegać się o nobilitację. Jeden z takich przypadków ciekawie opisała Teresa Zielińska (Nobilitowany neofita zdemaskowany jako chrześcijański plebejusz, „Krakowski Rocznik Archiwalny”, t. 10, 2004).
Natomiast w epoce Zagłady nie tylko chrzest, ale i przywdzianie habitu zakonnego nie chroniło przed śmiercią, czego ewidentnym dowodem są losy Edyty Stein. Spoliczkowany w r. 1938 przez antysemitę u ołtarza ks. Tadeusz Puder musiał właśnie ze względu na swoje żydowskie pochodzenie ukrywać się przed hitlerowskim okupantem. To prawda, że wielu marranów, którym Piotr Kuncewicz poświęca sporo uwagi, posłała inkwizycja na stos za to, iż przyjąwszy oficjalnie chrzest, potajemnie praktykowali dawne obrządki. Prawdą jest również i to, że dzieła powstałe w oparach antyjudaizmu były wykorzystywane przez propagandę hitlerowską. Wszyscy wiemy, iż w III Rzeszy w olbrzymich nakładach wydawano antyżydowskie pisma Marcina Lutra. Mniej już znany jest fakt publikacji w Krakowie w 1941 r. niemieckiego przekładu antyżydowskiej broszury Sebastiana Miczyńskiego Zwierciadło Korony Polskiej 1618 (jako Hie Bürger; hie Jude), o której wspomina także Piotr Kuncewicz.
Pomimo wszystko antyjudaizm dzieli od antysemityzmu zasadnicza różnica; ten drugi przybiera na sile wraz z postępami asymilacji wśród Żydów. Choć od XVII w. do czasów holokaustu niezmiennie stanowili circa 10% mieszkańców Rzeczypospolitej, to jednak nie ich liczba odgrywała tu zasadniczą rolę. Według bardzo przybliżonych obliczeń u schyłku istnienia szlacheckiej Rzeczypospolitej ludność polska stanowiła około 40% ogółu mieszkańców, przy czym tylko jej część posiadała świadomość etniczną. W okresie istnienia II Rzeczypospolitej nastąpił wzrost tej ludności do 60-70%, całą resztę reprezentowali Żydzi, Białorusini czy Ukraińcy, nie wspominając już o Niemcach. Tymczasem zarówno z większości podręczników historii Polski, używanych na różnych szczeblach nauczania, jak i z wielu syntetycznych zarysów jej dziejów trudno byłoby się dowiedzieć, że przez tak wiele stuleci Rzeczpospolita stanowiła mozaikę narodowościową. Stąd też już w XVII stuleciu bywała porównywana do „pstrego ptaka”. W podręcznikach skąpo i niechętnie wspominano o Żydach, tradycja ta bywa niekiedy nadal kontynuowana, co jest wypominane ich autorom w wielu recenzjach, ogłaszanych na łamach „Midraszu” czy „Kwartalnika Żydowskiego Instytutu Historycznego”.
Natomiast Polacy XVI-XVIII stulecia zdawali sobie sprawę z istnienia w ich gronie wielu zasymilowanych przybyszów, od chrześcijan mówiących pierwotnie po niemiecku, rusku czy litewsku, po dawnych wyznawców islamu (Tatarów) oraz judaizmu (Żydów). I nic to nikomu nie przeszkadzało, najwyżej, od czasu do czasu, znajdując pogłos w dobrotliwych anegdotach na temat chrześcijan świeżej daty. W oczach zaś magnatów czy zamożnych ziemian Żydzi stanowili element pod wieloma względami wręcz niezbędny. W kontraktach zawieranych z dzierżawcami czy karczmarzami tego pochodzenia znajdujemy zabawnie dla nas wyglądający warunek: mieli także obowiązek informowania dziedzica o tym, co się dzieje na szerokim świecie…
O ile zaś u schyłku średniowiecza Żydzi stanowili w przybliżeniu 0,6% ogółu mieszkańców Polski i Litwy, dwóch państw połączonych unią personalną, to w połowie XVII w. ludność ta liczyła już circa pół miliona osób. Uległa poważnemu zmniejszeniu w okresie powstania Bohdana Chmielnickiego, który w 1648 r. podniósł sztandar buntu przeciwko szlacheckiemu państwu. Przebiegał on pod hasłem wyrzynania „Lachów” (panów), Żydów i duchowieństwa katolickiego, a więc tych grup, które Kozacy (zwani inaczej Rusinami) obarczali winą za ucisk gospodarczy, religijny i polityczny. Pod nożem i szablą kozacką miało wówczas zginąć ponad 100 tysięcy Żydów. Masowych rzezi dokonywano na terenach, z których pod naporem powstańców ustępowały polskie władze i wojsko. Darowywano jednak życie tym wyznawcom judaizmu, którzy zgadzali się przyjąć prawosławie. Tymczasem trzysta lat później Żydom zamkniętym w hitlerowskich gettach nic nie pomagały deklaracje, iż przyjęli chrzest i czują się Polakami czy Niemcami.
Z wielu utworów, zwłaszcza satyrycznych, powstałych w XVI-XVIII stuleciu, wynika wyraźnie, że w podobnych co Żydów słowach krytykowano działalność gospodarczą, przede wszystkim handlową, również osiadłych w Rzeczypospolitej Ormian, Szkotów czy Włochów. Zarzuty jakie wysuwano pod adresem wyznawców judaizmu, islamu czy wreszcie zwolenników reformacji, były ze sobą niesłychanie zbieżne. Dość często występowali z nimi ci sami autorzy, którym przeszkadzał każdy „obcy”, a więc ktoś różniący się od nich językiem, obyczajami i wiarą. Wszystkie niemal cechy, jakie w pospolitym odczuciu składały się na ową obcość, przypisywano zarówno ludności żydowskiej, jak cygańskiej lub tatarskiej. Żyd-bluźnierca, nieuznający bóstwa Chrystusa, konkurent gospodarczy, uciążliwy wierzyciel, pomawiany o nadmierną lichwę i arogancję, występował także jako quasi-błazen, ktoś tchórzliwy, obawiający się nawet psa, śmiesznie kaleczący polszczyznę, gotów na każde upokorzenie dla niewielkiego nawet zysku, zapłaty, czynności zakazywanych im w szabas przez własną religię.
Również i w Rzeczypospolitej Żydzi bywali nękani od czasu do czasu procesami o rozlew krwi chrześcijańskiej (rzekome mordy rytualne popełniane na małych chłopcach) czy też o profanację wykradanych z kościołów hostii. Znaczna część tych spraw kończyła się wszakże uniewinnieniem oskarżonych, do czego przyczyniał się i ten fakt, iż bronili ich, i to umiejętnie, adwokaci-chrześcijanie, wynajmowani i opłacani przez gminy żydowskie. Waad, czyli sejm czterech prowincji żydowskich, wzorowany na sejmie polskim, dysponował zresztą stałym funduszem przeznaczonym specjalnie na obronę osób oskarżanych o mordy rytualne czy sprofanowanie hostii. Równocześnie zarówno w XVI jak i wXVII stuleciu nasilają się głosy chwalące polską tolerancję, dzięki której wyganiani z innych krajów Żydzi właśnie nad Wartą, Wisłą i Dnieprem znajdowali chleb oraz swobodę wyznania. Dlatego też żydowski kronikarz z Pragi czeskiej, David Gans, żałował „prawego” króla, Zygmunta Augusta. Na ten sam temat wypowiadali się często poeci hebrajscy.
Dopiero w drugiej połowie XIX stulecia dotarły do mieszkańców podzielonej pomiędzy trzech zaborców Polski hasła antysemityzmu, znajdujące przychylny oddźwięk w części społeczeństwa. Wprawdzie już w XVII wieku oburzano się na konkurencję ze strony żydowskich lekarzy, to jednak autorzy pisemek spod znaku antyjudaizmu główną swą uwagę skupiali na gospodarczej działalności Żydów. Procesy asymilacyjne, jakie w XIX wieku objęły wiele środowisk żydowskich, pociągnęły za sobą pojawienie się nie tylko lekarzy i adwokatów, ale i publicystów, profesorów czy wreszcie aktorowi reżyserów żydowskiego pochodzenia. O ile wcześniej konkurentem był Żyd-sklepikarz, karczmarz lub arendarz, to obecnie poczuły się zagrożone tak zwane wolne zawody.
Adwokaci, lekarze czy publicyści z niepokojem obserwują pojawienie się zdolnych i energicznych konkurentów żydowskiego pochodzenia. Ludzie ci nie chcieli już dłużej być „krajowymi cudzoziemcami” (jak nazywa Żydów w jednej ze swych powieści Stefan Żeromski). Pragnęli być uważani za Niemców, Francuzów czy Polaków, przez co przeżyli najpierw piekącą gorycz odtrącenia, a następnie piekło Zagłady. Stanowiła ona niejako końcowy akt antysemityzmu, a nie antyjudaizmu. W XIX stuleciu wśród piewców antysemityzmu znaleźli się m.in. Stanisław Staszic i Julian Ursyn Niemcewicz, który obok przychylnej Żydom powieści Lejbe i Siora napisał także głośny pamflet Moszkopolis. Rok 3333, czyli Sen niesłychany. Notabene w książce Piotra Kuncewicza wyraźnie brakuje nazwiska Romana Dmowskiego. Jego powieść Dziedzictwo, stale wydawana pod pseudonimem Kazimierza Wybranowskiego, tak się spodobała propagandzie hitlerowskiej, że nie bacząc na zawarte w niej akcenty antyniemieckie, wyraziła zgodę na jej wznowienie (Kraków 1944). W trakcie niedawnych dyskusji nad programem wystawienniczym Muzeum Historii Żydów polskich zwracałem uwagę, że nie powinien on ukazywać tysiącletniego współżycia jako niemalże sielanki. Do wielu powodów antagonizmu polsko-żydowskiego dodałbym i ten, iż oba narody żywiły przekonanie o swej misji dziejowej. Z tą tylko różnicą, że w Polsce datuje się ono dopiero od XIX stulecia, gdy tymczasem wśród Żydów trwa od wielu stuleci, co słusznie podkreśla Piotr Kuncewicz. Warto dodać, że oba narody część swoich dziejów spędziły w diasporze, z tym że w Polsce trwała ona stosunkowo krótko i objęła tylko mniejszość wspólnoty etnicznej, u Żydów natomiast ponad dwa tysiące lat. Na emigracji rozwinęła się ich literatura; znalazło to swój odpowiednik w naszych dziejach, skoro do dziś dnia do podstawowego kanonu lektur szkolnych wchodzą arcydzieła poetyckie powstałe na Wielkiej Emigracji.
Apetyt, jak wiadomo, rośnie także w trakcie czytania. Stąd nieaktualna już prośba do zmarłego autora tej książki o następną pracę, którą można by zatytułować Żyd patrzy na goja. Zapewne nigdy się nie dowiemy, jakie opinie o wojowniczych Izraelitach, wyrąbujących sobie mieczem miejsce pod Ziemię Obiecaną, mieli przedstawiciele wyrzynanych przez nich plemion. W każdym razie Stary Testament ukazuje ich w jak najgorszym świetle. Przechodząc do czasów nowożytnych, zwykło się przytaczać hebrajskie poematy sławiące polską tolerancję. Głośna, tłumaczona na wiele języków kronika Natana Hanowera Bagno głębokie przeciwstawiała otaczającego opieką gminy żydowskie, szlachetnego magnata Jeremiego Wiśniowieckiego, Kozakom ukazanym w roli krwawych i bezwzględnych morderców.
Nie chcąc zapewne szokować zbytnio czytelników, Kuncewicz nie wspomina, że żydowskim nieszczęściom rzadko kiedy towarzyszyło współczucie. Najczęściej wywoływały one szyderczy rechot, który nazwałbym okrutnym śmiechem (pisałem o tym na łamach miesięcznika „Res Publica Nowa” 1993, nr 1). Jakże wymowna jest pod tym względem relacja Czecha Franciszka Tannera przejeżdżającego w 1676 r. przez Łuków w orszaku księcia Michała Czartoryskiego. Tamtejsi Żydzi urządzili na cześć dostojnego gościa fajerwerk, który spowodował pożar dzielnicy przez nich zamieszkanej. „Pociesznym było widowisko – pisze Tanner – patrzeć na długie ich opończe przebiegające przez płomienie, na palące się u niektórych pejsaki, słyszeć przeraźliwe głosy i lamenta, i widzieć chrześcijan, okładających ich kijami”.
Żydzi stanowili dość często obiekt niewyszukanych, a niekiedy i wręcz okrutnych żartów Wybitny znawca staropolskich obyczajów Jan Stanisław Bystroń przypomina, że w szopkach urządzanych z okazji świąt Bożego Narodzenia „sceny przedstawiające Żyda z Żydówką, tudzież taniec żydowski, były zawsze źródłem niewybrednej, ale niewyczerpanej wesołości” Żyd ukazywany jako niezgrabna i tchórzliwa postać, gotowa na każde upokorzenie dla niewielkiego nawet zysku, mówiąca mocno zdeformowaną polszczyzną, stanowił komiczny akcent wielu przedstawień teatralnych.
Stąd też odpowiednikiem „szabesgoja” (chrześcijanina, świadczącego za opłatą usługi Żydom w dniach szabasu) był „Majufesjude”. Tak społeczność izraelicka nazywała pogardliwie współwyznawców, którzy błaznowali przed gojami, między innymi tańcząc majufesa czy opowiadając szmoncesy. Do takich właśnie sposobów uciekali się Żydzi w sytuacjach ekstremalnych, z których tylko wisielczy (i to nieraz dosłownie) humor mógł ich wybawić. Przykładów dostarcza literatura piękna oraz liczne pamiętniki.
Mogłoby się wydawać, że Żyd był w społeczeństwie staropolskim kimś, kogo Leszek Kołakowski nazwie później „człowiekiem bez alternatywy”. Przed trybunałem sądowym stawał jako sprawca rzekomych mordów rytualnych, na co dzień był trefnisiem, którego każdy, od uliczników i żaków poczynając, mógł znieważyć, ochlapać błotem, obrzucić kamieniami. Jezuita Walenty Pęski, polemizując z nazywaniem szlacheckiej Rzeczypospolitej rajem dla Żydów, pisał: „Ja bym uciekł z takiego raju, gdybym miał w nim tak ohydnie zaszargano chodzić, takie lada klesze kozubały dawać, takie i od samych łokietnych [tu: małych] dzieci persekucyje cierpieć, jako się w Polszczę z nimi dzieje”, którą – zdaniem Pęskiego – Żydzi w niej zamieszkali mogą porównać raczej do znanego im z Biblii Egiptu aniżeli do raju.
Autorzy wielu pamiętników na ogół bez cienia dezaprobaty opowiadają, w jak ucieszny sposób starano się przełamać obowiązujące w mozaizmie zakazy, a zarazem upokorzyć Żydów, zmuszając ich do jedzenia słoniny czy trzymając w chlewie, razem ze świniami. Kojarzenie wyznawców Mojżesza z tym właśnie zwierzęciem musiało uchodzić za pyszną rozrywkę, skoro u Marcina Matuszewicza czytamy, iż w czasie imienin księcia Hieronima Floriana Radziwiłła (1755) urządzono w Słucku strzelanie do dzikich świń, na których były „bałwany małe Żydów, w różnych strojach jako na koniu siedzących”.
Wybitny filozof żydowski doby oświecenia Salomon Majmon wspomina, że jego dziadka, kiedy ten miał osiem lat, pijana szlachta zmusiła do wypicia cebra zimnej wody, przez co nabawił się febry, nękającej go później przez całe życie. Można by to wszystko złożyć na karb feudalnego stylu życia, z którym oświecenie nie zdołało się uporać. Cóż jednak powiedzieć o takim oto wydarzeniu z drugiej połowy XIX stulecia, którego bohaterem był słynący z ekstrawagancji (jak i cała jego rodzina) Józef Tyszkiewicz. Kiedy mu zwrócono uwagę, iż do urzędu wojskowego w Wilnie, w którym pracuje, jeździ zbyt poszóstnie, kiedyś przybył tam „w niewielkich saneczkach, do których w hołoblach i na orczykach było zaprzężonych trzech Żydów wileńskich”. Oznajmił, że przywiózł z zagranicy „ciekawe okazy zamorskich ptaków”. Tłumy skierowały się do kamienicy hrabiego, żeby ujrzeć „jednego dużego i dwóch małych nagich Żydów, opierzonych biało-czarnymi piórami”.
Motyw wesołości, towarzyszącej topieniu lub wieszaniu podejrzanych o szpiegostwo Żydów, występuje dość często w literaturze XIX wieku, nie tylko zresztą polskiej. Wystarczy się tu powołać na opowiadanie Iwana Turgieniewa Żid (1846 – przypomnijmy, że słowo to brzmi w języku rosyjskim obelżywie, w przeciwieństwie do terminu „jewrej”) czy na scenę topienia Żydów w Dnieprze, opisaną w Tarasie Bulbie (1835) Mikołaja Gogola. „Rozpaczliwe krzyki rozlegały się na wszystkie strony, ale surowi Zaporożcy tylko się śmiali, widząc jak żydowskie nogi w pantoflach i pończochach rozpaczliwie machały w powietrzu”. Nie sposób jest oczywiście utożsamiać stosunku autora do opisywanych zdarzeń z zachowaniem się bohaterów jego powieści. Warto wszakże przypomnieć, iż żydowscy arendarze zostali w Tarasie Bulbie (podobnie jak w innych opowieściach Gogola) przedstawieni w zdecydowanie negatywnym świetle, mianowicie jako bezlitośni wyzyskiwacze ukraińskiego ludu, winni gospodarczej ruinie wielu chłopskich zagród.
Walki o niepodległość, jakie Polacy toczyli w XVIII i XIX stuleciu, wprowadzają do literatury pięknej postacie Żydów świadczących usługi szpiegowskie na rzecz armii rosyjskiej. Temat ten został potraktowany na ogół poważnie. Jedyny bodajże wyjątek stanowi Henryk Rzewuski, który scenę wieszania Żyda przez konfederatów barskich ukazuje niemalże w konwencji staroszlacheckiej facecji. Przedstawieni przez autora z sympatią pozytywni bohaterowie Listopada (1845) wieszają napotkanego w lesie Żyda, który wskazał im mylną drogę. „Zaczął wrzeszczeć Żyd tak przeraźliwie, że aż Czesław przybiegł na ten głos, i miał czas przypatrywać się, jak ludzie chorążego brzozę pochyliwszy, na jej wierzchołku uczepili Żyda za szyję, z tyłu mu ręce związawszy, i brzozę puścili. Żyd się jeszcze długo trzepotał, nim się na koniec uspokoił, a ludzie aż się kładli od śmiechu” (podkreślenie moje – J.T.).
Epizodowi temu nie towarzyszy ani słowo komentarza, choć w całym Listopadzie pełno jest moralizatorskich wstawek, wykładających u dołu tekstu, pod kreską, poglądy autora. Klasyk naszej gawędy szlacheckiej wybornie wcielał się w skórę jej bohaterów; wystarczy choćby przypomnieć pochwałę gorliwości religijnej pana Wołodkiewicza z Pamiątek Soplicy), który trzech popów „do unii nawrócił, a czwarty uparty, pod batogami umarł”. Z drugiej jednak strony trudno zaprzeczyć, iż Rzewuski zdecydowanie negatywnie oceniał zarówno charakter Żydów, jak i ich rolę w życiu gospodarczym Polski, snujących się „jak złe duchy” po brudnych miasteczkach. O szpiegowskich usługach Żydów, głównie na rzecz Rosjan, pisze Władysław Konopczyński w podstawowej po dziś dzień pracy Konfederacja barska. Jedynie ks. Baltazar Pstrokoński (1713–1796), wspominając o dziadach i Żydach wieszanych wówczas na przydrożnych drzewach, wyraża ostrożną wątpliwość, czy nie zginęli przypadkiem z powodu „fałszywego o szpiegostwo podejrzenia”.
Rzewuski nie był ostatnim pisarzem polskim, u którego podobnym scenom towarzyszy okrutny śmiech oraz atmosfera powszechnego rozbawienia. Czesław Miłosz w interesującym eseju Rodziewiczówna (przedruk w tegoż: Szukanie ojczyzny, Warszawa 1992) zwrócił uwagę, iż stosunkowo często przedstawiała ona bicie Żyda „jako wyczyn budzący wesołość, niby scenę z szopki”. Choć tekst powieści Czarny bóg nie daje, moim zdaniem, dostatecznych podstaw do sformułowanego przez Miłosza komentarza, a mianowicie, iż spalenie karczmy z Żydem w środku zostało tam przedstawione niemalże jako dobry żart, trudno zaprzeczyć, iż całe to wydarzenie Rodziewiczówna relacjonuje dość beznamiętnie. Co więcej, towarzyszy mu aprobujący komentarz; pada on co prawda z ust rosyjskiego nihilisty, postaci przedstawionej w świetle równie negatywnym, co i spalony Żyd.
Warto jednak przypomnieć, że w Strasznym dziaduniu (1886) oszukani przez Żyda robotnicy dokonują sprawiedliwego samosądu, podpalając magazyny oraz dom przedsiębiorcy Eljasmana, wraz z nim samym. „Było ich kilkuset, z drągami na ramionach, na przodzie ślusarz Jan, osmolony, podrapany, straszny” Tak dbająca zawsze o ukaranie złych, a nagrodzenie dobrych bohaterów swoich powieści autorka uważała widać ów akt ludowej sprawiedliwości za słuszny, skoro nic nie wspomina o osądzeniu jego sprawców Inna sprawa, że podobny samosąd zgadzał się doskonale z pesymistycznymi poglądami autorki Dewajtisa na naturę poleskich (czytaj: białoruskich) chłopów Dała im wyraz w mało znanej wypowiedzi publicystycznej, zatytułowanej Hryć.
Ta sama Rodziewiczówna, aby ukazać siłę związków Marka Czertwana z przeszłością, którą symbolizuje stary dąb (tytułowy Dewajtis), z niewątpliwą aprobatą przedstawia sposób, w jaki został potraktowany rąbiący go „Żyd rudy, ogromny, w brudnym kaftanie, z roztarganą wielką brodą” Żelazne dłonie Czertwana „podniosły go w górę, wstrząsnęły jak płachtą. Ciśnięty jak kamień z procy, zatoczył krąg i padł ogłoszony o dziesięć kroków dalej, omdlały, bez ruchu”. I pewnie by Czertwan zarąbał niefortunnego nabywcę lasu, gdyby nie interwencja zakochanej w Marku Ireny.
W cytowanym już eseju o Rodziewiczównie Miłosz pisze, że w środowiskach przez nią ukazywanych słowo „antysemityzm” byłoby niezrozumiałe. „Po prostu taki jest porządek świata, że odraza do Żydów jest równoznaczna z odrazą do zła i że czyhają oni na obrzeżach społeczeństwa, szukając, kogo by wplątać w swoje brudne (zawsze brudne) transakcje”. Komentarz ten wymaga wszakże uzupełnienia Po pierwsze, w postawie autorki Dewajtisa antyjudaizm przeważa zdecydowanie nad antysemityzmem. W dawnej Rzeczypospolitej występował niemal wyłącznie ten pierwszy: aż do schyłku XVIII stulecia żywiono przekonanie, że kiedy Żyd przejdzie na chrześcijaństwo, można go, a nawet należy, przyjąć do tej społeczności na zasadach całkowitego równouprawnienia. Natomiast antysemityzm, będący niewątpliwie odmianą rasizmu, zakładał, iż Żydowi nic nie pomoże zmiana religii czy najdalej nawet posunięta asymilacja Zawsze bowiem pozostanie człowiekiem wrogim chrześcijańskiemu światu wartości.
Po drugie, przed holokaustem wypowiedzi antyżydowskie miały całkiem odmienny wydźwięk aniżeli po eksterminacji znacznej części tego narodu, dokonanej przez hitlerowców. Po II wojnie światowej zgoła inaczej odbieramy entuzjastyczny reportaż Karola Zbyszewskiego, opisujący z wyraźną radością wywożenie austriackich Żydów do Dachau, aniżeli czynili to polscy antysemici anno domini 1938, kiedy ów reportaż ukazał się na łamach „Prosto z mostu”. Zbyszewski pisał w nim: „W Polsce trzeba czekać na taki widok może stulecia, warto więc tu poświęcić dwie godziny […]. Zatrąbiły auta, wywiozły za jednym zamachem wszystkich Żydów z Neustadt. Będą nareszcie porządnie pracować w tym koncentracyjniaku w Dachau”. Autor Niemcewicza od przodu i tyłu nie musiał długo czekać, bo zaledwie dwa lata, na spełnienie swoich marzeń.
Lektura pasjonującej i świetnie napisanej książki Kuncewicza sprawia, iż przypominamy sobie mimo woli znaną anegdotę o spotkaniu Żyda z Chińczykiem. Ten drugi pyta: „A ile was właściwie jest” i słyszy odpowiedź, że około 20 milionów. To samo pytanie zadaje Żyd Chińczykowi. Dowiedziawszy się, że ponad miliard, z dużym zdziwieniem konstatuje: „To dlaczego was tak jakoś nie widać”. Istotnie, potomków małego plemienia, które wzięło swój początek na Bliskim Wschodzie, było i jest widać na całym świecie. Gdybyśmy na kuli ziemskiej chcieli zaznaczyć tereny, do których nie dotarła nauka Chrystusa czy doktryna Engelsa i Marksa, niewiele by zaiste zostało białych plam (również i żydowskich przodków Lenina nikt już dzisiaj nie podaje w wątpliwość).
Warto w tym miejscu przytoczyć jakże charakterystyczną opinię polskiego szlachcica, który pod koniec XVII wieku napisał, iż nie to jest dowodem miłości „Najpierwszego szlachcica w Niebiosach”, iż „syna jedynego wydał na męki”, ale że nie zawahał się go nawet Żydem zrobić, czyli zepchnąć na najniższy szczebel drabiny społecznej.
Równie trudne jak znalezienie kraju bez znajomości marksizmu i chrześcijaństwa byłoby odszukanie tych, do których nie dotarł antysemityzm, o czym świadczą choćby liczne edycje Protokołów mędrców Syjonu na Dalekim Wschodzie. Wznawiając pięknie napisaną i mądrą książkę Piotra Kuncewicza, czynimy to w nadziei, że przyczyni się ona do zwalczania tej odmiany oczywistego rasizmu. „Bo antysemityzm to po prostu funkcja niewiedzy czy wręcz głupoty” – pisał jej autor, przyznając się, że i jemu „wcale nie było tak łatwo wydobyć się z mimowolnego antysemityzmu”.
JANUSZ TAZBIR
Na początku wszyscy byliśmy Żydami. Ojciec naszych ojców Adam – co znaczy człowiek – rozmawiał z Panem po hebrajsku, a język ten był wcześniejszy niż sam człowiek, i z Panem mówiły także jego głoski: i alef i bet, i gimel, i waw, aż po taw, jak święte księgi Sefer Jecirah i Zohar świadczą, Miszna zaś dodaje, że Adam był jednym z tych ośmiu, którzy narodzili się już obrzezani, ale był nim także ostatni wspólny praojciec Noe, więc nasz początek jest wspólny i jednaki. A później człowiek czynił sobie ziemię poddaną i na wschód, i na zachód od Edenu, mówił odmienionymi na wieży Babel językami, zapominał o przymierzu, mieszał czyste z nieczystym, gromadził skarby ziemi, stawał się gojem. Tylko synowie Sema nie ustawali w niekończącej się wędrówce, idąc aż poza nieustanne horyzonty za głosem Pana. W snach widzieli słup ognisty, więc budzili się i szli przez nieskończoną pustynię. A goje dziwili się i mówili przechodzącym: Zatrzymajcie się i zamieszkajcie z nami, i bądźcie jako my. Inni krzyczeli: Idźcie precz, przeklęci, i nie wracajcie. I tak szli między pokusą a złorzeczeniem, zaproszeniem a odrzuceniem, sympatią a wrogością.
Tak mówi religia.
Nauka powiada inaczej. Przyznaje, że dziedzictwo jest wspólne, ale nie jest ono wcale żydowskie czy jakiekolwiek inne dające się nazwać. Stąd błądzi też ksiądz Dembołęcki, który w wieku XVII dociekł, że Adam z Bogiem rozmawiał po polsku i bigos jadał, i od Boga pierwszą krzywą karabelę otrzymał, by się zmagać z niewiernymi i strzec szlacheckiego honoru.
Podobnie błądzą Dembołęccy wszystkich narodów, bo bezimienny jeszcze człowiek wyłonił się z puszczy i sawanny i wędrował, i tworzył, i niszczył, i zarówno wędrowanie, jak i żywot osiadły miał we krwi. A naród żydowski wyłonił się dopiero wtedy, gdy człowiek rozeznawał już gwiazdy nad głową i kreślił znaki na skale i glinie, i doszedł do wyobrażenia o Panu, Jedynym i Wiekuistym, i trudził się bardzo, aby temu wyobrażeniu dać słowo i postać.
Być Żydem znaczyło zarazem naród i powołanie, i nie ustało to do dzisiaj, ale też nie narodziło się od razu, lecz formowało przez wieki i tysiąclecia. A co się uformowało, było i jest ważne dla wszystkich ludzi, choćby nazywali się goim. Ale owi goim nie zawsze chcą o tym wiedzieć.
Polska jest klasycznym przykładem niezrozumienia, zresztą wzajemnego, i nawarstwiających się przez stulecia nieporozumień. Żydzi wprawdzie byli od stuleci nieustannie obecni w polskim życiu społecznym, ale wewnętrzne racje ich istnienia były zupełnie nieznane. Widziało się tylko stronę zewnętrzną, ale co by ona znaczyła – dojść było niełatwo. Polska jest krajem katolickim, to zaś oznaczało prawie zupełną nieznajomość Pisma Świętego. Jeszcze sprawy nowotestamentowe obecne w roku liturgicznym w niedzielnych urywkach Ewangelii były jako tako znane, ale prawdziwe oblicze Starego Zakonu pozostawało zakryte. Widziano, co i jak Żyd jadał, jak się ubierał, a robił to dziwnie. Modlitw żydowskich nie rozumiano, bo były przecież hebrajskie, a żydowski język codzienny, jidysz, też był obcy. Wiedziano, że Żyd przestrzega wielu ograniczeń, niekiedy bardzo zawiłych. Nie bardzo było jasne, dlaczego tak robi, a jeśli nawet wiedziano, to zupełnie nie rozumiano ducha tych ograniczeń. A nawet jeśli i to rozumiano, to pozostawało jedynie poczucie obcości.
Źle, kiedy Żyd był bogaty. Jego majątek kłuł w oczy, uważano, że się wynosi, że drwi, mówiąc: „Wasze ulice, nasze kamienice”, musiał też, naturalnie, mieć w pogardzie i nienawiści „prawdziwych” gospodarzy. Jeszcze gorzej, kiedy Żyd był biedny – gnieździł się w strasznych, stłoczonych przybudówkach, woniał cebulą, śledziem, był natarczywy, brudny, chciwy. Jeśli w ogóle myślał, to o tym, jakby tu goja obedrzeć ze skóry. Za bliźniego jedynie innego Żyda uznawał, więc jak sam mógł być bliźnim „zwyczajnego” człowieka?
Obie religie zgodnie wymuszały separację małżeńską, a żydowska jeszcze dodatkowo od wspólnego stołu. W oczach chrześcijanina Żydzi stanowili społeczność zamkniętą, bardzo solidarną, na dodatek już z założenia gorszą ze względów religijnych. Przecież ciążyła na nich wina za śmierć Jezusa. Nie wnikano w absurd takiej odpowiedzialności zbiorowej, skoro uznawano coś wspólnego dla wszystkich, a mianowicie grzech pierworodny, czyli odpowiedzialność wszystkich potomnych za grzech pramatki. A kiedy zaakceptuje się samą możliwość jakiejkolwiek odpowiedzialności zbiorowej, to nic już nie zdaje się niedorzeczne. „Naród wybrany” nie był już naprawdę wybrany, gdyż prawdziwe sentymenty Boga dotyczyły teraz „prawdziwego Izraela”, którym stali się chrześcijanie. To określenie jest zresztą bardziej protestanckie niż katolickie. Ale samo istnienie Żydów było pomyłką: Mesjasz przecież już przyszedł, Żydzi go nie rozpoznali i teraz czekają na próżno. Żydów więc już w ogóle być nie powinno – także, naturalnie, dla ich własnego dobra. Cóż ich mogło usprawiedliwiać jak nie diabelskie zamroczenie, infernalna zaćma czy też może z gruntu zła wola? Należało więc podejrzewać jakiś układ z diabłem, jakieś tajemne świadczenia na rzecz Belzebuba. Najpewniej tak, jak przelali krew Chrystusową, teraz tajemnie łakną krwi chrześcijańskiej, najlepiej niewinnej, więc dziecięcej. Diabła można także ucieszyć najładniej, bezczeszcząc hostię, i tu aktywność żydowska była szczególnie złowroga. Jeśli do tego dodamy okolicznościowe zatruwanie studni, szerzenie trądu i zarazy, to trzeba przyznać, że czujność wobec Żyda nie wadziła nigdy.
Żyd był odmienny fizycznie. Nie tyle o rysy twarzy chodziło. Podobno podczas badań Żydów wywodzących się z Europy Wschodniej stwierdzono u nich więcej cech słowiańskich niż semickich, zatem to raczej specyficzny strój stwarzał tę inność. Ale nie tylko. Powszechnie znany obyczaj obrzezania sprawiał, że Żyda rzeczywiście można było odróżnić po znamionach cielesnych, choć jeśli pominąć kąpiących się wspólnie przecież w rzekach, gliniankach i w stawach chłopców polskich i żydowskich – na wielką skalę rozpoznawali tak Żydów w wątpliwych przypadkach hitlerowcy, co zastępowało im przewód sądowy i oznaczało nieuchronny wyrok. Ale odmienność mężczyzn rodziła inne domysły: jak też wyglądają te sprawy u Żydówek? Snuli je głównie młodzi chłopcy, którzy jeszcze żadnej nagiej kobiety żydowskiej czy nieżydowskiej nie widzieli, chyba że była to własna siostra. Gdybym jednak pisał tę książkę dla umysłowych prowincjuszy sprzed lat pięćdziesięciu, to musiałbym chyba zamieścić w niej fotografię nagiej Żydówki jako jedyny dowód na to, że wszystkie córy Ewy są zbudowane tak samo. Domysłów i domniemań, niby to żartobliwych, bywało w tej nieprzyzwoitej sprawie co niemiara.
To już się zatarło w pamięci, ale Niemcy przecież wszem wobec dowodzili, że Żyd nie jest istotą ludzką. Mieli to przecież wielorako wywiedzione naukowo. Choćby przez Hansa Hörbigera w jego Welteislehre – nauce o lodzie światowym. Otóż wedle niego Ziemia miała już kilka kolejnych księżyców, które stopniowo zbliżały się do niej, by po dotarciu do granicy Rochea rozsypać się w gruzy spadające lawiną na Ziemię i niszczące dotychczasowe formy biologiczne. Kiedy księżyc był jeszcze na niebie – dowodził Hörbiger – ciążenie było niewielkie i życie rozkwitało ku górze, ku gwiazdom, odmiennie, gdy musiało po katastrofie, przy znacznie większym ciążeniu, odradzać się z mozołem. Powstawały wówczas inne jego formy budzące instynktowną odrazę niedobitków niebiańskich: pająki, szczury, węże i „istoty człekopodobne” – Żydzi. Tak więc ludzie, czyli Aryjczycy, i Żydzi to naturalnie dwa zupełnie odmienne gatunki biologiczne.
Zamiast dowodzić, że Żyd jednak jest człowiekiem, warto by pytać, czy jest nim głupiec, a odpowiedź byłaby jeszcze trudniejsza. Ależ tak, jest nim, niestety, także. Takim głupcem w pewnej mierze i ja byłem, a usiłowałem temu zaradzić, po prostu ucząc się. Historia Żydów, najstarszego narodu Zachodu, stanowi przedmiot zaskakujący dla goja swą wielkością, różnorodnością, ogromem dokumentacji, paradoksalnością i tym także, że jest to historia doprawdy nas wszystkich. Ponieważ jestem gojem, musiałem się dziwić, zdumiewać i pewnie równie często mylić się i błądzić. Nie jestem Żydem, w tym moja słabość, ale także moja siła.
Bez znajomości dziejów Żydów nie da się zrozumieć historii Zachodniego Świata, tak samo jak bez wiedzy o kulturach klasycznych. Co więcej, bez sympatii do Żydów nie da się także polubić jednoczącej się Europy, jako że to oni za sprawą swej ruchliwości naprawdę byli pierwszymi Europejczykami w dzisiejszym znaczeniu tego słowa. A w ogóle pogarda – siostra ignorancji – nie jest dobrą doradczynią w czymkolwiek.
Książka ta jest rezultatem próby zrozumienia problemu, nie wiem, czy udanej. Jest też owocem dużej, ale z pewnością za małej pracy. Mój przyjaciel, ocalony z getta Bogdan Wojdowski, zanim dopadła go śmierć, od której przez lata nie mógł się wyzwolić, mówił mi, że historia Żydów to moloch, bo przez tysiące lat nagromadziło się tyle źródeł, dokumentów i komentarzy, że przerasta to siły każdego człowieka, a nie tylko goja, który dodatkowo musi nauczyć się podstaw znanych wszystkim Żydom. Próbowałem temu sprostać.
Mniej więcej cztery tysiące lat temu Abraham opuścił rodzinne Ur, udając się wzdłuż Eufratu na północ. Nie nazywał się wtedy jeszcze Abrahamem, lecz Abramem, i to chyba nie on podejmował decyzje, skoro żył jeszcze jego ojciec Terach. Mezopotamia nie była jeszcze pełną piasku pustynią, dokoła ciągnęły się zielone pola pszenicy i jęczmienia, przegrodzone laskami palmowymi, poprzecinane kanałami obrzeżonymi trzciną i sitowiem. Lasy zajmowały większe przestrzenie między miastami, a wioski tuliły się w sadach. Abram jechał na ośle na czele długiego pochodu, na który składali się domownicy, służba, niewolnicy, dzieci, starcy i zbrojni. Wieziono domowych bogów, szczególną czcią otaczano bóstwo księżyca, jak o tym świadczą imiona rodziny Abrahama, boginię Aszerę, która potem miała się zwać Asztartą i Anat, a była czczona w gajach. Bogów i bogiń było zresztą bardzo wiele, ich nazwy zmieniały się w różnych mijanych przez rodzinę Abrahama miastach, otoczonych wysokimi murami z ubitej gliny, a był to zapewne Babilon i Mari, i jeszcze inne, dziś zapomniane.
Ojca żydowskiego narodu poznajemy więc w trakcie wędrówki, co, jak się zdaje, ma wymowę symboliczną. Domyślamy się przy tym, że w rodzinnym Ur zostawił część rodziny albo przynajmniej zaufanego agenta, o ile rzeczywiście, jak można podejrzewać, zajmował się handlem. Ale najpewniej zajmował się wszystkim, a szczególnie wypasem bydła i owiec, chociaż w grę wchodziło również rzemiosło, a także, jeśli się dało, łupieskie napady. Rzecz u koczowników zwyczajna, a wówczas koczownikami byli właściwie wszyscy. Co prawda, często z musu, jeśli ich gliniane miasto upadło lub, co właśnie zdaje się dotyczyć rodziny Abrahama, zdarzyły się w nim jakieś trudne dziś do określenia niepokoje. Kraina Między Rzekami była tak urodzajna i bogata, że musiała przyciągać wielu przybyszów, nie zawsze nastawionych pokojowo, nie zawsze niewinnych. Jak to do dzisiaj się powtarza, ziemię trzeba było zdobywać siłą. Takim przyciągającym różne plemiona magnesem był w późniejszych wiekach Rzym i Afryka Północna, później Wyspy Brytyjskie, Hiszpania i cała Europa, a wreszcie Stany Zjednoczone Ameryki Północnej. Zresztą, przejściowo, prawie wszystkie bogatsze kraje. Zawsze jest jakaś Ziemia Obiecana, zawsze jest jakieś centrum świata.
W czasach Abrahama nizina Mezopotamii tętniła życiem. Gleba nie uległa jeszcze zasoleniu, dzikie zwierzęta nie były jeszcze tak jak dziś wytrzebione. Utrapieniem rolników były dziki i gazele, dzikie osły i nie mniej dzikie wielbłądy, jeszcze nieudomowione. Polowały na nie lwy i mniejsze koty. Ludzie żywili się raczej plackami pszennymi i jęczmiennymi, do których uprawiano cebulę i pory, czosnek i sałatę, rzodkiew, ogórki i cykorię, na pewno były jakieś dynie i znana z Biblii soczewica, były jabłka, granaty, figi i oczywiście winogrona. Obie wielkie rzeki, Tygrys i Eufrat, które w dawnych czasach różnie się nazywały, nie łączyły się jeszcze ze sobą w jeden Szatt el Arab, ale osobno wpadały do Zatoki Perskiej, chociaż o Persach naturalnie nikt nawet jeszcze nie słyszał. Morza określano kolorami: na północy było Czarne, na południu – Czerwone. W ten sposób, sami o tym nie wiedząc, do dziś za centrum świata uważamy okolice Azji Mniejszej. Zatoka Perska wcinała się znacznie dalej w głąb lądu, tak że miasto Ur leżało kiedyś nad morzem, ale chyba wcześniej, nie w czasach Abrahama. Za to cały kraj miał już w nazwie dwie rzeki, co sam Abraham wymawiał pewnie jako Birit Narati albo Aram Naharaim, albo może Paddan-Aram, a trafiwszy później do Egiptu, mówił krótko po egipsku: Naharia.
Ile ludów przewaliło się przez te ziemie, dokładnie nie wiadomo. Świat był w tamtych czasach tak samo stary jak dzisiaj, a sprawiał wrażenie jeszcze starszego, bo zmieniał się wolniej. Tło cywilizacyjne Mezopotamii stanowili Sumerowie, którzy przybyli nie wiadomo skąd w szóstym tysiącleciu przed naszą erą. Znaczy to, że do czasów Abrahama minęło cztery tysiące lat, czyli tyle samo, co od niego do nas. Abraham właśnie należał do tych, którzy rozpoczęli zrazu nieśmiałe przyspieszenie biegu dziejów. Ale sam był nieodrodnym synem swoich czasów. A Sumerowie nie byli bynajmniej pierwszymi, ale przynajmniej wiemy, jak się nazywali. Inne ludy żyły tutaj przez dziesiątki tysięcy lat. Sumerowie na fundamentach założonych przez swoich poprzedników stworzyli cywilizację władającą pismem, ze skodyfikowanym prawem, mitologią, medycyną, literaturą. Następcy przejmowali elementy tej kultury, jej wątki religijne i tematy literackie, podobnie jak my korzystamy z kultury klasycznej. Nie było jednak w epoce sumeryjskiej jednego scentralizowanego państwa. Przeciwnie, powstało wiele miast-państw, jak tysiące lat potem w Grecji antycznej, a zjednoczenia dokonali dopiero Semici. Na jakieś tysiąc lat przed Abrahamem, czyli w początkach trzeciego tysiąclecia przed Chrystusem, zaczęli osiedlać się w Sumerze, który zwali najprawdopodobniej Szinearem. Założyli wielkie miasto Akkad, po którym nie został żaden odkryty do dzisiaj ślad, a najsłynniejszy władca zwał się Sar gonem. Mocarstwo Sargona obejmowało zarówno Elam, czyli dzisiejszą Persję na wschodzie, jak i Syrię, czyli rejon Ziemi Świętej na północy.
Nadzwyczaj złożone dzieje tego rejonu świata obejmują najazdy i Semitów, i Aryjczyków z północy, przeróżnych królestw Hurri, Mari, Mitanni, Asyryjczyków, Gutejczyków, Chaldejczyków, Hetytów, Murytów, Hanaitów, Kasytów i paru setek innych plemion. Wszystkie po kolei miasta zostały zdobyte i zniszczone, wszystkie narody podbite, wszyscy bogowie obaleni. Trwało to tysiące lat, tak że jedni zapominali o drugich.
Gdzieś w tym czasie rodzina Abrahama dotarła do Mezopotamii i tak naprawdę nie wiemy, skąd przybyła. Co prawda Biblia wymienia jego genealogię i wedle niej tylko kilka pokoleń dzieli go od Noego i potopu. Tak, ale jego przodkowie mieli żyć rzekomo po czterysta, pięćset lat. I tak skromniej od sumeryjskich królów przed potopem, którym przypisywano po dwadzieścia i trzydzieści tysięcy lat panowania. Więc wszystkie te genealogie są po prostu nic niewarte.
Daleko na zachód od Mezopotamii, za morzem i pustyniami Arabską i Synajską, rozkwitała w dolinie Nilu równie stara, a kto wie, czy nie starsza, cywilizacja Egiptu, zwanego także krajem Kem albo Misraimem.
W linii prostej byłoby do niego bliżej, ale ta droga była zawsze, i jest aż do dzisiaj, nie do przebycia. Trzeba było mozolnie podróżować na północny zachód, omijając pustynię, a następnie już przez terytoria Syrii i Kanaanu, brzegiem Morza Śródziemnego na południe i od Gazy ponownie na zachód, aż do delty nilowej, do królestwa Dolnego Egiptu, skąd już Nilem docierało się do królestwa Egiptu Górnego. Oba państwa były zresztą od niepamiętnych czasów zjednoczone. Na północ stąd leżały państwa i państewka Azji Mniejszej i wysoce cywilizowana wyspa Kreta. To był cały cywilizowany świat epoki brązu, jeśli nie liczyć dalekich Chin i niemal równie dalekich Indii z cywilizacją Harappy i Mohendżo-Daro nad Indusem. Dzisiejsza Syria, Liban i Izrael stanowiły zwornik i rodzaj zawiasu między Mezopotamią a Egiptem. Oznaczało to, że każda armia kierująca się na wschód musiała przemaszerować przez ziemie syryjskie. To samo odnosiło się oczywiście do armii zmierzających na zachód. Słowem, było to absolutne centrum świata i wszystko, co się tu przez następne dwa tysiące lat wydarzyło, nie było i nie mogło być sprawą peryferyjną.
A więc Abram z ojcem i rodziną opuścił Ur i powędrował na północ. Tempo wyznaczały stada bydła i owiec, więc nie było ono ogromne. Na północy leżało miasto Charan, co oznacza „drogę”. I rzeczywiście był to ważny etap w wędrówce do Syrii, skąd można było przez Eufrat przeprawić się do Karkemisz, ulubionego miejsca „towarzyskich” spotkań armii egipskiej z asyryjską. Ale na razie rodzina Teracha osiadła w Charanie, mieście, w którym podobnie jak w Ur kwitł kult księżyca. Mieszkała tam chyba długo, chociaż w Biblii są pewne nieścisłości. Terach został ojcem trzech synów: Harana, Abrahama i Nachora, mając siedemdziesiąt lat, a żył łącznie lat dwieście pięć. Czyli w momencie śmierci ojca Abraham musiałby mieć lat sto trzydzieści pięć, a miał dwa razy mniej. A na dodatek nie wiemy, ile lat miał podczas swojej pierwszej (?) wędrówki do Charami. W każdym razie Terach umarł w Charanie, zostawiając Abrahama, jego żonę Sarę czy raczej Saraj, zresztą też prawdopodobnie swoją córkę z innej żony, natomiast wnuków się nie doczekał, bo Saraj była bezpłodna. Owszem, był wnuk po zmarłym wcześniej synu Haranie, Lot, ten który później zamieszka w Sodomie. Trzeci syn, Nachor, został gdzieś po drodze, może w Ur, może gdzie indziej, ale odegra jeszcze ważną rolę jako dziadek Rebeki, żony Izaaka, i pradziadek drugiej Rebeki, żony Jakuba. Wszystkie te sprawy są dość zawikłane i najprawdopodobniej nie odpowiadają rzeczywistości, gdyż chronologia nie bardzo się zgadza. Skądinąd każdy najmniejszy szczegół w tej opowieści ma ogromne znaczenie, bo albo dotyczy rzeczywistości symbolicznej o konsekwencjach sięgających tysięcy lat, albo, z innego punktu widzenia, świadczy o istnieniu zapomnianych państw i narodów. I tak na przykład imiona poprzedników Abrahama mają wedle uczonych być po prostu nazwami miast: Selech, Rehu, Sarug, Peleg, Arfachsad i inne.
W związku z tym trzeba wreszcie postawić pytanie: czy Abraham istniał naprawdę? Nie jest to pytanie tego samego rzędu, co dotyczące istnienia Adama, Kaina, Noego – Abraham pojawia się na samym skraju prehistorii, czasów bajecznych, po których zostaje tylko uogólnione, symboliczne wspomnienie. Może oznaczać geniusz narodu żydowskiego, choć ta rola przypada raczej Mojżeszowi. Może być kimś w rodzaju Heraklesa czy Prometeusza, ale czy oni z kolei na pewno istnieli? W znakomitej większości takich przypadków okazuje się, że mieliśmy do czynienia z postaciami autentycznymi. Wieść o nich dociera do nas blada i powikłana, pełna niekonsekwencji i późniejszych dodatków.
Zakładam więc, że Abraham istniał naprawdę, w każdym razie wszyscy Żydzi byli o tym głęboko przekonani. Stąd niezmiernie ważna okoliczność: skłonność do upatrywania we wszystkim głębokich odniesień do całej historii, wydarzeń symbolicznych, a więc wskazujących drogę. I ja nie jestem od tego wolny, ponieważ i Polacy, jako chrześcijanie i przynajmniej częściowo antysemici, dopatrywali się w historii patriarchów znaków wieszczych, dla religii chwalebnych, dla narodu żydowskiego fatalnych. Oczywiste, że taka dwoistość musiała prowadzić do paranoi, której świadkami, spadkobiercami i ofiarami jesteśmy do dzisiaj.
Biblia idealizuje Abrahama kosztem prawdy i właśnie to przekonuje, że w zasadniczym zrębie jest prawdziwa. Otóż chce z niego zrobić pierworodnego syna, ale podaje przy tym, że jego dziadek nazywany był, tak jak jego brat, Nachorem. A pierworodny z zasady dziedziczył imię po swoim dziadku, stąd Abraham nie mógł być pierwszy, chociaż akurat jest nam to najzupełniej obojętne. Syn Izaaka, Jakub, też nie był pierworodny, ale to on walczył osobiście z Bogiem i to jemu przypadło imię Izrael. Gdyby wszystko było wymyślone, to cóż by szkodziło nazwać dziadka tak, aby pasował do reszty? Tak czy owak, to Abraham był największą postacią tej rodziny i wszystko, co się z nim wiązało, zostało otoczone legendą. Rzekomo władca Nemrod, zaniepokojony kometą, wymordował wszystkie niemowlęta płci męskiej, podczas gdy Abraham został ukryty, a do Egiptu pojechał znacznie później już jako dorosły. Tych legend jest niemało, ale jest to ten sam mniej więcej zasób, który otacza Mojżesza i innych. Nie zdajemy sobie bowiem sprawy z bogactwa kultury żydowskiej, do której należą także prastare legendy i tysiączne piętra interpretacji. To nie tylko Biblia, zwłaszcza w ubogiej szkolnej wersji.
Przełomowy moment w dziejach Abrahama nastąpił, gdy bezpośrednio przemówił do niego Bóg. Kiedy się to stało? Niektórzy twierdzą, że jeszcze przed śmiercią Teracha, w Ur. Pytanie jest ważne, gdyż wiąże się z innym: czy Abraham był pierwszym Żydem? Pominięcie ojca mogłoby na to wskazywać: tu oto jest cezura. Jakoś żal mi trochę Teracha, a poza tym wszyscy oni pochodzili i od Sema, i od Hebera. A może Abraham był Arabem? Przecież miał dwóch synów, Izaaka, protoplastę Żydów, i Izmaela, ojca Arabów. Żydzi zaczynali się dopiero wyodrębniać i jeszcze wieki musiały minąć, aby stali się narodem. Abraham był po prostu jednym z nas, ludzi, bo wtedy wszyscy byliśmy koczownikami. „A była wszystka ziemia jednego języka i jednej mowy”.
Powołanie Abrama nastąpiło nie w Ur, ale w Charanie. „I rzekł Pan do Abrama: wynijdź z ziemi twej i od rodziny twojej, i z domu ojca twego, do ziemi, którąć pokażę. A uczynię cię w naród wielki i będęć błogosławił i uwielbię imię twoje, i będziesz błogosławieństwem. I będzie błogosławił błogosławiącym tobie, a przeklinające cię przeklinać będę i będą błogosławione w tobie wszystkie narody ziemi”. Potężne słowa, wielka obietnica. Ale przez kogo złożona? Do pojęcia jedynego Boga miało jeszcze upłynąć wiele czasu. Kto więc to był? W jakiej postaci się objawił? Byłże światłem księżycowym, snem, ogniem, mgłą, wiatrem, burzą?
W każdym razie, od tego tajemniczego momentu poczynając, zaczyna się proces wyodrębniania, chciałoby się rzec, choć byłoby to mocno przedwczesne, „ogradzania zakonu”. Od tej chwili nie jest już Abram człowiekiem jak wszyscy, zaczynają ciążyć na nim nowe obowiązki, ale też pojawiają się trochę inne prawa. Inne są teraz miary dobra i zła, chyba nie zawsze bardzo chwalebne. W imię Boga, na boży rozkaz będzie się odtąd postępowało. I kiedy Bóg, na przykład, zażąda złożenia syna w ofierze albo wyrżnięcia mieszkańców jakiegoś miasta, to litość właśnie będzie grzechem. Ale to na razie przyszłość. Najbliższe poczynania Abrama nie są specjalnie tajemnicze. Przekracza Eufrat i wjeżdża do Kanaanu. Zresztą legendy mówią, że robił to już parokrotnie, co byłoby całkiem naturalne. Uderza odtąd pomieszanie paru motywacji, z jednej strony wzniosłej i metafizycznej, z drugiej zaś ogromnie praktycznej. Żyd, widziany przez goja, łączy wysokie powołanie ze zwyczajnym sprytem, żeby nie powiedzieć: tupetem. Zawsze nas w Żydach zastanawiało to połączenie abstrakcji z praktycznym konkretem, być może zresztą tak zwyczajnie działa inteligencja. Ale ta jej dwoistość nie jest złudzeniem i odnajdziemy ją już w działaniach patriarchów. A być może dostrzegamy, bo po prostu dostrzec chcemy.
No więc wkroczył Abraham do Ziemi Obiecanej, gdzie znowu objawił mu się Bóg, i triumfalnie powiedział: „To właśnie tu!” Abraham nabożnie wystawił ołtarz w miejscowości Betel, rozejrzał się, a ponieważ zamiast mleka i miodu bieda była ciężka i głód straszny, natychmiast dał nura do Egiptu. Boża decyzja mogła wyglądać na złośliwy dowcip. Kraj rzeczywiście jest piękny i bardzo zróżnicowany, od śniegów góry Hermon po tropikalną dolinę Jordanu i największą na świecie depresję Morza Martwego, stąd szczególne stosunki florystyczne i najbogatsza na świecie fauna, ale mogłoby to ucieszyć przede wszystkim ekologa. Abraham nie mógł mieć zrozumienia dla tych spraw. Ziemia nie była jeszcze tak zdewastowana jak współcześnie, przed ponownym osadnictwem żydowskim, ale w Biblii raz w raz pojawiają się wzmianki o suszy, nieurodzaju i głodzie. Geopolitycznie rzecz biorąc – horror. Geograficzne zróżnicowanie nie sprzyjało kształtowaniu się realnej jedności kraju, ale równocześnie był to przecież jedyny pomost lądowy między Afryką i Azją, na którym mógłby się bezpiecznie utrzymać jedynie naród liczny i bardzo potężny. Toteż kraj Abrahama od początku był narażony na wszelkie możliwe najazdy. Akadyjski Sargon i zbrojne rajdy Babilończyków, Egipcjanie, Asyryjczycy, ludy morza z Filistynami na pierwszym miejscu, Hetyci, potem Persowie, Grecy, Rzymianie, Bizantyjczycy, Arabowie, Mamelucy, Turcy, właściwie kto tylko był aktualnie w pobliżu. W porównaniu z Ziemią Świętą geopolityczne położenie Polski, na które tak się skarżymy, to prawdziwa sielanka.
Ale jeśli się odważymy badać zamysły Boże, jest i druga strona medalu, która sprawiła, że naród żydowski poddany takim uciążliwościom po prostu musiał wybić się na wysoką inteligencję. Kto tej inteligencji nie miał, ginął albo przestawał być Żydem. Tu po prostu nie można było żyć spokojnie, tu się w ogóle żyć nie dało. Trzeba więc było szukać domu i chleba za granicą, na całym świecie, narażając się na wieczny status obcego i dobrą albo i złą wolę stałych mieszkańców. A równocześnie zarówno fakt istnienia Obiecanej Ojczyzny, jak i wybitnie niedogodne przepisy religijne uniemożliwiały albo przynajmniej bardzo utrudniały asymilację w jakimkolwiek kraju osiedlenia. Żydzi przecież niejednokrotnie usiłowali przestać być Żydami! Nigdy to się do końca nie udało. Tak więc fatalny dar Boga był zarazem ogromnym dobrem, zadaniem do wypełnienia. Każda tragedia żydowskiego losu owocowała niezwykłymi rezultatami. Tak więc wszyscy Żydzi zawsze żyli w ciekawych czasach…
W kraju, który my nazywamy bądź Izraelem, bądź Palestyną, o którym Abraham mógł mówić z akadyjska Amurru, z egipska Retenu, a z hebrajska Kanaan, z dawien dawna mieszkały bardzo liczne plemiona. Były to najczęściej plemiona semickie jakoś tam odlegle z Abrahamem spokrewnione. A może i nie tak odlegle, skoro niektóre z nich, na przykład Edomici czy Izmaelici, związane były bezpośrednio z jego własną rodziną. Trudno naturalnie określić, jakie plemię czy może naród (?) istniało dokładnie w czasach Abrahama, jakie się dopiero od niego poczęło, a jakie żyło tu od dawna. Byli więc przede wszystkim Fenicjanie, byli Moabici i Ammonici – rzekomo potomkowie Lota, Edomici, następcy Hurytów, bezpośredni potomkowie Abrahama – Madianici, Amalekici, wytępieni następnie przez Symeonitów, bardzo liczni Amoryci, mieszkańcy niezliczonych miasteczek-państewek aramejskich z prastarym Damaszkiem, a poza tym już tylko Anamici, Awwici, Dedanici, Girgaszyci, Geszuryci, Chiwwici, Jebusyci, Kenici – potomkowie Kaina zajmujący się kowalstwem, Kenizyci i Peryzzyci, i Kitim z Cypru, najpewniej i Refaici, co ich Ammonici Zamzummim nazywali, bliscy zresztą kuzyni Emitów. A pewnie o drugiej połowie tych wszystkich plemion nigdyśmy nawet nie słyszeli.
Z takiego właśnie plemiennego tworzywa złożył się po tysiącleciach naród żydowski. Ale podobnie formowała się Grecja, gdzie na jednej tylko Krecie było sto dwadzieścia niewielkich organizmów plemiennych. Niemcy, na przykład, jeszcze do dzisiaj zachowali ślady dawnych podziałów, a pewnie nawet coś więcej niż ślady. Zresztą, niedaleko szukając, przecież i my, Polacy, przedstawialiśmy sobą tysiąc lat temu plątaninę plemion i plemionek, o których dzisiaj prawie nic nie wiemy. Sam proces jest więc całkiem naturalny.
Może więc nie była to pierwsza wizyta Terachidów w Kanaanie, może mieszkali tutaj już wcześniej jako jedno z wędrownych plemion. Przecież dopiero po uzyskaniu własnej, ciągle jeszcze niezbyt pewnej odrębności w czasach Mojżesza, Żydzi rozpoczęli proces podboju i scalania. A miał on trwać bardzo długo. Erec Israel i diaspora stanowiły konieczne bieguny historii żydowskiej.
Na razie Abraham, ponaglany koniecznością, wyjechał do Egiptu. Tu zdarzyła się dziwna historia. Trzeba jednak dodać, że wszystkie przypadki Abrahama czy też patriarchów były dziwne, bo zdarzyły się po raz pierwszy, a potem powtarzały się wielokrotnie. Dadzą się więc uznać za prefigurację przyszłych wydarzeń. W istocie jednak rzecz jest mniej tajemnicza, powtarzające się okoliczności domagały się podobnych, powtarzających się sytuacji i rozwiązań. A jedno powtarzało się najczęściej: Żydzi byli słabszą stroną. Otóż rzecz miała się tak. Faraon zakochał się w żonie Abrahama, Sarze, którą ten przedstawił jako swoją siostrę. Obdarował za nią szczodrze Abrahama, po czym spadły na niego jakieś tajemnicze plagi. Dowiedziawszy się, że Sara jest nie tylko siostrą, ale i żoną, zwrócił ją mężowi, nie odbierając wszakże zapłaty za Sarę. I Abraham z Sarą, „bardzo bogaty w bydło, w srebro i w złoto” wrócił do Kanaanu, do Betel.
Byłby to pierwszy opisany przypadek podsunięcia, jak niektórzy złośliwie sugerują, Żydówki możnemu władcy, co miało stanowić w przyszłości sławną broń tajemną Żydów, znaną świetnie także innym narodom, jak o tym świadczą dzieje pani Walewskiej. Ale ta historia w takim akurat kształcie prawdziwa być nie może. Po pierwsze, między faraonem a naczelnikiem wędrownego plemienia ziała przepaść. Po drugie, Sara miała wówczas sześćdziesiąt pięć lat i choć pochodziła z długowiecznej rodziny, to stan higieny i kosmetyki nie był zbyt imponujący. Po trzecie, historia ta powtórzyła się w kilkanaście czy kilkadziesiąt lat później z Abimelekiem, królem Gerary. Chyba zbytek szczęścia.
Po powrocie do Kanaanu zaczyna się snuć sławny wątek Sodomy i Gomory, przysparzający niemałego kłopotu historykom, którzy wolą go jakoś bezpiecznie ominąć. Rzecz w tym, że Morze Martwe, które zalało ostatecznie miejsce, gdzie były owe grzeszne miasta, jest chyba starsze niż czasy patriarchów. A tymczasem w Biblii zawarte są świadectwa, że z miastami tymi wojowali władcy niewątpliwie historyczni, co niełatwo w sumie zlekceważyć. Coś tu się absolutnie nie zgadza. Być może przyszłe badania sprawę rozstrzygną.
Otóż bratanek Abrahama, Lot, podróżował z nim razem, ale gospodarstwo miał własne, a szczególnie stada bydła. Właśnie o to bydło poszło, a ściślej o to, że brakowało dla niego pastwisk. Abraham i Lot rozstali się więc, a ten ostatni upodobał sobie wilgotną dolinę Jordanu w okolicach właśnie Sodomy. Miasto słynęło z niegościnności, ale dla Lota zrobiono wyjątek, najprawdopodobniej „wżenił” się w jakąś miejscową rodzinę. Wszystko to musiało trwać na tyle długo, że doczekał się córek, które zdążyły dorosnąć i wydać się za mąż.
Tymczasem w dalekiej Mezopotamii, a nawet w jeszcze dalszym Elamie, przygotowywano wyprawę zbrojno-karno-łupieżczą na ziemie Kanaanu. Brali w niej udział królowie czterech miast, a wśród nich Amrafel z Szinearu. Czyli – jak do niedawna przypuszczano – Hammurabi z Babilonu. Piękne by to było. Przede wszystkim dałoby się dokładnie oznaczyć datę, bo Hammurabi panował w latach 1792-1750 przed naszą erą. Po wtóre, pozostało po Hammurabim słynne prawo spisane na czarnej jak noc kamiennej steli, którą do dzisiaj można oglądać, a nawet dotknąć w paryskim Luwrze. Byłoby to więc poruszające, materialne świadectwo czasów Abrahama. Może i on sam, przeciągając w drodze do Charanu przez Babilon, dotykał tego kamienia? Niestety, okazało się, że Hammurabich było w tej epoce kilku, a o którego chodzi – nie wiadomo. Dość, że owym czterem królom zagrodziło drogę Pentapolis, czyli Sodoma, Gomora, Adma, Seboim i Soar – pięć miast z dolnego biegu Jordanu.
Z kiepskim, niestety, skutkiem, bo podczas bitwy w otaczającej owe miasta dolinie Siddim, pełnej „iłowatych studni”, jak pisze Biblia, poległ Bera, król Sodomy, i Birsza, król Gomory, a ich miasta zdobyto i złupiono. Wśród niewolników znalazł się i Lot. Doniesiono o tym Abrahamowi, który pozbierał swoich ludzi i nocą napadł na zmęczone i obciążone łupem wojska elamicko-babilońskie. Odniósł zwycięstwo i ścigał napastnika aż do Damaszku.
W drodze powrotnej doszło do dziwnego epizodu. Abraham spotkał się z jedną najbardziej osobliwych postaci w księdze Genezis, z Melchizedekiem, królem-kapłanem Salemu, czyli, jak się sądzi, Jerozolimy. Melchizedek podjął go chlebem i winem, co zostało przez chrześcijan uznane za prefigurację eucharystii. Swoją drogą rzeczywiście ciekawe, dlaczego Biblia pisze o takim szczególe? Na dodatek Melchizedek jest określony jako „kapłan Boga najwyższego”, który przecież nikomu poza Abrahamem, a i to nie do końca, znany nie był. „I dał mu Abram dziesięcinę ze wszystkiego”. Dlaczego? Tajemnicza historia.
Po kilkunastu latach brzemiennych w wypadki, do których jeszcze wrócimy, Bóg ponownie nawiedził Abrahama w towarzystwie dwóch aniołów, został podjęty cielęciną i zwierzył się, że zamierza zniszczyć Sodomę i Gomorę z racji ich ciężkich grzechów. Zasadniczym grzechem był chyba homoseksualizm (jakie to szczęście, że Bóg nie zniszczył Aten Sokratesa i Platona), ale w nie mniejszej mierze obciążała te miasta zmaza ksenofobii. Legendy żydowskie wspominają, że sodomici znaleźli ciekawy sposób na włóczęgów i żebraków: obdarowywali ich hojnie srebrem i złotem, ale nie dawali ani kęsa jakiejkolwiek strawy. Kiedy żebrak umierał z głodu, skarby wracały do właścicieli.
Po tej fatalnej zapowiedzi Boga, który zresztą posłał tymczasem do Sodomy towarzyszących mu aniołów, żeby się dowiedzieć, jak tam jest naprawdę, doszło do słynnej i bardzo pięknej sceny targów między Bogiem a Abrahamem. Racje moralne są tu bezspornie po stronie Abrahama! Wy – wodził on chytrze, że przecież nie wypada, by Pan Sprawiedliwości potraktował i dobrych, i złych tak samo, czyli źle. Dlatego gdyby znalazło się pięćdziesięciu sprawiedliwych, to może dałoby się ocalić resztę? W ten sposób, obniżając ciągle stawkę, uzyskał od Boga obietnicę, że nawet dla dziesięciu dobrych wybaczy pozostałym.
Niestety, nie było okazji po temu. Aniołowie posłani do Sodomy, a przyjęci w gościnę przez Lota, wzbudzili tak gwałtowne namiętności w sodomitach, że stali się niemal przedmiotem gwałtu. Ostatecznie Lota, jego żonę i córki aniołowie siłą wyprowadzili z miasta. Lot chciał zabrać jeszcze swoich zięciów czy raczej narzeczonych córek, ale ci nie dali wiary w zbliżającą się zagładę.
„Tedy Pan spuścił jako deszcz na Sodomę i Gomorę siarkę i ogień […]. Wstawszy tedy Abraham rano […] spojrzał ku Sodomie i Gomorze i ku wszystkiej ziemi onej równiny i obaczył, a oto wychodził dym z onej ziemi, jako dym z pieca”.
Wiemy, że tymczasem żona Lota, obejrzawszy się, została zamieniona w słup soli. Przypomnijmy, że podobnie Orfeusz, obejrzawszy się, stracił Eurydykę. Dlaczego jednak był ten zakaz odwracania się? Czy może Bóg wstydził się po prostu odrobinę okropności, które spowodował? A dlaczego żona Lota jednak się odwróciła? Czy tylko z ciekawości? Egzegeci żydowscy doszli do ciekawszego i bardziej ludzkiego wniosku, że po prostu było jej żal rodzinnego miasta. Ale jej nieobecność doprowadziła do ciekawych konsekwencji, rzadko przedstawianych na lekcjach religii.
Otóż Lot schronił się ostatecznie w górach, w jaskini, razem z córkami. Te jednak doszły do wniosku, że są ostatnimi ludźmi na ziemi i że spoczywa na nich obowiązek podtrzymania gatunku. W związku z czym upiły ojca winem, po czym noc po nocy nakłaniały go do miłości, aż obie zaszły w ciążę. A Lot podobno nawet nic nie zauważył… Nie wiem, kto pisał te słowa, kobieta czy może eunuch, czy zdeklarowany alkoholik, ale zaręczam, że rzecz jest niezwykle mało prawdopodobna. Dla porządku dodajmy, że dzieci się urodziły i jedno zostało protoplastą Moabitów, drugie zaś Ammonitów. Tą samą metodą parę pokoleń później Tamara po śmierci obu swoich mężów uczyniła ojcem własnego teścia.
Tymczasem Abraham także miał kłopoty z sukcesją. Ponieważ Sara była bezpłodna, podsunęła mężowi swoją służącą Hagar, co było zwyczajnie stosowanym w takich sytuacjach wybiegiem. I Hagar urodziła Izmaela, późniejszego praojca wszystkich Arabów. Ale obie kobiety nie umiały żyć w zgodzie. Biblia jest pełna ich wzajemnych oskarżeń, wyrzekań i złorzeczeń. Skończyło się tak, że po kilkunastu latach i urodzeniu Izaaka zbolały, stuletni Abraham musiał wypędzić i Hagar, i jej syna.
Abraham parokrotnie widywał Boga, otrzymywał od niego różne obietnice i zapowiedzi, składał krwawe ofiary, starzał się, a jego żona podobnie. Oczywiście o każdym słowie w Biblii napisano całe biblioteki, ale my przejdziemy do najważniejszego. Były to właściwie dwa, krótko po sobie następujące widzenia, kiedy Abraham miał dokładnie dziewięćdziesiąt dziewięć lat. Wtedy właśnie objawił mu się Bóg, powtórzył obietnicę Przymierza, ale pod pewnymi warunkami. Abraham miał zmienić imię, przypominam, że zwał się dotąd Abramem, a dotychczasowa Saraj stawała się Sarą. Ale przede wszystkim nakazał Abrahamowi, by się sam obrzezał, a wraz z nim wszyscy mężczyźni plemienia, wszyscy domownicy, a także i zakupieni niewolnicy niezależnie od tego, skąd pochodzili. Tym samym oznaczył piętnem nie do starcia wszystkich Żydów. Żyd nie mógł odtąd przestać być Żydem, pułapka domknęła się szczelnie. Naród został za cenę nieprzeliczonych cierpień skazany na istnienie, na długowieczność, może na nieśmiertelność. Była to pułapka działająca w jedną stronę, zauważmy bowiem, że wstęp do żydostwa nie jest przed nikim zamknięty. Żydem staje się każdy obrzezany zapewne ze stosownymi intencjami. Izmael wszakże też został obrzezany i być może dlatego Arabowie tak strasznie denerwują Żydów. Są bowiem Żydami – i równocześnie nie są nimi. Oczywiście są i inne bardziej bezpośrednie przyczyny. Zresztą przekonamy się jeszcze, jak światy pokrewnych gojów, boć chrzest jest złagodzoną formą obrzezania, odpłaciły się samym Żydom.
Bóg złożył i wielokrotnie powtórzył obietnicę rozmnożenia Abrahamowego potomstwa i to za sprawą Sary, podówczas dziewięćdziesięcioletniej, która zresztą, podobnie jak i sam Abraham, śmiała się Bogu w nos. Zresztą cała rozmowa była raczej familiarna, przy pieczeni cielęcej i pewnie przy piwie. Bóg przekomarzał się z Sarą, wyrzucając jej niedowiarstwo, i zapowiedział, że kiedy pojawi się za rok, Sara będzie już matką. Szkoda, że tę domową atmosferę zepsuła nieco zapowiedź zniszczenia Sodomy, bo był to dalszy ciąg tej samej, drugiej rozmowy.
Gdy minął rok, Sara powiła chłopca, Izaaka, co oznacza: „ten, który się śmieje”. Abraham liczył sobie wówczas dokładnie sto lat. Miał jeszcze żyć lat siedemdziesiąt pięć. Dziewięćdziesięcioletnia Sara także dożyła do pięknego wieku stu dwudziestu siedmiu lat. A po jej śmierci Abraham ożenił się z młodziutką zapewne Keturą, czyli Hagar, i zdążył mieć z nią sześcioro dzieci.