Skąd Litwini wracali - Markuza Biruta - ebook

Skąd Litwini wracali ebook

Markuza Biruta

3,8

Opis

Ostatnio w Polsce dużym zainteresowaniem czytelników, a dzięki temu także wydawców, cieszą się wspomnienia. Takie subiektywne relacje ludzi opowiadających o swoich przeżyciach są źródłami wiedzy, która po krytycznej ich interpretacji składa się na naszą historię. Oto w Polsce ukazuje się źródło niezwykłe. Opowieść Litwina, który był świadkiem i uczestnikiem odradzania się niepodległości Litwy w pierwszej połowie XX wieku. W 1944 roku uciekł przed bolszewikami na zachód, aby po wojnie osiąść w Polsce i tu spędzić kolejne 50 lat swojego życia. Mimo że doskonale znał polski, swoje wspomnienia spisał po Litewsku. Pewną obiektywizacją tego źródła staje się opowieść córki autora, która w 1944 roku miała 8 lat. Biruta Markuza przetłumaczyła pamiętniki ojca, ale uzupełniła je także fragmentami własnych wspomnień. W tej podwójnej perspektywie widzimy więc PRL, ale widziany trochę z boku, z punktu widzenia ludzi, którzy świadomi swych korzeni postanowili tu osiedlić się na stałe.
Niezwykłe losy nietuzinkowych bohaterów składają się na bardzo ciekawą opowieść.

 

 

Tak długo się przyjaźnimy, a tak mało wiedziałam dotąd o przeżyciach Twoich i Twojej rodziny w dramatycznym czasie wojenno-powojennej "wędrówki ludów", o czym piszesz bardzo ciekawie, powściągliwie i bez patosu.

Wacława Myśliwska (z listu do autorki)

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 214

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,8 (19 ocen)
4
10
4
0
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Opra­co­wa­nie gra­ficz­ne: Ja­nusz Ba­rec­ki

Ko­rek­ta: Do­bro­sła­wa Pan­kow­ska

Ilu­stra­cje po­cho­dzą ze zbio­rów ro­dzi­ny Mar­ku­zów

Co­py­ri­ght © by Bi­ru­ta Mar­ku­za-Bia­ło­stoc­ka, War­sza­wa 2013

Co­py­ri­ght © by Wy­daw­nic­two Iskry, War­sza­wa 2013

ISBN 978-83-244-0314-1

Wy­daw­nic­two Iskry Sp. z o.o.

ul. Smol­na 11

00-375 War­sza­wa

tel./faks 22 827-94-15

e-mail:[email protected]

www: iskry.com.pl

Skład wersji elektronicznej:

Virtualo Sp. z o.o.

Moim sio­strzeń­com,Ju­ra­cie i Ol­gier­do­wi

BIRUTA MARKUZAWSTĘP

Przez więk­szą część mego ży­cia miesz­ka­łam z oj­cem, po pro­stu by­li­śmy obok sie­bie. Od wcze­sne­go dzie­ciń­stwa, po­przez pe­re­gry­na­cje wo­jen­ne i po­wo­jen­ne, aż do skoń­cze­nia li­ceum by­li­śmy ra­zem. Przez parę lat miesz­ka­li­śmy w jed­nym po­ko­ju. Ko­le­żan­ki gim­na­zjal­ne za­zdro­ści­ły mi okrop­nie ojca. Każ­da z nich chcia­ła­by mieć ta­kie­go, jak w swo­ich książ­kach opi­sa­li róż­ni pi­sa­rze. Ja tak nie my­śla­łam, po­nie­waż zna­łam cenę tych opi­sy­wa­nych ukła­dów. Praw­da, że od­uczy­ły mnie one ma­łost­ko­wo­ści i „bab­sko­ści”, by­łam ra­czej chło­pię­ca, ko­cha­łam sport, sza­chy, nie mia­łam skłon­no­ści do lcu­po­wa­nia so­bie ciu­chów, ko­sme­ty­ków, czy­li tego wszyst­kie­go, o czym ma­rzą do­ra­sta­ją­ce dziew­czy­ny i praw­dzi­we ko­bie­ty. Oj­ciec przy­zwy­cza­ił mnie do punk­tu­al­no­ści, do­trzy­my­wa­nia da­nych obiet­nic, ra­dze­nia so­bie w trud­nych sy­tu­acjach. Te­raz to wiem i do­ce­niam, ale gdy by­łam na­sto­lat­ką, mia­łam ojcu tę pru­ską szko­łę za złe. Do tego mu­sia­łam ojcu i so­bie go­to­wać (gdy miesz­ka­li­śmy sami), dbać o jego bie­li­znę i skar­pe­ty (za­wsze), utrzy­my­wać w czy­sto­ści kuch­nię, po­kój i ła­zien­kę. Oj­ciec nie był ga­da­tli­wy, ale chęt­nie opo­wia­dał mi, jak to „drze­wiej by­wa­ło” – po­rów­ny­wał swo­je prza­śne dzie­ciń­stwo i mło­dość z obec­ny­mi wa­run­ka­mi ży­cia. Cza­sem na moją proś­bę opo­wia­dał o „lep­szych” przed­wo­jen­nych cza­sach, kie­dy jeź­dził co ty­dzień do Kró­lew­ca, wszedł do ści­słej czo­łów­ki w te­ni­sie, brał udział w re­ga­tach, tań­czył na ba­lach w Kur­hau­sie, gdzie po­znał moją mamę. W prze­ci­wień­stwie do tych prza­śnych, te dru­gie opo­wia­da­nia ojca lu­bi­łam. Nie miał naj­mniej­szych skłon­no­ści do upięk­sza­nia czy kon­fa­bu­lo­wa­nia, o czym się prze­ko­na­łam wie­lo­krot­nie, po­rów­nu­jąc re­la­cje ojca ze świa­dec­twa­mi in­nych osób. Dłu­go mia­łam wąt­pli­wo­ści co do je – go ta­len­tu te­ni­so­we­go. Są­dzi­łam, że po­ziom tego spor­tu był tak ni­ski na Li­twie, że nie­trud­no było zo­stać gwiaz­dą. Lecz pew­ne­go lata wy­je­cha­li­śmy na urlop do Ru­mu­nii. Oj­ciec, na­mó­wio­ny przez oj­czy­ma mo­je­go męża, wziął ze sobą ra­kie­tę i inne ak­ce­so­ria te­ni­so­we, aby po­grać na kor­tach Ma­mai. Już po pierw­szym spo­tka­niu oj­czym męża wy­ra­ził bar­dzo do­brą opi­nię o umie­jęt­no­ściach te­ni­so­wych ojca i za­czął go zu­peł­nie in­a­czej trak­to­wać. Pa­no­wie, obaj po sześć­dzie­siąt­ce, uma­wia­li się co­dzien­nie z Ru­mu­na­mi znacz­nie młod­szy­mi i na­praw­dę do­brze gra­ją­cy­mi. Z roz­ba­wie­niem ob­ser­wo­wa­łam też po­czy­na­nia ojca na par­kie­cie. Do­brze tań­czył i wca­le nie uni­kał no­wych tań­ców. Dwaj star­si pa­no­wie ro­bi­li kon­kie­tę jak się pa­trzy.

Pod ko­niec ży­cia, kil­ka lat przed śmier­cią ojca, za­miesz­ka­li­śmy znów ra­zem. Ode­szła dru­ga żona taty, Bron­ka, więc żeby ja­koś uko­ić jego ból, ku­pi­li­śmy mały dom z ogro­dem, o czym za­wsze ma­rzył. Te ostat­nie czte­ry lata miał ta­kie, ja­kie so­bie kie­dyś za­pla­no­wał. Rano w po­god­ne dni wy­cho­dził od razu do ogro­du, szedł na małe za­ku­py, po­tem czy­tał ga­ze­ty, pi­sał wspo­mnie­nia – co do nich by­łam nie­prze­bła­ga­na i nie po­zwa­la­łam tego za­nie­dby­wać. Po po­łu­dniu spa­ce­ro­wał w po­bli­skich la­skach i chęt­nie gry­wał w bry­dża, je­że­li uda­ło się zor­ga­ni­zo­wać czwór­kę. Od­szedł w przed­dzień pla­no­wa­nej ze mną wy­pra­wy do li­tew­skie­go sa­na­to­rium.

Orien­ta­cja w geo­gra­fii li­tew­skich miej­sco­wo­ści:

Kłaj­pe­da – mia­sto por­to­we nad Mo­rzem Bał­tyc­kim.

Kow­no – od 1920 roku tym­cza­so­wa sto­li­ca Li­twy po za­ję­ciu przez Pol­skę Wil­na.

Ly­gu­mai – mia­stecz­ko le­żą­ce osiem ki­lo­me­trów na wschód od Se­re­ików

Pla­te­liai – miej­sco­wość le­żą­ca nad naj­więk­szym je­zio­rem Li­twy o tej sa­mej na­zwie, w oko­li­cy Kłaj­pe­dy.

Po­łą­ga – mia­stecz­ko ku­rort nad Mo­rzem Bał­tyc­kim, dwa­dzie­ścia ki­lo­me­trów na pół­noc od Kłaj­pe­dy.

Se­re­ikiai – wieś le­żą­ca dwa­dzie­ścia ki­lo­me­trów na pół­noc­ny wschód od Szaw­li.

Sło­wi­ki – mała miej­sco­wość, oko­ło dwu­dzie­stu ki­lo­me­trów od mia­stecz­ka Sza­kiai, w re­jo­nie Jur­bar­kas, le­żą­ce­go nad środ­ko­wym bie­giem Nie­mna.

Szaw­le (Siau­liai) – mia­sto po­wia­to­we gra­ni­czą­ce z po­wia­tem Ak­me­ne.

JÓZEF MARKUZATRUDNY START. EDUKACJA

Pierw­szym źró­dłem mo­jej na­uki była szkół­ka do­mo­wa w domu ro­dzin­nym. Mój oj­ciec, z za­wo­du cie­śla, pod­czas zi­mo­wych mie­się­cy pro­wa­dził zu­peł­nie nie­le­gal­ną szkół­kę ję­zy­ka li­tew­skie­go. Le­gal­ne szko­ły pod­sta­wo­we były do­stęp­ne wła­ści­wie dla każ­de­go, ale były to szko­ły ro­syj­skie, a więc nie­lu­bia­ne, i w mia­rę moż­no­ści, pod ja­kim­kol­wiek pre­tek­stem, dzie­ci nie były tam po­sy­ła­ne.

Sie­dzie­li­śmy wo­kół du­że­go sto­łu w izbie, gdzie pod jed­nym oknem stał warsz­tat sto­lar­ski ojca, przy któ­rym wy­ko­ny­wał róż­ne drob­ne przed­mio­ty drew­nia­ne po­trzeb­ne w go­spo­dar­stwie do­mo­wym: wia­der­ka, ce­brzy­ki, ba­lie, tre­py, łyż­ki itp. Przy dru­gim oknie stał dru­gi dłu­gi stół z ta­blicz­ka­mi do pi­sa­nia, kil­ko­ma książ­ka­mi do na­bo­żeń­stwa w ję­zy­ku li­tew­skim i do­stęp­ny­mi świą­to­bli­wy­mi ga­ze­ta­mi; żad­nych ele­men­ta­rzy w ję­zy­ku li­tew­skim oczy­wi­ście nie było. Wśród grup­ki dzie­ci (6-10 osób) tra­fiał się i już cał­kiem do­ro­sły mło­dzie­niec, któ­ry pra­gnął na­uczyć się li­tew­skie­go przed wy­jaz­dem do Ame­ry­ki, aby unik­nąć obo­wiąz­ko­wej służ­by woj­sko­wej w car­skiej ar­mii trwa­ją­cej wte­dy dwa­dzie­ścia lat. A w Ame­ry­ce trze­ba bę­dzie na­pi­sać list do swo­ich po li­tew­sku, a tak­że umieć coś prze­czy­tać. Uczy­li­śmy się pil­nie w at­mos­fe­rze peł­nej kon­spi­ra­cji, bo­wiem mo­gli nie­ocze­ki­wa­nie przyjść ro­syj­scy żan­dar­mi i za­mknąć wszyst­kich do ciu­py, jak stra­szył oj­ciec. Te­raz wiem, że to było stra­sze­nie na wy­rost, nie­mniej oj­ciec miał­by na pew­no duże kło­po­ty, cho­ciaż w tym cza­sie, jak so­bie przy­po­mi­nam, już znie­sio­no za­kaz dru­ko­wa­nia w ję­zy­ku li­tew­skim, lecz co in­ne­go druk, a co in­ne­go nie­le­gal­na szkół­ka. Na­uka w szko­le ojca trwa­ła dwa zi­mo­we se­zo­ny, w tym cza­sie moż­na było zno­śnie opa­no­wać umie­jęt­ność czy­ta­nia i pi­sa­nia w ję­zy­ku li­tew­skim.

Szko­łę pod­sta­wo­wą li­tew­sko-ro­syj­ską ukoń­czy­łem la­tem 1914 roku. Świa­dec­two ukoń­cze­nia ode­bra­łem w Sło­wi­kach tego dnia, kie­dy prze­pro­wa­dzo­no mo­bi­li­za­cję męż­czyzn do car­skiej ar­mii. Wśród nich był tak­że mój były na­uczy­ciel. Na moją go­rą­cą proś­bę wy­dał mi świa­dec­two w ję­zy­ku ro­syj­skim, któ­re prze­cho­wa­łem do dziś. Po­że­gna­łem się z na­uczy­cie­lem, któ­re­go nig­dy wię­cej nie spo­tka­łem. Szko­ła jest za­wsze pierw­szym eta­pem w ży­ciu mło­de­go czło­wie­ka. Ten etap dla mnie nie był ła­twy ani przy­jem­ny. Co­dzien­nie mu­sia­łem iść pie­cho­tą czte­ry ki­lo­me­try. Pół bie­dy wio­sną czy la­tem, ale zimą, kie­dy był mróz i śnie­ży­ca, dro­ga cią­gnę­ła się w nie­skoń­czo­ność. W pierw­szym roku na­uki prze­ży­łem nie lada szok – w szko­le wy­buchł po­żar. Było to je­sie­nią. Dzie­ci ze­bra­ne już w kla­sie cze­ka­ły na na­uczy­cie­la i po­czą­tek lek­cji, gdy przez drzwi od ko­ry­ta­rza za­czął są­czyć się dym i ktoś z ze­wnątrz krzyk­nął „pali się!”. Ten okrzyk wy­wo­łał pa­ni­kę, wszy­scy za­czę­li chwy­tać książ­ki i kurt­ki, a dym już za­czął nas du­sić. Szczę­śli­wie uda­ło mi się zgar­nąć książ­ki, chwy­cić pal­to i prze­py­cha­jąc się, wy­biec na po­wie­trze. Czym prę­dzej po­bie­głem do domu i za­chły­stu­jąc się i kasz­ląc, zdo­ła­łem opo­wie­dzieć ro­dzi­com, co się sta­ło.

Pierw­sza fo­to­gra­fia dzie­więt­na­sto­let­nie­go Jó­ze­fa Mar­ku­zy, Kow­no

Na­uka zo­sta­ła na ja­kiś czas za­wie­szo­na, a kla­sy prze­nie­sio­ne do in­ne­go bu­dyn­ku. Zmie­nio­no też na­uczy­cie­la. Te­raz uczył nas mło­dy, po­staw­ny męż­czy­zna, do­brze mó­wią­cy po li­tew­sku. Lek­cje były pro­wa­dzo­ne w ję­zy­ku li­tew­skim, a ro­syj­ski wy­kła­da­no co­dzien­nie po dwie go­dzi­ny. Ucznio­wie mu­sie­li wy­kuć bie­gle na pa­mięć imio­na i daty uro­dze­nia ca­łej car­skiej ro­dzi­ny, aby przy od­py­ty­wa­niu nig­dy się nie za­jąk­nąć. W szko­le były też lek­cje re­li­gii. Pro­wa­dził je miej­sco­wy ksiądz pro­boszcz.

Lata szkol­ne prze­le­cia­ły dość szyb­ko, ja­koś zda­łem koń­co­wy eg­za­min, nie­dłu­go po tym za­czę­ła się I woj­na świa­to­wa.

WOJNA

Co zna­czy sło­wo woj­na i czym ona jest w moim ów­cze­snym śro­do­wi­sku, nikt nie wie­dział. W szko­le uczy­li­śmy się wpraw­dzie hi­sto­rii i wie­dzie­li­śmy, że Rzy­mia­nie po­ko­na­li wie­le na­ro­dów i utwo­rzy­li po­tęż­ne im­pe­rium, ale jak to zro­bi­li, jak wo­jo­wa­li i gdzie, nie za­sta­na­wia­li­śmy się. Nie mo­gli­śmy so­bie wy­obra­zić, że mogą być pa­lo­ne domy i całe go­spo­dar­stwa, plo­ny na po­lach i w sto­do­łach. Na sa­mym po­cząt­ku woj­ny nic w na­szym ży­ciu nie ule­gło zmia­nie, cho­ciaż moja oj­co­wi­zna le­ża­ła tuż przy gra­ni­cy – rze­ka Szeszu­pa dzie­li­ła Ro­sję od Nie­miec. Lu­dzie pra­co­wa­li w polu, dzie­ci ba­wi­ły się jak za daw­nych, przed­wo­jen­nych cza­sów.

Jó­zef Mar­ku­za (z le­wej) pod­czas służ­by w ar­mii li­tew­skiej

Pew­ne­go ran­ka przy­biegł za­dy­sza­ny są­siad z wia­do­mo­ścią, że od stro­ny Sło­wi­ków zbli­ża się kon­ni­ca i zmie­rza w na­szą stro­nę. Go­spo­dar­stwo mo­ich ro­dzi­ców le­ża­ło przy dro­dze pro­wa­dzą­cej do mia­sta Sza­kiai. Cała ro­dzi­na wy­le­gła na po­dwó­rze, aby przyj­rzeć się kon­ni­cy. Wie­dzie­li­śmy, że ro­syj­ska straż gra­nicz­na była już wy­co­fa­na i ko­sza­ry, gdzie miesz­ka­li żoł­nie­rze, sta­ły pu­ste. Wkrót­ce nad­je­chał mały kon­ny od­dział, pierw­si żoł­nie­rze nie­miec­cy, któ­rych zo­ba­czy­li­śmy. Byli to pięk­ni męż­czyź­ni na do­rod­nych ko­niach, w nie­wi­dzia­nych do­tąd mun­du­rach, na gło­wach mie­li lśnią­ce, czar­ne heł­my z wie­życz­ka­mi, na ple­cach wi­sia­ły ka­ra­bi­ny, a przy bo­kach, przy­trzy­my­wa­ne rę­ka­mi, ster­cza­ły piki. Wy­glą­da­li bar­dzo do­stoj­nie i uro­czy­ście. Od­dział za­trzy­mał się przy na­szej za­gro­dzie, a je­den z Niem­ców zwró­cił się do nas w nie­zna­nym ję­zy­ku; zda­je się, że o coś py­tał. Po­nie­waż nic nie zro­zu­mie­li­śmy, więc i nic nie od­po­wie­dzie­li­śmy. Z cza­sem, kie­dy woj­na roz­prze­strze­ni­ła się, z nie­któ­rych za­sły­sza­nych słów do­szli­śmy do wnio­sku, że Nie­miec sta­rał się do­ga­dać z nami po pol­sku; na pew­no to nie był nie­miec­ki, bo prze­cież po­szcze­gól­ne sło­wa nie­miec­kie by­śmy ro­zu­mie­li.

To pierw­sze spo­tka­nie z nie­miec­ki­mi żoł­nie­rza­mi wy­pa­dło do­brze, do­szli­śmy do wnio­sku, że nie ma po­wo­du, aby ich się bać. Nie­ste­ty do­pie­ro znacz­nie póź­niej po­zna­li­śmy ich ce­chy do­kład­niej.

Po tym wy­da­rze­niu są­sie­dzi za­czę­li po­li­ty­ko­wać:

– Ru­skie się wy­stra­szy­li, ucie­kli, wię­cej ich nie zo­ba­czy­my, te­raz trze­ba uczyć się nie­miec­kie­go.

– Nie ma co się spie­szyć, są­sie­dzie. Ro­syj­skie im­pe­rium sil­ne, jesz­cze zo­ba­czy­cie, co bę­dzie, na ra­zie to sam po­czą­te­czek.

Istot­nie, był to tyl­ko od­dział zwia­dow­czy, póź­niej wszyst­ki­mi dro­ga­mi po­sy­pa­ły się od­dzia­ły woj­ska i za­głę­bia­ły się w kraj. Ale tym ra­zem Niem­cy nie pa­no­wa­li tu dłu­go, woj­ska ro­syj­skie szyb­ko po­ra­dzi­ły so­bie z wy­pchnię­ciem Niem­ców w kie­run­ku Prus Wschod­nich. Kie­dy już pod­cho­dzi­ły do Kró­lew­ca, woj­ska nie­miec­kie do­wo­dzo­ne przez mar­szał­ka Hin­den­bur­ga prze­ła­ma­ły front i pra­wie cał­ko­wi­cie zdru­zgo­ta­ły siły ro­syj­skie­go fron­tu wschod­nie­go. Wte­dy już dru­gi raz przy­szli Niem­cy i po­zo­sta­li­śmy pod ich oku­pa­cją aż do za­koń­cze­nia woj­ny.

Oku­pant pro­wa­dził wo­bec li­tew­skich wło­ścian po­li­ty­kę ra­bun­ko­wą i wy­nisz­cza­ją­cą. Na­ło­żył obo­wią­zek od­da­wa­nia nie­miec­kiej wła­dzy ogrom­nych da­nin zbo­ża, mię­sa, ma­sła, weł­ny i lnu, prócz tego nie­miec­cy żoł­nie­rze urzą­dza­li so­bie w po­szcze­gól­nych wsiach pry­wat­ne ra­bun­ko­we wy­ciecz­ki. Uzbro­je­ni żoł­nie­rze na wo­zach za­przę­żo­nych w ko­nie za­jeż­dża­li na po­dwó­rze i żą­da­li od­da­nia da­ni­ny. Kie­dy go­spo­darz tłu­ma­czył, że już od­dał co na­le­ży, i po­ka­zy­wał kwi­ty, szli sami re­wi­do­wać spi­żar­nie i schow­ki, za­bie­ra­jąc, co im się po­do­ba­ło.

Raz wi­dzia­łem jed­ną nie­uda­ną pró­bę gra­bie­ży. Fura za­przę­żo­na w dwa ko­nie (je­den z nich był bar­dzo chu­dy i chy­ba cho­ry) sta­nę­ła za na­szym po­lem, a na dru­gim polu, tuż obok, ko­bie­ta bro­no­wa­ła lek­ko, cho­dząc za za­przę­giem. Jej koń był mło­dy i do­brze utrzy­ma­ny. Nie­miec wy­przągł cho­ro­wi­te­go ko­nia i po­szedł z nim na pole ko­bie­ty. Do­my­śli­łem się, jaki był cel tej ro­sza­dy – za­mie­nić chu­de­go na do­brze utrzy­ma­ne­go ko­nia. Ko­bie­ta też się do­my­śli­ła, ale uda­wa­ła, że nie wie, o co Niem­co­wi cho­dzi. Lecz kie­dy ten chciał wy­prząc jej ko­nia – sma­gnę­ła Niem­ca ba­tem po gło­wie, a po­tem wa­li­ła gdzie po­pa­dło. Na­past­nik spiesz­nie się wy­co­fał i ra­zem z chu­dą szka­pą wró­cił do wozu. Sie­dzą­cy na wo­zie żoł­nie­rze gło­śno re­cho­ta­li. Są­dzę, że pod­czas dru­giej woj­ny po­dob­ne zaj­ście nie skoń­czy­ło­by się tak do­brze.

Ży­cie sta­wa­ło się z każ­dym dniem co­raz cięż­sze. Go­spo­dar­stwa ogo­ło­co­no z by­dła, trzo­dy chlew­nej i koni. Nie było jak upra­wiać pól, nie było co siać, bra­ko­wa­ło ziar­na. Mu­szę jed­nak przy­znać, że oku­pa­cyj­na ad­mi­ni­stra­cja dzia­ła­ła spraw­nie. Zor­ga­ni­zo­wa­no szko­łę dla dzie­ci i mło­dzie­ży, oczy­wi­ście nie­miec­ką, a po­nie­waż in­nej nie było, za­czą­łem do niej cho­dzić. W ten spo­sób za­czą­łem swo­ją nie­miec­ką edu­ka­cję. Prócz lek­cji w ję­zy­ku nie­miec­kim uczy­li­śmy się też śpie­wać po nie­miec­ku. Na­szym na­uczy­cie­lem był pa­stor ewan­ge­lic­ki.

Przy­szła pa­mięt­na, naj­cięż­sza dla nas wio­sna 1917 roku. Wie­le lu­dzi nie mia­ło co jeść. Nie było chle­ba, bo nie było go z cze­go piec. Je­że­li ktoś miał jesz­cze garść zbo­ża, mełł ją na żar­nach w domu, po­nie­waż mły­ny były pod nie­miec­kim nad­zo­rem. Chleb wy­pie­ka­no z resz­tek mąki z do­dat­kiem tro­cin, ziem­nia­ków i sie­mie­nia lnia­ne­go. Było to pa­skudz­two! Od ta­kie­go je­dze­nia za­czę­ły się prze­róż­ne cho­ro­by, po­ka­za­ła się krwa­wa dy­zen­te­ria. W tych fa­tal­nych na­stro­jach zbli­żał się ko­niec woj­ny. Po­je­dyn­czo wra­ca­li męż­czyź­ni zmo­bi­li­zo­wa­ni przed laty do car­skiej ar­mii. Przy­nie­śli pierw­sze po­gło­ski o moż­li­wo­ści utwo­rze­nia nie­pod­le­głej Li­twy, lecz nikt nie wie­dział, kto miał­by to zro­bić. Po ci­chu szep­ta­no, że wszech­wład­ny car zo­stał po­zba­wio­ny tro­nu. Ta­kie wia­do­mo­ści prze­ka­zy­wa­no so­bie z ust do ust, żad­na bar­dziej wia­ry­god­na in­for­ma­cja nie do­cie­ra­ła na da­le­ką li­tew­ską wieś.

NIEPODLEGŁOŚĆ

Było lato 1918 roku. Na pło­tach i przed ko­ścio­łem roz­le­pio­no ode­zwy do na­ro­du mniej wię­cej tej tre­ści: „Po­wsta­ło nie­pod­le­głe pań­stwo – Li­twa”. Nie­co mniej­szy­mi li­te­ra­mi za­chę­ca­no mło­dych męż­czyzn, aby jako ochot­ni­cy wstę­po­wa­li do or­ga­ni­zo­wa­ne­go li­tew­skie­go woj­ska. Dzi­wio­no się po­wszech­nie, po­nie­waż nikt nie wie­dział, gdzie jest ta nie­pod­le­gła Li­twa, bo w na­szej gmi­nie cała wła­dza była w rę­kach nie­miec­kich żan­dar­mów. Praw­da, coś się jed­nak zmie­nia­ło. Nasz nie­da­le­ki są­siad, Barsz­taj­tis, mło­dy męż­czy­zna, któ­ry nie­daw­no po­wró­cił z car­skiej ar­mii, już parę razy prze­szedł koło na­sze­go obej­ścia ubra­ny w sza­ry szy­nel, z trój­ko­lo­ro­wą wstę­gą na rę­ka­wie, uzbro­jo­ny w ro­syj­ski ka­ra­bin. Mó­wił, że jest funk­cjo­na­riu­szem po­li­cji w Sło­wi­kach, nikt jed­nak nie wie­dział, jaką peł­nił tam funk­cję.

W na­szej wsi naj­wyż­szą wła­dzą był za­wsze soł­tys. Ale w za­ist­nia­łej sy­tu­acji na­wet on nie wie­dział, kogo słu­chać. Niem­cy nadal czu­li się pa­na­mi sy­tu­acji i nie za­mie­rza­li opu­ścić Li­twy. Dwo­ra­mi po­zba­wio­ny­mi wła­ści­cie­li za­rzą­dza­li wy­zna­cze­ni przez Niem­ców eko­no­mo­wie, pola były ora­ne i ob­sie­wa­ne. Wi­docz­nie za­rząd­cy spo­dzie­wa­li się, że zbio­ry też będą do nich na­le­żeć w myśl przy­sło­wia – kto sie­je, ten zbie­ra. Taka nie­ja­sna sy­tu­acja cią­gnę­ła się do 1919 roku.

Pew­ne­go dnia prze­czy­ta­łem ogło­sze­nie na słu­pie za­wia­da­mia­ją­ce, że ro­dzą­ce się nowe nie­pod­le­głe pań­stwo po­trze­bu­je lu­dzi wy­kształ­co­nych, róż­no­ra­kich spe­cja­li­stów i urzęd­ni­ków. W celu ich przy­go­to­wa­nia or­ga­ni­zo­wa­ne są kur­sy w Kow­nie. Wy­mie­nio­no ta­kie dzie­dzi­ny:

ko­mu­ni­ka­cja – pra­cow­ni­cy pocz­ty i te­le­gra­fu, ko­le­ja­rze;

eko­no­mia – bu­chal­te­rzy, pra­cow­ni­cy biu­ro­wi.

W domu mie­li­śmy po­waż­ną na­ra­dę. Mój star­szy brat, Szy­mon, już uczęsz­czał na kurs na­uczy­cie­li szkół pod­sta­wo­wych, więc po­sta­no­wio­no, że i ja po­wi­nie­nem spró­bo­wać do­stać się na któ­ryś z wy­mie­nio­nych kur­sów w Kow­nie. W ogło­sze­niu była ad­no­ta­cja, że kan­dy­da­ci będą przyj­mo­wa­ni po zda­niu od­po­wied­nich eg­za­mi­nów.

W płó­cien­nym wo­recz­ku po­dróż­nym mia­łem zmia­nę bie­li­zny, bo­che­nek chle­ba, dwa jaj­ka na twar­do, ćwierć po­łcia sło­ni­ny i za­wi­nię­ty w skra­wek ga­ze­ty ka­wa­łek sza­re­go my­dła. Do kie­sze­ni, gdzie mia­łem tro­chę mo­ich pie­nię­dzy za­ro­bio­nych na ko­sze­niu sia­na, tata wło­żył parę bank­no­tów „ost­ma­rek”. Tak wy­glą­dał mój ba­gaż sie­dem­na­sto­lat­ka wy­ru­sza­ją­ce­go na pod­bój Kow­na. Nig­dy nie by­łem w więk­szym mie­ście, nig­dzie poza na­sze mia­stecz­ko gmin­ne nie wy­jeż­dża­łem, by­łem zwy­kłym, ga­po­wa­tym wiej­skim chło­pa­kiem.

Do Kow­na z na­szej wsi moż­na było się do­stać na dwa spo­so­by: ko­le­ją Wy­łko­wysk-Kow­no lub pa­ro­stat­kiem pły­ną­cym Nie­mnem na tra­sie Jur­bar­kas-Kow­no. Oj­ciec za­wiózł mnie fur­man­ką nad rze­kę – wy­sa­dził na przy­sta­ni pa­ro­stat­ku, prze­że­gnał i uści­snął dłoń, pierw­szy raz jak męż­czyź­nie.

Dom ro­dzin­ny we wsi Ju­ska­ka­imis. Jó­zef z ro­dzi­ca­mi i sio­strą Mar­tą, rok 1922

BEZ DOMU

Kow­no było w owym cza­sie nie­wiel­kim, bied­nym mia­stem li­czą­cym oko­ło dwu­dzie­stu ty­się­cy miesz­kań­ców. Chło­pa­ko­wi ta­kie­mu jak ja, któ­ry w ży­ciu nie wi­dział żad­ne­go mia­sta, wy­da­wa­ło się wiel­kie i bu­dzi­ło nie­po­kój po­tę­go­wa­ny fak­tem, że nie mia­łem do­kąd pójść ani gdzie się za­trzy­mać. Mło­dość i wia­ra w sie­bie za­wsze były pod­wa­li­na­mi suk­ce­su.

Wy­sia­dłem z pa­ro­stat­ku wcze­snym po­po­łu­dniem i sze­dłem, roz­glą­da­jąc się, przez plac Ra­tu­szo­wy. Do­sze­dłem do ka­te­dry, na pra­wo bie­gła uli­ca Wi­leń­ska, pro­sto – uli­ca Va­la­nčiu­sa. Sam nie wiem dla­cze­go wy­bra­łem uli­cę na wprost, może to był tzw. szó­sty zmysł, któ­ry bar­dzo mi po­mógł w sta­wia­niu pierw­szych kro­ków w Kow­nie.

Jesz­cze przed wy­bu­chem woj­ny przy­je­chał do nas mój wuj Jusz­kaj­tis, brat mat­ki. Miesz­kał wte­dy w Kow­nie i imał się wszel­kich za­wo­dów i za­jęć. Był in­tro­li­ga­to­rem, kon­duk­to­rem ko­le­jo­wym, lo­ka­jem u bi­sku­pa. Jego ad­res cią­gle się zmie­niał, więc go nig­dy ni­ko­mu nie po­da­wał. Sła­bo go pa­mię­ta­łem, jak przez mgłę, ale te­raz bar­dzo się zdzi­wi­łem, gdy zo­ba­czy­łem wuja sto­ją­ce­go w uchy­lo­nych drzwiach ma­łe­go warsz­ta­tu szew­skie­go. Pod­sze­dłem, po­wie­dzia­łem, kim je­stem i skąd przy­by­wam, wuj też był bar­dzo zdzi­wio­ny, za­czął wy­py­ty­wać o mat­kę i in­nych krew­nych. Oczy­wi­ście za­pro­sił mnie na noc­leg i za­pro­po­no­wał, że­bym za­miesz­kał u nie­go, póki cze­goś lep­sze­go nie znaj­dę.

Wuj był nie­by­wa­łym dzi­wa­kiem. Całe ży­cie miesz­kał sam, nig­dy się nie oże­nił, z krew­ny­mi nie utrzy­my­wał żad­nych kon­tak­tów. Był nie­zwy­kle po­boż­ny co­dzien­nie cho­dził do ko­ścio­ła, dużo się mo­dlił po pol­sku, cho­ciaż nie znał pol­skie­go ję­zy­ka. Żył bar­dzo skrom­nie, moż­na po­wie­dzieć asce­tycz­nie, choć był dość za­moż­ny. Dużo da­wał na ko­ściół, wspo­ma­gał bied­nych i że­bra­ków. Warsz­ta­cik szew­ski na­był tyl­ko po to, aby dać pra­cę mło­de­mu Po­la­ko­wi, któ­ry po wy­ucze­niu za­wo­du szew­skie­go nie mógł zna­leźć pra­cy. Wuj był wła­ści­cie­lem warsz­ta­tu, a Po­lak pro­wa­dził dzia­łal­ność usłu­go­wą i był kie­row­ni­kiem skle­pi­ku z bu­ta­mi. Obaj co­dzien­nie cho­dzi­li do ko­ścio­ła, naj­czę­ściej na ran­ne na­bo­żeń­stwo, a je­śli z ja­kich­kol­wiek po­wo­dów było to nie­moż­li­we, szli wie­czo­rem lub mo­dli­li się w domu. W tym cza­sie wuj pra­co­wał jako kon­duk­tor na ko­lei i jeź­dził na tra­sie Kow­no-Ryga. Cza­sem nie wra­cał do domu przez kil­ka dni.

Od­kąd zna­la­złem tani po­kój i za­miesz­ka­łem w pew­nej od­le­gło­ści od miesz­ka­nia wuja, od­wie­dza­łem go dość rzad­ko. Gdy przy­sze­dłem pew­ne­go dnia, nie za­sta­łem go w domu. Warsz­tat szew­ski też był za­mknię­ty. Od są­sia­dów do­wie­dzia­łem się, że kie­dy wuj wy­je­chał na parę dni do pra­cy, mło­dy szewc zli­kwi­do­wał warsz­tat i skle­pik, buty, przy­bo­ry i ma­te­ria­ły sprze­dał, pie­nią­dze ze sprze­da­ży przy­własz­czył so­bie i wy­je­chał do Wil­na.

Wil­no i zie­mie wi­leń­skie w tych la­tach były jak­by zie­mią ni­czy­ją. Naj­pierw pod wła­dzą bol­sze­wi­ków, póź­niej na krót­ko Li­twi­nów, wresz­cie, po zła­ma­niu wa­run­ków umo­wy dwu­stron­nej, w 1920 roku ge­ne­rał Że­li­gow­ski przy­łą­czył je do Pol­ski. Na tych te­re­nach były do­bre wa­run­ki do znik­nię­cia i ukry­wa­nia się prze­stęp­ców.

Pierw­szy mój za­wód i pra­ca były dzie­łem przy­pad­ku. Prze­glą­da­jąc ga­ze­ty, zna­la­złem ogło­sze­nie o na­bo­rze na kurs łącz­no­ści – ob­słu­ga pocz­ty, te­le­fo­nów i te­le­gra­fu. Po­da­ny był ter­min i miej­sce, gdzie kan­dy­da­ci mają się zgło­sić na wstęp­ne eg­za­mi­ny. Ko­mi­sja eg­za­mi­na­cyj­na nie chcia­ła po­zwo­lić mi zda­wać, po­nie­waż nie ukoń­czy­łem osiem­na­stu lat. Do­pie­ro ostat­nie­go dnia, gdy oka­za­ło się, że nie ma wie­lu kan­dy­da­tów, po­zwo­lo­no mi przy­stą­pić do eg­za­mi­nu, któ­ry zda­łem do­brze i zo­sta­łem przy­ję­ty na kurs. Po po­myśl­nie zda­nym eg­za­mi­nie koń­co­wym mu­sia­łem od­być prak­ty­kę, po niej już mo­głem się uwa­żać za urzęd­ni­ka łącz­no­ści.

Prak­ty­ka wy­glą­da­ła tak jak nor­mal­na pra­ca. Nie mia­łem tyl­ko usta­lo­ne­go wy­na­gro­dze­nia, a czas pra­cy był nie­nor­mo­wa­ny. Prak­ty­kę od­by­wa­łem w Kow­nie na sta­cji te­le­gra­fu i te­le­fo­nów, byli tam za­trud­nie­ni męż­czyź­ni róż­nych na­ro­do­wo­ści: Ro­sja­nie, Niem­cy, Li­twi­ni i Po­la­cy. Ci Niem­cy byli przed­tem żoł­nie­rza­mi w woj­sko­wej służ­bie łącz­no­ści, Ro­sja­nie to przed­wo­jen­ni pra­cow­ni­cy tej bran­ży. Mimo zło­żo­ne­go skła­du per­so­nal­ne­go kon­tak­ty mię­dzy nami były do­bre, ko­le­żeń­skie. Do­pie­ro póź­niej, kie­dy do pra­cy przy­szło wię­cej mło­dych Li­twi­nów, sto­sun­ki za­czę­ły się psuć. Cho­ciaż od daw­na obo­wią­zy­wał ję­zyk li­tew­ski jako urzę­do­wy, nie prze­strze­ga­no tej za­sa­dy re­stryk­cyj­nie. Wszy­scy pra­cu­ją­cy mó­wi­li do­brze po ro­syj­sku i chęt­nie uży­wa­li tego ję­zy­ka. Przy­szedł jed­nak czas, kie­dy sta­now­czo za­czę­to żą­dać, aby każ­dy urzęd­nik mó­wił po li­tew­sku. Sto­sun­ki w pra­cy ze­psu­ły się. Ro­sja­nie i Niem­cy byli znacz­nie star­si od Li­twi­nów, ję­zyk li­tew­ski przy­cho­dził im z tru­dem, więc po ja­kimś cza­sie ode­szli.

Kie­dy uczęsz­cza­łem na kurs, a tak­że w cza­sie prak­ty­ki, mu­sia­łem gdzieś miesz­kać i coś jeść. Pie­nię­dzy mia­łem bar­dzo mało, zni­kąd żad­nej po­mo­cy, wa­run­ki ży­cia były cięż­kie. Pod­czas kur­su miesz­ka­li­śmy po dwóch lub na­wet czte­rech w po­ko­ju, aby było ta­niej, cza­sem któ­ryś z nas do­sta­wał z domu prze­sył­kę z je­dze­niem, dzie­li­li­śmy się wszy­scy, ale to były spo­ra­dycz­ne zda­rze­nia. Szu­ka­li­śmy moż­li­wo­ści za­rob­ku, naj­czę­ściej i naj­ła­twiej moż­na było na­jąć się do pi­ło­wa­nia i rą­ba­nia drew­na, po­nie­waż wszyst­kie miesz­ka­nia były opa­la­ne drew­nem. Na­stęp­na moż­li­wość za­rob­ku była przy wy­ła­dun­ku i za­ła­dun­ku wszel­kich to­wa­rów na dwor­cach. Ja­kiś czas miesz­ka­li­śmy w po­bli­żu ko­szar. Po wyj­ściu Niem­ców ko­sza­ry zaj­mo­wa­li li­tew­scy ochot­ni­cy. Czę­sto do­sta­wa­li­śmy od nich ko­cio­łek zupy, o ile coś zo­sta­ło z po­sił­ku żoł­nie­rzy.

Jed­nak nie sa­mym chle­bem czło­wiek żyje. By­li­śmy mło­dzi i szu­ka­li­śmy też roz­ry­wek. W miej­skim par­ku przy alei Wol­no­ści był te­atr, co praw­da nie­czyn­ny, ale w du­żej al­ta­nie, przy­le­ga­ją­cej do bu­dyn­ku te­atru, da­wa­ła kon­cer­ty or­kie­stra dęta. Za wej­ście do par­ku trze­ba było pła­cić. Zna­leź­li­śmy wyj­ście: w ciem­nym rogu na uli­cy Kiej­stu­ta moż­na było prze­sko­czyć płot, okrą­żyć bu­dy­nek te­atru i do­stać się do par­ku, gdzie gra­ła or­kie­stra. Ścież­ka­mi spa­ce­ro­wa­li lu­dzie, moż­na było po­sie­dzieć na ław­ce, po­ga­pić się na spa­ce­ru­ją­cych i na co ład­niej­sze dziew­czy­ny. Kina już wte­dy dzia­ła­ły, lecz dla nas były za dro­gie.

Z cza­sem po­wstał i te­atr, od­by­wa­ły się w nim spek­ta­kle „la­ta­ją­ce­go te­atru Wajcz­ku­sa” – jak sama na­zwa wska­zu­je, nie był to te­atr sta­ły. Do­pie­ro za­czy­na­ło się mó­wić o praw­dzi­wym te­atrze i ope­rze, w któ­rej miał wy­stę­po­wać świa­to­wej sła­wy te­nor Ki­pras Pe­trau­skas. Bar­dzo po­wo­li ro­dzi­ło się kul­tu­ral­ne ży­cie Li­twy.

Po­li­ty­ka dla mnie wte­dy nie ist­nia­ła. Mia­łem swo­je kło­po­ty zwią­za­ne głów­nie z bra­kiem pie­nię­dzy, my­śla­łem przede wszyst­kim, jak je za­ro­bić. Jed­nak nie­spo­dzie­wa­nie po­li­ty­ka sama przy­szła do mnie, i to w cza­sie go­dzin mo­jej pra­cy.

Li­twa do­cze­ka­ła się wresz­cie, po raz pierw­szy, uzna­nia de fac­to ze stro­ny in­nych państw, nie­co póź­niej na­stą­pi­ło też i uzna­nie de jure. Cie­szy­łem się wraz z ko­le­ga­mi z tych de­cy­zji mię­dzy­na­ro­do­wej dy­plo­ma­cji, nie bar­dzo ro­zu­mie­jąc ich zna­cze­nia. Przy­go­to­wa­nia do pierw­szych wy­bo­rów do sej­mu szły peł­ną parą, wi­docz­na była ak­tyw­ność róż­nych par­tii po­li­tycz­nych. Mi­ni­ster­stwo Spraw Za­gra­nicz­nych mia­ło ręce peł­ne ro­bo­ty, o czym mo­głem się prze­ko­nać wie­lo­krot­nie na wła­sne oczy. Czę­sto wi­dzia­łem dy­plo­ma­tów w Urzę­dzie Te­le­gra­fu, gdyż w owym cza­sie te­le­fon nie był wia­ry­god­nym środ­kiem łącz­no­ści, szcze­gól­nie z kra­ja­mi, w któ­rych już dzia­ła­ły na­sze przed­sta­wi­ciel­stwa. W pil­nych, nie­zno­szą­cych zwło­ki spra­wach uży­wa­no apa­ra­tu Juzo, któ­ry od razu dru­ko­wał na pa­sku pa­pie­ru sło­wa czcion­ką ła­ciń­ską. Do prze­ka­zy­wa­nia dy­plo­ma­tycz­nych zle­ceń wy­zna­cza­no do­świad­czo­nych pra­cow­ni­ków umie­jęt­nie ope­ru­ją­cych tym apa­ra­tem. Z Mi­ni­ster­stwa Spraw Za­gra­nicz­nych przy­cho­dził naj­czę­ściej pan A. Ba­lu­tis, cza­sem by­wał sam mi­ni­ster pan J. Pu­rec­kis. Pro­wa­dzi­li za po­mo­cą Juzo roz­mo­wy z przed­sta­wi­cie­la­mi w Mo­skwie, Ber­li­nie i w in­nych kra­jach. Z cza­sem i ja na­uczy­łem się bie­gle pra­co­wać na tym apa­ra­cie i wie­le razy wy­sy­ła­łem ko­re­spon­den­cję dy­plo­ma­tycz­ną. Pra­cow­ni­cy te­le­gra­fu skła­da­li zo­bo­wią­za­nie, przy­się­gę za­cho­wa­nia w ab­so­lut­nej ta­jem­ni­cy wszyst­kie­go, cze­go do­wie­dzie­li się pod­czas pra­cy.

Jó­zef z ku­zy­nem Pio­trem gra­ją w kro­kie­ta przed cha­tą Mar­ku­zów w Ju­ska­ka­imis

W 1920 roku Li­twa już mia­ła pew­ną, choć nie­wiel­ką, siłę woj­sko­wą, jej pod­sta­wę sta­no­wi­li ochot­ni­cy.

Obro­na mło­de­go pań­stwa była trud­na. Ata­ko­wa­li je z róż­nych stron: Po­la­cy, ro­syj­scy bol­sze­wi­cy, woj­ska Ber­mon­ta i Koł­cza­ka. Ga­ze­ty peł­ne były spra­woz­dań o za­cię­tych wal­kach na fron­tach i jed­no­cze­śnie o za­bie­gach in­nych państw, aby jak naj­ry­chlej te wal­ki za­koń­czyć. Sze­ro­ko roz­pi­sy­wa­no się o li­nii de­mar­ka­cyj­nej z Pol­ską, wresz­cie w paź­dzier­ni­ku po­da­no wia­do­mość o uda­nych roz­mo­wach z Po­la­ka­mi, co w efek­cie do­pro­wa­dzi­ło do pod­pi­sa­nia w Su­wał­kach w dniu 4 paź­dzier­ni­ka 1920 roku umo­wy dwu­stron­nej o po­ko­ju. Ta wia­do­mość wy­wo­ła­ła spon­ta­nicz­ną ra­dość na Li­twie. W umo­wie przy­zna­no Li­twie Wil­no i zie­mię wi­leń­ską, a osta­tecz­ną gra­ni­cę mię­dzy Pol­ską a Li­twą mia­no wy­ty­czyć póź­niej. Nie­dłu­go trwa­ła ra­dość Li­twy. Pol­ska po­li­ty­ka mia­ła oka­zać się już wkrót­ce po­kręt­na w ca­łej roz­cią­gło­ści. 9 paź­dzier­ni­ka ge­ne­rał Lu­cjan Że­li­gow­ski na­je­chał na Li­twę, nie na­po­ty­ka­jąc żad­ne­go opo­ru, gdyż nikt po za­war­ciu umo­wy po­ko­jo­wej nie spo­dzie­wał się ata­ku. Ofi­cjal­nie po­da­no do wia­do­mo­ści, że ge­ne­rał zbun­to­wał się wo­bec swo­ich władz i z gru­pą pod­le­głych mu od­dzia­łów sa­mo­wol­nie za­jął Wil­no i oko­licz­ne zie­mie. Po­wszech­nie wia­do­mo było, że uczy­nił to na po­le­ce­nie Pił­sud­skie­go. Od tego cza­su na Li­twie uwa­ża­no Pol­skę za wro­ga nu­mer je­den. Po­wszech­ny stał się po­gląd, że ani z rzą­dem pol­skim, ani z oby­wa­te­la­mi nie spo­sób się uma­wiać czy mieć ja­kie­kol­wiek związ­ki, po­nie­waż są krę­ta­cza­mi i kłam­ca­mi. To roz­go­ry­cze­nie prze­ro­dzi­ło się w an­ty­pol­ską pro­pa­gan­dę upra­wia­ną we wszyst­kich szko­łach już od naj­młod­szych klas.

Pocz­tow­cy li­tew­scy w Kłaj­pe­dzie, 1934. Jó­zef po­środ­ku w pierw­szym rzę­dzie

Parę słów o ge­ne­ra­le Lu­cja­nie Że­li­gow­skim, któ­ry był głów­nym spraw­cą kon­flik­tu pol­sko-li­tew­skie­go. Nie wiem, czy znał on sta­re li­tew­skie przy­sło­wie: „Nie pluj do wody, bo bę­dziesz ją pił”. W 1939 roku, kie­dy Pol­ska zna­la­zła się w klesz­czach mię­dzy Ro­sją a Niem­ca­mi, żoł­nie­rze roz­bi­tych pol­skich ar­mii szu­ka­li dro­gi ra­tun­ku przez Wil­no na Li­twę, gdzie byli in­ter­no­wa­ni. Zna­lazł się wśród nich tak­że ge­ne­rał Że­li­gow­ski. Cze­go mógł się spo­dzie­wać po Li­twi­nach, któ­rym za­brał sto­li­cę, po­ni­żył i wy­rzu­cił z do­mów? Wie­rzę, że był nie­zmier­nie za­sko­czo­ny za­cho­wa­niem Li­twi­nów, któ­rzy przy­ję­li go z ho­no­ra­mi, trak­tu­jąc jak go­ścia, któ­re­go spo­tka­ło nie­szczę­ście. Wła­dze li­tew­skie, nie ba­cząc na mię­dzy­na­ro­do­we usta­le­nia, nie in­ter­no­wa­ły ge­ne­ra­ła, ale stwo­rzy­ły mu moż­li­wość uciecz­ki do Szwe­cji. Sły­sza­łem przez szwedz­kie ra­dio wy­wiad z ge­ne­ra­łem, w któ­rym mó­wił, że był bar­dzo za­dzi­wio­ny do­brym przy­ję­ciem przez Li­twi­nów.

W grud­niu 1919 roku zo­sta­łem przy­ję­ty jako urzęd­nik – kan­dy­dat do pra­cy na po­czcie – w Kow­nie z upo­sa­że­niem 500 zło­tych mie­sięcz­nie. Po­bo­ry w go­tów­ce były ra­czej fik­cją. Urzę­dy pań­stwo­we otrzy­my­wa­ły od skar­bu pań­stwa mało pie­nię­dzy i bar­dzo nie­re­gu­lar­nie. Za­trud­nie­ni w urzę­dach rzad­ko do­sta­wa­li ca­łość wy­pła­ty w go­tów­ce, na ogół sta­no­wi­ły one małą jej część, resz­tę po­bo­rów wy­pła­ca­no w na­tu­rze, była to: sło­ni­na, bo­czek, kon­ser­wy, skon­den­so­wa­ne mle­ko, bie­li­zna, ubra­nia. Pro­duk­ty te przy­sy­ła­no jako po­moc ze Sta­nów Zjed­no­czo­nych. Z tych dóbr moż­na było wy­brać ja­kieś we­dług uzna­nia, po czym na­stę­po­wa­ło osza­co­wa­nie war­to­ści wy­bra­nych rze­czy i resz­tę – do wy­so­ko­ści pen­sji – wy­pła­ca­no go­tów­ką. By­wa­ło jed­nak, że in­sty­tu­cja nie mia­ła na wy­pła­tę ani go­tów­ki, ani „na­tu­ry”, wów­czas po­ja­wiał się kie­row­nik i jak win­ny za­ist­nia­łej sy­tu­acji go­rą­co prze­pra­szał za zwło­kę, pro­sił o cier­pli­wość do cza­su, kie­dy bę­dzie mógł wy­pła­cić na­leż­ność. Ani star­si spe­cja­li­ści, ani młod­si do­pie­ro uczą­cy się za­wo­du nie na­rze­ka­li na nie­re­gu­lar­ne wy­pła­ty, wszy­scy ro­zu­mie­li­śmy, że two­rzą­ce się pań­stwo ma do­sta­tecz­nie dużo kło­po­tów.

Po trzech la­tach pra­cy na po­czcie zo­sta­łem po­wo­ła­ny do woj­ska – mia­łem od­być obo­wiąz­ko­wą służ­bę woj­sko­wą. Do kwiet­nia 1925 roku słu­ży­łem w puł­ku in­ży­nie­ryj­nym na przed­mie­ściu Kow­na. Kie­dy upły­nął sze­ścio­mie­sięcz­ny okres re­kruc­ki wy­peł­nio­ny głów­nie musz­trą, za­czą­łem peł­nić roz­ma­ite funk­cje – by­łem pro­to­ko­lan­tem w pro­ku­ra­tu­rze woj­sko­wej, kie­row­ni­kiem bi­blio­te­ki woj­sko­wej i la­bo­ran­tem w stu­diu ra­dio­wym. Po od­by­ciu służ­by woj­sko­wej wró­ci­łem do daw­nej pra­cy w Ko­wień­skim Urzę­dzie Pocz­ty i Te­le­gra­fu.

KŁAJPEDA. MŁODOŚĆ PRACOWITA ZAKOŃCZONA ŚLUBEM

W 1926 roku prze­nio­słem się do pra­cy w Kłaj­pe­dzie. Już od trzech lat Kłaj­pe­da na­le­ża­ła do Li­twy, jed­nak żad­nych prze­ja­wów li­tew­sko­ści, je­śli nie li­czyć szyl­dów i wy­wie­szek wy­pi­sa­nych po­spiesz­nie w żar­go­nie, jak np. „Li­tew­ski Ze­itung” czy „Świe­tli­ca z je­dze­niem”, tam nie za­sta­łem. Na uli­cy sły­sza­ło się pra­wie wy­łącz­nie ję­zyk nie­miec­ki, cho­ciaż obo­wią­zy­wa­ły dwa ję­zy­ki we wszyst­kich pań­stwo­wych urzę­dach.

W prak­ty­ce było in­a­czej. W ma­gi­stra­cie mia­sta żad­nej spra­wy nie moż­na było za­ła­twić, je­że­li się nie zna­ło ję­zy­ka nie­miec­kie­go, a w są­dzie na­le­ża­ło mó­wić bie­gle po nie­miec­ku. Na­to­miast na po­czcie czy w urzę­dach ko­le­jo­wych, któ­re były w ge­stii wła­dzy cen­tral­nej, lud­ność miej­sco­wa nie­zna­ją­ca li­tew­skie­go mia­ła nie lada trud­no­ści w po­ro­zu­mie­wa­niu się, po­nie­waż pra­wie wszy­scy urzęd­ni­cy byli prze­nie­sie­ni do pra­cy z Li­twy cen­tral­nej. Przez trzy lata nie osią­gnię­to żad­nej rów­no­wa­gi w tym wzglę­dzie. Za­uwa­ży­łem, że mój nie­miec­ki jest da­le­ce nie­wy­star­cza­ją­cy, mu­sia­łem więc po­głę­bić jego zna­jo­mość, a tak­że fran­cu­skie­go, któ­ry był ofi­cjal­nym ję­zy­kiem dy­plo­ma­tów – urzęd­ni­cy pocz­ty i te­le­gra­fu po­win­ni go byli znać choć­by po­wierz­chow­nie. Przy tej spo­sob­no­ści oka­za­ło się, że moja wie­dza ogól­na też po­zo­sta­wia wie­le do ży­cze­nia. Trze­ba było przy­siąść fał­dów i po­rząd­nie się do­kształ­cić na róż­nych kur­sach.