Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Opowieść o dawnej Warszawie i jej mieszkańcach, o czasach, gdy Nowy Świat leżał na peryferiach miasta a Krakowskie Przedmieście było wybrukowane drewnianymi kostkami. Po ulicach jeździły dorożki i omnibusy, po podwórzach wędrowali obnośni sprzedawcy cebuli, orzechów, kołder, garnków... Autor barwnie opisuje rozwój stolicy: stan ulic i zabudowy, komunikację miejską i zmienne losy przepisów ruchu drogowego, życie codzienne ale także ciemne sprawy miasta – przestępczość i prostytucję. Z tej książki dowiemy się między innymi dlaczego mieszkańcy nie chcieli się „ekspensować na koszta dla lampartów”; czemu przedostanie się na drugą stronę ulicy Senatorskiej groziło śmiercią lub kalectwem; jak sałaciarze radzili sobie z taksomierzami i po co kradli koniom śniadania; co roznosił „szczygieł”; czym się zajmowała brygada sanitarno-obyczajowa i co oznaczał środkowy palec dłoni wsunięty w dziurkę od guzika.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 277
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
OPRACOWANIE GRAFICZNE Andrzej Barecki
REDAKCJA Agnieszka Dziewulska
KOREKTA Bogusława Jędrasik
ŹRÓDŁA zDJĘCI ILUSTRACJI
„Kłosy” (1865-1890),
„Kolce” (1871-1914),
„Tygodnik Ilustrowany” (1859-1914)
oraz archiwum autora
Copyright © by Stanisław Milewski, 2013
Copyright © by Wydawnictwo Iskry, Warszawa 2013
ISBN 978-83-244-0310-3
Wydawnictwo Iskry
ul. Smolna 11
00-375 Warszawa
tel. (22) 82794 15
www.iskry.com.pl
Skład wersji elektronicznej:
Virtualo Sp. z o.o.
ŻYCIE ULICZNE VARSAVIANISCI ZDAJĄ SIĘ OMIJAĆ Z DALEKA. Czasem u jakiegoś autora znaleźć można akapit czy dwa na ten temat; częściej przypis. Owszem, jest niezwykle cenna monografia Eugeniusza Szwankowskiego Ulice i place Warszawy, mamy kilkanaście doskonałych książek poświęconych pryncypalnym, zresztą nie tylko, ulicom, ale autorzy tych publikacji skupiają uwagę na architekturze, historii poszczególnych budynków czy zabytków. Mniej natomiast miejsca poświęcają życiu, które się na owych ulicach toczyło lub temu, jak one wyglądały i w jakim stanie bywały utrzymane. Ruch zaś uliczny, jego natężenie i próby regulacji to już zupełna terra incognita, podobnie jak kilka innych kwestii, które w niniejszej książce mniej lub bardziej wyczerpująco zostały omówione. Najwięcej wiadomości autor zaczerpnął z nieocenionej pracy Anny Słoniowej Początki nowoczesnej infrastruktury Warszawy oraz wielotomowej Bibliografii Warszawy.
Gazety bowiem, czy wskazane przez to wydawnictwo, czy też wyszperane dzięki własnej, wieloletniej kwerendzie polegającej na przeglądaniu rok po roku ważniejszych dzienników i innych periodyków, są tu głównym tworzywem. Dla barwności stylu i zachowania autentyczności przekazu informacje często nie są omawiane, ale podane wprost jako cytaty, niekiedy w oryginalnej pisowni. Książce zresztą bliżej do gawędy lub historycznego reportażu niż naukowej dysertacji; autor jednak starał się zachować walory dokumentacyjne tej ostatniej. Temat wydawał się nie tylko nowatorski, ale i ważny, dlatego też został podjęty mimo przeświadczenia, że jego opracowanie nie jest wyczerpujące. Ostateczny osąd w tej sprawie pozostawić jednak trzeba czytelnikom. Fragmentarycznie autor pisał już o komunikacji w warszawie; tu rzecz została uzupełniona i rozszerzona.
Kilka osób pomogło mi szczególnie – wychodząc daleko poza swoje obowiązki – w zbieraniu i dokumentowaniu materiałów. Pragnę gorąco podziękować Pani Joannie Jaszek-Bieleckiej, kierowniczce działu varsavianów Biblioteki Publicznej m.st. Warszawy na Koszykowej i całemu zespołowi pracowników Czytelni, a także Adamowi Dziurzyńskiemu z Biblioteki Narodowej, z którym podczas zbierania materiałów do kolejnych książek zdążyłem się bardzo zaprzyjaźnić. Całą zaś swoją pracę dedykuję żonie Irenie, bez której serdecznego wsparcia, zwłaszcza w czasach choroby, nigdy by ona nie powstała.
GDY STOLICA RZECZYPOSPOLITEJ Obojga Narodów została w 1611 roku przeniesiona do Warszawy, miasto liczyło około dwunastu tysięcy mieszkańców i zajmowało powierzchnię nieprzekraczającą kilkunastu kilometrów kwadratowych; na początku XIX wieku obszar miasta wynosił ich niewiele ponad dwadzieścia. Jak z tego widać, mieszkańcy nie mieli większych problemów z przemieszczaniem się w jego obrębie, a problemy komunikacyjne nie należały do najważniejszych. Tłumy przelewały się przez ulice tylko w czasie sejmów, które odbywały się w Warszawie co pewien czas od 1569 roku. Tłok niepomierny panował także podczas elekcji, których widownią stała się stolica od 1573 roku. Były to jednak sytuacje wyjątkowe, bo na co dzień te bardziej polne drogi niż stołeczne arterie świeciły pustkami.
W tych nadzwyczajnych okresach na ulicach miasta kłębili się nie tylko piesi, ale i jeźdźcy przemieszczający się konno. Wypełniały je także pojazdy różnego rodzaju, poczynając od kolebek i wasągów, którymi ściągnęli panowie bracia, czasem z dalekich prowincji obojga Narodów, nie tylko by spełnić obywatelski obowiązek, dając swą kreskę, ale także dokonać zakupów dla familii lub małżonki, jeśli magnifika pozwoliła zostawić się w domu. Z trudem w tym wszystkim przebijały się poszóstne karety magnackie, którym miejsce na jezdni wywalczali hajducy i laufry. Sytuacji nie ułatwiał bardzo zły stan ulic, który w pewnych okresach ulegał nawet regresowi, by zacząć się poprawiać na dobre dopiero od drugiej połowy XIX wieku.
W 1557 roku król Zygmunt August, mając na względzie poprawę stanu dróg, osobnym przywilejem „mieszczan starej Warszawy z swymi przedmieściami do płacenia na reparację bruków po groszu od osoby, jako też od furmańskiego wozu, tak małego, jako i wielkiego” zobowiązał. Już w końcu XVI wieku niektóre ulice w mieście wykładano cegłami lub kamieniami, zwłaszcza na starym Mieście, ze szczególnym uwzględnieniem rynku. Daleko jednak było tym pracom do doskonałości. Jeden z włoskich kardynałów, który we wrześniu 1596 roku odwiedził Warszawę, pisał o tej właśnie części miasta, że ulice były cegłą z kamieniami czerwonego granitu przemieszaną brukowane, a tak źle spojone, że chodzić i jeździć było niegodziwie dla błota wielkiego, które jest tu większe niż w Krakowie.
Ruch na ulicach utrudniało zresztą nie tylko błoto, bo wylewano na nie wszelkie nieczystości, także z ustępów. Magistrat już w 1704 roku podjął uchwałę, słusznie w niej podnosząc, że „nieochędóstwo, którym się natura ludzka brzydzi, zdrowe zarażać zwykło powietrze, tedy gdy gospodarze smrodliwe chędożyć każą miejsca, niech tego przestrzegają, żeby na ulice i na drogi, którymi ludzie jeżdżą i chodzą, obrzydliwych smrodów nie wylewano”. Mówiąc prosto z mostu, szło o to, by nie opróżniać wprost na ulicę zawartości podwórzowych latryn i miejsc ustępowych, nie mówiąc już o urynałach, bo to robiono jeszcze dużo później. Do anegdoty przeszedł okrzyk: „Sie idzie!… Sie idzie!….” wydawany wieczorową porą przez przechodnia, w obawie by nie wylądowała na jego głowie treść nocnika z pobliskiego okna.
Wspomniana uchwała stanowiła jednak raczej tylko postulat niż nakaz z grożącymi sankcjami. Ponoć „kupy gnoju urastały do tego stopnia, że wypełniały całą ulicę, która przestawała istnieć”. Władze miejskie usiłowały temu zaradzić i wprowadzały pewne porządki, na przykład uchwała magistratu z 1641 roku stanowiła, że każdy właściciel domu winien przed swoją posesją czyścić ulice i wywozić błoto: czasem robił to magistrat wspólnie z posesjonatem.
Były to półśrodki i sytuacja pod tym względem zaczęła się poprawiać dopiero w latach sześćdziesiątych XVIII wieku, gdy powołano pierwszy zakład asenizacyjny zwany początkowo Magazynem Karowym. Przedtem „kardynalne porządki przeprowadzano chyba tylko raz do roku, w związku z uroczystą procesją na Boże Ciało” – twierdzi Jan Stanisław Bystroń w swojej Warszawie. Skądinąd wiadomo, że owe kardynalne porządki polegały głównie na tym, że błoto i nieczystości pokrywano gałęziami świerkowymi, jedliną i wyściełano pachnącym tatarakiem.
OD CZASU GDY MIASTO UZYSKAŁO rangę stolicy, porządnych ulic zaczęło przybywać. Dworzanin Ludwika XVI w opisie Warszawy w 1616 roku zaświadcza, że „jest już ona w wielu miejscach brukowana”. Bruki się jednak szybko niszczyły, tak że w 1648 roku, w czasie bezkrólewia po śmierci Władysława IV, konfederacja generalna warszawska musiała zająć się ulicami, które prowadziły na pole elekcji. Na nowo drogi te wybrukowano, „do czego mieszkańcy, wyjąwszy szlachty, mieli przykładać się”, stanowił jej reskrypt. W tym czasie Stara Warszawa wraz z przedmieściami liczyła 737 posesji (w tym tylko 160 było murowanych, reszta domostw to zabudowania drewniane), komunikacja więc w tym obrębie, jak poprzednio, nie była żadnym problemem.
Stanowi dróg w stolicy dużo uwagi poświęcał sejm. Mając na uwadze, że „drogi w mieście są zbyt zepsowane”, wydał w 1685 roku ustawę Naprawa dróg i kanałów miasta Starej Warszawy i cirkumferencji (okolic). Według opisu geograficznego miasta z 1740 roku jest ono „zawsze czyste, na przedmieściach zaś całe bruki zalane błotami, osobliwie na jesieni i na łokieć nad brukiem”. Można z tego wnosić, że przynajmniej w dawniejszym „centrum” ulice nie przedstawiały się najgorzej.
Albo był to stan chwilowy, albo opinia geografa grzecznościowa, bo inne źródła stanowczo jej przeczą. Kupy odpadków i gnoju ciągle zaścielały ulice, które często pozostawały nieprzejezdne. Miała temu zaradzić powołana pod koniec XVII wieku Komisja Brukowa, ale ta początkowo nie przejawiała żadnych konkretnych działań poza wydawaniem zleceń na mierzenie ulic i wyliczanie, ile będzie kosztowało ich wybrukowanie. Na to nie było jednak funduszów, a i niespokojne czasy, gdy trwały wciąż wojny, nie sprzyjały tego typu przedsięwzięciom.
Po dłuższej przerwie Komisja Brukowa w 1740 roku zawiązała się na nowo i zaczęła swą pracę znów bardziej od postulatu niż surowego nakazu. Apelowano, „aby wszyscy obywatele, tak miasta starej, jako i Nowej Warszawy, tudzież gospodarze pałaców, dworów, kamienic, domów tak miejskich, jako i szlacheckich, i duchownych, błota, gnoje, ziemie (…) jako najprędzej niż dwie niedziele wyjdą od publikacji tego dekretu, wywozić, drzewa, którymi są ulice zawalone, uprzątnąć kazali i na potem tychże ulic publicznych gnojem, ziemią i śmieciami, także i drzewem zawalać się nie ważyli, i one co tydzień każdy przed swą kamienicą rynsztoki chędożyć kazali”.
Prawdziwą działalność członkowie Komisji rozpoczęli dopiero dwa lata później. „Nie było wtedy – podług ich relacji – żadnego w przypadku ognia porządku, nie było publicznych studni, z których by nawet przy naturalnym przez wygodne położenie Warszawy ścieku bruki opłukiwane być mogły, gnojów i błota po wszystkich ulicach pełno, tak że przejeżdżającym drogę tamowały. Bruki na wielu miejscach popsowane, na wielu nawet najcelniejszych ulicach wcale ich nie było, kanały jedne zrujnowane i zawalone, drugie dużo popsute (…). Wiosenną tedy i jesienną porą nikt do miasta nie przybywał, chyba konieczną zmuszony potrzebą. Ulice niektóre tak były nieporządne i całkiem zabudowane, iż przejazdu nie miały, stąd szkodliwość na zdrowiu, złe powietrze itp. Krakowskie Przedmieście całe przez zawalenie gnojami było niedostępne. Tymczasem dla zaradzenia temu wszystkiemu fundusze miasta ledwie na wozy karowe [zakupiono ich czterdzieści w celu wywożenia śmieci; samo to kosztowało miasto 24 tys. złp. rocznie – S.M.] i płace dozorców wystarczały”.
TAKI STAN RZECZY ZASTAŁ MARSZAŁEK wielki koronny Franciszek Bieliński, gdy właśnie w 1742 roku stanął na czele Komisji Brukowej. Po przystąpieniu do prac „pokazało się przy brukowaniu na wielu miejscach po dwa, gdzie indziej i po trzy bruki jeden na drugim błotem na dwa i więcej łokci poprzywalane”. Energiczny marszałek uzyskał ze skarbu koronnego zasiłek w wysokości dwudziestu tysięcy złotych polskich rocznie, który po czterech latach został podwojony. W 1761 roku zorganizował Bieliński na rzecz Komisji loterię i dzięki dotacji oraz funduszom z niej uzyskanym, a także kwotom z własnej kiesy dorzucanym, wiele ulic, zwłaszcza pryncypalnych, doprowadzono do jakiego takiego stanu. Wybrukowano wówczas: Krakowskie przedmieście, Nowy Świat, Rynek staromiejski, podwale, Mostową, Grodzką, senatorską, Miodową, Królewską, a także zaczęto wykładać kamieniami ulicę Marszałkowską, nazwaną tak na cześć Bielińskiego; przedtem nazywano ją „ulicą ku Bielinowi”. po jego śmierci w 1766 roku Komisja – jak barwnie napisano w memoriale przedstawionym królowi – „przestała zbawienne swoje wpływy na porządek miasta wywierać”, a w 1786 roku „przymuszona była oświadczyć, iż z powodu wycieńczonego stanu swej kasy, braku kamieni i robotników pracę swoją do swobodniejszego czasu odłożyła”. W relacji z 1779 roku Anglik William Coxe pisze, że Warszawa była „nadzwyczaj źle brukowaną” i jest to opinia na pewno wiarygodna.
Nie lepszego zdania był równie obiektywny jak on Inflantczyk Fryderyk Schulz, który odwiedzał naszą stolicę w pierwszej połowie lat dziewięćdziesiątych XVIII wieku. Odnotował, że miasto miało wówczas 192 ulice, „z których atoli ledwie dziesięć porządnych, pięćdziesiąt znośnych, a reszta wcale złych”. Twierdził, że „większa część tych ulic, jeżeli nie całkiem, to chociaż środkiem są brukowane, ale bruk najgorzej utrzymywany, a porządek około nich nawet wspomnienia niegodny”.
Franciszek Sobieszczański w Rysie historycznym wzrostu i stanu miasta Warszawy… przytacza fragment broszury z 1791 roku, w której jakiś obywatel skarżył się na władze miejskie. „W mieście tak rozległym jak Warszawa – czytamy tam – gdzie obywatele od kilkudziesięciu lat brukowe opłacają, w bezdennym przecież błocie tonąć muszą. Miasto nasze ma pewny a znaczny dochód, lecz, zamiast na bruki i potrzebniejsze porządki, traci go na festyny i iluminacje ratusza, które kilkadziesiąt tysięcy kosztują, wtedy gdy na ulicy Nowogrodzkiej, Smoczej, Rybackiej i innych nie brnąć, ale pływać w błocie można, chociaż i tam ludzie mieszkają i podatki płacą. Jaki tu u nas porządek, co za dozór! Każdy z przyjeżdżających, jak gdyby był panem Warszawy, staje, gdzie mu się podoba, wśród ulicy, nie uważając, że nawet przejść nie ma którędy”. To też była plaga, bo ludzie marszałkowscy, tak zwani węgrzy, powołani do pilnowania porządku na ulicach, nie zwracali uwagi i nie egzekwowali przepisów drogowych ogłaszanych w prasie przez tegoż marszałka wielkiego koronnego.
Przepisów drogowych – jeśli już jakieś w ogóle były – nie przestrzegali nie tylko przybysze z prowincji, jak pisał autor broszury, ale i miejscowi stangreci, zwłaszcza powożący karetami wielkich panów, pomieszkujących na stałe w stolicy. Łamali je nagminnie furmani wozów towarowych, których było zarejestrowanych w tych latach blisko półtorej setki, a już szczególnie ci, dostarczający drewno będące przecież głównym środkiem opałowym w mieście, nim wyparł je węgiel kamienny w ostatniej ćwiartce XIX wieku. Bruki ulegały bowiem najszybszej dewastacji właśnie przez wozy ciągnące za sobą kłody drzewa, co było praktykowane jeszcze na początku XIX wieku, o czym świadczą policyjne zakazy publikowane w Gazecie Warszawskiej. W 1795 roku magistrat zakazał składowania drewna opałowego na ulicach, co znacznie usprawniło ruch kołowy.
W SUMIE W CZASACH stanisławowskich stan ulic bardzo się poprawił. O ile na początku tego okresu były one „dość szerokie, lecz niegodziwie brukowane i błotniste co niemiara”, o tyle już jego lata końcowe Sobieszczański podsumował następująco: „Znajduje się wprawdzie w Warszawie wiele niebrukowanych ulic, ale to tylko na przedmieściach, co prawie we wszystkich miastach niemieckich zdarza się. Zresztą inne ulice są szerokie, proste i piękne, po których dzień i nocą spokojnie chodzić można, a kłótni i hałasów po nich nigdy nie słychać”. Ta sielanka skończyła się wraz z czasami stanisławowskimi, a owe porządnie wybrukowane ulice rozjeżdżono i znów pokryły się błotem.
Trochę zmieniło się za rządów pruskich. Właśnie w tych latach bardzo skutecznie zaczęto zwalczać owo wleczenie drewnianych bali po bruku, a także, jak znów zaświadcza Sobieszczański, „niektóre ulice nad Wisłą znacznym kosztem wybrukowano, a ulicę Królewską głęboko zniżono i przebrukowano”. Na więcej nie wystarczyło początkowego entuzjazmu, gdy prusacy uświadomili sobie, że są chwilowymi gospodarzami w mieście.
Na dobre prace poprawiające stan ulic rozwinięto w pierwszych latach Królestwa Kongresowego. Jak pisze ten sam autor urzędniczym stylem, w tym okresie „brukowanie ulic z nader czynną szybkością było przedsiębrane” i z godną podziwu dokładnością podaje, że doprowadzono wówczas do porządku 126 058 sążni kwadratowych (sążeń – około 190 cm) ulic, z tym że pokryto zupełnie nowym brukiem 38 531 sążni kwadratowych, resztę zaś przerobiono lub wyreperowano.
W 1823 roku rozpoczęto budowę Nowej Drogi Jerozolimskiej, zwanej później Aleją Jerozolimską, prowadzącej od Solca do rogatki jerozolimskiej. Dotychczas była to droga polna, biegnąca przez podmokłe grunty; jeszcze długo po jej obu stronach były tylko ogrody, cegielnie i glinianki. Teraz, po utwardzeniu i wybrukowaniu, okopano ją rowami i wysadzono miejscami dwoma, czterema, a nawet i sześcioma rzędami topól; sama zaś ulica miała czterdzieści cztery metry szerokości. Jej nazwa pochodziła od Nowej Jerozolimy, osady na przedmieściach, którą w drugiej połowie XVIII wieku założył August Sułkowski dla tych Żydów, których wysiedlono ze stolicy. Znaczenie tej arterii ogromnie wzrosło, gdy przy niej właśnie, u zbiegu z Marszałkowską, zlokalizowano w latach czterdziestych XIX wieku dworzec kolei warszawsko-wiedeńskiej, a jeszcze bardziej, gdy tuż przed pierwszą wojną światową połączono mostem jej wschodni kraniec z prawym brzegiem Wisły.
W tym samym czasie co Aleje, wykończono drogę biegnącą od ulicy Dzikiej do rogatek powązkowskich. Wiele ulic uzyskało wówczas prawdziwie wielkomiejski charakter, między innymi Nowiniarska, „niegdyś wąskim tylko dla pieszych przechodem będąca, odtąd stała się jedną z ulic pięknymi domami odznaczającą się i bardzo uczęszczaną, gdyż tamtędy zrobił się przechód z ulicy Miodowej na Franciszkańską”. To tylko jeden z licznych przykładów.
Poprawił się też stan rynsztoków. Ongiś, za dawnych lat, prowadzono je środkiem drogi i dopiero za czasów marszałka wielkiego koronnego, Michała Mniszecha, od 1783 roku zaczęto je wytyczać po obu bokach jezdni, tuż przy chodnikach, zwanych już wtedy z francuska trotuarami. Te robiono z żelaza lanego lub z cegły osadzonej na sztorc, ale okazały się niepraktyczne.
W roku 1834 – jak wspominał „Kurier Warszawski” w 1865 roku (nr 158) – „zaczęto urządzać chodniki z marmuru krajowego, naprzód od kolumny Zygmunta do Trzech Krzyży, do ogrodu Krasińskich, do Banku i na ulicy Wierzbowej. Smołowane chodniki przy ulicy Elektoralnej, wzdłuż gmachów Bankowych i Marszałkowskiej, okazały się nietrwałymi. Do roku 1855 układane były podwójnym rzędem chodniki z marmuru krajowego sprowadzanego z Chęcin, lecz i te w użyciu nie były długotrwałe i przedstawiały tę niedogodność, że przez prędkie wyślizgiwanie się stawały się, szczególniej w porze zimowej, przyczyną częstych wypadków upadnięcia przechodniów. Od roku 1855 zaczęto wprowadzać w użycie chodniki z kamienia piaskowego sprowadzanego z różnych kopalń krajowych i takowe ułożone w podwójnym rzędzie obok siebie były na Miodowej, Królewskiej, Wierzbowej i innych, lecz i te przez prędkie wyżłobienia się od chodzenia po ulicach okazały się bardzo nietrwałymi i dziś zupełnie są zaniechane. W ostatnich dopiero latach zaczęto układać trotuary z tafli granitowych, zajmujących pojedynczo całą szerokość trotuaru, przez co zapobieżono wyginaniu się i prędszemu zużyciu. Kamień na trotuary wspomniane sprowadzony jest z kopalń Strohlen, niedaleko od Wrocławia i przewyższa trwałością i dogodnością w chodzeniu wszystkie dotychczas używane gatunki kamienia”.
Te wszystkie zmiany na lepsze bardzo się podobały warszawiakom, bo nadawały stolicy polor wielkomiejski, a także przybyszom z prowincji. Jan Stanisław Bystroń w cytowanej już monografii Warszawa przytacza bardzo charakterystyczny w tym względzie list damy z Litwy, która zwiedzała stolicę już w 1829 roku: „Dziś oglądałam dwa kawałki trotuaru na próbę zrobionych przed sklepem Kellera na Krakowskim przedmieściu: jeden z piaskowca szydłowieckiego, drugi z cegły na sztorc kładzionej. Jeśli Warszawa dojdzie do tego kiedy, że będzie miała takie trotuary na wszystkich pryncypalnych ulicach miasta, będzie dobrze chodzić po mieście, bo dziś wykręcanie nóg po kamieniach dla nieprzyzwyczajonych jest nie do zniesienia przykre”.
Dopiero jednak w latach czterdziestych, jak wynika z dokumentów miejskich znanych dziewiętnastowiecznym varsavianistom, znikły z większej części ulic „głębokie ścieki czy rynsztoki, podobne tym, jakie widzieć można na Dunaju i na Lesznie (…). Dziś – pisano – na ulicach nowo wybrukowanych lub przebrukowanych łatwo się ze środka dostać na chodnik, co dawniej bywało niebezpieczną częstokroć rzeczą”. W tym samym czasie ulic brukowanych było 141, czyli zdecydowana większość, a niebrukowanych 79.
OGÓLNY OBRAZ WARSZAWY SPRZED czasu tych zmian, które nastąpiły w najlepszych latach Królestwa polskiego, przekazał w paru kreskach pamiętnikarz Franciszek Salezy Dmochowski. „Ludność miasta – czytamy w jego Wspomnieniach od 1806 do 1830 roku – spadła do sześćdziesiąt i kilka tysięcy [była to zaledwie trzecia część stanu z początku lat dziewięćdziesiątych poprzedniego wieku – S.M.] i cała skupiła się, jak krew do serca, do murów Starego i Nowego Miasta, do ulicy Długiej, Miodowej, Senatorskiej i Krakowskiego Przedmieścia. Nalewki, Leszno i Nowy Świat pełne były domków drewnianych, na pół w ziemię wrosłych, a przy głównych ulicach było ich niemało (…). W odległych stronach, zacząwszy od Dzieciątka Jezus aż pod rogatki mokotowskie z jednej, a pod wolskie z drugiej, stały tu i ówdzie browary, gorzelnie i młyny, a pomiędzy nimi chaty słomą kryte, ogrody i pola zasiane zbożem”.
Kiedyś – co podkreślił szczególnie mocno – „większa część ulic była niebrukowana, a zamiast rewerberów paliły się przed domami biedne latarnie” Rewerbery, inaczej lampy genewskie, były wyposażone w odblaskowe lusterka, co zwiększało ich jasność. Ustawiono ich w sumie dwieście czterdzieści pięć w pierwszych latach Królestwa polskiego, dzięki czemu wzrósł poziom bezpieczeństwa na ulicach. Zajęcie stracili latarnicy, pozostałość z czasów pruskich, których wynajmowano, by oświetlali drogę w panujących już od zmroku ciemnościach. Miasto poprawiło też znacznie swój wygląd zewnętrzny. Od 1840 roku – jak czytamy u Sobieszczańskiego – „sklepy w Warszawie na wzór zagraniczny przyozdabiają się i wieczorem rzęsiście oświecają”.
Oświetlenie ulic poprawiało się bardzo powoli. Stolica Królestwa polskiego zawsze była pod tym względem opóźniona, co widać wyraźnie na przełomie wieku. Gdy inne, równorzędne metropolie europejskie dawno już miały latarnie elektryczne, Warszawa doczekała się ich dopiero w pierwszej dekadzie XX wieku. Carscy czynownicy nie mogli dopuścić, by stolica peryferyjnej guberni cesarstwa wysuwała się przed szereg, jeśli chodzi o nowoczesne rozwiązania. Pierwsze latarnie elektryczne zabłysły w 1904 roku i odtąd zmieniać się zaczęło nocne oblicze miasta.
Jak ustaliła na podstawie rozlicznych źródeł Anna Słoniowa w pracy Początki nowoczesnej infrastruktury Warszawy, w 1845 roku miasto miało osiemset latarni olejowych, potem naftowych, a gdy pojawiły się latarnie gazowe, pod koniec 1856 roku zainstalowano je na trasie od zakładu gazowego na ulicy Ludnej, Książęcą, Nowym Światem, Krakowskim Przedmieściem do placu Zamkowego, czyli w ścisłym, najbogatszym centrum. Potem, etapami do 1870 roku, ustawiono latarnie gazowe na sześćdziesięciu ulicach i placach na terenie Starego i Nowego Miasta, części Powiśla oraz ówczesnego Śródmieścia z nielicznymi odgałęzieniami w stronę peryferii. W 1886 roku miasto miało 4606 latarni, a średnio przybywało ich 515 rocznie. W 1893 roku na Nowym Świecie i Krakowskim Przedmieściu liczba latarni uległa podwojeniu, podobnie jak na innych ulicach ścisłego centrum. W 1904 roku gazety policzyły, że na miejskich ulicach Warszawy świeciło jeszcze 277 latarni naftowych, natomiast na peryferiach i przedmieściach te ulice, które nie miały bruków i prawidłowych ścieków – ciągle oświetlane były przez lampy naftowe lub w ogóle tonęły w ciemnościach.
Co w śródmieściu uchodziło za przeżytek, jak chociażby latarnicy, w tamtych rejonach miasta było czymś codziennym. Atmosferę owych miejsc i czasów tak wspominała po latach Helena Duninówna: „Zanim się zmierzchać zacznie – czytamy w jej Niespodziankach warszawskich – wychodzi na miasto ze swej lada jakiej izdebki latarnik. Idzie zapalać miejskie latarnie. Tam, gdzie się zatrzyma, zabłyśnie w górze słaby płomyk światełka. Idzie ciemnawymi już, pustymi, zasypanymi śniegiem ulicami. Wykręca nogi na nierównościach chodnika, na zasadzkach głębokich rynsztoków, kopie się przez śnieg zawalający jezdnię. Bowiem w samym śródmieściu, na głównych ulicach, gdzie płoną już nowoczesne latarnie, niepotrzebne już są jego usługi. Pozostały mu do obsługi bocznice, drugorzędne dzielnice, peryferie. O wczesnym świcie pójdzie gasić zapalone latarnie”. Tak właśnie odchodzili w przeszłość owi latarnicy, którzy przez pół wieku z górą zapalali miejskie latarnie. Przeminęli podobnie jak ich koledzy z czasów popruskich, którzy spóźnionym przechodniom oświetlali drogę swoimi ręcznymi latarenkami.
Sytuację peryferyjnych dzielnic najlepiej ukazuje list czytelnika z przedmieścia bardzo przecież ważnego, bo zza rogatek jerozolimskich, który redakcja „Kuriera Warszawskiego” opublikowała w maju 1886 roku (nr 137A). Przedmieście to – jak pisał jego mieszkaniec – stanowiące odrębny rewir policyjny w cyrkule VIII, leżące po obu stronach szosy radomskiej, a noszące urzędową nazwę „alei Jerozolimskiej za rogatkami”, składało się z kilkudziesięciu zabudowań zamieszkiwanych przez parę tysięcy ludzi „ponoszących ciężary na rzecz porządków miejskich na równi z posiadaczami nieruchomości w środkowych i bogatszych dzielnicach”. Pozbawione jednak było „bruku, chodników, ścieków, wodociągów i oświetlenia”, jako że stała tam tylko jedna latarnia tuż przy rogatce.
„Trudno sobie wyobrazić – skarżył się autor korespondencji – jak utrudniającą i niebezpieczną jest tam podróż piesza w godzinach wieczornych, nocnych i rannych, w niepogodnej jesiennej i zimowej porze, przy wszechwładnie tam panującym błocie, wybojach i roztopach. W absolutnej ciemności przechodzień nieustannie narażony jest na upadek i kalectwo, albo też na obcesowe spotkanie się z napastnikami, dla których pobliskie glinianki są dogodnym miejscem schronienia”. Jak więc wyglądały inne, nie tak ruchliwe podmiejskie ulice; ta bowiem – czytamy – stanowiła „jedyny środek komunikacji z miastem dla przyległych osad, nie mówiąc o ruchu powozowym”.
W 1909 roku rogatki jerozolimskie, które dotąd usytuowane były vis-à-vis Twardej, przeniesiono do wsi Ochota, która dwa lata wcześniej otrzymała prawa osady podmiejskiej. Póki nie wyburzyli ich Niemcy podczas ostatniej wojny, stały na placyku u zbiegu z Towarową, na którym stracono po powstaniu styczniowym Artura Zawiszę.W owym 1909 roku Ochota miała wejść w skład miasta, ale na dobre stało się tak w 1915 roku, gdy inkorporowana została do obszaru „Wielkiej Warszawy” razem z przedmieściami: Czerniakowa, Siekierek, Mokotowa, Rakowca, Czystego, Marymontu, potoku, Powązek, Młocin, Pelcowizny, Ustronia, Nowego Bródna, Targówka, Utraty, Grochowa I i II oraz Kępy Gocławskiej. W tym samym roku uchwałą Zarządu Miejskiego z 21 września przywrócony został tytuł stołecznego miasta Warszawy, a dwa lata później magistrat postanowił, że syrena pozostanie godłem stolicy.
WYMIENIONE PRZEZ DMOCHOWSKIEGO ulice były też niewątpliwie uważane za najważniejsze w odczuciu ogółu mieszkańców. Długa, zaczynająca się od zbiegu Nowomiejskiej i Freta, zwana tak od łacińskiego określenia przedmieścia, a przez jakiś czas także Szeroką lub Błońską, miała już od XV wieku drewnianą zabudowę, w następnym stuleciu powstawały tu browary, a szlachta wznosiła tu swoje dworki; zabudowana została intensywnie jednak dopiero w XVIII wieku. Fryderyk Schulz, zwiedzając Warszawę na początku lat dziewięćdziesiątych tamtego wieku, zaobserwował, że po obu stronach tej ulicy „mieszczą się przekupki z owocami i tandeciarze, którzy tutaj i także stare książki i ryciny przedają”.
Sobieszczański z kolei odnotował, że przy Długiej znajdowało się w tamtych latach sporo hoteli, między którymi wyróżniał się Hotel Niemiecki (Hôtel d’Allemagne), „w którym można znaleźć porządne mieszkanie, pomimo to jest on tylko od furmanów, wędrownych rzemieślników i innych niezamożnych podróżnych uczęszczany”. Domy zajezdne były w ogóle niejako specjalnością tej ulicy, skoro Adam Jarzębski już w XVII wieku informował w swoim wierszowanym opisie miasta, że było ich tu najwięcej, do tego „w dostatki opatrzonych”.
Na przełomie wieków XVIII i XIX – według Sobieszczańskiego – dużą popularnością cieszyła się cukiernia Baldego, „gdzie odbywały się przy ponczu ugody handlowe ze szlachtą, umowy o przedaż zboża itp., zachwalony bowiem ten trunek, niedawno w kraju zaprowadzony, dawany bywał u niego w sporych szklankach i dobrze arakiem wzmocniony”.
Ulica ożywiła się znacznie, także towarzysko, gdy w 1827 roku w ogrodzie pałacu „Pod Czterema Wiatrami”, będącego własnością najpierw najznakomitszego bankiera czasów stanisławowskich, Piotra Fergussona Teppera, a potem kupca Dückerta -„gdzie przedtem była sadzawka, z której woda do Starej Warszawy pochop brała” – urządzono Instytut Wód Mineralnych.
O ulicy Długiej i owej pijalni wód tak pisał anonimowy autor „Gazety Powszechnej” w 1842 roku (nr 161): „Ulica rzadka w swoim rodzaju, szyldów najmniej, elegancji tegoczesnej mało, chyba w czasie kuracji letniej, dąży elegancja w rannych strojach na Wody Mineralne (…), gdzie można znaleźć najzdrowszych potrzebujących kuracji bardzo radykalnej i chorych, co do choroby mają pewien rodzaj przywiązania”. Jak z tego widać, drwiono sobie z owych wód rzekomo leczniczych, jak potem z pijalni w ogrodzie saskim, gdzie sprzedawano na kubki wodę zupełnie bezwartościową – co wykazały przeprowadzone analizy – a niby dobrą „na wszystko”.
Po powstaniu listopadowym Arsenał stał się więzieniem dla kryminalistów Wtedy też przebudowano kościół Pijarów z XVII wieku na prawosławną cerkiew; dawny charakter odzyskał on dopiero w dwudziestoleciu międzywojennym. Przez cały XIX wiek Długa była ruchliwą ulicą handlową z wieloma sklepami. Prawie w całości została zrujnowana podczas ostatniej wojny a po niej starannie odbudowana.
Z kolei ulica Miodowa, która łączyła Długą z Senatorską, nie dochodząc do Krakowskiego Przedmieścia (przebito ją do niego dopiero w latach siedemdziesiątych XIX wieku i w ten sposób powstała Nowo-Miodowa, w miejsce przesmyku ulicy Krótkiej zaczynającej się od Koziej), biegła za murami Starej Warszawy. Nazwę swą – w XVI wieku była Miodowniczą lub Miodownikowską – zawdzięcza zamieszkałym przy niej pochodzącym z Torunia producentom pierników. W miejsce dworków wyburzonych w czasie najazdu Szwedów wznosić tu zaczęto pałace; w 1784 roku doliczyć się ich można było aż trzynastu.
Przez cały XIX wiek Miodowa miała charakter handlowy i słynęła ze sklepów z wytwornymi futrami. Przy niej, w gmachu dawnego Collegium Nobilium, mieścił się Sąd Kryminalny i Cywilny przeniesiony jako Sąd Okręgowy do pałacu Paca; na całej zaś ulicy rozrzucone były liczne kancelarie notarialne i adwokackie. Pod koniec pierwszej dekady XX wieku biegła nią linia tramwaju elektrycznego (od około 1881 roku tramwaju konnego), wiła się następnie Krakowskim Przedmieściem i Nowym Światem, przecinała plac Trzech Krzyży i wpadała w Aleje Ujazdowskie torami po obu stronach ulicy.
Przy Senatorskiej – jak wyczytać można w opracowaniu Eugeniusza Szwankowskiego – w końcu XVIII wieku było dziewięć pałaców, dziewięć kamienic, sześć domów, a ogólna liczba zamieszkałej tu ludności dochodziła do 2900, w tym przeszło połowa Żydów. Zasiedlali oni zresztą sąsiednie ulice w jeszcze większej liczbie. Sama Senatorska pierwotnie miała charakter wybitnie handlowy; z nią związany był cały kompleks Marywilu z licznymi sklepami i zajazdami. Po jego wyburzeniu wzniesiono w tym miejscu w latach 1825-1832 Teatr Wielki. Z ulicą tą związane było też żydowskie targowisko tandeciarskie – Pociejów w podwórzach pałacu Jabłonowskich. Gdy rozebrano je w 1817 roku, nazwa „Pociejów” stała się synonimem rzeczy tanich i lichych. Odżyła najpierw w odniesieniu do targu starzyzną przy Marszałkowskiej, a potem, gdy i to zostało zlikwidowane, powędrowała razem z targiem i nazwą na Bagno.
W XIX wieku ulica Senatorska nabrała charakteru wybitnie reprezentacyjnego: mieściły się przy niej między innymi Resursa Kupiecka i ratusz, przebudowany w 1817 roku z pałacu Jabłonowskich.
Jeszcze bardziej reprezentacyjnego charakteru nabrało z czasem Krakowskie Przedmieście, które początkowo razem z Nowym Światem stanowiło trakt czerski i nazywało się Czerskie Przedmieście. Miało ono niezwykle bogatą, ale i tragiczną historię, jak podczas ostatniej wojny, gdy legło w gruzach. Wznoszono przy nim wspaniałe pałace, które w późniejszych latach, na przykład w czasie potopu szwedzkiego były łupione i popadały w ruinę. Albo je odbudowywano, albo w ich miejsce wznoszono nowe. Tylko kościoły, początkowo na ogół drewniane, jak świętokrzyski, stawały się z biegiem historii istnymi perełkami architektury sakralnej.
W XVIII wieku Krakowskie Przedmieście – jak przeczytać można w encyklopedycznym opracowaniu Eugeniusza Szwankowskiego Ulice i place Warszawy – „nie przestało być ulicą kontrastów: obok pałaców i kościołów stały drewniane domostwa, a w podwórzach pałaców i klasztorów – stajnie, wozownie, komórki, a nawet obory”. Za czasów stanisławowskich, gdy rozwinęło się życie umysłowe, przy tej ulicy osiedlali się światli i bogaci mieszczanie, którzy przenosili się tu ze Starego Miasta. Kupcy zakładali tu swoje sklepy i magazyny.
„W olbrzymich magazynach Resslera, Hurtiga, Hempla (w pawilonie radziwiłłowskiego pałacu), Prota Potockiego – pisze Stanisław Thugutt, międzywojenny publicysta w szkicu o tej ulicy opublikowanym w „Ziemi” (1910, nr 45) – dostać można było wszystkiego: od piórka do zębów do świetnego powozu, a choć ceny były słone szkaradnie, przy ówczesnym ruchu i napływie swoich i obcych do miasta, żaden z nich na zastój nie mógł narzekać. Tu była pierwsza w Warszawie cukiernia Robbiego przy karmelitach, tu księgarnia Posera (znowuż w kamienicy Wasilewskiego), tu słynny krawiec p. Perdu, na wprost Ś-tego Krzyża, który wprawdzie zdzierał straszliwie, ale za to miał pokoje lepiej niż niejeden z magnatów umeblowane, a jejmość w brabanckie koronki ubrana wylegiwała się na miękkich sofach dzień cały”. „Ulica była już na owe czasy jedna z piękniejszych – czytamy dalej – ale to nie wykluczało ani śmieci i brudu, ani błota, w którym trzeba było brnąć po kolana, ani ciemności, które trzeba było sobie samemu latarką rozświecać”. Wprawdzie, jak była już o tym mowa wcześniej, wybrukowano ją i uporządkowano, podobnie jak Nowy Świat, za czasów marszałka Bielińskiego i Komisji Brukowej, ale ciągle brak było należytej konserwacji i codziennej dbałości o ich stan.
W CZASACH, KTÓRE WSPOMINAŁ Dmochowski, miasto opasywały jeszcze okopy i wały powstałe w drugiej połowie XVIII wieku za kadencji marszałka wielkiego koronnego, Stanisława Lubomirskiego. Powodowały one – jak piszą Lech Królikowski i Marek Ostrowski, autorzy interesującej i nowatorskiej pracy Rozwój przestrzenny Warszawy (2009) – że „podróżni musieli podążać przez ustanowione do tego celu nowe przejścia (rogatki), gdzie odpowiednie straże i służby sprawdzały dokumenty oraz pobierały opłaty. Oficjalnym powodem powstania wałów była zaraza morowa panosząca się w tym okresie na stepach Ukrainy, ale rzeczywistą przyczyną była chęć wprowadzenia policyjnego (i finansowego) nadzoru nad ruchem podróżnych do iz Warszawy. Wały miały długość około 12,8 km na lewym brzegu Wisły oraz około 3 km na prawym brzegu i obejmowały łącznie około 1500-1600 ha. Śladem przebiegu wałów Lubomirskiego na lewym brzegu Wisły są między innymi wytyczone wówczas trasy, dziś będące ulicami: Podchorążych, Parkowa, Spacerowa, Polna, Noakowskiego, Koszykowa, Towarowa i Okopowa. Na Pradze zgodnie z wałami przebiegają ulice: Zaokopowa, Markowska i Lubelska”.
Oprócz rogatek mokotowskich i wolskich, o których pisał Dmochowski, miasto ograniczało osiem dalszych: czerniakowskie, jerozolimskie, powązkowskie, marymonckie, a na Pradze: grochowskie, bródzieńskie, golędzinowskie i ząbkowskie. Obszar ten dzielił się na cyrkuły: I staromiejski, II nowomiejski, III Krakowskie Przedmieście, IV lesznieński, V grzybowski, VI nowoświecki, VII praski. Od wieków na rogatkach były pobierane opłaty za wjazd do miasta, tak zwane kopytkowe, i ciągle trwały spory z ich dzierżawcami, którzy te podatki zaliczali do swych dochodów. Dopiero w sierpniu 1845 roku namiestnik podjął decyzję, że dochód ten będzie administrowany przez miasto i przez nie kontrolowany wspólnie z Komisją Rządową Przychodów i Skarbu. Przed kopytkowym pobierano swoisty podatek w naturze: reskrypt królewski z 1777 roku stanowił mianowicie „aby każdy z podwodą przyjeżdżający jeden kamień u wjazdu przy okopach zostawił”. Kamienie te służyły do brukowania ulic; kto takiego warunku nie spełnił, był zobowiązany zapłacić sześć groszy ekwiwalentu.
W czasach Królestwa Kongresowego Warszawa zaczynała powoli wydobywać się z gorsetu, w jaki wcisnęły ją okopy i wały Lubomirskiego. Po powstaniu listopadowym władze carskie ubrały ją jednak w gorset jeszcze ciaśniejszy i dotkliwszy dla jej rozwoju przestrzennego wszerz i wzdłuż. Jego bezwzględnymi ogranicznikami stały się dookolne forty na czele z Cytadelą; one właśnie zahamowały proces na niemal pół wieku i to wieku takiego, w którym najważniejsze aglomeracje europejskie dynamicznie się rozbudowywały i włączały w swój obręb przedmieścia.
JEDEN Z NAJSTARSZYCH CHYBA opisów Nowego Światu, gdy ulica ta, a właściwie trakt wiejski, nazywała się jeszcze drogą Do ujazdowa, wyszedł spod pióra Adama Jarzębskiego, muzyka i budowniczego z czasów Władysława IV, który wierszem opiewał uroki i zabytki Warszawy anno 1643. uliczkę tę otaczały grunty orne i pola folwarków starościńskich, miejskich i szpitalnych, na których wtedy „bardzo spiesznie rolnicy wedle drogi budować zaczęli się, płacili roczny czynsz i już wiele pola zajęli”.
Taki stan rzeczy, gdy cała ta okolica miała charakter rustykalny i sielankowy, trwał przez ponad dwa wieki. Nowy Świat jeszcze w pierwszej połowie XIX wieku pełen był nie tylko domków drewnianych, o czym wspomniał cytowany wcześniej pamiętnikarz; trzeba dodać, że zabudowania te otaczały liczne ogrody, tak że okolica przypominała wtedy bardziej wieś niż miasto. Dodać też warto, że właśnie tereny tych ogrodów nabierały z czasem ogromnej wartości. Varsavianistom znany jest przypadek, że właściciel takiej ogrodowej działki u zbiegu Mokotowskiej z Marszałkowską, gdzie dziś znajduje się plac Zbawiciela, sprzedał ją w 1827 roku za równowartość 750 rubli srebrem. Spadkobiercy nabywcy odstąpili ją w 1896 roku, czyli siedemdziesiąt lat później, za 400 000 rs, czyli pięćset trzydzieści razy drożej; zyskali więc krocie.
„Od roku 1815 Nowy Świat powstał jakby w mgnieniu oka, co rok przybywały mu nowe i ogromne gmachy, w r.b. jeden z ostatnich 2-ch domków o parterze naprzeciw ulicy Chmielnej stojący wzniósł się o 2 piętra. Nieco dalej na rogu ulicy Marszałkowskiej przy drodze Jerozolimskiej założono pierwsze mury narożnej kamienicy” – odnotował „Kurier Warszawski w 1843 roku (nr 273). Wtedy to właśnie na dawnych przedmieściach zaczynało się tworzyć nowe centrum Warszawy.
Ową metamorfozę tych okolic tak przedstawił Franciszek M. Sobieszczański: „Nowy Świat, jeszcze w początku bieżącego stulecia do lichych przedmieść Warszawy liczący się, gdzie zaledwie po obu stronach trzydzieści murowanych domów stało i nie obejmował innych gmachów tylko wszystko drobne dworki drewniane, przez niezamożnych obywateli zamieszkane, od roku 1815 szybko jak żadna z ulic Warszawy powstał i nowymi, nader pięknymi murowanymi gmachami zapełnił się, rozszerzył i ozdobił; niegdyś wąski, smutny i wiejską mający postać, dziś najpiękniejszą część miasta stanowi”. Wśród tych pięknych nowych gmachów wyróżniała się na północnym krańcu ulicy siedziba Towarzystwa Przyjaciół Nauk, wzniesiona w 1820 roku, nazwana później Pałacem Staszica. Na południowym z kolei cieszył oko ogromny dom wystawiony w 1828 roku przez Jana Alfonsa Jasińskiego, kupca i enteprenera drogi Jerozolimskiej, który według Sobieszczańskiego „policzyć można było do najpiękniejszych gmachów prywatnych, jakie w całym mieście dotąd istniały” (w miejscu tym po wojnie stanął Dom Partii). W tym klasycystycznym gmachu, zaprojektowanym przez Antoniego Corazziego, ulokowała się najpierw Izba Obrachunkowa, a potem rosyjska Najwyższa Izba Kontroli.
W tym samym czasie obywatel warszawski Hussak stał się właścicielem działki leżącej po drugiej stronie nowej alei na skrzyżowaniu jej z Nowym Światem od strony zachodniej i na działce tej wystawił okazałą dwupiętrową kamienicę, która też wzbudzała powszechny zachwyt. Miejsce to jednak długo uważane było za odludne, bo gdy w 1841 roku dwaj znani cukiernicy Mini i Semadeni założyli cukiernię właśnie w tym domu – dziennikarz „Kuriera Warszawskiego”, zawiadamiając o tym fakcie, mocno się dziwił, że otworzyli ją w tak odległym od środka miasta punkcie. Zdaje się zresztą, że lokal ten długo się nie utrzymał, w przeciwieństwie do mającej ogromne wzięcie „Udziałowej”, która w tym samym miejscu kwitła w dwudziestoleciu. Takie rozumienie peryferii miasta długo jeszcze dawało znać o sobie, skoro kolega owego żurnalisty z tej samej gazety w lutym 1878 roku miał wątpliwości z okazji otwarcia nowej poczty przy placu Wareckim: „czy w zupełności dogodnem będzie dla publiki umieszczenie biura pocztowego w tym punkcie, w każdym razie do pewnego stopnia od środka miasta oddalonym”.
Aleje peryferyjny charakter utraciły dopiero w dwudziestoleciu międzywojennym „Aleje Jerozolimskie w ostatnich latach stopniowo stają się najwybitniejszą ulicą Warszawy – pisał w 1924 roku autor artykułu na temat tej arterii w dwutygodniku krajoznawczym «Ziemia» (nr 13-14). – Z bardzo porządnej, pozbawionej zupełnie znaczenia handlowego, choć niebrzydkiej i szerokiej arterii komunikacyjnej, przeistoczyły się na pierwszorzędną. Nagłe to przeistoczenie wszyscy mieszkańcy naszej stolicy mają jeszcze żywo w pamięci”.
W TAMTYM, 1843 ROKU, w którym popularny „kurierek” zamieścił ową notatkę o narożnej kamienicy na Marszałkowskiej, na ulicy tej można się było doliczyć zaledwie trzydziestu domów murowanych i dwunastu drewnianych dworków. W następnej dekadzie nastąpił duży ruch budowlany w tym rejonie, na Marszałkowskiej i jej przecznicach. W opinii prasy ulica ta stała się „najdłuższą i najpiękniejszą ulicą Warszawy”. Najdłuższą chyba rzeczywiście, bo kończyła się od 1817 roku rogatkami przy Rondzie Mokotowskim, jak wtedy nazywano późniejszy plac Unii Lubelskiej. Wybrukowano ją już w 1820 roku, pozostawiając nawierzchnię szosową na trakcie puławskim, poczynając od wsi Mokotów leżącej tuż za rogatkami. Na tytuł miss dla Marszałkowskiej było jednak chyba zbyt wcześnie, przynajmniej jeśli się weźmie pod uwagę pewne jej fragmenty.