Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Kontynuacja Intymnego życia niegdysiejszej Warszawy. I tym razem autor zabiera nas w podróż w czasie i oprowadza po ciemnej stronie miasta, gdzie w zaułkach czyhali zabójcy, wyreźnicy i doliniarze byli prawdziwą plagą, kasiarze budzili przerażenie bankierów, a oszuści i naciągacze mieli się całkiem dobrze. Poznamy język, przesądy i obyczaje złodziei. Nie zabraknie też opowieści o „sławnych” przestępcach, o których śpiewano ballady. Półświatek w całej krasie. Ale ręka sprawiedliwości również i wtedy dosięgała złoczyńców. Wieża i dom poprawy, więzienie i zesłania. A nawet miecz i szubienica. Są tu opisy głośnych procesów, warunków odbywania kary i... złodziejskich akademii w więzieniach.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 374
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
OPRACOWANIE GRAFICZNE Andrzej Barecki
REDAKCJA Maria Magdalena Matusiak
KOREKTA Dorota Wojciechowska
Zdjęcie autora copyright © by Przymysław Kutnyj
ŹRÓDŁA ZDJĘĆ I ILUSTRACJI
„Kłosy” (1865-1890), „Kolce” (1871-1914), „Tygodnik Ilustrowany” (1859-1914), „Mucha” (1871-1939) (1886, 1903) oraz archiwum autora
Copyright © by Stanisław Milewski, 2009
Copyright © by Wydawnictwo Iskry, Warszawa 2009
ISBN 978-83-244-0275-5
Wydawnictwo Iskry
ul. Smolna 11
00-375 Warszawa
www.iskry.com.pl
Skład wersji elektronicznej:
Virtualo Sp. z o.o.
KSIĄŻKA TA ZAWDZIĘCZA swoje powstanie i w ogóle istnienie dr. Wiesławowi Uchańskiemu, prezesowi „Iskier”, który po niewątpliwym sukcesie wydawniczym, jakim stało się Intymne życie niegdysiejszej Warszawy(„Iskry” 2008), zachęcał mnie do napisania drugiej części. Mimo złego stanu zdrowia zgodziłem się na to, bo propozycja była zbyt kusząca, by z niej nie skorzystać. Odczuwam zresztą głęboką wdzięczność, że ona padła.
Podjąłem ją tym chętniej, że od schyłku lat sześćdziesiątych zbierałem materiały do podobnej, jak ta, książki. Opublikowałem już na ten temat kilka książek oraz sporo ponad setkę artykułów w różnych periodykach. Jej napisanie stało się więc jakby ukoronowaniem – na przykładzie niegdysiejszej Warszawy – długoletnich studiów nad historią przestępczości i jej zwalczania w poprzednich wiekach, aż do czasów II wojny światowej; powojenne miałem możliwość poznawać niejako na żywo, pracując przez ponad ćwierć wieku w samym centrum tego tematu, bo w „Gazecie Prawniczej”.
Do zajęcia się historyczną stroną zwalczania przestępczości i w ogóle historią prawa – muszę o tym uczciwie wspomnieć – też przystąpiłem, będąc do tego w pewnym sensie skłoniony. Naczelny „Gazety” – a był nim przez cały okres wydawania tego pisma nieodżałowanej pamięci Zygmunt Frank, po wierzchu marksista, w środku liberał, aw sumie bardzo prawy człowiek (nawiasem mówiąc, to dzięki niemu, a także zespołowi redakcyjnemu, współpracownikom i członkom kolegium redakcyjnego, w którym z reguły zasiadali fachowcy dbający o pryncypia prawa i zawodu – „Gazeta Prawnicza” jest do dziś wspominana przez jurystów starszego pokolenia nie tylko z sentymentem, ale co ważniejsze, z szacunkiem) – wydał mi bowiem „polecenie służbowe”, bym napisał cykl artykułów poświęconych dziejom prasy prawniczej.
Zadanie to wydawało mi się początkowo niezwykle trudne, ale potem okazało się tak wciągające, że nie tylko je wykonałem, ale jeszcze postanowiłem zrobić doktorat z tego tematu. Przez dość długi czas brałem udział w seminariach doktoranckich prowadzonych przez prof. dr Alinę Słomkowską na Wydziale Dziennikarstwa UW Nawał zajęć zawodowych (byłem zastępcą naczelnego, a każdy, kto zna pracę redakcyjną, wie, co to znaczy), potem długa moja choroba, wreszcie śmierć promotorki zniweczyły te zamierzenia. Pozostały jednak po nich artykuły w „Gazecie Prawniczej”, „Państwie i Prawie”, a na koniec cały cykl pionierskiej Historii czasopiśmiennictwa prawniczego od połowy XVIII wieku do 1914 roku drukowany w „Palestrze” w latach 2002-2007. Obecnie cykl ten jest kontynuowany aż do czasów dzisiejszych przez dr. Adama Redzika.
Pisząc Szemrane towarzystwo niegdysiejszej Warszawy, książkę poświęconą złodziejom i kradzieżom, miałem w głowie ideę sensacyjnego „czytadła” dla każdego, kto znęcony tytułem po nią sięgnie, ale również w miarę możliwości dobrze udokumentowanego, kryminologiczno-kryminalistycznego studium naukowego ukazującego prawo „w działaniu” w ujęciu historycznym. Czy mi się to udało i czy w ogóle jest możliwy taki mariaż? – pozostawiam osądowi Czytelników. Oszczędziłem im mnogości przypisów i rozważań typu: co to jest kradzież, kogo uznajemy za przestępcę zawodowego i podobnych kwestii oraz definicji, tak charakterystycznych dla dysertacji naukowych do tej pory pisanych „na urząd”, jak to się dawniej mawiało, jeszcze XIX-wieczną manierą.
Załączony na końcu długi wykaz wykorzystanej literatury mógłby sugerować, że materia tej książki jest przez historyków prawa i varsavianistów wystarczająco przebadana i nader dobrze opracowana, a autorowi pozostało tylko ich ustalenia spopularyzować. Nic bardziej mylnego! W większości wykorzystanych książek i artykułów udało się znaleźć dwa, trzy zdania, czasem akapit lub stronę. Jeszcze rzadziej można trafić na całe opracowanie, które nadawałoby się do ułożenia mozaiki, na jaką składa się ta książka. Autor starał się, mimo iż zrezygnował z setek przypisów, oddać każdemu suum cuique, podając autora, któremu zawdzięczał daną informację, jak to się robi w reportażu z przeszłości.
Tworzywem dla książki – równie zresztą ważnym, jak owe publikacje, na ogół zresztą drobne przyczynki – stały się dawne gazety, codzienne i fachowe, głównie „Gazeta Sądowa Warszawska”, ukazująca się od 1873 roku aż do ostatniej wojny. Są to zresztą też źródła szczątkowe, ograniczone ostrą cenzurą i konwenansami epoki. Dopiero przed wojną prasa zaczęła pisać o popełnianych w mieście kradzieżach, przedtem gazety pobieżnie poruszały ten problem, epatując czytelnika raczej krwawymi zbrodniami.
Książka, mimo takich właśnie spodziewań Wydawcy, nie stała się prostą kontynuacją poprzedniej, ale jest odrębną pozycją, powstałą w wyniku rozwinięcia fragmentów rozdziału zatytułowanego Złodziejskie nasienie. Kradzieże bowiem stanowiły w przedwiekowej Warszawie ogromny, dokuczliwy problem, bez większego przekonania i zaangażowania rozwiązywany przez carską policję, która czasem wręcz współpracowała ze złodziejami.
Złodzieje i sprawcy rozbojów przez całe wieki stanowili liczną, wyróżniającą się grupę wśród osobników łamiących normy prawa. W drugiej jednak połowie XVIII wieku, już za rządów króla Stanisława Augusta Poniatowskiego, daje się zaobserwować kilka pozytywnych tendencji, które złożyły się na to, że w kraju znacznie poprawił się stan bezpieczeństwa. Dużą w tym rolę odegrały Komisje Dobrego Porządku (boni ordinis); pierwsza powołana została w Warszawie w 1763 r., a parę lat później organy te, w których skład wchodziła okoliczna szlachta, działały już w Lublinie, Krakowie i Poznaniu. Nie bez znaczenia były dyskusje, wywołane przez jurystów, wywodzących się na ogół spośród absolwentów Collegium Nobilium, gdzie nauczano też prawa; byli oni pod wyraźnym wpływem Beccarii. Ów włoski prawnik w traktacie O przestępstwach i karach (1764, wyd. polskie 1772) twierdził mianowicie – a oni jego zasady usiłowali wcielić do praktyki – że dobre efekty w zwalczaniu przestępczości osiąga się nie surowością kar, lecz ich nieuchronnością, czyli należytym ujawnianiem złych czynów, ściganiem sprawców, a następnie adekwatnym do tych czynów karaniem.
Znajduje to swoje odbicie w danych statystycznych, które odnotował Tadeusz Czacki w dziele Opolskich i litewskich prawach, a które szerzej zostaną omówione przy przedstawianiu polityki karnej marszałków wielkich koronnych: Bielińskiego i Lubomirskiego. Liczba orzekanych kar śmierci wobec sprawców rozbojów i złodziei recydywistów spadła za kadencji tego drugiego wręcz drastycznie: z czterystu pięćdziesięciu w latach 1752-1762 do pięćdziesięciu dziewięciu w latach 1768-1779!
Jednocześnie zaczęto doskonalić pracę organów odpowiedzialnych za porządek i bezpieczeństwo w kraju. Inflantczyk Fryderyk Schulz, w swoistym, bardzo pogłębionym reportażu, pisanym z podróży do Polski na początku lat dziewięćdziesiątych XVIII wieku, bardzo chwalił wydane w latach wcześniejszych „rozporządzenie policyjne bardzo doniosłe, zawierające co najskuteczniejszego obmyślono w tym przedmiocie w Paryżu, Wiedniu i Berlinie”.
W drugiej połowie XVIII stulecia Polska w opinii cudzoziemców – a oni przecież patrzyli na ogół bardzo krytycznie – to kraj bardzo bezpieczny. Nawet osławiony i tendencyjny Claude Carloman de Rulhière, autor Historii anarchii w Polsce, bardzo się temu dziwił: „To jest prawie niepodobna, że wśród takiej anarchii Polska zdawała się szczęśliwa i spokojna; bezpieczeństwo panowało w miastach; podróżny bez żadnej obawy mógł przebywać tak lasy najsamotniejsze, jak drogi najbardziej uczęszczane”.
Profesor z Cambridge, William Coxe, który w 1779 roku towarzyszył w podróży po Europie młodemu lordowi Pembroke G. A. Herbertowi, odnotował w swojej relacji, że w ciągu całej podróży przez Polskę nic im nie zginęło, chociaż zostawiali na noc karocę bez dozoru; natomiast w Rosji – mimo że w pojeździe spał służący – raz po raz spostrzegali jakąś kradzież.
Profesorowi z Cambridge wtóruje kilkanaście lat później prawnik i historyk Jan Erich Biester: „Czy to we dnie, czy to w nocy – czytamy w jego reportażu – podróżuje się w Polsce bardzo bezpiecznie; kilka tysięcy dukatów wozi kabrioletem jeden człowiek tam i z powrotem po kraju”.
Pozytywne opinie cudzoziemców zweryfikował pod koniec XIX wieku Tadeusz Korzon, który przebadał akta Komisji Skarbowej z czasów stanisławowskich. Co kwartał przewożono wówczas z kas każdej prowincji spore kwoty, sięgające niekiedy miliona złotych. Czasem robiono to wynajętą „budą” żydowską, a eskorta składała się z jednego, dwóch strażników konnych. „Ani jeden transport – twierdzi ów wybitny historyk – w ciągu trzydziestu lat nie zginął; raz tylko była złupiona kasa egzekutorowi w Latyczynie przez hajdamaków nad granicą turecką”. Stan rzeczy zmienił się na niekorzyść po rozbiorach, a zwłaszcza po wojnach napoleońskich.
Wszystko to potwierdzało konstatacje Beccarii, podobnie jak – nawiasem mówiąc – późniejsze o wiek z górą eksperymenty z prawem karnym już w Polsce niepodległej; te zweryfikowały je à rebours. Odziedziczyliśmy po zaborcach – a już zwłaszcza po rosyjskim, mniej po austriackim, jeszcze mniej po pruskim – administrację nad wyraz skorumpowaną; ludzie w niej pracujący byli przyzwyczajeni do łapówek i finansowych nadużyć.
Chcąc z tym walczyć, Sejm wydał dwie nadzwyczajne ustawy karne: z 1 sierpnia 1919 roku (tzw. sierpniówkę), przewidującą najwyższy wymiar kary orzekany w trybie doraźnym wobec wojskowych, którzy dopuścili się kradzieży lub sprzeniewierzenia mienia dostępnego lub powierzonego, oszustwa, przyjęcia podarunku lub innej korzyści materialnej, a nawet jej obietnicy; 18 marca 1920 roku wydano podobną (tzw. marcówkę), dotyczącą urzędników.
Prasa podawała wówczas wstrząsające przykłady, gdy na śmierć skazywano (i karę tę wykonywano!) w sprawach niezwykle błahych, na przykład za kradzież worka saletry, a poważne afery jakoś się rozmywały i uchodziły płazem. Adwokaci wołali wielkim głosem o uchylenie tych ustaw, co też po paru latach nastąpiło. Najbardziej wymowne jednak były statystyki. O ile w 1920 roku sądy wojskowe skazały na karę śmierci za przestępstwa popełnione z chęci zysku siedmiu oficerów i siedemnastu szeregowców, o tyle już dwa lata później wydano takie wyroki na dziewiętnastu oficerów i siedemdziesięciu czterech szeregowców. Jako swoisty straszak „sierpniówka” i „marcówka” zupełnie zawiodły. Eksperyment przeprowadzony na żywym organizmie społecznym dowiódł niezbicie, że nawet widmem szubienicy czy plutonu egzekucyjnego nie da się skutecznie egzekwować zbyt srogiego prawa karnego, a już zwłaszcza w przypadkach kradzieży czy sprzeniewierzenia. Wiążą się one bowiem z pierwotnym instynktem posiadania i oparte są na rachubach, że akurat tym razem przestępstwo ujdzie na sucho. Bywają ludzie, którzy dla pieniędzy nie cofną się przed rabunkiem, i by osiągnąć swój cel, nie wahają się nawet zabić, gdy uznają, że mogą to zrobić bezkarnie.
Ale powróćmy do czasów bardziej odległych. Romuald Hube, profesor prawa karnego na Uniwersytecie Warszawskim, twierdził w 1829 roku na łamach „Themis Polskiej”, że liczba kradzieży „połowę wszelkich innych przestępstw przechodzi”. Jego uczony kolega, ekonomista Fryderyk hrabia Skarbek, w późniejszych nieco latach będący dyrektorem Rządowej Komisji Sprawiedliwości, a więc jakby ministrem tego resortu, wytrawny znawca ówczesnych więzień, oceniał, że kradzieże, sprzeniewierzenia i oszustwa, a więc przestępstwa przeciwko własności, popełnia trzech na czterech skazanych przestępców. Liczbę więźniów karanych za kradzieże oceniał w połowie XIX wieku na 88 procent populacji więziennej! Jak z tego widać, złodziejstwo systematycznie narastało, a w drugiej połowie XIX wieku nasiliło się jeszcze bardziej.
Warszawa, prawie na wiek siłą zagrabiona przez Rosję, jej też zawdzięczała plagę kradzieży w mieście, quod erat demonstrandum w książce. Zaborca nie tylko uczynił z naszej stolicy zapyziałe i zacofane cywilizacyjnie miasteczko na swych zachodnich rubieżach (to właśnie tę porosyjską Warszawę pamflecista Adolf Nowaczyński ochrzcił „Parszawą”), ale na domiar złego skaził dusze części jej mieszkańców i negatywnie wpłynął na ich mentalność. Skupiając całą uwagę na bojownikach o wolność lub przynajmniej autonomię i stosując wobec nich najsurowsze represje, nie przywiązywał większej wagi do przestępczości kryminalnej. Policja carska nie tylko nie ścigała zawodowych przestępców, ale nierzadko z nimi współpracowała. Najbardziej widoczne stało się to na początku XX wieku, gdy posługiwano się nimi jako narzędziem przy zwalczaniu tendencji rewolucyjnych i niepodległościowych.
Sytuację pogarszało mało skuteczne i w dłuższej perspektywie wręcz szkodliwe ustawodawstwo karne dotyczące przestępstw przeciwko mieniu. Kodeks kargłównych i poprawczych z 1847 roku – niemal dosłownie przeniesiony z Rosji, i jak tam w tym względzie niezbyt udany – „premiował” drobne kradzieże, a wiadomo, że „od rzemyczka…”. To wtedy narodziło się złodziejskie porzekadło „rok nie wyrok”.
Nieskuteczne prawo, zdemoralizowana policja i administracja („brudna piana napływająca z Cesarstwa” – mawiali świadomi rzeczy warszawiacy; tym wyraziściej odbijał Sokrates Starynkiewicz i potwierdzał regułę), stłamszone życie społeczne miasta, brak samorządu, ogólna beznadzieja – oto klucz do zrozumienia panoszącego się w Warszawie złodziejstwa.
Męty społeczne, właściwe dla każdego większego miasta, tu „rosły w siłę”, inteligencja zaś, zawsze nadająca ton w jego milieu, była tłamszona i prześladowana. Inteligentni ludzie rzadko wchodzą na przestępczą drogę, natomiast „szemrane towarzystwo” przejawia ogromne ku temu skłonności. Niepodległa Polska z trudem dawała sobie radę z tym ponurym dziedzictwem po zaborcy. To z tego „towarzystwa” wywodzili się przecież pradziadkowie późniejszych szmalcowników i szabrowników. Potomstwo ich potomstwa daje się nam we znaki i dziś.
Kradzieże były, są i będą. Kiedyś kasiarze – wyższe sfery spośród osób mających do nich żyłkę – pruli palnikami acetylenowymi bankowe sejfy, teraz im podobni złodzieje surfują w komputerach, uszczuplając konta bankowe. Zmieniają się formy, ale istota rzeczy pozostaje ta sama. Tylko kieszonkowcy pozbawiają nas portfeli starymi – jak zobaczymy w książce – tradycyjnymi metodami, jak ich antenaci. I tak jak oni pozostają bezkarni, gdyż policjanci, chociaż większość znają „z widzenia”, jakoś nie potrafią wsadzić za kratki przynajmniej najaktywniejszych, a sądy dopatrują się w ich czynach „znikomej szkodliwości”.
Z książki tej wynika też wniosek, że receptą na kradzieże nie są srożące się paragrafy. Jak w niej przeczytamy, w Warszawie jeszcze w końcu XVIII wieku złodziei recydywistów ścinano bądź wieszano, bandytów zaś łamano kołem, a ćwierci ich ciał rozwieszano na palach przy miejskich rogatkach. Ważne jest skuteczne działanie policji, szybkie i przemyślane sądów, a najważniejsza – profilaktyka uniemożliwiająca stwarzanie sytuacji sprzyjających kradzieżom.
Ten rozdział z życia Warszawy, wstydliwie przez historyków pomijany, wydaje się jednak wart przypomnienia. Najmniej opracowana jest historia więzień; po niektórych, pomniejszych, pozostały tylko adresy. Jak z przestępczością przeciwko własności walczyli nasi przodkowie, jakie wydawali w tej materii prawa i jakie przynosiło to efekty – te kwestie mają znaczenie dla nas i dzisiaj. Tym bardziej wart, że podobnej do tej monografii nie doczekała się dotąd – o ile mi wiadomo, a intensywnie starałem się to ustalić – żadna chyba ze stolic europejskich.
Utwierdziła mnie w tym przeświadczeniu życzliwa ocena maszynopisu przez dr. Józefa Gurgula, której dokonał nie tylko jako serdeczny przyjaciel. Rzetelność długoletniego praktyka w organach sprawiedliwości karzącej, a także autorytet kryminologa i kryminalistyka, poświadczony księgą pamiątkową ku jego czci na osiemdziesiąte urodziny, wydaną przez środowisko skupione wokół krakowskiego Instytutu Ekspertyz Sądowych, gwarantują, że nie była to bynajmniej ocena kumoterska. Dziękuję mu za cenne uwagi i uściślenia, które zostały uwzględnione przy ostatecznej redakcji książki. Dziękuję też Panu Andrzejowi Bareckiemu, który włożył dużo serca i umiejętności w jej oprawę graficzną.
Przedwieczne bandy ♦ „Jedną mam tylko głowę” ♦ Rozświetlanie sprzyjających ciemności ♦ Goły pałasz do przecięcia stryczka ♦ Z sękatym kijem na preferansa ♦ Kradzież czy rozbój ♦ Gdy ofiarą pada rabuś ♦ Czas sprzyjający bandytom ♦ „Zbrodnia skolimowska” ♦ Zieliński – bandyta nr 1 ♦ W amerykańskim stylu ♦ Gangsterzy „Taty Tasiemki” ♦ Zdankiewicz – „król warszawskich złodziei” czy pospolity bandyta ♦ „Hipek Wariat” nie lepszy ♦ Taksówkarz – zawód niebezpieczny ♦ Dyskusje wokół obrony koniecznej
KSIĄŻKĘ O WARSZAWSKICH złodziejach i świecie przestępczym stolicy wypada zacząć od rozbojów, owej najbardziej brutalnej i bezwzględnej formy kradzieży, połączonej z użyciem przemocy, a nierzadko nawet ze śmiercią ofiary. I to bynajmniej nie dlatego, że były one kiedykolwiek w historii jakaś wielką plagą w syrenim grodzie, ale – jeśli już się zdarzały – stawały się na ogół impulsem do starań o wzmocnienie bezpieczeństwa w mieście i rozwój służb do tego powołanych.
Marcin Kamler, badacz przestępczości XVI i XVII stulecia, ustalił na podstawie ksiąg sądów miejskich, że w tym okresie działały liczne bandy rozbójnicze. Składały się one zazwyczaj z czterech-sześciu mężczyzn, mieszkających na stałe w miastach, także w stolicy. Udawali się na gościńce dość daleko od rodzinnych stron; na przykład wywodzący się z Lublina rabowali pod Warszawą, za Lwowem i na Śląsku. Jako teren działania wybierali najbardziej uczęszczane trakty, w pobliżu dużych miast, gdzie rosły gęste lasy, albo też miejskie zaułki, jak to było w Warszawie.
Na ogół zdawali się na przypadek, jeśli chodzi o obiekt napadu. Ich ofiarami bywali kupcy jadący z towarem bądź wracający z pieniędzmi, wędrowni kramarze, piesi wędrowcy, szlachta podróżująca w kolasach lub konno. Niekiedy kupcy bywali wcześniej upatrzeni; na tych zaczajano się w dogodnym miejscu, zdobywając spodziewane łupy. Po kilku takich „wypadach” wracali na swoje meliny (słowo to, używane przez złodziei od dawna, Henryk Ułaszyn wywodzi od hebrajskiego malina, molum – „nocleg”, „oberża”). Meliny, w których grupowali i chronili się różni przestępcy, w Warszawie znajdowały się głównie za murami miejskimi.
Często – jak to ustalił Marcin Kamler – rozboju dokonywali przygodni włóczędzy, których głównym zajęciem bywały kradzieże. Zabijali, by pozbyć się świadków; podobnie zresztą czynili zawodowi rozbójnicy, by nie pozostał żaden ślad ich zbrodni i nie rozeszły się o niej wieści. Biorąc za podstawę zeznania 166 osób sądzonych za rozboje i rabunki, autor ów wyliczył, że przyznali się oni do pozbawienia życia 210 osób w 356 napadach. Procent zamordowanych był więc bardzo wysoki.
Niektórzy badacze przestępczości są zdania, że to bezwzględność kar grożących za rozbój pchała do pozbywania się świadków zbrodni i do popełniania wciąż nowych. Inny historyk marginesu społecznego dawnej Polski, Jan Kracik, przytacza bardzo znamienną wypowiedź herszta bandy uprawiającej rozbój, który stanął przed sądem w 1787 roku. Gdy go spytano: „Czemu tak wiele zła broił?”, ów odparł: „Gdym się odważył na pierwszą złość, która śmiercią karana bywa, wiedząc o tym, iż jedną mam tylko głowę, którą mi za pierwszy występek utną, więcej mi złego uczynić nie mogą, choćbym najwięcej broił; śmiałom więc się odważał na wiele złości, które wszystkie już mi bezkarnie ujdą, utraciwszy głowę za jedną”.
Ludzie tamtych czasów nie zastanawiali się niewątpliwie nad podobnymi niuansami. Przez wieki całe utrwaliło się przekonanie, że tylko okrucieństwem można odstraszyć od zbójectwa… spokojny handel był na tyle ważny, że nie wahano się stosować najdrastyczniejszych środków. schwytanych zbójników poddawano najwymyślniejszym torturom, by uzyskać od nich nazwiska i rysopisy wspólników; tych następnie ścigano po całym kraju i tracono często bez innych dowodów.
Czynienie z egzekucji rozbójników krwawych widowisk odnosiło przeważnie przeciwny skutek. Ci bowiem w obliczu okrutnej śmierci nie tylko nie tracili rezonu oraz hardości i nie wyrażali skruchy, ale dbali o to, by wobec tłumów iść na śmierć bez oznak strachu i ze swoistym fasonem… szła o tym wieść gminna kreująca ze zwykłych opryszków bohaterów.
W drugiej połowie XVIII wieku poprawił się znacznie stan bezpieczeństwa, zwłaszcza w Polsce centralnej i w Warszawie. Prócz ustanowienia pod koniec lat sześćdziesiątych Komisji Dobrego Porządku (boni ordinis) duże znaczenie miało uaktywnienie się jurysdykcji marszałka wielkiego koronnego, który wziął się ostro do zwalczania przestępczości we wszystkich jej przejawach, a zwłaszcza najgroźniejszych dla państwa. Widać to wyraźnie na przykładzie skazań na karę śmierci właśnie za rozboje… o ile sąd marszałkowski koronny w latach 1716-1726 orzekł ją wobec 126 osób popełniających rozboje, o tyle już w okresie 1752-1762 stracono 39 rozbójników, a w latach 1769-1779 tylko trzech.
Jednakże upadek Rzeczypospolitej znów wywołał rosnącą falę przestępstw, w tym zwłaszcza rozbojów. Rząd pruski stosował bez większego skutku bardzo surowy Landrecht, prawo karne wprowadzone w 1794 roku w związku z aneksją części ziem polskich. Przewidywało ono łamanie kołem od dołu do góry dla rabusia, który zamordował na gościńcu osobę stawiającą mu opór; taką samą karę ponosił rabuś pomagający wspólnikowi w morderstwie. Pozostawał wszakże problem schwytania sprawcy, a pod tym względem nie było najlepiej.
NAPADOM BANDYCKIM sprzyjały ciemności panujące na ulicach Warszawy.
Gdy późnym wieczorem listopadowym 1771 roku zbrojni ludzie porwali króla Stanisława Augusta z ulicy Miodowej, w miejscu tym panował absolutny mrok, rozświetlany tylko pochodniami lokajów i latarniami karety. Odtąd znaczniejsze ulice obficiej oświetlano, a już zwłaszcza Miodową.
KRADZIEŻE NA DWORCU GŁÓWNYM
Fakty okradania podróżnych na dworcu Głównym bardzo niepokoją publiczność zmuszoną do wyjazdów. Coś jest nie w porządku! W dniu 13 b.m. podawaliśmy notatkę o ukradzeniu inżynierowi X. walizy z ubraniem i ważnemi dlań papierami, co zmusiło ofiarę kradzieży do wyrzeczenia się podróży. Na domiar, jak wiemy, złodziej telefonicznie żądał okupu za zwrot walizy i papierów.
Jeden z okradzionych na tymże dworcu p. N.N. przesyła nam w związku z tą plagą uwagi poniższe:
„Wypadek okradzenia inż. X. na dworcu Głównym, o którym była podana wiadomość w prasie ma, jak się okazuje, szersze znaczenie. D. 5 b.m. z takiego samego wagonu I/II klasy ostatniego pociągu krakowskiego, odchodzącego o g. 9.23 i z tego samego XIII toru, dokonano kradzieży futra. Poszkodowanym był kapitan, inżynier St. Mr. Inż. Mr. spostrzegł brak futra, kiedy pociąg już ruszył i nie mógł podjąć poszukiwania na miejscu kradzieży, lecz komenda policji była o niej zawiadomiona z najbliższej stacji.
Kradzież więc rzeczy inż. X. była zatem powtórzeniem tej samej operacji. Pomimo to ogół toru XII nie był strzeżony, ani przez kolej, ani przez policję. Kiedy inż. X. wybiegł z wagonu i zrobił alarm, to na peronie toru XII i na peronie wzdłuż budynku stacyjnego od rogatki z ul. Chmielnej aż do dworca dolnego literalnie nie było żadnego kolejarza i żadnego posterunkowego. Ten ostatni pojawił się dopiero i stał w ogonie toru XIII, kiedy w komendzie policji na dworcu był spisany protokół.
W tym wagonie, którym wyjechał inż. Mr. operowało dwóch złodziei w czapkach uczniowskich, z których jeden zwrócił uwagę inż. K., że ktoś go prosi do okna wagonu, a drugi sięgnął do kieszeni ubrania i był przez inż. K. pochwycony za rękę, lecz swoją pokorą zdołał inż. K. upewnić, że do kieszeni nie sięgnął.
Miejsce to, najbliższe od wejścia z ul. Chmielnej i z budynku dworca Głównego, z ciasnem, ciemnem międzytorzem, obok którego stoją wagony towarowe, a za nimi jest niski parkan od ul. Chmielnej – jest przez nikogo niestrzeżone.
Złodzieje parami wchodzą i wychodzą z wagonu; oba końce wagonu są otwarte, okna wagonu dają się otworzyć i łup wyrzucić na ciemne międzytorze, a dalej pod towarowemi wagonami ukryć; przy puszczeniu pary do pociągu tworzy się obłok, z którego właśnie korzystają złodzieje i uchodzą niepostrzeżenie. (Para powinna wychodzić tylko słabym strumieniem tylko z końcowego kurka wagonu).
Sami np. przedstawiciele policji w komendzie mówią, że kradzieże w pociągach odchodzących są rzeczą codzienną. Na dworcu Głównym operują zorganizowane szajki złodziei.
Środki bezpieczeństwa publiczności sprowadzają się do tego, że w komendzie zostaje spisany protokół, wywiadowcy robią ruch, poczem wszystko wraca do stanu dawnego. Publiczność jest bezradna, a władza kolejowa uchyla się od odpowiedzialności.
Kiedy o kradzieży meldował dyżurnemu stacyjnemu poszkodowany inż. X., to obecny oficer szwoleżerów zwrócił się do niego: „Niech pan będzie spokojny, nic się nie znajdzie – sam byłem niedawno okradziony w pociągu i przepadło”.
Władza kolejowa stacyjna widocznie nie ma ani odpowiedniej instrukcji, ani niezbędnych ludzi do rozporządzenia. Władza policyjna nie ma do rozporządzenia środków technicznych dla ochrony, jako to należytego ogrodzenia i ochrony wyjść z terytorium dworca, oświetlenia międzytorza, władzy zamykania drugiego końca wagonu, na czas wsiadania nie puszczać obłoków pary, usunąć towarowe wagony z sąsiedniego toru, żeby nie stwarzać kryjówki, rozwinąć sygnalizację telefoniczną na dworcu i.t.d. Obie władze razem, jak dowodzą fakty, są bezsilne. A jednak trzeba temu zaradzić.
Należy zarządzić poważne techniczne środki ochrony publiczności od straty mienia i czasu. Chodzi o ludzi najbardziej czynnych i odpowiedzialnych, i o ludzi, dla których kradzież jest katastrofą.
Kolejnictwo polskie chlubnie podjęło propagandę turystyki, rozwija się informacja (mamy lokal na dworcu Głównym), ruch publiczności się zwiększa. Cudzoziemcy coraz liczniej odwiedzają Polskę, a jednocześnie kradzież na dworcach, w wagonach rozrasta się do stanu katastrofalnego.
W łych warunkach, jakie mamy obecnie, na dworcu w Warszawie nie można zachęcać cudzoziemców do zwiedzania Polski. 18 lutego 1935 r.”.
„KURIER WARSZAWSKI”, 1935, NR 51
Najwcześniej, bo już w 1716 roku, został oświetlony ratusz, a dopiero w połowie lat pięćdziesiątych bramy Nowomiejska i Krakowska; o latarnie dbali ustanowieni specjalnie w tym celu pachołcy. Wówczas to też – jak twierdzi F.M. Sobieszczański – „nakazano właścicielom pałaców, kamienic i dworków, ażeby przed bramami swoich posesji jedne, lub dwie latarni w miarę obszerności domów zaprowadzili i nocną porą latarniami oświecali”.
„Co do bezpieczeństwa osobistego w Warszawie dla obcych i tutejszych – czytamy w innym miejscu tego nieocenionego źródła – ustanowieni byli nocni Stróże miejscy po wszystkich ulicach i patrole konne. Porządek ten tym bardziej jest konieczny, gdy dotąd prawie wszystkie ulice jeszcze nie są oświetlone”. Ten stan rzeczy trwał jednak krótko. Stróżów nie opłacano, patrole zwinięto, „zniknęło tu wszelkie bezpieczeństwo publiczne, kradzieże codziennie pomnażają się, a i morderstwa już się zdarzają. Co to dalej z tego będzie, nie wiadomo” – troskał się jeden z cudzoziemców, którzy w owych latach odwiedzili Warszawę.
Odpowiedź na to pytanie można znaleźć u innego autora. Antoni Magier, kronikarz ówczesnej Warszawy, wspominając te czasy, pisał, że „kto sam szedł w nocy przez ulice, trzymał goły pałasz przed sobą dla przecięcia stryczka, jeśli mu złodziej na szyję zadzierzgnął”; spotykało to mieszkańców miasta w „przejściach wąskich i pokątnych”.
W tym samym okresie „Gazeta Warszawska” odnotowała wyrażenie ze złodziejskiego slangu: „zajął szumowiskiem po ligarach albo po makówce”; oznaczało to, według skazanego na śmierć kryminalisty: „uderzyć pałką po nogach lub głowie”. Metoda taka – jak z tego wynika – była widocznie często stosowana, bo nic lepiej niż język nie oddaje współczesnej sobie przestępczej „mody”. Unikano wówczas miejsc ustronnych, a podróżni przedsiębrali nadzwyczajne środki bezpieczeństwa.
Oświetlenie, a więc i bezpieczeństwo na ulicach, poprawiło się nieco w latach późniejszych, gdy (znów Sobieszczański) „nastali tu także latarnicy do najęcia, to jest chłopcy od komisarzy cyrkułowych numerami na latarkach opatrzeni, podejmujący się przechodzącym po ulicach świecić”. Poprawiło się jeszcze bardziej w 1816 roku na skutek „nowego sposobu oświetlania ulic latarniami czworograniastymi, zawieszanymi między dwoma słupami na sznurze w środku, ao trzydzieści, czterdzieści do pięćdziesięciu kroków jedna od drugiej odległych”. Rozwieszono je najpierw na Krakowskim Przedmieściu, Senatorskiej i Miodowej, potem na dalszych ulicach; w sumie było ich osiemdziesiąt.
Z początkiem września 1819 roku „zaczęto oświecać miasto nowymi latarniami, genewskimi zwanymi”; tych było 245. Wtedy też „urządzono straż nocną z trzydziestu patrolistów złożoną, których liczba w miarę potrzeby do sześćdziesięciu pięciu powiększona została, i wtenczas niektóre cyrkuły miały po pięciu lub sześciu patrolistów, którzy z halabardami i grzechotkami od zmroku do rana po cyrkułach chodzili”. W 1829 roku było już w mieście 588 latarń; niektóre, tzw. rewerberowe, wyposażono w lusterka.
Jak wynika z prasy, rozboje w tym czasie ustały, jednak zręczni nocni złodziejaszkowie, tzw. lipkarze (od „lipko” – okno, lufcik) grasowali w najlepsze, podobnie jak „drzymcarze”, którzy nocną porą okradali mieszkania i sklepy.
Oświetlenie gazowe zaprowadzone w latach pięćdziesiątych też miało znaczenie, tym bardziej że lamp gazowych było już dość sporo: na początku lat sześćdziesiątych blisko tysiąc, a pod koniec wieku prawie 7000; na początku XX wieku zaczęły je wypierać lampy elektryczne. W samym mieście o grabieżczych rozbojach jakoś się nie słyszało, ale na przedmieściach, a już zwłaszcza w dalszych okolicach podmiejskich strach było wieczorem wyjść z domu. Humoryści – głównie Franciszek Kostrzewski i Aleksander Mucharski – rysowali w pismach satyrycznych, a nawet tygodnikach kulturalnych, licznych drabów napadających na przechodniów i żądających haraczu; musiał więc być to poważny problem, wcale nie do śmiechu.
KODEKS KARZĄCY z 1818 roku, który uchwalono po okresie wielkiego zamętu, gdy rozboje były ciągle częste, przewidywał za zabójstwo rozbójnicze karę śmierci (art. 125); podlegał tej karze także herszt bandy dokonującej rabunku połączonego ze zranieniem (art. 130). W Warszawie stan bezpieczeństwa bardzo się wówczas poprawił, ale zawsze zapuszczanie się w różne zaułki podejrzanych dzielnic i do parków było połączone z ryzykiem.
W pierwszej połowie XIX wieku, jak wynika z ówczesnej prasy, zdarzały się w Warszawie i jej okolicach morderstwa rabunkowe popełniane ze szczególnym okrucieństwem. Gazety wielokrotnie donosiły o zmiażdżeniu głowy kamieniem samotnie wędrującym osobom; motyw rabunkowy był niewątpliwy. Często narzędziem zbrodni bywała też pałka; pistoletów raczej bandyci unikali, bo znalezienie broni palnej w czasie ewentualnej rewizji traktowano jednoznacznie. Najbardziej bezsensowny mord rabunkowy odnotowano w 1832 roku. Łupem zbrodniarza padło 29 groszy (!); schwytano go wkrótce i natychmiast przyznał się do zabójstwa. Sąd orzekł karę śmierci przez powieszenie. „Skazanym jest bardzo przystojny mężczyzna” – dziwił się naiwnie dziennikarz „Kuriera Warszawskiego”.
W całym XIX wieku niebezpieczne bywały opustoszałe place, zaułki, niektóre dzielnice i wszystkie parki. – Rzadko kto odważył się wejść tam w dzień, a cóż dopiero wieczorem czy w nocy, jest to od dawna siedziba łobuzów i wyrostków-doliniarzy – taką opinię o parku Aleksandryjskim na Pradze przekazał jeden z pisarzy w powieści opartej na realiach z życia.
O przedmieściu wolskim, gdzie pełno było glinianek, a wąskie i błotniste uliczki wychodziły na pola z gęsto rozsianymi wiatrakami, inny autor, Henryk Nagiel, tak pisał w powieści środowiskowej Tajemnice Nalewek: „W okolicach tych glinianek krążą najgorsi bandyci. Wieczorem przejść tu niepodobna. Mieszkańcy sąsiednich domków słyszą nieraz o późnej nocy jakieś dzikie okrzyki i charczenie, odgłosy walki i rozpaczliwe wołania”. Od Woli w stronę Wisły, za okopami, zaczynała się mająca złą sławę okolica zwana przez całe lata „gubernią orłowską”.
Miejsca niebezpieczne w pewnym okresie przestawały nimi być, gdy dzielnica zmieniała charakter. Wiktor Gomulicki wspominał, że w młodości znał człowieka pamiętającego czasy, gdy na Marywilu – tam gdzie dziś Teatr Wielki – rozciągało się pustkowie pełne dołów, na które nikt nie śmiał zapuścić się nocą w obawie, by go nie obdarto. Bolesław Prus, wysyłając Wokulskiego z Lalki samego na Powiśle, narażał bohatera swej powieści w najlepszym razie na obrabowanie, bo gdyby udał się tam późnym wieczorem, mogłoby to skończyć się dla niego jeszcze gorzej.
Niektóre zaułki starego i Nowego Miasta były niebezpieczne nie tylko w czasach, o których wspominał Magier, ale i przez cały XIX wiek. Podobnie Mariensztat i całe wiślane nadbrzeże, gdzie między składowanymi sągami drewna czaili się bandyci. Przez długi czas różne męty zbierały się w opustoszałych domostwach przyTamce, a nawet w stojącym pustką pałacu Ostrogskich.
Od czasu do czasu, gdy rozchodziła się wieść o jakimś zuchwałym napadzie, gazety wołały o uaktywnienie się policji, proponowano też, by stworzyć społeczną samoobronę przed bandytami, skoro ta nie spełniała swego zadania. Felietonista „Tygodnika Ilustrowanego” pisał na początku XX wieku, że wieczorem, „kto szedł z wizytą lub na preferansa, uzbrajał się w kij sękaty, duży klucz, pierścień żelazny”, zwany pospolicie szpadryną.
W stosunkowo niewielkiej Warszawie i tak było bezpieczniej niż w dużych metropoliach. Paryż na przykład był miastem nad wyraz niebezpiecznym, gdzie działały bandyckie szajki. Było tak w czasach Franciszka Villona (XV wiek), znawcy i piewcy ówczesnego świata złodziejskiego, opisywanego później tak sugestywnie przez Bronisława Geremka. Nie lepiej było na przełomie XVIII i XIX wieku, gdy w świecie tym brylował Eugeniusz Vidocq, najpierw jako błyskotliwy przestępca, a potem bardzo skuteczny flik.
Jeszcze w drugiej połowie XIX wieku w stolicy Francji działały całe szajki bandytów napadających na przechodniów, którzy zapuścili się późną nocą w niebezpieczne rejony. Odbywało się to na ogół w ten sposób, że jeden ze wspólników chwytał upatrzoną ofiarę w uścisk ramienia, a drugi przeszukiwał kieszenie, następnie uduszonego człowieka zrzucano z bulwaru do Sekwany. W złodziejskiej gwarze określano to obrazowo jako charriage à la mécanique – przewiezienie maszyną.
W Londynie natomiast w tym samym czasie bandyci działali w sposób wspomniany przez Magiera: metodą „na garotkę” polegającą na zarzuceniu upatrzonemu przechodniowi stryczka na szyję, uduszeniu go i obdarciu ze wszystkiego. Była to podobno codzienność miasta, póki brytyjski parlament nie uchwalił specjalnej ustawy Garoters Act, na podstawie której sprawców bandyckich napadów karano bardzo surowo, m.in. chłostą przed powieszeniem. Po latach wyrażano przekonanie, że to nie owa ustawa przyczyniła się do zlikwidowania bandytyzmu, ale wzmocnienie bezpieczeństwa na ulicach i wzmożone przeciwdziałanie policji. Akcentowała to mocno „Gazeta Sądowa Warszawska”, gdy na przełomie XX wieku zakwitło w mieście nożownictwo.
RÓŻNI RABUSIE często dokonywali groźnych napadów na chłopów dowożących produkty do miasta. Jeden z procesów na tym tle odbył się w 1876 roku przed Warszawskim Sądem Okręgowym. Szło o rozbój, jakiego dokonało kilku mieszkańców przedmieścia na chłopie, który wiózł do Warszawy beczki pełne śliwek. Tuż po północy, gdy zbliżał się do rogatki czerniakowskiej, został zatrzymany przez paru ludzi, którzy sprawdziwszy zawartość beczek, zażądali, by dał im jedną. Ponieważ chłop bronił się i krzyczał, napastnicy wyciągnęli go na pole, a któryś chwycił za gardło i ogłuszył uderzeniem kija w głowę. Następnie zabrali żądaną beczkę.
Sąd skazał ich za rabunek, co autorowi sprawozdania z procesu w „Gazecie Sądowej Warszawskiej” dało powód do wyrażenia dezaprobaty pod adresem adwokatów, którzy nie bronili tezy, iż była to kradzież. Jest to szczegół znamienny, świadczący o chwiejności praktyki sądowej i trudnościach z kwalifikacją przestępstw przeciwko własności ujętych w kodeksie karnym. Sprawozdanie bowiem wyszło spod pióra profesjonalnego prawnika, a nie przypadkowego reportażysty z „kurierka”.
Wytyczenie granicy między rabunkiem a kradzieżą (zwłaszcza zbrojną, jak to ujmował Kodeks karzący z 1818 roku), zawsze sprawiało wiele trudności, występujących zresztą do dziś. Kłopotliwe było ono może nie tyle dla teorii prawa, która zawsze wynajdowała jakieś pozornie precyzyjne rozgraniczenia, ile dla praktyki sądowej.
Już wkrótce po wprowadzeniu Kodeksu karzącego zwracał na to uwagę sędzia kryminalny, wcześniej adwokat, Damazy Dzierożyński na łamach „Themis Polskiej”, pierwszego naukowego czasopisma prawniczego. Przytaczał jaskrawy przykład, kiedy to kilku wieśniaków popiło sobie z kumą w karczmie, a ponieważ zabrakło im pieniędzy na dalszą libację, jeden z nich ściągnął kobiecie chustę z pleców i dał ją karczmarzowi za wódkę. „Głównym rekwizytum rabunku”, jak pisał autor, było według prawa „przyłożenie ręki” – zakwalifikowano więc jego czyn jako rabunek. Zostali skazani na kilka lat warownego więzienia z wieloma dodatkowymi karami.
Dzierożyński, jako jeden z pierwszych naszych prawników o kryminologicznym podejściu do zjawiska przestępczości, ostrzegał przed taką rozrzutnością karania, wskazując, że w ten sposób przysparza się fachowych zbrodniarzy, którzy w więzieniach uczą się różnych złodziejskich sposobów i stają się następnie groźni dla społeczeństwa.
W dyskusjach prawników pół wieku później przeważał pogląd, że rabunek odróżnia się od zwykłej kradzieży „gwałt na osobie” (Kodeks kar głównych i poprawczych z 1847 roku wyróżniał jeszcze kradzież zbrojną – gdy sprawca miał przy sobie niebezpieczne narzędzie, nawet go nie używając), jak jednak płynne były w praktyce granice tego gwałtu, widać na przykładzie owego chłopa ogłuszonego kijem, gdzie dopatrzeć się można raczej znamion rozboju niż kradzieży.
Niejeden złodziej czy rabuś padał też ofiarą chłopskich wideł. Mieszkańcy podwarszawskich wsi byli bardzo rozsierdzeni wyczynami „pobytowców”, osiedlanych w swoistych koloniach w niektórych miejscowościach. Czasem dochodziło do formalnych bitew. Głośny był przypadek, gdy w 1883 roku nad Wisłą, za Pragą, jedenastu uzbrojonych bandytów napadło na sześciu jadących wieśniaków. Chłopi uszli z życiem tylko dzięki pomocy strażników ziemskich i miejscowej ludności. Dwóch rannych napastników schwytano, reszta zbiegła; wśród napadniętych również było kilku rannych.
Nie był to bynajmniej wypadek odosobniony. W następnym roku „Tygodnik Ilustrowany” odnotował w swej kronice żartobliwie, ale z wyraźną paniką, że „kmotr cichy zebrał bandę andrusów, którzy oskubywali frajerów w okolicy i figlowali, póki nie zrobiono obławy, podczas której schwytano herszta. Są oni – pisano – dalecy od ogłady legendarnych bohaterów brygantyzmu” – i amatorom wilegiatury pozostaje tylko zaopatrywać się w broń.
Ten sam periodyk powrócił do tematu, informując, że Nowa Praga i Szmulowizna są terenem paru napadów rabunkowych dziennie. Wyrażano przy tym opinię, że okolice te są ziemią obiecaną dla przestępców operujących „na grandę”, jak co najmniej od XVIII wieku określano napady rabunkowe (od franc. grendal – „mieszkaniec lasów”; grandziarz, rozbójnik); pod koniec XIX wieku upowszechniło się określenie: „stopa”, „na stopkę”.
Powiedzenia „iść na grandę”, czyli na bandytyzm, używano czasem zamiennie z „iść na duś”. Odmianą tej metody było znane już pod koniec XIX wieku i odżywające wciąż na nowo działanie „na bombę”. Polegało ono na tym, że bandyta szedł za upatrzonym przechodniem i w ustronnym miejscu uderzał go w tył głowy czymś ciężkim, a później obrabowywał nieprzytomnego delikwenta.
Chłopom w drugiej połowie XIX wieku bardzo doskwierali złodzieje koni, w gwarze złodziejskiej zwani „hołociarzami”, od „hołota”, czyli koń. W średniowieczu i później karano za to przestępstwo śmiercią, surowo je także traktował Kodeks karzący z 1818 roku. Natomiast Kodeks kar głównych i poprawczych z 1847 roku znacznie złagodził represje w tym względzie, karząc jak za zwykłą kradzież; przyczyniło się to do niezwykłego rozwoju tej przestępczej profesji. Kradzież koni stała się w drugiej połowie XIX wieku, jak twierdzi ówczesna Encyklopedia powszechna Orgelbranda, „jedną z najcięższych plag trapiących ludność rolniczą”. Koniokradztwo – jak czytamy w tym haśle – zorganizowane jest jako przemysł, posiada swoich naczelników, swoje stacje, drogi, punkty węzłowe, w których dokonywa się wymiany koni kradzionych. Wszystko więc odbywało się, jak teraz, tyle że obecnie kradnie się samochody.
Konie kradziono nie tylko na wsi, w obejściach i na pastwiskach, ale czasem nawet w Warszawie. Konie ginęły w ówczesnych „garażach”, jakimi były stajnie, nagminnie je też kradziono chłopom, często razem z furmankami, gdy zasiedzieli się w szynku. O takiej kradzieży złodzieje mówili między sobą: „oporządzić hołotę razem z kołnierzem i potokiem”, czyli z uprzężą i wozem. Prawdziwi jednak „hołociarze” wyprowadzali konie ze stajni, owinąwszy im kopyta szmatami, podczas snu gospodarzy, oczywiście trując przedtem „skowyra”, czyli psa („skower” – to też jedno z licznych i pogardliwych określeń policjanta). Skradzione konie sprzedawano potem w odległych miejscowościach lub na słynnym z tego targu na Pradze. Często rumaka przedtem pracowicie podmalowywano lub też w inny sposób zmieniano mu wygląd, pozbawiając go „tożsamości”.
Czasem kradziono konie w sposób wręcz bezczelny. Aleksander Świętochowski dziwił się kiedyś nadzwyczajnej zuchwałości „hołociarzy” na łamach „Prawdy”: „Ponieważ chłopi dowożą produkty na targ nocą, więc powracając zmęczeni, drzemią na furach. Złodzieje szosowi pchają wóz, żeby jechał, a inni obrzynają konie. Po operacji wóz staje, chłop słyszy tylko oddalający się tętent”.
Warszawscy złodzieje różnych specjalności, gdy przycisnęła ich bieda, brali się właśnie do tego procederu, choć wiązał się on czasem z ryzykiem utraty życia. Urke Nachalnik w swej złodziejskiej autobiografii wspomina, że raz otarł się o śmierć, gdy wybrał się na gościnne występy właśnie w tym celu na wieś. Tak go to zniechęciło do kradzieży koni, że już potem nigdy nie brał się do „hołociarstwa”. Był to jego pierwszy i ostatni raz.
W listopadzie 1898 roku Sąd Okręgowy w Warszawie rozpatrywał sprawę siedmiu mieszkańców wsi Choszczewa, w tym sołtysa, którzy koniokrada złapanego cztery lata wcześniej dostawili do kancelarii gminnej w takim stanie, że natychmiast wyzionął ducha. Sekcja wykazała, że na skutek pobicia miał połamane żebra oraz mocno nadwerężoną wątrobę i nerki. Parę lat później ten sam sąd zajmował się sprawą chłopów z powiatu Radzymin, którzy zatłukli złodzieja kłonicami. Dwóch skazano na 8, trzech na 3 miesiące wieży, czyli najłagodniejszego więzienia.
Komentując ten proces, sprawozdawca sądowy, znany adwokat Franciszek Nowowiejski, później poseł do Dumy, ówcześnie redaktor „Kuriera Warszawskiego”, napisał w „Gazecie Sądowej Warszawskiej”, że takie samosądy są wynikiem niewiary w urzędową sprawiedliwość i chociaż nie ma ich tak wiele – w każdym razie mniej niż w Stanach Zjednoczonych, gdzie na przykład w 1901 roku odnotowano 135 przypadków linczu – nie powinno się ich jednak tolerować. Przy ściganiu tego typu przestępstw trzeba być jednak wyrozumiałym, dlatego też słusznie złagodzono owym włościanom karę – stwierdził autor sprawozdania.
Przytoczona opinia jednego z bardziej światłych adwokatów warszawskich, wyrażona na dodatek w fachowym periodyku prawniczym, wskazuje, że do takich przypadków opinia publiczna podchodziła dość liberalnie. Straż ziemska, nie tylko zresztą pod Warszawą, unikała styczności z profesjonalnymi złodziejami i rabusiami czy to ze strachu, czy też z innych powodów, tak że chłopi byli właściwie zdani tylko na siebie.
Wobec rozpowszechnienia się kradzieży koni zaostrzono w 1899 roku odpowiedzialność za to przestępstwo, między innymi dlatego, by nie prowokować chłopów do linczu. Nowelizacja była wymierzona przede wszystkim w koniokradów „z profesji”. Chłopi jednak ani myśleli oglądać się na straż ziemską, organizowali nocne straże, dyżury i zaczajali się na złodziei, a ze schwytanymi obchodzili się z dużym okrucieństwem.
GDYBY KTOŚ na podstawie gazet z początku XX wieku usiłował opisać wszystkie napady zbrojne na banki, kantory i kasy pocztowe, jakie wydarzyły się w Warszawie w samych tylko latach 19051907, musiałby napisać opasłą księgę.
Trudno byłoby jednak – na podstawie tychże gazet – ustalić rzecz najważniejszą: które z nich były związane z działalnością rewolucjonistów potrzebujących pieniędzy na wydawanie ulotek, gazetek i w ogóle na prowadzenie agitacji i funkcjonowanie (bojowcy z PPS na przykład dokonywali „ekspropriacji” – wywłaszczenia, tzw. eksów; zdobywali nawet tysiące rubli), a które „robotą” zwykłych bandytów niezwykle aktywnych w tych niespokojnych czasach.
Obrabowanie sklepu z bronią przy ul. Długiej 19 na początku 1905 roku mogło być robotą jednych lub drugich, bo i tym, i tym była ona potrzebna, ale napad na dom L. Morgensterna przy ul. Marszałkowskiej w tymże roku przypisać już można bez wątpienia zwykłym bandytom, bo tylko oni dokonywali podobnych ekscesów.
W następnym roku napadu na kasę Towarzystwa Telefonicznego mogli dokonać jedni lub drudzy, ale już obrabowanie składu wyrobów jubilerskich J. Rosenbluma przy ul. Leszno 24, sklepu Grabowskiego przy Wareckiej, cukierni Lardellego, listonosza i wiele, wiele napadów na sklepy, magazyny towarów i prywatne kasy – o czym z oburzeniem pisali wstrząśnięci dziennikarze – to już były przejawy zwykłego bandytyzmu, który w tych latach zamętu bardzo spowszedniał.
Czasem ktoś został ranny bądź zabity, czasem zginął sam napastnik.
W lutym 1910 roku na przykład woźny fabryczny Gryglas zastrzelił bandytę, który usiłował odebrać mu pieniądze przeznaczone na wypłatę. Dwa lata później Błażej Rakowski, inkasent fabryki wyrobów jedwabnych, też sobie dzielnie poradził z bandytami.
Jeszcze w 1914 roku prasa notowała liczne napady na lombardy, a ich fala rozlała się z dużą intensywnością we wczesnych latach powojennych, gdy w ogóle liczba napadów bandyckich w kraju grubo przekraczała tysiąc rocznie.
„Bandytyzm wzrasta stale z rozmaitych powodów, a mianowicie: skutkiem masowych zwalniań ze służby wojskowej, bezrobocia, trudnych stosunków ekonomicznych, dezercji z wojska, wreszcie całej masy przybyszów obcych, rekrutujących się przeważnie spośród mętów społecznych” – tak rzecz oceniał człowiek najbardziej kompetentny, bo szef głównej komendy policji, Wiktor Hoszowski, w wywiadzie dla „Kuriera Warszawskiego” w pierwszej połowie 1922 roku.
Podał też świeży przykład napadu na podwarszawski dwór: „Po sterroryzowaniu i obrabowaniu obecnych bandyci zmusili właścicieli dworu, aby zasiedli razem z nimi do wieczerzy. I jakkolwiek posterunek policji znajdował się w odległości zaledwie kilku wiorst, nikt ze służby nie dał tam znać o napadzie. Co gorsza, chłopi ukrywają każdego bandytę przed okiem policji, a nawet jeśli jakiegoś dostaniemy w nasze ręce, zła ochrona aresztów, spowodowana oszczędnościami, unicestwia pracę żmudną policji, bandyci bowiem uciekają spod klucza!”.
W przypadku złapania bandyci stawali na ogół przed sądami doraźnymi, które z reguły wymierzały najwyższy wymiar kary. Prasa publikowała wyroki, czasem nawet sprawozdania z procesów. „Wrażenie było niezwykłe, grozą przejmujące” – odnotował reporter sądowy „Rzeczpospolitej”, gdy w połowie października 1920 roku sąd doraźny złożony z wiceprezesa i dwóch sędziów „koronnych”, jak ich wówczas nazywano, ogłosił wyrok bezapelacyjny, podlegający wykonaniu w ciągu 24 godzin, a skazujący po raz pierwszy dwie młode kobiety na karę śmierci za udział w rabunku. „W sali – czytamy dalej – ogólny popłoch; jedna z oskarżonych popada w omdlenie, druga spada z ławy oskarżonych”.
Zdarzenie będące przedmiotem procesu nastąpiło 9 lipca. To wówczas, około godziny siódmej wieczorem, dokonano napadu rabunkowego na mieszkanie Tani Szejchetowej na Nowolipkach. Sprawcy powalili właścicielkę mieszkania na podłogę, związali jej ręce i nogi sznurem, zakneblowali usta i zrabowawszy 125 000 marek, zbiegli. Szybko się okazało, że do napadu podżegała 24-letnia służąca poszkodowanej, zameldowana pod fałszywym nazwiskiem. Pomocnikami jej byli 21-letnia przyjaciółka oraz kochankowie obu dziewczyn, z których jeden – jako dezerter – został osądzony przez sąd wojskowy, a drugi uciekł. Ponieważ obie oskarżone odgrywały rolę przywódczą, prokurator zażądał dla nich najwyższego wymiaru kary. „Czyn ich – mówił – dokonany z prawdziwie męską odwagą, każe zapomnieć o ich miękkiej naturze i kobiecości; sposoby te niczym się nie różniły od roboty i precyzji męskiej”. Naczelnik państwa ułaskawił jednak obydwie skazane.
Bywały napady rabunkowe tak okrutne, że prasa zajmowała się nimi od chwili popełnienia zbrodni aż do osądzenia bandytów i wysłania ich na tamten świat. Taka była „zbrodnia skolimowska”, jak określała ją prasa od pierwszej chwili, gdy na początku lutego 1922 roku nieznani początkowo sprawcy napadli na dom Stanisława Regla, właściciela młyna wodnego w bliskiej odległości od Skolimowa.
Sam Regel wraz z żoną i 13-letnim synem przebywał tego dnia u krewnych w Warszawie. Napad miał miejsce o dziewiątej wieczorem. Przez okno padło kilka kul rewolwerowych, a następnie bandyci wyłamali podwójne okna i wtargnęli do kuchni. Przerażona służąca wpadła do sypialni i ukryła się pod łóżkiem razem z 9-letnim synem Reglów, Henrykiem; jego zresztą później postrzelono i po paru dniach zmarł. Pozostali domownicy, zaskoczeni tak znienacka, nie zdołali się ukryć ani wszcząć alarmu. Bandyci, strzelając na oślep, powalili wszystkich na ziemię, po czym zaczęli się znęcać niemiłosiernie nad rannymi lub konającymi, zadając im razy krzesłami, dubeltówką i grubymi kijami tak zaciekle, że połamali te wszystkie przedmioty na ich ciałach.
Gdy o dziesiątej rano młynarz przyszedł ze stacji, zastał na podłodze siedem ofiar: pięcioro zabitych i dwie osoby ranne. Ranny został korepetytor, student prawa i młodszy syn Regla. Wśród zabitych była 15-letnia córka młynarza, jego 58-letni brat oraz trzech pracowników młyna. Mordercy zrabowali ponad milion marek (jeszcze przed szalejącą inflacją), kilkaset rubli i różne kosztowności, a także zabrali przechowywane w domu trzy rewolwery, dubeltówkę i sztucer.
Wkrótce na miejsce zbrodni zjechali: sędzia śledczy, naczelnik wydziału śledczego i jego zastępca, komendant policji oraz kilkunastu wywiadowców i policjantów.
W wyniku obławy urządzonej w pobliskich miejscowościach zatrzymano trzech podejrzanych mężczyzn, ale jak się potem okazało, nie mieli oni z napadem nic wspólnego.
Śledztwo wykazało, że bandyci byli doskonale poinformowani w stosunkach majątkowych i rodzinnych Reglów. Wymordowali wszystkich domowników, gdyż bali się, że zostaną rozpoznani. Natomiast podczas napadu, którego dokonała ta sama banda dwie godziny wcześniej na willę „Zofiówka” w Skolimowie, domownikom darowano życie i bandyci zamknęli ich w piwnicy. I tu szajka miała dobre rozpoznanie: zrabowano ok. 150 000 marek inżynierowi przybyłemu niedawno z Ameryki, który tu właśnie wynajął pokój. Zabrali też futra, ubrania i kosztowności warte w sumie ponad 400 000 marek.
Śledztwo było prowadzone bardzo intensywnie, ale bez rezultatu. Dopiero w połowie marca „Kurier Warszawski” dostarczył sprzedawcom gazet sensacyjnego tytułu: „Wykrycie zbrodni skolimowskiej!”. Sprawców ustalono dzięki wysokiej nagrodzie: do policji zgłosiła się natychmiast „pewna osoba”, która poinformowała o niejakiej „Zośce”, kochance bandyty, który podarował jej zegarek zrabowany w Skolimowie. „Zośkę” zamknięto w celi z podstawioną aresztantką; gdy ta „wychodziła na wolność”, kochanka bandyty powierzyła jej „gryps” do niego i w ten prosty sposób, znany policji od niepamiętnych czasów, dotarto najpierw do jednego bandyty, a potem do innych. Nie obyło się przy tym bez strzelaniny, rannych po obu stronach i zabitych, na szczęście tylko wśród członków bandy.
Najbardziej „romantycznie” zachowała się „Zośka”: trzy razy wystrzeliła do siebie, ale tylko się poraniła. Następnie sterroryzowała dorożkarza rewolwerem i kazała się zawieźć na posterunek – miała zamiar zastrzelić paru policjantów. Już nawet wycelowała w nich broń, ale padła zemdlona. W agonii odwieziono ją do szpitala…
Finał rozegrał się na początku maja 1923 roku. Wówczas to przed Sądem Okręgowym stanęli czterej bandyci (dwaj bracia Krasnodębscy: 22-letni Tadeusz i 30-letni Franciszek, a także 24-letni giser Józef Lewandowski i 35-letni fryzjer Jan Gnoiński) oskarżeni o przynależność do bandy Walentego Góralskiego, która miała na sumieniu dwa napady w skolimowie. Sam herszt i kilku jego towarzyszy już nie żyli: część zginęła w walce z policją, część zaś została rozstrzelana z mocy wyroków sądów doraźnych. Ci odpowiadali w trybie zwykłym razem z dwiema osobami oskarżonymi o paserstwo i ukrywanie zbrodni.
Oskarżeni przyznawali się do udziału w napadzie, ale wypierali się zabójstwa. Przesłuchano prawie sześćdziesięcioro świadków; w świetle ich zeznań wina przynajmniej trzech z nich była niewątpliwa i 15 maja sąd ogłosił wyrok: Tadeusz Krasnodębski, Józef Lewandowski i Jan Gnoiński zostali skazani na rozstrzelanie; pozostałych oskarżonych uniewinniono.
W połowie lutego następnego roku gazety podały, że prezydent odmówił zamiany wyroku na dożywotnie więzienie, o co prosili skazańcy.
BRAK POTĘPIENIA BANDYTÓW ze strony niektórych środowisk, a także to, że chłopi ukrywali niektórych z nich – o czym mówił w cytowanym tu wcześniej wywiadzie komendant policji Wiktor Hoszowski – najjaskrawiej dał o sobie znać w przypadku bandyty nr i międzywojnia, Wiktora Zielińskiego.
Ów bezwzględny morderca kilku policjantów, którzy go ścigali, zaczął swoją przestępczą karierę jako „lipkarz”, zakradający się w nocy przez lufciki na wysokich piętrach warszawskich kamienic. Obdarzony przez naturę akrobatycznymi wręcz umiejętnościami, odnosił w tej złodziejskiej specjalności ogromne sukcesy jeszcze w czasach carskich.
Wiosną 1926 roku wszedł przez okno na pierwszym piętrze do mieszkania urzędnika ambasady brytyjskiej przy ul. Smolnej. Właściciel lokalu spał twardo i Zieliński bez trudu zabrał z nocnego stolika zegarek, portfel i nabity pistolet. Miał jednak pecha, bo na dole czekał już na niego patrolujący ulice policjant, którego uwagę zwróciły pantofle stojące w bramie; domyślił się, że należą one do jakiegoś „lipkarza”, który „na robotę” poszedł na bosaka, by mu było łatwiej wspinać się po ścianie. Gdy zobaczył zsuwającego się z piętra mężczyznę, oddał strzał ostrzegawczy. Zieliński odpowiedział ogniem ze skradzionego pistoletu, ranił stróża prawa w rękę i przepadł bez śladu. Pozostawione buty nosiły wewnątrz znak firmowy szewca, ten zaś miał zanotowany adres klienta i jego personalia; znajdowały się one też w kartotece policyjnej. Nie odnaleziono go jednak ani w mieszkaniu, ani u kochanki.
Dwa dni później w jednej z podwarszawskich miejscowości policjant usiłował wylegitymować idącego nocą podejrzanego mężczyznę, ów jednak zamiast się zatrzymać, strzelił. Przy zabitym leżały łuski kalibru 6,35; taki sam miał pistolet skradziony w ambasadzie.
Odtąd zaczęło się polowanie na Zielińskiego, który znajdował pomoc i schronienie u licznych złodziei z podmiejskich okolic, skazywanych za czasów carskich „na pobyt”. Pomocy udzielali mu też niektórzy chłopi, którym szczodrze płacił za gościnę. Miał bowiem mnóstwo pieniędzy z napadów na bogatych wieśniaków i handlarzy bydła.
BALLADA O FELKU ZDANKIEWICZU
Felek Zdankiewicz był chłopak morowy.
Przyjechał na urlop sześciotygodniowy – tarara…
Urlop się kończy, czas do wojska wrócić,
Ale Felusiowi żal koleżków rzucić – tarara…
Nie tak koleżków, jak swojej kochanki,
U której przebywał wieczory i ranki – tarara…
Wreszcie go schwytali grudnia trzynastego
I go zawieźli do biura śledczego – tarara…
A z biura śledczego wypuścić nie chcieli,
Felka Zdankiewicza pod kluczyk zamknęli – tarara…
Lecz Feluś nie gapa, już nóż otwiera,
Przebił Czajkowskiego, na Fuchsa naciera – tarara…
Ledwie wyskoczył za bramę ratusza,
Wsiada do dorożki, na Warszawę rusza – tarara…
A w tej dorożce miał czasu troszkie,
Więc kazał się zawieźć aż na Czerniakowskie – tarara…