Artystyczna uczciwość - Jan Stanisław Witkiewicz - ebook

Artystyczna uczciwość ebook

Jan Stanisław Witkiewicz

0,0

Opis

Ewa Michnik, wybitna dyrygent i dyrektor opery Wrocławskiej, w rozmowie z Janem Stanisławem Witkiewiczem opowiada o swoim życiu i drodze artystycznej. Kolejne etapy jej kariery obserwujemy na tle trudnej sytuacji polskich teatrów operowych przełomu XX i XIX wieku. Zakulisowe rozgrywki polityczne, stereotypy zamykające kobiecie drogę do sukcesu dyrygenckiego, problemy finansowe instytucji kulturalnych – to trudności, z którymi musiała zmagać się bohaterka książki. Dzięki sile charakteru i konsekwencji w pracy artystycznej udało jej się pokonać przeciwności i osiągnąć pozycję zawodową niedostępną dotąd dla kobiet w polskim życiu muzycznym. Opowieść o tych uwieńczonych sukcesem zmaganiach to wciągająca lektura nie tylko dla miłośników muzyki operowej.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 135

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Opra­co­wa­nie ‌gra­ficz­ne: An­drzej Ba­rec­ki

Re­dak­cja: ‌Ewa Ja­strun

Zdję­cie na ob­wo­lu­cie: ‌Ju­liusz ‌Mul­ta­rzyń­ski

Zdję­cia w tek­ście: ar­chi­wum ‌Ewy Mich­nik (str. ‌11, ‌15, 21, 51, ‌71, ‌79), ‌Ma­rek ‌Gro­tow­ski (str. ‌119), ‌Ju­liusz Mul­ta­rzyń­ski (str. 25, ‌31, 43, 47, ‌55, ‌63, 67, 75, 83, ‌89, ‌93, 97, ‌101, ‌105, 109, 113, 117, ‌122), Kon­rad ‌Ka­rol Pol­lesch (str. 35), ‌Grze­gorz Zię­ba (str. ‌39), „L’Osse­rva­to­re ‌Ro­ma­no” ‌Pho­to Se­rvi­ce ‌(str. ‌59)

Wy­da­nie ‌I

Co­py­ri­ght ‌© by ‌Jan Sta­ni­sław ‌Wit­kie­wicz, ‌2003

Co­py­ri­ght © ‌by ‌Wy­daw­nic­two ‌ISKRY, War­sza­wa 2003 ‌

ISBN ‌978-83-244-0297-7

Wy­daw­nic­two ISKRY

ul. Smol­na 11, ‌00-375 War­sza­wa

Dział han­dlo­wy: tel./faks ‌(0-pre­fiks-22) 827-33-89

e-mail: [email protected]

www.iskry.com.pl

Skład ‌wersji elektronicznej:

Virtualo Sp. ‌z o.o.

WSTĘP

O tej książ­ce, czy­li ‌roz­mo­wach ‌z pro­fe­sor Ewą Mich­nik, my­śla­łem ‌od ‌paru lat. Jed­nak do­pie­ro ‌te­raz, ‌w przeded­niu pre­mie­ry Gio­con­dyAmil­ca­re ‌Pon­chiel­le­go na ‌sce­nie zbu­do­wa­nej ‌na ‌Od­rze, mo­głem przy­stą­pić ‌do jej ‌na­pi­sa­nia. ‌Ewa Mich­nik za­wsze mnie ‌fa­scy­no­wa­ła, ‌jako ar­ty­sta, dy­ry­gent, dy­rek­tor ‌i czło­wiek. Od kil­ku­na­stu lat ‌jeź­dzi­łem na wszyst­kie ‌pre­mie­ry, ‌któ­re ‌z ta­kim ‌za­an­ga­żo­wa­niem i nie­zwy­kłą pre­cy­zją przy­go­to­wy­wa­ła. ‌Sze­dłem ‌do ‌Ope­ry Kra­kow­skiej, a póź­niej ‌do róż­nych ‌miejsc, ‌w któ­rych wy­stę­po­wa­ła ‌Ope­ra Wro­cław­ska – ‌spo­koj­ny ‌o wy­nik ‌ar­ty­stycz­ny, wie­dzia­łem ‌bo­wiem, że pod ‌kie­row­nic­twem Ewy ‌Mich­nik wszyst­ko bę­dzie sta­ło na naj­wyż­szym po­zio­mie, jaki w na­szej sy­tu­acji i wa­run­kach jest moż­li­wy do osią­gnię­cia. Zde­cy­do­wa­nie wy­róż­nia­ło to jej pra­cę spo­śród po­zo­sta­łych te­atrów ope­ro­wych w Pol­sce oraz wśród in­nych dy­rek­to­rów i dy­ry­gen­tów. Wszak­że kre­do jej ży­cia to ar­ty­stycz­na uczci­wość, czy­li da­wa­nie z sie­bie ab­so­lut­nie wszyst­kie­go, nie­go­dze­nie się na ja­kie­kol­wiek kom­pro­mi­sy w sztu­ce. Wszyst­ko w jej pra­cy jest pod­po­rząd­ko­wa­ne ar­ty­stycz­nej uczci­wo­ści. Nie ma rze­czy „pusz­czo­nych”, nie do koń­ca do­pra­co­wa­nych. Do wszyst­kie­go pod­cho­dzi z cał­ko­wi­tym za­an­ga­żo­wa­niem i po­świę­ce­niem.

Fa­scy­nu­je tak­że to, że wła­śnie ko­bie­ta, Ewa Mich­nik, do­się­gła ar­ty­stycz­nych szczy­tów, co jest ewe­ne­men­tem, zresz­tą nie tyl­ko w Pol­sce. War­to so­bie uświa­do­mić, że Ewa Mich­nik jest pierw­szą ko­bie­tą w na­szym kra­ju, któ­ra pia­stu­je – od po­nad dwu­dzie­stu lat! – sta­no­wi­sko dy­rek­to­ra i dy­ry­gen­ta ope­ro­we­go. Wcze­śniej Ja­ni­na Ko­ro­le­wicz-Way­do­wa, jako pierw­sza i do­tych­czas je­dy­na ko­bie­ta, dwu­krot­nie – w la­tach 1917-1919 i 1934-1936 – była „tyl­ko” dy­rek­to­rem Te­atru Wiel­kie­go w War­sza­wie. Na­to­miast pierw­szą ko­bie­tą dy­ry­gen­tem w Pol­sce była Anna Ma­ria Kit­sch­mann. W 1911 roku uzy­ska­ła dy­plom Aka­de­mii Mu­zycz­nej w Wied­niu. Wpierw dy­ry­go­wa­ła spek­ta­kla­mi ope­ret­ko­wy­mi w Te­atrze No­wo­ści w War­sza­wie, a na­stęp­nie zo­sta­ła dy­ry­gen­tem Ope­ry Lwow­skiej. Dłu­go to nie trwa­ło, trud­no bo­wiem przy­cho­dzi­ło męż­czy­znom to­le­ro­wać ten stan rze­czy, więc po­sta­ra­li się, by dy­ry­gent w spód­ni­cy im nie za­gra­żał. Po­dob­nie wy­glą­da to na świe­cie. Parę lat temu, po raz pierw­szy w dłu­giej hi­sto­rii Sta­at­so­per w Wied­niu, dy­ry­go­wa­ła tam – dziś czter­dzie­sto­let­nia – Au­stra­lij­ka, Si­mo­ne Young. W Sta­nach Zjed­no­czo­nych uzna­niem cie­szy się Eva Qu­eler, któ­ra w 1968 roku za­ło­ży­ła Con­cert Ope­ra Or­che­stra, aby kon­cer­to­wo pre­zen­to­wać i na­gry­wać za­po­mnia­ne lub mało zna­ne ope­ry. Dy­ry­gu­je tak­że re­gu­lar­nie w wie­lu ame­ry­kań­skich te­atrach ope­ro­wych. I to w za­sa­dzie wszyst­ko, je­śli cho­dzi o obec­ność ko­biet w te­atrze ope­ro­wym – czy to za pul­pi­tem dy­ry­genc­kim, czy w ga­bi­ne­cie dy­rek­tor­skim. Oczy­wi­ście w jed­nym i dru­gim miej­scu cza­sa­mi spo­ty­ka się ko­bie­ty, ale tak szyb­ko, jak się po­ja­wia­ją, tak też szyb­ko zni­ka­ją i słuch o nich gi­nie. Dla­te­go fe­no­men Ewy Mich­nik – bo tak na­le­ży to na­zwać – ma wy­miar nie tyl­ko kra­jo­wy.

Książ­ka o Ewie Mich­nik jest rów­nież za­pi­sem – ze zro­zu­mia­łych wzglę­dów, bo w tym wy­pad­ku nie spo­sób od­dzie­lić ar­ty­sty od dy­rek­to­ra, czy­li czło­wie­ka, dla któ­re­go in­sty­tu­cje kul­tu­ry, a w szcze­gól­no­ści te­atr ope­ro­wy, są bar­dzo bli­skie – sy­tu­acji (w naj­wyż­szym stop­niu pa­to­lo­gicz­nej) na­szych te­atrów ope­ro­wych koń­ca XX i po­cząt­ku XXI wie­ku. Wszyst­ko ule­gło prze­war­to­ścio­wa­niu po zmia­nach po­li­tycz­nych w 1989 roku. Za­wa­li­ły się bu­dow­le wcze­śniej dość czę­sto sztucz­nie sta­wia­ne i utrzy­my­wa­ne, ale w ich miej­sce na­wet nie pró­bu­je się po­sta­wić cze­goś so­lid­ne­go, co od­po­wia­da­ło­by dzi­siej­szej sy­tu­acji, przede wszyst­kim go­spo­dar­czej. Do dziś nikt nie po­ku­sił się o od­po­wiedź, w jaki spo­sób mają być na przy­kład fi­nan­so­wa­ne in­sty­tu­cje kul­tu­ry w na­szej wol­no­ryn­ko­wej rze­czy­wi­sto­ści. Nic więc dziw­ne­go, że dy­rek­to­rzy po ma­co­sze­mu trak­to­wa­nych in­sty­tu­cji bo­ry­ka­ją się z co­raz więk­szy­mi pro­ble­ma­mi. I tak jest rów­nież w przy­pad­ku Ewy Mich­nik. Ale z tym wią­że się jesz­cze inna spra­wa: że ar­ty­stom, od któ­rych tak wie­le otrzy­mu­je­my, po­tra­fi­my dziś dać tak mało. Tak­że to było waż­nym mo­ty­wem po­wsta­nia tej książ­ki.

Jan Sta­ni­sław Wit­kie­wicz

– Moż­na bez prze­sa­dy stwier­dzić, że po kil­ku­dzie­się­ciu la­tach pra­cy osią­gnę­ła pani w swo­im za­wo­dzie nie­omal wszyst­ko. Li­sta na­gród, któ­ry­mi zo­sta­ła pani ob­sy­pa­na, jest nie­zwy­kle dłu­ga, więc wy­mie­nię tu­taj tyl­ko na­gro­dę „Zło­tej Ba­tu­ty”, otrzy­ma­ną pod­czas Es­ta­te Fe­sti­val 1986 Bus­set­to-Ron­co­le di Ver­di za naj­lep­szy spek­takl pre­zen­to­wa­ny na tym fe­sti­wa­lu -Tra­via­tę Giu­sep­pe Ver­die­go pod pani dy­rek­cją, a tak­że „Zło­te­go Or­fe­usza” w 1992 roku na War­szaw­skiej Je­sie­ni za wy­ko­na­nie pod pani dy­rek­cją Śmier­ci Don Ju­ana Ro­ma­na Pa­le­stra. We wrze­śniu 2000 roku z rąk pre­zy­den­ta Alek­san­dra Kwa­śniew­skie­go otrzy­ma­ła pani ty­tuł pro­fe­so­ra sztu­ki mu­zycz­nej, co ozna­cza, że jest pani je­dy­nym dy­rek­to­rem te­atru ope­ro­we­go w Pol­sce z ty­tu­łem pro­fe­so­ra. Uda­je się pani to, o czym inni dy­rek­to­rzy na­wet ma­rzyć nie mogą, mam na my­śli mię­dzy in­ny­mi su­per­pro­duk­cje we wro­cław­skiej Hali Lu­do­wej, na któ­re przy­cho­dzi po kil­ka­dzie­siąt ty­się­cy wi­dzów. Lub też na­gra­nia z ze­spo­łem Ope­ry Wro­cław­skiej – po­kaź­ny do­ro­bek pły­to­wy. Przez kry­ty­kę jest pani ho­łu­bio­na… Czy­li osią­gnę­ła pani nie­zwy­kle dużo i stąd ro­dzi się py­ta­nie, ku ja­kim wy­ży­nom moż­na jesz­cze zmie­rzać i ja­kie szczy­ty osią­gnąć?

– Przez całe ży­cie sta­wiam so­bie co­raz to nowe cele i stąd też osią­gnię­cie szczy­tu jest za­wsze od­le­głe. Je­stem gdzieś tam po­środ­ku i nig­dy nie zdą­żę zre­ali­zo­wać wszyst­kie­go, o czym ma­rzę. Uwa­żam jed­nak, że wie­le uda­ło mi się osią­gnąć, nie tyle z po­wo­du mo­ich za­sług, ile sprzy­ja­ją­ce­go mi losu. Stu­diu­jąc w Aka­de­mii Mu­zycz­nej, nie przy­pusz­cza­łam, że w ogó­le uda mi się pra­co­wać z or­kie­strą, że będę mia­ła swo­je wy­ma­rzo­ne ze­spo­ły i że będę mo­gła re­ali­zo­wać par­ty­tu­ry, któ­re mnie in­te­re­su­ją lub z róż­nych po­wo­dów jest na nie za­po­trze­bo­wa­nie. Li­te­ra­tu­ra ope­ro­wa jest bar­dzo ob­szer­na i stąd na­wet kil­ka­na­ście razy po­wtó­rzo­ne ży­cie nie star­czy­ło­by na re­ali­za­cję tych wszyst­kich wspa­nia­łych dzieł. Dla­te­go też nie mó­wię, że coś zdo­by­łam. Je­stem po pro­stu bar­dzo szczę­śli­wa z tego, co mam.

– Nie cho­dzi o licz­bę zre­ali­zo­wa­nych ty­tu­łów, czy chęć re­ali­za­cji na­stęp­nych. Cho­dzi ra­czej o po­zy­cję, któ­rą pani do­tąd osią­gnę­ła.

– Moż­na mieć na przy­kład ma­rze­nie, aby pra­co­wać w Syd­ney…

– Ale prze­cież pani nie chcia­ła­by być sze­fem w Syd­ney.

– Nie, ale moż­na so­bie ta­kie cele sta­wiać. W tej chwi­li pro­wa­dzę Ope­rę Wro­cław­ską, w któ­rej ze­tknę­łam się z gru­pą bar­dzo do­brych ar­ty­stów. Wspól­nie mo­że­my two­rzyć te­atr ma­ją­cy swo­je od­ręb­ne ob­li­cze i spe­cy­fi­kę wy­róż­nia­ją­cą go spo­śród in­nych te­atrów, z cze­go bar­dzo się cie­szę. Na­to­miast mam wąt­pli­wo­ści co do pana twier­dze­nia, że ho­łu­bi mnie kry­ty­ka. Jest z tym róż­nie, ale do­ty­czy to każ­de­go ar­ty­sty. Zda­nia są na ogół po­dzie­lo­ne i by­ło­by dziw­ne, gdy­by wszyst­kim wszyst­ko się po­do­ba­ło. Jed­no wszak­że jest dla mnie waż­ne: abym w swo­im ar­ty­stycz­nym su­mie­niu wie­dzia­ła, że dzie­ło, któ­re re­ali­zu­ję, zo­sta­ło przy­go­to­wa­ne naj­le­piej, jak tyl­ko to moż­li­we. Ale, jak to bywa w sztu­ce, efekt koń­co­wy jest za­wsze wiel­ką nie­wia­do­mą, na­wet mimo prze­ko­na­nia, że kon­cep­cja ar­ty­stycz­na jest jak naj­bar­dziej słusz­na, a wszy­scy nad nią rze­tel­nie pra­co­wa­li. Nie­mniej na­le­ży dą­żyć do tego, aby od stro­ny warsz­ta­to­wej rzecz przy­go­to­wać jak naj­uczci­wiej.

– Czy dziś, z per­spek­ty­wy lat pra­cy za­wo­do­wej, nie ża­łu­je pani swo­je­go wy­bo­ru? Czy nie ma pani chwil wąt­pli­wo­ści, że być może po­win­na wy­ty­czyć so­bie inną dro­gę za­wo­do­wą, w zu­peł­nie in­nym kie­run­ku?

Z MAT­KĄ I BRA­TEM KRZYSZ­TO­FEM

– W in­nym na pew­no nie! Jed­nak gdy­bym mia­ła to samo do­świad­cze­nie, któ­re mam dzi­siaj, to wie­lo­ma spra­wa­mi in­a­czej bym po­kie­ro­wa­ła. Ale by­ła­by to zno­wu mu­zy­ka i dy­ry­gen­tu­ra. Przy tym moja pra­ca za­wo­do­wa prze­bie­ga­ła­by tak samo jak obec­nie, czy­li w dwóch kie­run­kach: pe­da­go­gicz­nym i ar­ty­stycz­nym. Wte­dy stu­dia teo­re­tycz­ne i pe­da­go­gicz­ne trak­to­wa­łam jako za­bez­pie­cze­nie, nie wie­dzia­łam bo­wiem, czy będę mo­gła w ogó­le pra­co­wać jako dy­ry­gent. Kie­dy za­czy­na­łam, nie­wie­le ko­biet w na­szym kra­ju było dy­ry­gen­ta­mi or­kiestr fil­har­mo­nicz­nych i ope­ro­wych. Pra­ca pe­da­go­gicz­na za­wsze da­wa­ła mi dużo sa­tys­fak­cji – bar­dzo lu­bię pra­co­wać z mło­dzie­żą – a poza tym jest to tak­że cią­gła kon­tro­la swe­go warsz­ta­tu. Kie­dy na przy­kład pe­da­gog-dy­ry­gent jest zmu­szo­ny do spre­cy­zo­wa­nia stu­den­to­wi w spo­sób bar­dzo ści­sły i do­kład­ny za­gad­nie­nia tech­nicz­ne­go w par­ty­tu­rze, to do­świad­cze­nia zdo­by­te w pra­cy ar­ty­stycz­nej z or­kie­stra­mi są tu nie­zwy­kle po­moc­ne. Na­le­żę do tych szczę­śli­wych osób, któ­rym ży­cie uło­ży­ło się tak, że mogą wy­ko­ny­wać pra­cę, któ­rą ko­cha­ją. Wte­dy po­ko­ny­wa­nie na­wet naj­więk­szych trud­no­ści jest ła­twe. Te­atr ope­ro­wy stał się pa­sją mo­je­go ży­cia i uwa­żam, że do­ko­na­łam słusz­ne­go wy­bo­ru, re­ali­zu­jąc swo­je ma­rze­nia.

– Już jako mała dziew­czyn­ka ma­rzy­ła pani o za­wo­dzie ar­ty­sty?

– Po­cząt­ko­wo pod wpły­wem ojca by­łam za­fa­scy­no­wa­na me­dy­cy­ną. Moją mamę ogrom­nie ko­cha­łam, ale oj­ciec był dla mnie wiel­kim au­to­ry­te­tem. W Boch­ni, gdzie się uro­dzi­łam, był po­wszech­nie uwa­ża­ny za bar­dzo do­bre­go le­ka­rza. Po­cho­dzę z ro­dzi­ny, w któ­rej wszy­scy szli w kie­run­ku me­dycz­nym lub praw­ni­czym. Pra­dzia­dek, dzia­dek i oj­ciec byli le­ka­rza­mi. By­łam za­fa­scy­no­wa­na tym za­wo­dem, tym bar­dziej że nic wów­czas nie wie­dzia­łam o licz­nych po­raż­kach, ja­kie do­ty­ka­ją le­ka­rzy w wal­ce z wie­lo­ma cho­ro­ba­mi. Mia­łam sześć – sie­dem lat i sły­sza­łam o tym, że oj­ciec zno­wu ura­to­wał ko­muś ży­cie. By­łam z nie­go bar­dzo dum­na i chcia­łam – tak jak on – po­ma­gać lu­dziom cho­rym. Uwiel­bia­łam to­wa­rzy­szyć ojcu w wy­jaz­dach do pa­cjen­tów. Kie­dy w nocy sły­sza­łam dzwo­nek do drzwi, wsta­wa­łam, ubie­ra­łam się szyb­ko, bo oj­ciec za­bie­rał mnie ze sobą. Ko­niecz­nie chcia­łam po­móc, więc kie­dy pa­cjen­tem było dziec­ko, to oj­ciec po­zwa­lał mi opo­wie­dzieć ja­kąś baj­kę, bo wów­czas bę­dzie mniej bo­la­ło. Do dziś pa­mię­tam imię dziew­czyn­ki – Sta­sia – któ­rej oj­ciec ope­ro­wał ob­cię­tą w siecz­kar­ni pię­tę. By­łam prze­ko­na­na, że zo­sta­nę le­ka­rzem. Nie­mniej mu­zy­ka w na­szej ro­dzi­nie od­gry­wa­ła waż­ną rolę. Oj­ciec pięk­nie grał na for­te­pia­nie, dzia­dek na skrzyp­cach, a stryj na wio­lon­cze­li. W so­bo­ty i nie­dzie­le od­by­wa­ło się wspól­ne mu­zy­ko­wa­nie. Dzie­ci były po­sy­ła­ne na pry­wat­ne lek­cje mu­zy­ki i ję­zy­ka fran­cu­skie­go, bo na­le­ża­ło to do do­bre­go wy­cho­wa­nia. Mój brat Krzysz­tof był wy­bit­nie uzdol­nio­ny mu­zycz­nie, a przy tym bar­dzo pięk­nie śpie­wał, jed­nak „padł ofia­rą” me­dy­cy­ny. W domu nie było mowy o tym, aby zaj­mo­wać się mu­zy­ką pro­fe­sjo­nal­nie. Mimo przy­jaź­ni dziad­ka z wie­lo­ma ar­ty­sta­mi, tak­że z Lu­dwi­kiem Sol­skim, tak na­praw­dę za sza­cow­ną pro­fe­sję uwa­ża­no za­wód in­ży­nie­ra, le­ka­rza, praw­ni­ka, ap­te­ka­rza. Na­to­miast mu­zy­ko­wa­niu moż­na od­da­wać się dla przy­jem­no­ści, by­wać na kon­cer­tach czy w te­atrze. Od pią­te­go roku ży­cia oj­ciec za­bie­rał mnie na kon­cer­ty sym­fo­nicz­ne do Kra­ko­wa. A naj­przy­jem­niej­szą za­ba­wą było roz­po­zna­wa­nie prze­ze mnie in­stru­men­tów, wy­stę­pu­ją­cych w kon­cer­tach nada­wa­nych przez ra­dio, któ­rych słu­cha­łam wspól­nie z oj­cem.

– Duże zna­cze­nie w wy­bo­rze pani dro­gi ży­cio­wej mia­ła tak­że Fran­cisz­ka Pla­tów­na…

– „…któ­ra przy­jeż­dża­ła do nas z Wro­cła­wia. To wiel­ka śpie­wacz­ka, pierw­sza po­wo­jen­na Hal­ka we Wro­cła­wiu. Wcze­śniej była pri­ma­don­ną Ope­ry Lwow­skiej. Na­zy­wa­li­śmy ją cio­cią, choć nie była z nami spo­krew­nio­na. Mój dzia­dek usły­szał ją, kie­dy jako kil­ku­na­sto­let­nia dziew­czyn­ka śpie­wa­ła w ko­ście­le w Boch­ni. Na­tu­ra ob­da­rzy­ła ją pięk­nym gło­sem, więc dzia­dek po­sta­no­wił ło­żyć na jej wy­kształ­ce­nie. Uczy­ła się w kon­ser­wa­to­rium we Lwo­wie i tam roz­po­czę­ła ka­rie­rę śpie­wacz­ki, z suk­ce­sa­mi wy­stę­pu­jąc do wy­bu­chu dru­giej woj­ny świa­to­wej. Po woj­nie za­miesz­ka­ła z in­ny­mi lwo­wia­ka­mi we Wro­cła­wiu. Póź­niej za­czę­ła przy­jeż­dżać do Boch­ni, do mo­ich ro­dzi­ców, i chcia­ła się w ja­kiś spo­sób od­wdzię­czyć za po­moc dziad­ka. Kie­dy więc do­wie­dzia­ła się, że uczęsz­czam na lek­cje gry na for­te­pia­nie, stwier­dzi­ła po prze­słu­cha­niu, że nie po­win­nam tra­cić cza­su na pry­wat­ne lek­cje, lecz roz­po­cząć na­ukę w szko­le mu­zycz­nej w Kra­ko­wie, gdzie dy­rek­to­rem był jej przy­ja­ciel, Ju­liusz We­ber. Oj­ciec nie był tym za­chwy­co­ny, ale ja chcia­łam spró­bo­wać. Datę prze­słu­cha­nia wy­zna­czo­no na 16 sierp­nia 1957 roku. W tym dniu mia­ły się wa­żyć moje losy – czy mam pre­dys­po­zy­cje do tego, by kształ­cić się w kie­run­ku mu­zycz­nym.

– Ta data to rów­nież dzień śmier­ci pani ojca.

– Let­nie wa­ka­cje były za­pla­no­wa­ne na Ma­zu­rach, gdzie oj­ciec miał jacht. Mia­łam więc za­raz po prze­słu­cha­niu do­je­chać do ojca, któ­ry już od po­cząt­ku mie­sią­ca tam prze­by­wał z przy­ja­ciół­mi i moją sio­strą cio­tecz­ną, Olą Gór­ską-Sza­jew­ską, któ­ra też zła­ma­ła tra­dy­cje ro­dzin­ne i dziś jest pro­rek­to­rem w war­szaw­skiej Wyż­szej Szko­le Te­atral­nej. Na prze­słu­cha­nie do Kra­ko­wa do wy­bit­nej pro­fe­sor­ki for­te­pia­nu, Ka­zi­mie­ry Tre­te­ro­wej, po­je­cha­ła ze mną mama i Pla­tów­na. Prze­słu­cha­nie wy­pa­dło bar­dzo do­brze i by­łam, rzecz ja­sna, szczę­śli­wa z tego po­wo­du. Po przy­jeź­dzie do Boch­ni do­wie­dzia­łam się, że oj­ciec nie żyje. Był to dla mnie szok i nie chcia­łam w to uwie­rzyć. Wy­je­chał prze­cież na wa­ka­cje zdro­wy, pe­łen jak zwy­kle opty­mi­zmu i ra­do­ści ży­cia! Ma­mu­sia otrzy­ma­ła in­for­ma­cję, że stan ojca jest cięż­ki. Nasi zna­jo­mi, któ­rzy po­je­cha­li z nią na­tych­miast po ojca na Ma­zu­ry, do­pie­ro w dro­dze po­wie­dzie­li jej o tej tra­ge­dii. Oka­za­ło się, że oj­ciec z przy­ja­ciół­mi zbie­ra­li grzy­by, któ­re ugo­to­wa­li na ko­la­cję. Wśród nich były tak­że tru­ją­ce. Wiem z re­la­cji mo­jej sio­stry cio­tecz­nej, że oj­ciec miał peł­ną świa­do­mość tego, co się sta­ło. Była po­trzeb­na na­tych­mia­sto­wa po­moc, ale wy­spa, na któ­rej roz­bi­li na­mio­ty, le­ża­ła na ubo­czu szla­ków tu­ry­stycz­nych i mi­nę­ły dłu­gie go­dzi­ny, za­nim zo­sta­li za­uwa­że­ni i prze­wie­zie­ni do szpi­ta­la w Pi­szu. Tam je­dy­nym ra­tun­kiem mo­gła być trans­fu­zja, ale szpi­tal nie miał do­sta­tecz­nej ilo­ści krwi zga­dza­ją­cej się z gru­pą krwi ojca. Je­stem prze­ko­na­na, że gdy­bym po­je­cha­ła z oj­cem na wa­ka­cje, spo­tkał­by mnie ten sam los, po­nie­waż uwiel­biam grzy­by i z pew­no­ścią zja­dła­bym je bez wa­ha­nia. Śmierć ojca zmie­ni­ła wszyst­ko w moim ży­ciu. Moja wia­ra w moż­li­wo­ści me­dy­cy­ny zo­sta­ła za­chwia­na. Za­czę­łam ćwi­czyć na for­te­pia­nie od kil­ku do kil­ku­na­stu go­dzin dzien­nie i sta­ra­łam się za­mknąć wy­łącz­nie w świe­cie mu­zy­ki. Tyl­ko to mia­ło dla mnie sens i zna­cze­nie. Była to uciecz­ka od trud­nej dla mnie rze­czy­wi­sto­ści.

W OGRO­DZIE DOMU RO­DZIN­NE­GO W BOCH­NI

– Jak uda­ło się je­de­na­sto­let­niej dziew­czyn­ce prze­ko­nać ro­dzi­ców, by mimo wy­ty­czo­nej przez nich dro­gi pani na­uki, czy­li w efek­cie koń­co­wym me­dy­cy­ny, po­zwo­li­li na szko­łę mu­zycz­ną?

– Oj­ciec nie­zbyt po­waż­nie trak­to­wał moje za­mia­ry pój­ścia do szko­ły mu­zycz­nej, zresz­tą to wszyst­ko mia­ło roz­strzy­gnąć do­pie­ro prze­słu­cha­nie. Zmarł w dniu, w któ­rym za­pa­dła de­cy­zja co do mo­jej na­uki. Mama zaś są­dzi­ła, że po ukoń­cze­niu re­no­mo­wa­ne­go li­ceum w Boch­ni – do śred­niej szko­ły mu­zycz­nej w Kra­ko­wie cho­dzi­łam rów­no­le­gle – wy­bio­rę jed­nak stu­dia me­dycz­ne.

– Jaka de­cy­zja za­pa­dła po prze­słu­cha­niu?

– Taka, że rze­czy­wi­ście mogę przy­stą­pić do eg­za­mi­nu do śred­niej szko­ły mu­zycz­nej na wy­dział in­stru­men­tal­ny w kla­sie for­te­pia­nu. Skon­tak­to­wa­łam się z dy­rek­to­rem pod­sta­wo­wej szko­ły mu­zycz­nej w Kra­ko­wie i uzgod­ni­łam z nim, w ja­kich ter­mi­nach będę zda­wa­ła po­szcze­gól­ne przed­mio­ty. W cią­gu roku za­li­czy­łam sie­dem lat tej szko­ły, a na­stęp­nie po zda­niu eg­za­mi­nu wstęp­ne­go roz­po­czę­łam na­ukę w Pań­stwo­wej Śred­niej Szko­le Mu­zycz­nej w Kra­ko­wie, oczy­wi­ście do­jeż­dża­jąc z Boch­ni.

– Skąd u dziew­czyn­ki tyle de­ter­mi­na­cji?

– Wów­czas ma­rzy­łam o tym, by zo­stać pia­nist­ką. Bar­dzo chcia­łam się uczyć w szko­le mu­zycz­nej i zda­ny po­zy­tyw­nie eg­za­min do kla­sy for­te­pia­nu był po­cząt­kiem speł­nia­nia się tych ma­rzeń. Te­raz cze­ka­ła mnie cięż­ka pra­ca, ale ra­dość z moż­li­wo­ści re­ali­za­cji ma­rzeń wy­zwa­la­ła we mnie ogrom­ną ener­gię i siły. W tym okre­sie nie opu­ści­łam żad­ne­go kon­cer­tu w Fil­har­mo­nii Kra­kow­skiej, choć po jego za­koń­cze­niu trze­ba było w nocy wra­cać po­cią­giem do Boch­ni. Czę­sto pod­czas tych kon­cer­tów dy­ry­gen­tem był Je­rzy Ka­tle­wicz. Wie­dzia­łam, że jego ro­dzin­nym mia­stem jest Boch­nia i że miesz­ka­li tam jego ro­dzi­ce. Fakt, że nie po­cho­dził z Kra­ko­wa lub War­sza­wy, do­da­wał mi od­wa­gi w my­śle­niu, że moż­na osią­gnąć w ży­ciu am­bit­ne cele, na­wet je­że­li miej­scem uro­dze­nia nie jest me­tro­po­lia. Jed­nak na­le­ży przy­znać, że mło­dzień­cze oba­wy do­ty­czą­ce mo­jej ad­ap­ta­cji w śro­do­wi­sku kra­kow­skim oka­za­ły się słusz­ne. Do­pie­ro w otwar­tym i bar­dzo no­wo­cze­snym w my­śle­niu Wro­cła­wiu czu­ję się świet­nie, jak­by to było moje ro­dzin­ne mia­sto, w któ­rym miesz­ka­łam całe ży­cie. Uczest­ni­cze­nie w pró­bach i kon­cer­tach fil­har­mo­nicz­nych, po­zna­wa­nie li­te­ra­tu­ry mu­zycz­nej, stu­dio­wa­nie teo­rii mu­zy­ki u nie­ży­ją­ce­go już zna­ko­mi­te­go pe­da­go­ga Ma­ria­na Wal­l­ka-Wa­lew­skie­go skie­ro­wa­ło moją uwa­gę na naj­wspa­nial­szy in­stru­ment, ja­kim jest or­kie­stra. Za­czę­łam więc ma­rzyć o dy­ry­gen­tu­rze, ale ro­dzi­nie jesz­cze nic na ten te­mat nie mó­wi­łam.

– Po śmier­ci ojca za­pew­ne wszyst­ko w domu ule­gło zmia­nie.