Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Ewa Michnik, wybitna dyrygent i dyrektor opery Wrocławskiej, w rozmowie z Janem Stanisławem Witkiewiczem opowiada o swoim życiu i drodze artystycznej. Kolejne etapy jej kariery obserwujemy na tle trudnej sytuacji polskich teatrów operowych przełomu XX i XIX wieku. Zakulisowe rozgrywki polityczne, stereotypy zamykające kobiecie drogę do sukcesu dyrygenckiego, problemy finansowe instytucji kulturalnych – to trudności, z którymi musiała zmagać się bohaterka książki. Dzięki sile charakteru i konsekwencji w pracy artystycznej udało jej się pokonać przeciwności i osiągnąć pozycję zawodową niedostępną dotąd dla kobiet w polskim życiu muzycznym. Opowieść o tych uwieńczonych sukcesem zmaganiach to wciągająca lektura nie tylko dla miłośników muzyki operowej.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 135
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Opracowanie graficzne: Andrzej Barecki
Redakcja: Ewa Jastrun
Zdjęcie na obwolucie: Juliusz Multarzyński
Zdjęcia w tekście: archiwum Ewy Michnik (str. 11, 15, 21, 51, 71, 79), Marek Grotowski (str. 119), Juliusz Multarzyński (str. 25, 31, 43, 47, 55, 63, 67, 75, 83, 89, 93, 97, 101, 105, 109, 113, 117, 122), Konrad Karol Pollesch (str. 35), Grzegorz Zięba (str. 39), „L’Osservatore Romano” Photo Service (str. 59)
Wydanie I
Copyright © by Jan Stanisław Witkiewicz, 2003
Copyright © by Wydawnictwo ISKRY, Warszawa 2003
ISBN 978-83-244-0297-7
Wydawnictwo ISKRY
ul. Smolna 11, 00-375 Warszawa
Dział handlowy: tel./faks (0-prefiks-22) 827-33-89
e-mail: [email protected]
www.iskry.com.pl
Skład wersji elektronicznej:
Virtualo Sp. z o.o.
O tej książce, czyli rozmowach z profesor Ewą Michnik, myślałem od paru lat. Jednak dopiero teraz, w przededniu premiery GiocondyAmilcare Ponchiellego na scenie zbudowanej na Odrze, mogłem przystąpić do jej napisania. Ewa Michnik zawsze mnie fascynowała, jako artysta, dyrygent, dyrektor i człowiek. Od kilkunastu lat jeździłem na wszystkie premiery, które z takim zaangażowaniem i niezwykłą precyzją przygotowywała. Szedłem do Opery Krakowskiej, a później do różnych miejsc, w których występowała Opera Wrocławska – spokojny o wynik artystyczny, wiedziałem bowiem, że pod kierownictwem Ewy Michnik wszystko będzie stało na najwyższym poziomie, jaki w naszej sytuacji i warunkach jest możliwy do osiągnięcia. Zdecydowanie wyróżniało to jej pracę spośród pozostałych teatrów operowych w Polsce oraz wśród innych dyrektorów i dyrygentów. Wszakże kredo jej życia to artystyczna uczciwość, czyli dawanie z siebie absolutnie wszystkiego, niegodzenie się na jakiekolwiek kompromisy w sztuce. Wszystko w jej pracy jest podporządkowane artystycznej uczciwości. Nie ma rzeczy „puszczonych”, nie do końca dopracowanych. Do wszystkiego podchodzi z całkowitym zaangażowaniem i poświęceniem.
Fascynuje także to, że właśnie kobieta, Ewa Michnik, dosięgła artystycznych szczytów, co jest ewenementem, zresztą nie tylko w Polsce. Warto sobie uświadomić, że Ewa Michnik jest pierwszą kobietą w naszym kraju, która piastuje – od ponad dwudziestu lat! – stanowisko dyrektora i dyrygenta operowego. Wcześniej Janina Korolewicz-Waydowa, jako pierwsza i dotychczas jedyna kobieta, dwukrotnie – w latach 1917-1919 i 1934-1936 – była „tylko” dyrektorem Teatru Wielkiego w Warszawie. Natomiast pierwszą kobietą dyrygentem w Polsce była Anna Maria Kitschmann. W 1911 roku uzyskała dyplom Akademii Muzycznej w Wiedniu. Wpierw dyrygowała spektaklami operetkowymi w Teatrze Nowości w Warszawie, a następnie została dyrygentem Opery Lwowskiej. Długo to nie trwało, trudno bowiem przychodziło mężczyznom tolerować ten stan rzeczy, więc postarali się, by dyrygent w spódnicy im nie zagrażał. Podobnie wygląda to na świecie. Parę lat temu, po raz pierwszy w długiej historii Staatsoper w Wiedniu, dyrygowała tam – dziś czterdziestoletnia – Australijka, Simone Young. W Stanach Zjednoczonych uznaniem cieszy się Eva Queler, która w 1968 roku założyła Concert Opera Orchestra, aby koncertowo prezentować i nagrywać zapomniane lub mało znane opery. Dyryguje także regularnie w wielu amerykańskich teatrach operowych. I to w zasadzie wszystko, jeśli chodzi o obecność kobiet w teatrze operowym – czy to za pulpitem dyrygenckim, czy w gabinecie dyrektorskim. Oczywiście w jednym i drugim miejscu czasami spotyka się kobiety, ale tak szybko, jak się pojawiają, tak też szybko znikają i słuch o nich ginie. Dlatego fenomen Ewy Michnik – bo tak należy to nazwać – ma wymiar nie tylko krajowy.
Książka o Ewie Michnik jest również zapisem – ze zrozumiałych względów, bo w tym wypadku nie sposób oddzielić artysty od dyrektora, czyli człowieka, dla którego instytucje kultury, a w szczególności teatr operowy, są bardzo bliskie – sytuacji (w najwyższym stopniu patologicznej) naszych teatrów operowych końca XX i początku XXI wieku. Wszystko uległo przewartościowaniu po zmianach politycznych w 1989 roku. Zawaliły się budowle wcześniej dość często sztucznie stawiane i utrzymywane, ale w ich miejsce nawet nie próbuje się postawić czegoś solidnego, co odpowiadałoby dzisiejszej sytuacji, przede wszystkim gospodarczej. Do dziś nikt nie pokusił się o odpowiedź, w jaki sposób mają być na przykład finansowane instytucje kultury w naszej wolnorynkowej rzeczywistości. Nic więc dziwnego, że dyrektorzy po macoszemu traktowanych instytucji borykają się z coraz większymi problemami. I tak jest również w przypadku Ewy Michnik. Ale z tym wiąże się jeszcze inna sprawa: że artystom, od których tak wiele otrzymujemy, potrafimy dziś dać tak mało. Także to było ważnym motywem powstania tej książki.
Jan Stanisław Witkiewicz
– Można bez przesady stwierdzić, że po kilkudziesięciu latach pracy osiągnęła pani w swoim zawodzie nieomal wszystko. Lista nagród, którymi została pani obsypana, jest niezwykle długa, więc wymienię tutaj tylko nagrodę „Złotej Batuty”, otrzymaną podczas Estate Festival 1986 Bussetto-Roncole di Verdi za najlepszy spektakl prezentowany na tym festiwalu -Traviatę Giuseppe Verdiego pod pani dyrekcją, a także „Złotego Orfeusza” w 1992 roku na Warszawskiej Jesieni za wykonanie pod pani dyrekcją Śmierci Don Juana Romana Palestra. We wrześniu 2000 roku z rąk prezydenta Aleksandra Kwaśniewskiego otrzymała pani tytuł profesora sztuki muzycznej, co oznacza, że jest pani jedynym dyrektorem teatru operowego w Polsce z tytułem profesora. Udaje się pani to, o czym inni dyrektorzy nawet marzyć nie mogą, mam na myśli między innymi superprodukcje we wrocławskiej Hali Ludowej, na które przychodzi po kilkadziesiąt tysięcy widzów. Lub też nagrania z zespołem Opery Wrocławskiej – pokaźny dorobek płytowy. Przez krytykę jest pani hołubiona… Czyli osiągnęła pani niezwykle dużo i stąd rodzi się pytanie, ku jakim wyżynom można jeszcze zmierzać i jakie szczyty osiągnąć?
– Przez całe życie stawiam sobie coraz to nowe cele i stąd też osiągnięcie szczytu jest zawsze odległe. Jestem gdzieś tam pośrodku i nigdy nie zdążę zrealizować wszystkiego, o czym marzę. Uważam jednak, że wiele udało mi się osiągnąć, nie tyle z powodu moich zasług, ile sprzyjającego mi losu. Studiując w Akademii Muzycznej, nie przypuszczałam, że w ogóle uda mi się pracować z orkiestrą, że będę miała swoje wymarzone zespoły i że będę mogła realizować partytury, które mnie interesują lub z różnych powodów jest na nie zapotrzebowanie. Literatura operowa jest bardzo obszerna i stąd nawet kilkanaście razy powtórzone życie nie starczyłoby na realizację tych wszystkich wspaniałych dzieł. Dlatego też nie mówię, że coś zdobyłam. Jestem po prostu bardzo szczęśliwa z tego, co mam.
– Nie chodzi o liczbę zrealizowanych tytułów, czy chęć realizacji następnych. Chodzi raczej o pozycję, którą pani dotąd osiągnęła.
– Można mieć na przykład marzenie, aby pracować w Sydney…
– Ale przecież pani nie chciałaby być szefem w Sydney.
– Nie, ale można sobie takie cele stawiać. W tej chwili prowadzę Operę Wrocławską, w której zetknęłam się z grupą bardzo dobrych artystów. Wspólnie możemy tworzyć teatr mający swoje odrębne oblicze i specyfikę wyróżniającą go spośród innych teatrów, z czego bardzo się cieszę. Natomiast mam wątpliwości co do pana twierdzenia, że hołubi mnie krytyka. Jest z tym różnie, ale dotyczy to każdego artysty. Zdania są na ogół podzielone i byłoby dziwne, gdyby wszystkim wszystko się podobało. Jedno wszakże jest dla mnie ważne: abym w swoim artystycznym sumieniu wiedziała, że dzieło, które realizuję, zostało przygotowane najlepiej, jak tylko to możliwe. Ale, jak to bywa w sztuce, efekt końcowy jest zawsze wielką niewiadomą, nawet mimo przekonania, że koncepcja artystyczna jest jak najbardziej słuszna, a wszyscy nad nią rzetelnie pracowali. Niemniej należy dążyć do tego, aby od strony warsztatowej rzecz przygotować jak najuczciwiej.
– Czy dziś, z perspektywy lat pracy zawodowej, nie żałuje pani swojego wyboru? Czy nie ma pani chwil wątpliwości, że być może powinna wytyczyć sobie inną drogę zawodową, w zupełnie innym kierunku?
Z MATKĄ I BRATEM KRZYSZTOFEM
– W innym na pewno nie! Jednak gdybym miała to samo doświadczenie, które mam dzisiaj, to wieloma sprawami inaczej bym pokierowała. Ale byłaby to znowu muzyka i dyrygentura. Przy tym moja praca zawodowa przebiegałaby tak samo jak obecnie, czyli w dwóch kierunkach: pedagogicznym i artystycznym. Wtedy studia teoretyczne i pedagogiczne traktowałam jako zabezpieczenie, nie wiedziałam bowiem, czy będę mogła w ogóle pracować jako dyrygent. Kiedy zaczynałam, niewiele kobiet w naszym kraju było dyrygentami orkiestr filharmonicznych i operowych. Praca pedagogiczna zawsze dawała mi dużo satysfakcji – bardzo lubię pracować z młodzieżą – a poza tym jest to także ciągła kontrola swego warsztatu. Kiedy na przykład pedagog-dyrygent jest zmuszony do sprecyzowania studentowi w sposób bardzo ścisły i dokładny zagadnienia technicznego w partyturze, to doświadczenia zdobyte w pracy artystycznej z orkiestrami są tu niezwykle pomocne. Należę do tych szczęśliwych osób, którym życie ułożyło się tak, że mogą wykonywać pracę, którą kochają. Wtedy pokonywanie nawet największych trudności jest łatwe. Teatr operowy stał się pasją mojego życia i uważam, że dokonałam słusznego wyboru, realizując swoje marzenia.
– Już jako mała dziewczynka marzyła pani o zawodzie artysty?
– Początkowo pod wpływem ojca byłam zafascynowana medycyną. Moją mamę ogromnie kochałam, ale ojciec był dla mnie wielkim autorytetem. W Bochni, gdzie się urodziłam, był powszechnie uważany za bardzo dobrego lekarza. Pochodzę z rodziny, w której wszyscy szli w kierunku medycznym lub prawniczym. Pradziadek, dziadek i ojciec byli lekarzami. Byłam zafascynowana tym zawodem, tym bardziej że nic wówczas nie wiedziałam o licznych porażkach, jakie dotykają lekarzy w walce z wieloma chorobami. Miałam sześć – siedem lat i słyszałam o tym, że ojciec znowu uratował komuś życie. Byłam z niego bardzo dumna i chciałam – tak jak on – pomagać ludziom chorym. Uwielbiałam towarzyszyć ojcu w wyjazdach do pacjentów. Kiedy w nocy słyszałam dzwonek do drzwi, wstawałam, ubierałam się szybko, bo ojciec zabierał mnie ze sobą. Koniecznie chciałam pomóc, więc kiedy pacjentem było dziecko, to ojciec pozwalał mi opowiedzieć jakąś bajkę, bo wówczas będzie mniej bolało. Do dziś pamiętam imię dziewczynki – Stasia – której ojciec operował obciętą w sieczkarni piętę. Byłam przekonana, że zostanę lekarzem. Niemniej muzyka w naszej rodzinie odgrywała ważną rolę. Ojciec pięknie grał na fortepianie, dziadek na skrzypcach, a stryj na wiolonczeli. W soboty i niedziele odbywało się wspólne muzykowanie. Dzieci były posyłane na prywatne lekcje muzyki i języka francuskiego, bo należało to do dobrego wychowania. Mój brat Krzysztof był wybitnie uzdolniony muzycznie, a przy tym bardzo pięknie śpiewał, jednak „padł ofiarą” medycyny. W domu nie było mowy o tym, aby zajmować się muzyką profesjonalnie. Mimo przyjaźni dziadka z wieloma artystami, także z Ludwikiem Solskim, tak naprawdę za szacowną profesję uważano zawód inżyniera, lekarza, prawnika, aptekarza. Natomiast muzykowaniu można oddawać się dla przyjemności, bywać na koncertach czy w teatrze. Od piątego roku życia ojciec zabierał mnie na koncerty symfoniczne do Krakowa. A najprzyjemniejszą zabawą było rozpoznawanie przeze mnie instrumentów, występujących w koncertach nadawanych przez radio, których słuchałam wspólnie z ojcem.
– Duże znaczenie w wyborze pani drogi życiowej miała także Franciszka Platówna…
– „…która przyjeżdżała do nas z Wrocławia. To wielka śpiewaczka, pierwsza powojenna Halka we Wrocławiu. Wcześniej była primadonną Opery Lwowskiej. Nazywaliśmy ją ciocią, choć nie była z nami spokrewniona. Mój dziadek usłyszał ją, kiedy jako kilkunastoletnia dziewczynka śpiewała w kościele w Bochni. Natura obdarzyła ją pięknym głosem, więc dziadek postanowił łożyć na jej wykształcenie. Uczyła się w konserwatorium we Lwowie i tam rozpoczęła karierę śpiewaczki, z sukcesami występując do wybuchu drugiej wojny światowej. Po wojnie zamieszkała z innymi lwowiakami we Wrocławiu. Później zaczęła przyjeżdżać do Bochni, do moich rodziców, i chciała się w jakiś sposób odwdzięczyć za pomoc dziadka. Kiedy więc dowiedziała się, że uczęszczam na lekcje gry na fortepianie, stwierdziła po przesłuchaniu, że nie powinnam tracić czasu na prywatne lekcje, lecz rozpocząć naukę w szkole muzycznej w Krakowie, gdzie dyrektorem był jej przyjaciel, Juliusz Weber. Ojciec nie był tym zachwycony, ale ja chciałam spróbować. Datę przesłuchania wyznaczono na 16 sierpnia 1957 roku. W tym dniu miały się ważyć moje losy – czy mam predyspozycje do tego, by kształcić się w kierunku muzycznym.
– Ta data to również dzień śmierci pani ojca.
– Letnie wakacje były zaplanowane na Mazurach, gdzie ojciec miał jacht. Miałam więc zaraz po przesłuchaniu dojechać do ojca, który już od początku miesiąca tam przebywał z przyjaciółmi i moją siostrą cioteczną, Olą Górską-Szajewską, która też złamała tradycje rodzinne i dziś jest prorektorem w warszawskiej Wyższej Szkole Teatralnej. Na przesłuchanie do Krakowa do wybitnej profesorki fortepianu, Kazimiery Treterowej, pojechała ze mną mama i Platówna. Przesłuchanie wypadło bardzo dobrze i byłam, rzecz jasna, szczęśliwa z tego powodu. Po przyjeździe do Bochni dowiedziałam się, że ojciec nie żyje. Był to dla mnie szok i nie chciałam w to uwierzyć. Wyjechał przecież na wakacje zdrowy, pełen jak zwykle optymizmu i radości życia! Mamusia otrzymała informację, że stan ojca jest ciężki. Nasi znajomi, którzy pojechali z nią natychmiast po ojca na Mazury, dopiero w drodze powiedzieli jej o tej tragedii. Okazało się, że ojciec z przyjaciółmi zbierali grzyby, które ugotowali na kolację. Wśród nich były także trujące. Wiem z relacji mojej siostry ciotecznej, że ojciec miał pełną świadomość tego, co się stało. Była potrzebna natychmiastowa pomoc, ale wyspa, na której rozbili namioty, leżała na uboczu szlaków turystycznych i minęły długie godziny, zanim zostali zauważeni i przewiezieni do szpitala w Piszu. Tam jedynym ratunkiem mogła być transfuzja, ale szpital nie miał dostatecznej ilości krwi zgadzającej się z grupą krwi ojca. Jestem przekonana, że gdybym pojechała z ojcem na wakacje, spotkałby mnie ten sam los, ponieważ uwielbiam grzyby i z pewnością zjadłabym je bez wahania. Śmierć ojca zmieniła wszystko w moim życiu. Moja wiara w możliwości medycyny została zachwiana. Zaczęłam ćwiczyć na fortepianie od kilku do kilkunastu godzin dziennie i starałam się zamknąć wyłącznie w świecie muzyki. Tylko to miało dla mnie sens i znaczenie. Była to ucieczka od trudnej dla mnie rzeczywistości.
W OGRODZIE DOMU RODZINNEGO W BOCHNI
– Jak udało się jedenastoletniej dziewczynce przekonać rodziców, by mimo wytyczonej przez nich drogi pani nauki, czyli w efekcie końcowym medycyny, pozwolili na szkołę muzyczną?
– Ojciec niezbyt poważnie traktował moje zamiary pójścia do szkoły muzycznej, zresztą to wszystko miało rozstrzygnąć dopiero przesłuchanie. Zmarł w dniu, w którym zapadła decyzja co do mojej nauki. Mama zaś sądziła, że po ukończeniu renomowanego liceum w Bochni – do średniej szkoły muzycznej w Krakowie chodziłam równolegle – wybiorę jednak studia medyczne.
– Jaka decyzja zapadła po przesłuchaniu?
– Taka, że rzeczywiście mogę przystąpić do egzaminu do średniej szkoły muzycznej na wydział instrumentalny w klasie fortepianu. Skontaktowałam się z dyrektorem podstawowej szkoły muzycznej w Krakowie i uzgodniłam z nim, w jakich terminach będę zdawała poszczególne przedmioty. W ciągu roku zaliczyłam siedem lat tej szkoły, a następnie po zdaniu egzaminu wstępnego rozpoczęłam naukę w Państwowej Średniej Szkole Muzycznej w Krakowie, oczywiście dojeżdżając z Bochni.
– Skąd u dziewczynki tyle determinacji?
– Wówczas marzyłam o tym, by zostać pianistką. Bardzo chciałam się uczyć w szkole muzycznej i zdany pozytywnie egzamin do klasy fortepianu był początkiem spełniania się tych marzeń. Teraz czekała mnie ciężka praca, ale radość z możliwości realizacji marzeń wyzwalała we mnie ogromną energię i siły. W tym okresie nie opuściłam żadnego koncertu w Filharmonii Krakowskiej, choć po jego zakończeniu trzeba było w nocy wracać pociągiem do Bochni. Często podczas tych koncertów dyrygentem był Jerzy Katlewicz. Wiedziałam, że jego rodzinnym miastem jest Bochnia i że mieszkali tam jego rodzice. Fakt, że nie pochodził z Krakowa lub Warszawy, dodawał mi odwagi w myśleniu, że można osiągnąć w życiu ambitne cele, nawet jeżeli miejscem urodzenia nie jest metropolia. Jednak należy przyznać, że młodzieńcze obawy dotyczące mojej adaptacji w środowisku krakowskim okazały się słuszne. Dopiero w otwartym i bardzo nowoczesnym w myśleniu Wrocławiu czuję się świetnie, jakby to było moje rodzinne miasto, w którym mieszkałam całe życie. Uczestniczenie w próbach i koncertach filharmonicznych, poznawanie literatury muzycznej, studiowanie teorii muzyki u nieżyjącego już znakomitego pedagoga Mariana Wallka-Walewskiego skierowało moją uwagę na najwspanialszy instrument, jakim jest orkiestra. Zaczęłam więc marzyć o dyrygenturze, ale rodzinie jeszcze nic na ten temat nie mówiłam.
– Po śmierci ojca zapewne wszystko w domu uległo zmianie.