Książę Nocy. Najlepsze opowiadania - Marek Nowakowski - ebook

Książę Nocy. Najlepsze opowiadania ebook

Marek Nowakowski

4,2

Opis

Wybór czterdziestu najlepszych opowiadań jednego z najwybitniejszych polskich pisarzy, mistrza krótkich form, Marka Nowakowskiego, zebranych w jednym tomie. Wśród nich są między innymi Książę Nocy, Benek Kwiaciarz, Wesele raz jeszcze!, Kwadratowy, Górą Edek, Piorunek.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 1123

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,2 (17 ocen)
7
7
3
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Projekt ‌graficzny: ‌Andrzej Barecki

Opieka redakcyjna: ‌Katarzyna Wójcik

Korekta: Jolanta Spodar

Zdjęcie ‌na obwolucie: Czesław Czapliński

Zdjęcie na okładce: ‌Andrzej Barecki

Autorzy ‌i źródła ‌zdjęć: Rafał Guz/FORUM, ‌archiwum rodzinne

ISBN 97-883-244-1004-0

Copyright ‌© ‌by Wydawnictwo ‌Iskry, Warszawa ‌2018

Copyright ‌© by Ida Nowakowska

Copyright ‌© by Jolanta Nowakowska

Wydawnictwo Iskry

al. ‌Wyzwolenia 18, 00-570 Warszawa

tel. ‌(22) ‌827-94-15

[email protected]

www.iskry.com.pl

Konwersja ‌publikacji ‌do wersji elektronicznej

Spis ‌rzeczy

Majstersztyki Marka Nowakowskiego (KRZYSZTOF ‌MASŁOŃ)

Drewniaki... albo dziewczyna ‌kapusia

Kwadratowy

Trzyczwartak

Umierający paser

Benek Kwiaciarz

Chłop, który ‌zmarniał

Sielanka

Niedziela

Święta

Sarkoma

Gdzie jest droga ‌na Walne?

Wesele raz jeszcze!

Hades

Książę ‌Nocy

Stypa

Chłopak z gołębiem na ‌głowie

Rudy kot

Babilon upada

Kanarek

Paw

Weryfikacja

Dwa ‌dni z Aniołem

Jeden dzień ‌w Europie

Miasto

Grisza, ‌ja ‌tiebie skażu...

Mongoły

Święte miejsce

Życie hordy

Śmierć

Fortuna ‌Liliputa

Poemat ‌o EKD

Ratusz

Górą Edek

Rajski ptak

Czarna ‌i Mała

Tych dwoje

Za kordonkową ‌firanką

Nul

Piorunek

Suchowiej

Nota edytorska

Majstersztyki Marka Nowakowskiego

Był ‌mistrzem ‌krótkich form prozatorskich. ‌Jego opowiadania to ‌himalaje literatury polskiej ‌drugiej połowy ‌XX i początków XXI wieku, ‌a takie ich zbiory z lat ‌siedemdziesiątych jak Gdzie jest ‌droga na Walne, Książę ‌Nocyczy minipowieść Wesele raz ‌jeszczeto ich korona.

Pisał ‌Marek Nowakowski o tych, ‌o których inni autorzy ‌ani się nie ‌zająknęli, ‌w związku z czym, nieco ironicznie, ‌określano go jako piewcę ‌marginesu ‌społecznego, co było dużym uproszczeniem. ‌Zresztą to ‌nieprawda. Penetrował pisarsko ‌środowisko ‌przestępcze, owszem, ‌ale najogólniej ‌rzecz ujmując, ‌interesowali go ‌ludzie i rzeczywistość, w jakiej ‌przyszło im ‌funkcjonować.

Odsłonił świat, wcześniej ‌pozostający poza zainteresowaniami ‌peerelowskiej literatury. Na światło ‌dzienne wydobył to wszystko, ‌co działo ‌się ‌w zaułkach ulic mających złą ‌sławę, ‌w kamienicach, w których ‌na listach lokatorów próżno ‌było szukać przodowników ‌walki ‌i pracy, ‌ba, niepodobna było nawet ‌znaleźć takiej listy. Pisarza w równym stopniu interesowali złodzieje i paserzy, lumpy czy pracownicy szarej strefy, dorabiający gdzieś u „prywaciarzy”, osobnicy z mianem pasożytów społecznych, drobni geszefciarze. Ale fascynowali go również ludzie sukcesu. Często łączyła ich niechęć, a nierzadko nienawiść i pogarda do systemu, który miał nas uszczęśliwić, a przyniósł same nieszczęścia. W wolnej od komunizmu Polsce zmieniło się wiele, pod wieloma względami – wszystko, ale nieszczęścia pozostały. Marek Nowakowski widział je, rejestrował, pokazywał. Tak postrzegał swoją rolę społeczną.

W jego książkach, i to od samego początku, często pojawiali się, na przykład, starzy ludzie. W bezwzględnym świecie przedstawianym przez pisarza nie żyło im się lekko. Na umierającego pasera Kiciuchę czyhał już pazerny Wazelina, by przejąć po nim wszystko, wraz z kobietą. Podobne problemy mieli inni bohaterowie opowiadań z tomu Ten stary złodziej (1958): Trzyczwartak z Kaczorem czy Tapeta z Ząbkiem. Ale przecież ten ostatni zawaha się przed skrzywdzeniem starego wspólnika, przez pamięć, że był on kiedyś charakterny.

Bo w tamtym dawnym świecie – przywoływanym przez pisarza – choć, co prawda, „wilki podchodziły ze wszystkich stron”, obowiązywały jeszcze jakieś zasady. Oczywiście, łamane, nie zawsze jednak i nie przez wszystkich. Był to inny świat, z korzeniami w epoce przedwojennej. Świat, gdzie starość równała się mądrości, podziwiano dawne zasługi, a do nestorów chodziło się po radę i wsparcie, którego – w miarę możliwości – nie odmawiali. W tamtym świecie dziecko upodobniało się do dorosłych, gdy dziś przeciwnie, starcy wbijają swe pomarszczone członki w młodzieżowe ubranka. Emeryci mają siedzieć w domu przed telewizorem, wzruszać się serialami, oddawać rentę dzieciom, a jeszcze lepiej wnukom, i jak najmniej się odzywać. A do knajp nie zaglądać, bo psują estetykę wnętrz.

Z czasem obraz tej starości u Nowakowskiego będzie coraz bardziej ponury, by w Stygmatykach (2005) spowić się w smugę cienia najczarniejszą z czarnych. Ale to nic, sympatia pisarza będzie zawsze po stronie tych niezaradnych, jakże często niedołężnych ludzi, ba, nawet wraków ludzkich, budzących może politowanie, ale nigdy wzgardę. „Ze starowinami mam ciągłe konszachty” – przyznawał w opowiadaniu Popapraniec z Silnej gorączki (1963).

Z upływem lat inaczej również będzie postrzegać Marek Nowakowski swoich rówieśników i siebie samego. Na jednym z ostatnich spotkań pokazał mi stare zdjęcie, które – jak mi się zdaje – wylądowało na obwolucie Dziennika podróży w przeszłość (2014). Komentował je słowami w rodzaju „Gdzie są chłopcy z tamtych lat”, każąc mi podziwiać muskulaturę rozebranego do połowy chłopaka, którego ledwie widziałem na fotografii marnej jakości. Rozemocjonowany opowiadał, jaki to z tego faceta był kozak. Wydawało mi się, że dziś byle dresiarz po obowiązkowym stażu w siłowni robi większe wrażenie, ale zachowałem tę refleksję dla siebie. Marek był wierny przeszłości.

WYCHOWANI W NIEWOLI...

Przynależał do swojej generacji, tych młodszych braci Kolumbów, pokolenia zarażonego przez komunę i – jak powiadał Rysiek Urzędnik z Wesela raz jeszcze (1974) – „przetrąconego w krzyżach”. Czytaliśmy w Weselu...: „– O wstańcie, wy wszystkie upiory przeszłości! – zawołał z błazeńską emfazą – słodkie śpiewaczki, Carmen Moreno, Elizabeth Charles, Jenny Johnson, tajemnicze pedały, Hanusze i inni, Burmajstry i Paramanowy, tu leży ręka, tu leży głowa, dajcie mi młotek..., młotkarze i stopkarze, zetwuemowcy i harcerze, Bohuny, Młoty i Wiry, wstańcie, wy słodkie upiory, o, pokaż się, ty ślepcu niezmienny, grzebienie, grzebienie, i ty, bohaterze na dwóch kulach, dostałem ja od ciebie kiedyś po grzbiecie, oj, dostałem, niech wyszczerzy swoje kły Tito, brytan łańcuchowy imperializmu, no, równaj, baczność! i toporem niech potrząśnie krwawy kat... – urwał, zakrztusił się”.

„Jacy my wtedy właściwie byliśmy? – zastanawiał się pisarz po latach w opowiadaniu Amazonka z tomu Grisza, ja tiebie skażu... (1986). – Wychowani w niewoli. Okupacja hitlerowska to dzieciństwo, dalszy jego ciąg i młodość w latach powojennych. Te lata podobne jednak w pewien sposób do czasu poprzedniego, mimo entuzjazmu odbudowy, powrotu ojczystego języka i władzy mówiącej tym samym językiem przecież. Niejeden z naszych najbliższych, ojciec, wujek, starszy brat, stawał się ofiarą represji, w czymś zakazanym brał udział, jakaś zła przeszłość ciążyła na jego barkach. Jedni przytaili się, ukrywali się lub próbowali znaleźć sobie neutralne miejsce w nowym porządku. Zmieniali osobowość, wyrzekali się poprzedniego życia, pragnąc zdobyć łaskę i zaufanie władzy. Różne też panowały poglądy na temat nastałego ładu. Jedni mówili o przeczekaniu, widzieli wojnę w najbliższej przyszłości. Inni popadali w pesymizm i obwieszczali nieuchronną zagładę świata. To wszystko działo się wokół nas. My, młodzi, w sposób naturalny przyzwyczailiśmy się do nowego porządku, innego nie znaliśmy przecież, przemoc towarzyszyła nam od czasu okupacji i jej trwałość nie budziła w nas zaskoczenia. Tę dawną przedwojenną Polskę znaliśmy tylko z opowieści rodziców. Innego uczono nas rodowodu, innych mieliśmy bohaterów. Wszędzie z plakatów i portretów, w szkolnych klasach, świetlicach i uniwersyteckich aulach, z frontonów gmachów państwowych, transparentów w pochodach i na wiecach, zewsząd spoglądał na nas ojcowskim okiem Wielki Nauczyciel, wąsaty ojciec narodów. Nasiąkaliśmy nową mową książek, gazet i radia. Niektórzy z nas zaczynali brać w tym czynny udział, młoda energia domagała się ujścia, wyżywali się w organizacjach i akcjach, chłonęli marksistowską religię i doznawali odurzającego smaku władzy, wywyższenia, szansy dla ambicji. Inni natomiast woleli rewiry zakazane, jazz, amerykańskie ciuchy, harcerstwo. Inni jeszcze istnieli jak w próżni, ani tu, ani tam. Byli też tacy jak glina, bezwolni, oni dawali się urabiać.

Niektórych życie publiczne w ogóle nie interesowało. Instynktownie traktowali cały ten dopust jako oczywistość ludzkiego bytowania na ziemi. Niejednego ratował wybujały, młodzieńczy indywidualizm, próby wydeptywania własnych, osobnych ścieżek.

Ja dla przykładu w pojedynkę zmagałem się z Bogiem, rodziną, tradycją. Szukałem po omacku ujścia dla swoich nieokreślonych marzeń, męczyłem się z plugawą i tak rozkoszną hydrą erotyzmu. A byli jeszcze pośród nas tacy jak Romek K., koleżanka Woroniewicz. Oni przybyli z zapadłych wiosek, robotniczej biedy, nosili brzemię ciężkiego dzieciństwa, krzywd swoich rodziców z dawnego świata przed pożogą, cały ten rachunek złej pamięci. Marek W., zwany Francuzem, wywodził się z rodziny o tradycjach komunistycznej walki z wyzyskiem. Oni czuli się posiadaczami prawdy, recepty na przyszłość. Ta władza dała im przecież studia, stypendia, otworzyła jasną perspektywę. Byli jej głęboko oddani, osiągnęli bowiem rzeczywisty awans i mieli poczucie uzyskanej sprawiedliwości.

Tyle o nas bardzo młodych w tamtych, zamierzchłych czasach”.

STEMPEL „DRUGIEGO MARKA”

Marek Nowakowski urodził się 2 kwietnia 1935 roku. W zasadzie do początku lat sześćdziesiątych mieszkał z rodzicami w podwarszawskich Włochach. Uczył się w podstawówce, której kierownikiem był jego ojciec – Antoni Nowakowski (nauczycielką była również matka pisarza, Stanisława z Jabłońskich). Miał starszą siostrę Ewę. Do szkoły średniej uczęszczał też we Włochach, tam również w 1953 roku zdał maturę. Wcześniej przerywał edukację, pracując na lotnisku Okęcie w strukturach Związku Młodzieży Polskiej. Trafił też w tym czasie do więzienia z powodów z polityką niemających nic wspólnego, po maturze podjął studia prawnicze na Uniwersytecie Warszawskim, uzyskując absolutorium w roku 1958. Pracy magisterskiej nie napisał jednak, poświęcając się odtąd wyłącznie pisarstwu. Nastąpiła też wówczas zasadnicza zmiana w jego życiu osobistym, ożenił się bowiem z Jolantą Zabarnik, w przyszłości znaną mecenas. Proza Marka karmić się będzie przez lata jej adwokacką praktyką, a począwszy od lat 80. J., lub po prostu Jola, regularnie pojawia się na kartach opowiadań pisarza.

Zadebiutuje w 1957 roku, w tygodniku Nowa Kultura – opowiadaniem Kwadratowy. Znajdzie się ono w wydanej w roku następnym, nakładem Czytelnika, pierwszej książce Nowakowskiego: Ten stary złodziej. Autor tego klasycznego dziś zbioru opowiadań miał wtedy – o czym nie zawsze się pamięta – 22 lata. Zaledwie.

Ten stary złodziej przyjęty został przez czytelników więcej niż przychylnie; przez krytykę również, ta jednak ułatwiła sobie zadanie, zaliczając Nowakowskiego do grona „hłaskoidów” i opatrując go etykietą następcy (a co za tym idzie – epigona) autora Pierwszego kroku w chmurach. Uwierał pisarza ten naprędce przystawiony stempel, który zresztą przysporzył mu kłopotów wydawniczych przy edycji drugiej jego książki, Benka Kwiaciarza (1961). Ten zbiór opowiadań gotowy był bowiem do edycji już dwa lata wcześniej, ale druk został wstrzymany po tym, gdy Marek Hłasko pozostał na Zachodzie, gdzie wystąpił o azyl polityczny. Władze, nie mogąc ukarać krnąbrnego pisarza, postanowiły zdyscyplinować „drugiego Marka”. Mniej więcej w tym samym czasie osobą młodego prozaika zainteresowała się także Służba Bezpieczeństwa. Gdy odmówił podjęcia się roli „konsultanta”, czy raczej informatora SB, odegrano się na nim w typowy dla policji politycznej sposób, wstrzymując wydanie paszportu na wyjazd na sympozjum literackie do Austrii. Za granicę wyjedzie Nowakowski pierwszy raz w 1964 roku i będzie to podróż egzotyczna – rejs statkiem handlowym „Bydgoszcz” do Afryki Zachodniej, w trakcie którego współpracował z ekipą przygotowującą film podróżniczy. Okaże się nim Cała naprzód wyreżyserowana przez Stanisława Lenartowicza. Trzy lata później Polska Żegluga Morska w nagrodę za Marynarską balladę (1966) wyśle go jeszcze w kolejny egzotyczny rejs, do Zatoki Bengalskiej.

Nie znaczyło to, że skończyły się paszportowe kłopoty pisarza. Nie pozbędzie się ich do końca istnienia PRL. Nauczy się jednak lawirować. Gdy w 1968 roku, po wydaniu jego książki w RFN, nie otrzyma zezwolenia na wyjazd na Zachód, co poza wszystkim innym utrudni odebranie przyznanej mu wtedy nagrody Fundacji Kościelskich, postara się o stypendium na pobyt w Jugosławii i z Belgradu wyśle do Paryża, do Jerzego Giedroycia maszynopis zatytułowany Jak zazdroszczę Cyganom. A na tym mu wówczas zależało najbardziej.

Do Maisons-Laffitte dotrze zresztą w końcu osobiście i to już rok później, w maju 1969 roku. Esbecja próbowała go „zmiękczyć” przed wyjazdem – bez skutku. W rezultacie z rezygnacją zapisano w aktach: „Z uwagi na negatywną postawę M. Nowakowskiego zrezygnowano z dalszych rozmów”.

Marek Nowakowski z mamą

Jola i Marek

POD LUPĄ SB

Koniec ery Gomułki oczyścił atmosferę w kulturze polskiej, spowodował też względną liberalizację polityki prowadzonej przez władze wobec środowisk twórczych. To dzięki temu mógł Marek Nowakowski pojechać w 1972 roku do Stanów Zjednoczonych, na stypendium International Writing Program w Iowa City. Pomogły tu rekomendacje otrzymane przez autora Tego starego złodzieja od Artura Międzyrzeckiego i Zygmunta Hertza, swojego wsparcia udzielił także, zachęcony do tego przez Giedroycia, Czesław Miłosz. Ale to właśnie na początku lat siedemdziesiątych, znaczonym ważnymi dokonaniami twórczymi Marka – m.in. tomami opowiadań Mizerykordia (1971) i Śmierć żółwia (1973), a spuentowanym jednym z najdoskonalszych jego zbiorów, wydanym w 1974 roku pod tytułem Gdzie jest droga na Walne, intensyfikacji uległy antysystemowe działania pisarza. W 1971 roku złożył swój podpis pod listem skierowanym do ministra sprawiedliwości z protestem przeciw wyrokom wydanym w procesie tzw. Ruchu (przypomnę, że na 7 lat więzienia skazani zostali wtedy Andrzej Czuma i Stefan Niesiołowski). Dwa lata później był sygnatariuszem kolejnego listu, przeciw dyskryminowaniu i cenzurowaniu utworów niektórych członków Związku Literatów Polskich, przede wszystkim Ryszarda Przybylskiego. W 1974 roku zaś podpisał, wysoce niepoprawną politycznie, rezolucję „w sprawie uzyskania prawa dla Polonii radzieckiej”. Tego już było dla komuny za wiele, natychmiast też nie tylko zablokowano mu wyjazdy „do krajów kapitalistycznych”, ale i zatrzymano wydanie Wesela raz jeszcze, wydrukowanego w 1974 roku w Iwaszkiewiczowskiej Twórczości, tyle że w książce opublikowanej oficjalnie dopiero w roku 1982. Cenzura też zatrzymywała jego teksty pisane dla Tygodnika Powszechnego.

Rok 1976 spowodował bardzo wyraźną polaryzację stanowisk stron społecznego konfliktu mającego miejsce w PRL. Po podpisaniu przez Nowakowskiego Memoriału 101, kolejnego, ważnego protestu – przeciw planowanym zmianom w Konstytucji PRL i jego zaangażowaniu w działania biorące w obronę spacyfikowanych robotników strajkujących w Radomiu i Ursusie przeciwko podwyżkom cen, został on wzięty pod lupę przez SB, inwigilowany na każdym kroku, podsłuchiwany, osaczany przez niezliczonych agentów i współpracowników policji politycznej. Klimat, w jakim żył pisarz, odda później w kilku książkach, m.in. w Kryptonimie „Nowy”. Tajemnicach mojej esbeckiej teczki (2007), ale i w świetnym tytułowym opowiadaniu tomu Grisza, ja tiebie skażu....

Kolejne wydarzenia następowały błyskawicznie, historia działa się wówczas „tu i teraz”. W 1977 roku współtworzy Nowakowski pierwsze niezależne pismo literackie Zapis i publikuje w nim, pod nazwiskiem, nie posługując się kryptonimem. Jedno ze swoich najistotniejszych opowiadań czy raczej mikropowieść Książę Nocy publikuje jednak w 1978 roku legalnie, w Państwowym Instytucie Wydawniczym w tomie oprócz tytułowego Księcia... zawierającym również Stypę i Hades.

Po Sierpniu’80 zaangażuje się w działalność odnowionego, pod przewodnictwem nowego prezesa Jana Józefa Szczepańskiego, Związku Literatów Polskich. M.in. współtworzy Komisję Współpracy ZLP z NSZZ „Solidarność”, choć członkiem tej ostatniej nie zostaje. Nie pierwszy raz dystansuje się od polityki, ta jednak nie pozwala mu zapomnieć o sobie.

Na stan wojenny zareaguje utworami zatytułowanymi pierwotnie Zapiski na gorąco, a opublikowanymi (pod nazwiskiem!) w podziemnym Tygodniku Mazowsze. To one złożą się na sławny Raport o stanie wojennym (w dwóch częściach opublikowanych w podziemiu w roku 1982 i 1983), a w konsekwencji spowodują uwięzienie pisarza w marcu 1984 roku. Postawione mu zostają zarzuty publikowania oszczerczych tekstów na temat ustroju i organów władzy oraz działania w porozumieniu z wrogimi wobec PRL ośrodkami propagandowo-dywersyjnymi.

Na początku lat 90. w wywiadzie, jaki z nim przeprowadziłem, wspominał z nutą czarnego humoru: „– Kiedy po zakończeniu śledztwa czytałem tomy akt, które miały być podstawą sprawy sądowej, stwierdziłem, że jestem na topie. Resort, na przykład, dokonał licznych ekspertyz, przez biegłych tłumaczy, celem sprawdzenia zgodności tekstu Raportu o stanie wojennym z jego dziesięcioma czy jedenastoma przekładami. Do każdej ekspertyzy dołączono kosztorys. Z szacunkiem stwierdziłem, że nie żałowano na mnie pieniędzy. A ile kosztowała praca tych wszystkich cichobiegaczy, którzy chodzili za mną, za żoną, przesłuchiwali moich znajomych, niektórych szantażowali...”

Ze Służbą Bezpieczeństwa miał na pieńku już wcześniej: „– Jadąc w swą pierwszą zagraniczną podróż, pożyczyłem walizkę od Ludwika Zimerera, wspaniałego człowieka, korespondenta radia RFN w Polsce, największego kolekcjonera sztuki ludowej w Europie Środkowej. Nie podobało się to moim rozmówcom z SB. Kiedy zorientowali się, że nie mogą liczyć na moją współpracę, usłyszałem: – To nie mógł pan tej walizki pożyczyć od Polaka, tylko od Niemca!

Po Marcu ’68 próbowano znów brać mnie pod włos jako tzw. prawdziwego Polaka. Nie powiem, bym w pełni był wtedy świadomy rozgrywek na górze partyjnej, dochodzenia do głosu szowinistów i innych mętów. Zawsze jednak pomagała mi intuicja. Jest widać w człowieku coś zakodowane, co pozwala, kiedy trzeba, powiedzieć – nie; wyczuć to, co jest ohydne i grząskie”.

Po fali protestów przeciw szykanom spotykającym pisarza tylko za to, że uprawiał swój zawód, obejmie go amnestia z 22 lipca 1984 roku. Postępowanie karne umorzone zostanie jednak dopiero w III Rzeczypospolitej w wyniku rewizji nadzwyczajnej zakończonej w maju 1992 roku, która zarzuty wobec Marka Nowakowskiego uzna za to, czym były w istocie, a mianowicie za przejawy represji politycznej.

ODPOWIEDZIALNOŚĆ ZA SŁOWA I CZYNY

Jedną z pierwszych książek napisanych przez Nowakowskiego w III RP były Strzały w motelu George (1997), przyjęte bez entuzjazmu, choć dziś widać jak na dłoni, że autor bezbłędnie wyczuł nastrój nadchodzących czasów. Powstawała polska mafia, rodziła się też polska klasa średnia, a temu zjawisku poświęcił pisarz inną książkę, mikropowieść Homo polonicus (1992), w której stworzył postać iście archetypowego beneficjenta III RP, Stasia Bombiaka, biznesmena, któremu słoma wystaje z butów. Przestrzeń, w której się osobnik ten porusza, autor detalicznie opisał następnie w zbiorze czterdziestu sześciu miniatur prozatorskich Prawo prerii (1999), ukazujących panoramę Polski jako jednego wielkiego bazaru.

Równocześnie coraz głębiej zanurzał się Nowakowski w przeszłości. To wtedy powstał bardzo cenny cykl Powidoków (wydawanych od 1995 roku), obrazów Warszawy, której już nie było. Współczesność stolicy pokazywał w Opowiadaniach ulicznych (2002), jej dzień wczorajszy w Powidokach właśnie, na podstawie których powstał zresztą 9-odcinkowy serial telewizyjny, z Markiem w głównej roli warszawskiego cicerone. W roli tej czuł się coraz lepiej. „Miasto, czyli świat” pisał, a to miasto znał jak własną kieszeń. Nic dziwnego, że pomagał w promocji Orkiestry Staśka Wielanka czy Szwagierkolaski, choć nie był specjalnym admiratorem Grzesiuka ani „warsiawskiego” folkloru. Ale to była jednak jakaś część jego świata, o którym ani nie chciał, ani nie potrafił zapomnieć.

Był aktywny na różnych polach, m.in. mocno zaangażował się w tworzenie Nagrody Literackiej im. Józefa Mackiewicza. Przewodniczył jej kapitule, zależało mu, by wyróżnienie to zyskało jak najwyższą rangę. W tekstach publicystycznych i wywiadach, których udzielał, zabierając głos w sprawach publicznych, wielokrotnie ostro występował przeciw okrągłostołowej taktyce obozu „Solidarności”. Piętnował postkomunistów i liberałów, ale to nie przynależność partyjna decydowała o tym, kogo cenił, a kto był mu wrogi, obcy czy obojętny. Ponieważ brał pełną odpowiedzialność za swoje słowa i czyny, domagał się tego i od innych. Choć, z drugiej strony, postawa Katona była mu z gruntu obca.

Konsekwentnie potępiał postępowanie władz rosyjskich wobec Czeczenów. Dla niego byli oni zawsze dumnymi góralami Kaukazu, a nie żadnymi terrorystami. Rosja natomiast, ta Rosja bliska jego sercu, była Rosją Gogola i Bunina, bo cała reszta, z którą od wieków mamy do czynienia, to jedna i ta sama dzicz mongolska.

Wolna ojczyzna nie stała się dla niego Polską jego marzeń, choć pewnie mogła. Mało kto był tak predestynowany do zajęcia w III RP wysokiego stanowiska, do czerpania profitów ze swej wcześniejszej działalności jak Marek. Nie chciał, pazerność na dobra doczesne była mu z gruntu obca, zaś zaszczyty... Tych mu raczej szczędzono. Ale też nie wypinał piersi po ordery, jakie powinien otrzymać choćby za walkę z komuną. Z politycznym kombatanctwem nie obnosił się. To zupełnie nie było w jego stylu.

A czy na czymś Markowi Nowakowskiemu zależało? Pewnie, jak każdemu człowiekowi pióra, na pisarskiej sławie. Tej zaznał w stopniu ograniczonym raczej.

GŁĘBOKI URAZ I JESZCZE GŁĘBSZY GNIEW

Kolejne, wydawane przez niego tomy odnotowywano, recenzowano albo i nie. Chwalili go krytycy uznawani za prawicowych, ci z drugiej strony wytykali autorowi Fortuny liliputa (1996) rzekome anachronizmy, Salon coraz częściej wzgardliwie milczał, czym – sądzę – przejmował się najmniej, bo przecież znał go doskonale. I przejrzał ten Salon na wylot. W Piórze (2012) opowiedział historię, którą już wcześniej przetwarzał literacko, nie tak szczegółowo jednak. Zdarzenie miało miejsce na przyjęciu w mieszkaniu Julii Hartwig i Artura Międzyrzeckiego przy Sadowej. Powodem była wizyta w Warszawie redaktora francuskiego Temps Moderne. Polsko-francuski charakter spotkania podkreślał udział w nim Kazimierza Brandysa (z żoną) i jego tłumaczki, Francuzki Anny Posner. Obecni byli jeszcze Ewa Fiszer, Julian Stryjkowski, ktoś tam jeszcze. „Mówiono – wspominał Marek – o ostatnich nowościach wydawnictwa Gallimarda, nagrodach Goncourtów, sztukach teatralnych Sartre’a, Anouilha, prozie Aragona, poezji Eluarda, malarstwie Buffeta. No i zrobił się Paryż! Kazimierz Brandys najbardziej paryski. Dowcipny, błyskotliwy, prezentował świetny kunszt konwersacji. Mówił po francusku prawie tak biegle jak goście z Paryża. A z okien był widok na brzydką, syfiastą Marszałkowską. (...) Piją sobie z ust. Ci durnie z Zachodu, zainfekowani komunizmem. Ta gruba, ciężka Anna Posner pewnie należy do KPF. Dlaczego nie? Udawany Salon. Udawana swoboda. Kazimierz Brandys przekładany, wydaje go Gallimard. Cenią go, pisze tak lekko, finezyjnie. Takie krągłe frazy, esprit iście paryski. Rue de Seine, mówili, jakaś ciekawa wystawa. Coś się we mnie zakotłowało. Panu Bogu świeczkę i diabłu ogarek! Gdzie ja, do kurwy nędzy, jestem! Nie byłem z nimi. Zapragnąłem zaznaczyć swoją odrębność. Wtedy to zacząłem robić szkarady”. O tych „szkaradach” rozpisywać się nie będę. Kto nie wie w czym rzecz, niech sięgnie do książki.

Coraz bardziej dystansował się Nowakowski od luminarzy środowiska pisarskiego. Autorami związanymi z PZPR jawnie gardził, jeśli zaś chodzi o „dobre towarzystwo”, o stalinowców, którzy w ciągu jednego dnia przepoczwarzyli się w opozycję, to nie potrafił wybaczyć im ani tej nagłej wolty, ani – tym bardziej – gorliwego uczestnictwa w „hańbie domowej”. Niechęć do tej formacji pozostała mu na dłużej, choć przecież takie, na przykład, Strzały w motelu „George” swój pierwodruk miały jeszcze w Gazecie Wyborczej.

Na szczęście, nie opuszczała Nowakowskiego pisarska wena. W nawiązujących tematycznie do Powidoków tomach Nekropolis (2005, 2008) opowiedział już nie o dawnej Warszawie, ale o Warszawie umarłej, o Warszawie, której nie ma. Hojną ręką ofiarował też czytelnikom swoje autobiograficzne książki: Pióro i Dziennik podróży w przeszłość. I – najważniejsze – zbiór opowiadań Czarna i Mała (2010), z jakże innym od całej reszty Piorunkiem, smutną opowieścią o prowadzonym na spęd źrebaku, ale i o radości życia, i o... miłości – choćby i do zwierząt. Warto też jeszcze przypomnieć obraz postpegeerowskiej rzeczywistości, jaki stworzył Nowakowski w Psich Głowach (2008).

MITOMANI POGRĄŻENI W FIKCJI

Przypomina mi się jakaś wspólna z Markiem przechadzka po śródmiejskich zakamarkach Wspólnej, Hożej, Emilii Plater. Wchodziliśmy do co drugiego sklepu, warsztatu, pracowni. Wszędzie witano go z honorami, znano go tam i szanowano. Był pisarzem tych prywaciarzy, jak z dezaprobatą nazywano ich w PRL. Tak jak większość z nich też był rękodzielnikiem, tyle że robiącym w specyficznym tworzywie – słowie.

Marek trochę zaciemniał swój pisarski wizerunek, sprowadzając swych bohaterów do wspólnego mianownika. Mieli być nimi, jakoby, ci wszyscy, którzy ustawiali się wobec komuny na kontrze. Mogli to być prywatni przedsiębiorcy, walczący z idiotycznymi przepisami gospodarki nakazowo-rozdzielczej, rozmaite „farmazony” i „rajskie ptaki”, zbuntowani, długowłosi młodzieńcy, a i starzy wyrokowcy. Nie bardzo mi się ta, nazbyt dowolna, systematyka podobała. I przy okazji promocji wydanej w 1998 roku Redy (w twórczości Nowakowskiego można wyróżnić niewielki, ale znaczący nurt morski) powiedziałem pisarzowi, że mam do niego pretensję o to, iż swoimi książkami zmitologizował tych wszystkich „Kwadratowych”, wytatuowanych git-ludzi o ćwierćmózgach wyżartych autowidolem. W istocie nie byli ani w części tak ciekawi, jak w opowiadaniach Marka, ani niezłomni, ani solidarni. Ot, zazwyczaj drobne złodziejaszki, alfonsi, prymitywni włamywacze odliczający dni od jednej odsiadki do drugiej. Tymczasem pisarz cytował piosenkę: „Jam złodziej, czarodziej, przede mną wielki, otwarty jest świat” i już mieliśmy powiew romantyki, której tak naprawdę nie uświadczyło się w życiu tych ludzi ani na jotę. Nie zapomnę serdecznego śmiechu żony pisarza, Joli Nowakowskiej, którym skwitowała moje wywody. Środowisko przestępcze znała przecież aż za dobrze i świetnie wiedziała, gdzie kończyła się prawda o „księciach nocy”, a zaczynała pisarska kreacja Marka.

A tytułowy bohater Księcia Nocy pojawiał się u Nowakowskiego i w innych opowiadaniach, np. w Jednym dniu w Europie z tomu Dwa dni z Aniołem (1984), skąd pochodzi ten dialog:

– Był kiedyś w moim życiu pewien idol. Książę Nocy. Wolny człowiek. Tak on siebie nazywał.

– Znałem tego farmazona – brutalnie zabrzmiał głos Kiciusia. – Umarł niedawno. Skretyniały nędzarz i alkoholik. Z ulicy zabrali go do szpitala i tam się rozsypał.

– Ci wolni ludzie – Malarz drobnymi łyczkami wysączył wódkę – mitomani pogrążeni w fikcji.

Bez mitów nie ma jednak wielkiej literatury; to one ją stwarzają.

W PISARSKIM MOZOLE

Zmarł Marek Nowakowski 16 maja 2014 roku, pochowany został na Cmentarzu Wojskowym na Powązkach. W opowiadaniu Mój Przyjaciel Pisarz z tomu Portret artysty z czasu dojrzałości (1987) tak pisał o swoim dojrzewaniu twórczym: „Wiedziałem, że sztuka to nie żadna lekkość i bajeczna kraina uniesień, ale ciężka harówa, gdzie najważniejsza jest uczciwość wobec siebie i mozolne przedzieranie się przez gąszcz kłamliwych słów w poszukiwaniu tego jednego jedynego, które przylega do rzeczy jak skóra do ciała”.

I takie słowa znajdował. „Na Annopolu doliniarze powiadają: «Wspólnik jest jak brat»” – zdanie to, otwierające tom Ten stary złodziej, przeczytałem pierwszy raz pół wieku temu, a mógłbym je powtórzyć obudzony w środku nocy. Podobnie jak podsumowanie życia bohatera innego opowiadania z tego zbioru – Kwadratowego: „To był największy połykacz”. I dziesiątki innych.

Był pisarzem niezwykle wyczulonym na głos ulicy. Zawsze pisał dla tutejszego czytelnika, dla swojaka. W okresie pomarcowym zdarzało mu się publikować w Paryżu u Jerzego Giedroycia, ale to dopiero w latach stanu wojennego stał się częstym autorem Instytutu Literackiego. Wcześniej podpisywał się tam pseudonimem – Seweryn Kwarc. Nie dlatego, że brakowało mu odwagi – tej nie zbywało mu nigdy, ale niecierpliwie czekał na moment, kiedy będzie mógł z powrotem oficjalnie drukować swoje książki. Doskonale wiedział bowiem, gdzie ma swoich odbiorców i pod jakimi warszawskimi adresami ich znajdzie. Drugi obieg, którego był – jakkolwiek by to zabrzmiało dziwnie – gwiazdą, nie gwarantował mu dostępu do tych wszystkich, na których mu zależało.

Do mistrzostwa swoich opowiadań doszedł nie dzięki poszukiwaniom formalnym i eksperymentom językowym. „Nie próbował – jak konstatował Jan Walc – dokonać zasadniczego przełomu w sztuce prozatorskiej, wymyślić nowego kierunku, stworzyć własnego, wymyślonego świata. Tym wszystkim zajmuje się zupełnie chyba wystarczająca ilościowo grupa jego kolegów”. Przez lata z uporem godnym lepszej sprawy wpisywano go w mały realizm, nie dostrzegając tego, że nawet najbardziej naturalistyczne obrazy Nowakowskiego były zawsze literacką reakcją na rzeczywistość, a nie reporterskim odzwierciedleniem faktów. Gdybym w jednym zdaniu musiał określić to, czym się zajmował w swojej twórczości, powiedziałbym, że nieprzerwanie snuł swoją prawdziwą opowieść o prawdzie.

Taki był ten „Pojedynek”, jak sam o sobie powiadał. Marek Nowakowski, pisarz osobny, pisarz doskonały.

Krzysztof Masłoń

Drewniaki... albo dziewczyna kapusia

– To był kiedyś dobry urke – powiedział niższy z mężczyzn – i charakterny, jak mało kto.

– Uhm... – mruknął chudy o twarzy małej i trójkątnej; suwał dłonią po lepkiej ceracie.

Knajpa już pustoszała. Barmanka spoglądała nieprzyjaźnie. Chudy wysączył chciwie odrobinę piwa.

– Ostatnio – odezwał się, nie przestając poruszać dłonią – siedziałem z nim pod jedną celą... on ciągle biegał z językiem do naczelnika. Wspólników sypał. Była z niego straszna kurwa – zakończył i ścisnął dłoń.

– Straszna... – powtórzył niższy przeciągle.

Z zewnątrz ktoś walnął w drzwi. Brzęknęły przejmująco szyby.

– Psiakrew – mruknęła barmanka.

– A dziewczynę ma dobrą – szepnął chudy, obgryzając uporczywie paznokcie. Dłoń miał szeroką, białą, z niebieskimi, grubo węźlejącymi żyłami.

Niski przeciągnął się leniwie. Wzięli czapki i wyszli na ulicę. Chłodny wiatr bił w twarze. Przechodniów było niewielu, wszyscy w płaszczach z podniesionymi kołnierzami. Mały pociągnął kumpla za rękaw. Przystanęli.

– Tyle go znałem – mruknął – i nigdy bym nie przypuszczał.

Chudy twarz miał teraz zaciętą, błyszczącą ślisko światłem pobliskiej latarni.

– Należy mu się – powiedział głucho – należy.

Szli, milcząc. Niski nadążał z trudem, gdyż chudy wyciągał porządnie nogi. Na rogu krzątały się już dziwki. Chodziły pojedynczo lub po dwie. Mężczyzn prosiły o ogień, zagadywały przymilnie. Stróż w bramie owinął się szczelnie baranim kożuchem, wysunął nogi i zapatrzył się gdzieś ponad domy. Ci dwaj rozglądali się uważnie. Niski pozdrowił jedną z dziwek, krzywą i pryszczatą.

– Jeszcze jej nie ma – odezwał się chudy.

Ten niższy pokiwał głową.

– Ona wychodzi później – mruknął.

– Może w ogóle nie przyjdzie? – zatroskał się chudy. – Może już czeka na niego?...

Niższy z mężczyzn oparł się o ścianę. Był jeszcze niestary, ale pomarszczony i łysawy. Spojrzenie miał przygaszone, wypełzłe.

– Kupę czasu – rzekł wreszcie – nie widziałem go... kupę, będzie ze trzy lata. Ostatnim wyrokiem... – urwał i podniósł się na palcach. Chudy spojrzał za nim. Dziewczyna, na którą czekali, stała na przystanku, kołysząc niedbale torebką. Jej włosy były bardzo jasne i długie. Facet z teczką spoglądał na nią ciekawie. Postąpił krok naprzód i utknął niezdecydowanie.

– Już przyszła – szepnął mały.

– I od razu – zauważył jego kumpel – ma klienta. Dobrego frajera – dodał – widać, że panisko. Zarobi – zaszeptał jakby do siebie – kupi mu wódy, wszystkiego... – Potarł twarz, która stała się gorąca.

Dziewczyna roześmiała się głośno i odrzuciła daleko na jezdnię niedopałek. Stanęła pod latarnią. Zauważyła tych dwóch. Przywitali się w milczeniu. Chudy przygryzł wargi i opuścił wzrok. Prawie dotykały go jej piersi, wysokie i pełne, obciśnięte jaskrawym sweterkiem.

– Widzieliście Sztajera? – głos dziewczyny dźwięczał nieco chrapliwie. – Spił się i bije frajerów. Szczęścia szuka. – Śmiech wyżłobił dołeczki w policzkach.

Czuli zapach ostrych perfum.

Niższego ujęła pod brodę.

– Smutni – zauważyła – niedoprawieni. – Poszperała w lakierowanej torebce. – Macie – rzekła wesoło – na ćwiartkę.

„Zadowolona” – pomyślał chudy – „bo wie, że on”... – Odsunął rękę dziewczyny.

– Twój chłop – warknął – będzie tutaj dziś przed północą.

Spoważniała i skinęła głową. Była to ładna i młoda dziwka.

– Przed północą – powtórzył mały.

Ten drugi podrzucał na dłoni pudełko z papierosami.

– Twój chłop – powiedział, marszcząc dziwnie twarz – to... – urwał i schował pudełko do kieszeni – to wielka kurwa...

Patrzyła nań wyczekująco.

– Kapuś – dodał.

Mały uśmiechnął się wstydliwie.

– Pojedziem po niego na dworzec – rzekł chudy.

Uniosła wysoko brwi.

– Razem – wyjaśnił mały – przecież to stary nasz kumpel. – Splunął i długo rozcierał butem ślinę.

Chudy przypatrywał się dziewczynie spod przymrużonych powiek. „Twarz okrągła, świeża” – zdziwił się. – „Nie wygląda na dziwkę”. Zderzył się z jej wzrokiem odległym i czystym. Teraz spojrzenie utkwił w chodniku. „Dziwka” – bezgłośnie powtarzał – „dziwka...”.

Mały znowu zmarszczył się wstydliwie.

– Jak możesz – powiedział łagodnie – pracować na takiego łachudrę. Jak możesz?

– I to jeszcze tak... – wyrzucił z siebie chudy.

Jej twarz nie zmieniła wyrazu. Pewna i otwarta.

– Kiedy siedziałem z nim – mruknął chudy – to prawie co tydzień dostawał od ciebie forsę... myślisz, że dziękował? Klął, że mało...

– Więcej nie mogłam – wtrąciła gwałtownie – niewielu teraz porządnych klientów.

– Głupiaś – syknął chudy – zupełnie głupiaś! Takiemu nygusowi – powiedział głucho. – No, ale on dziś wraca, nareszcie wraca – dodał mściwie.

– Weźmiem taryfę – rzekł niski – i podskoczymy razem.

Cofnęła się o krok i opuściła głowę, gładząc torebkę.

– Jasne, że razem – rzekł chudy. Głos jego był ostry, nieprzyjemny, chusteczką ocierał twarz.

Zatrzymali małego, odrapanego opla.

– Wschodni – rzucił chudy.

Taksówka, parskając i dygocąc, ruszyła naprzód. Wcisnęli się w siedzenie. Chwilami ich twarze ukazywały się dokładnie w świetle mijanych latarń. Ten mały trącił swego kumpla w plecy i wskazał na dziewczynę skuloną, zmartwiałą. Chudy przeklął szeptem. „Myśli...” – był pewien, że o nim myśli. Taksówka zatrzymała się gwałtownie, wytrącając ich z odrętwienia.

W brudnej poczekalni dworcowej żółte, mdlące światło ukazywało zmęczone i senne twarze ludzi. Wiejskie baby, obłożone tobołkami, dzieci skulone w pokraczne kłębki, chrapania cienkie i długie... drażniący poświst zakatarzonego opoja. Środkiem przechadzał się wyprostowany, o chmurnej twarzy milicjant. Przy bufecie zarośnięty włóczęga prawił coś pijanym, plączącym się głosem. Zatrzymali się pod oknem, z którego widać było czarne płaszczyzny peronów. Z dala dochodził zdarty głos megafonu.

– Już niedługo – zauważył niski.

Dziewczyna rozpłaszczyła twarz na szybie.

Chudy uśmiechnął się krzywo. „Fajna dziwka – pomyślał – fajna”. Mały wskazał ukradkiem jej pełny, zgrabny zadek. Zmarszczył obleśnie twarz. Chudy przełknął głośno ślinę. Od wyjścia z więzienia nie miał jeszcze żadnej dziewczyny.

– Słuchaj – zaczął chrapliwie – po co ci to wszystko?

Zwróciła doń twarz.

– Po co ci – powtórzył – taki chłop? Zarobić, nie zarobi. Nie umie. Tylko chla i przecież ciągle cię tłucze.

Wydęła usta.

– Wiem, wiem – rzekł gwałtownie – ile już razy chodziłaś z podbitymi ślepiami. – Oddychał nierówno. – I niszczysz się – dodał zmęczonym głosem – ciągle na rogu... to zdrowie odbiera... A on – splunął – jeszcze kręcił z innymi dziwkami. Całą stajnię miał...

Dziewczyna zacisnęła usta.

– Tak – powiedziała cicho – bić, to on porządnie bił. – Poczęła kiwać głową, jakby skandując przypominające się przeżycia. – Jak tylko miał to zrobić, zaraz zapalał papierosa – mówiła. – Walił cichcem i włosy mu zawsze spadały na oczy. Długie nosił – dodała wyjaśniająco. Jej twarz złagodniała, wzrok skrył się pod opuszczonymi powiekami.

Chudy mocno zacisnął garść. „Głupia kurwa – żuł ze złością – głupia...”.

– Tak, tak – westchnęła.

Mały poruszył znacząco ramionami. Jego chudy kumpel gniótł ze złością papierosa, wreszcie przełamał go i odrzucił.

– Ostatnio – odezwała się dziewczyna – przed samą wpadką też dał mi wycisk. Niekiepski. – Podniosła wzrok na tych dwóch. Zobaczyła wymiętą twarz niskiego i złą, pełną zaciętości chudego. – Ale z tym już będzie koniec – dodała pospiesznie – nie dam się...

Chudy uśmiechnął się smutno.

– Koniec – powiedział przeciągle. – To zależy od niego. A później znajdzie inną, co lepiej trafia, wtedy kopnie ciebie.

Nie odpowiedziała, lecz twarz jej mówiła, że nie wierzy w to.

– Dziewczynę taką jak ty – mówił dalej chudy – inny by na rękach nosił... nie puszczałby na ulicę... Ubrać jak lalkę i chodzić na roboty chce się wtedy... bo wiadomo, dla kogo się trafia. – Spoglądał na nią zachłannie.

– Pewnie – wtrącił mały, poziewając.

– Musisz skończyć z tym – rzekł głucho chudy. – Koniecznie.

Uważnie patrzyła w ciemność za oknem. Milicjant zmierzył ich długim spojrzeniem. Mały wtulił głowę w ramiona i poruszył się niepewnie.

– Bo on – kończył chudy – nie umie cię uszanować.

Odwróciła się od okna. Teraz jej twarz wyrażała trudny, bolesny prawie namysł.

– Taki chłop jak on – mówił szybko z nadzieją w głosie chudy – co to za chłop...

Przerwała, wyciągając rękę. Przypatrywała mu się kpiąco.

– Wcale nie byle jaki – rzekła głośno. – Gust to ja mam. Jest przystojny – uśmiechnęła się łagodnie. – Ma takie cygańskie oczy – szepnęła – takie, że aż... – przeciągnęła się rozkosznie.

– Musi mieć dobrego zaganiacza – wtrącił mały – bo go tak wspominasz.

Chudy przygryzł wargi.

– I włosy – mówiła miękko – długie, falujące... A na szyi czarny pieprzyk... mało który chłop ma taki pieprzyk... Tak, tak – dodała, zobaczywszy kpiącą gębę małego – wielu już znałam i żaden... W ogóle... – zakończyła gwałtownie.

Przyjrzała się teraz chudemu o małej trójkątnej twarzy, jakby porównując. Przykulił się trochę pod jej chłodnym i dokładnym spojrzeniem. Ten mały zachichotał. Babina śpiąca obok na drewnianych skrzynkach jęknęła rzewnie przez sen. Pan w pumpach oparł brodę o laskę.

Chudy poruszył się niecierpliwie.

– Niby nie jesteś trąba – podjął znowu – chodzisz do miasta... a tak oślepłaś. Przecież on tylko leci na twoją forsę. – Wczepił się palcami w parapet. – I listy od innej dostawał – rzekł niedbale – a jak jej odpisywał...

Twarz dziewczyny skurczyła się.

– Jak? – spytała.

– Ano – odparł chudy – tak jak się pisze babie, która mocno w łeb wlazła.

– Nie powinnaś tak za nim obstawać – wtrącił stanowczo mały. – Z innym lepiej byś wygrała – dodał, spoglądając znacząco na swego chudego kumpla.

Zamyśliła się, bębniąc palcami w szybę.

– Niekiepska – szepnął mały, a po chwili mlasnął śmiesznie, chudy przytaknął skwapliwie i przymrużył oczy.

Podeszli do drzwi. Za parę minut powinien nadejść pociąg z Siedlec. Tym pociągiem przyjeżdżał on, jej chłop.

– Pamiętaj – szepnął do niej chudy – nie odzywaj się do tego ciapciaka, ja z nim załatwię.

– Nic, ani słowa – przyłączył się mały.

Nie odpowiedziała, tylko nieznacznie pokiwała głową. Z torebki wyjęła szminkę i podmalowała usta, uważnie przeglądając się w lusterku.

„Dla niego” – pomyślał ze złością chudy.

Z głośnika rozległy się bełkotliwe, zlewające się słowa.

Ten kapuś szedł szybkim krokiem, wysunąwszy do przodu głowę. Kołysał się w ramionach. Ubranie na nim wisiało, wymięte i obszarpane. Minął budkę biletera i dopiero wtedy dostrzegł ich. Zatrzymał się i rozchylił usta. Dziewczyna wpatrywała się weń z łapczywą dokładnością. Włosy krótkie, bez połysku, twarz blada, lecz ta sama, dobrze jej znana, z lekkim, drwiącym grymasem. Usta zacisnął w wąską upartą linię. Postąpił krok, jakby chcąc ich minąć. Przesunął dłonią po krótkich sterczących włosach.

– Przyszłaś – mruknął. Jego wzrok ślizgał się po twarzach tych dwóch, którzy tkwili nieruchomo. – Przyszłaś – powtórzył i wyciągnął do niej rękę.

Długo zapalała papierosa.

Gwizdnął leciutko.

– Nie chcesz! – rzekł, nie przestając spoglądać na tamtych. Rękę wsunął za marynarkę.

„Nadrabia miną” – pomyślała dziewczyna. Widziała, jak krzywił się złośliwie. Znała te jego miny dobrze. Podciągnął opadające, dziurawe na kolanach spodnie.

Chudy chrząknął wymownie.

– Przyszliśmy – rzekł ochryple – przywitać...

– Tak, tak – powiedział piskliwie ten mały.

Kapuś milczał, omijając ich spojrzeniem. Zgarbił się trochę. Dziewczyna zdusiła w palcach papierosa.

Wyszli. Ci dwaj po bokach kapusia i jasnowłosa dziewczyna parę kroków za nimi. Po ciężkiej, pełnej zaduchu atmosferze poczekalni ogarnęło ich rześkie, nieco wilgotne powietrze jesiennej nocy. Chudy odetchnął głęboko, zatrzymał się nieznacznie i mocno ścisnął łokieć dziewczyny. Na kozłach dorożek drzemali woźnice. Niebo wisiało ciężkie, skołtunione. Gdzieś wzbił się przenikliwy gwizd. Ich buty stukały głucho. Kapuś szedł niedbale, rozbujanym krokiem. „Tak zawsze chodzi” – pomyślała dziewczyna. On zaś obejrzał się na nią. Parsknął gardłowym śmiechem.

– Głupia suka – mruknął półgłosem. Znów zaśmiał się.

Drgnęła, lecz szybko opanowała się. „Podskakuje – myślała łagodnie – jak zwykle podskakuje... udaje kozaka”. Szli teraz wzdłuż płotu. Chudy jeszcze raz chwycił rękę dziewczyny, zakaszlał znacząco i machnął krótkim ciosem z boku. Głowa kapusia odskoczyła jak piłka. Mały szczeknął nieprzyjemnym śmiechem i odsunął się ostrożnie.

„Teraz – uznał chudy – walnę łbem i wezmę pod obcasy”. Złapał kapusia za klapy i... nagle otrzymał od tyłu mocne, krótkie uderzenie w ciemię. Zachwiał się i opuścił ręce. W głowie zawirowało.

Gdy otworzył oczy, kapuś już był daleko. Jego sylwetka rozpływała się w ciemności. Mały próbował gonić go niezgrabnie, ale wkrótce przestał, dysząc i przeklinając. Dziewczyna stała na jednej nodze, niezdarnie utrzymując równowagę, i wkładała but.

– Ty... ty... – chudy szukał z wściekłością słowa. Potarł obolałą głowę.

– Klops – posłyszał zadyszany głos małego kumpla – ona jest strasznie za nim.

Chudy dostrzegł jej twarz spokojną, nieprzeniknioną, zdawało mu się, że z leciutkim uśmieszkiem.

– Puścił krew – powiedziała cicho – nie mogłam patrzeć i...

Przerwał jej.

– Buty to masz niezgorsze – powiedział już spokojnie i jeszcze raz potarł głowę. Syknął.

– Drewniaki – wyjaśniła krótko dziewczyna.

„Charakterna – pomyślał z uznaniem chudy – charakterna, jak mało kto...”.

1958

Kwadratowy

Po ostatnim jego wyczynie miasteczko wrzało. Kradzież była odważna. Wagon z cyną stojący na stacji rozpruty i wyczyszczony do cna. Matki mówiły jedynakom późno wracającym do domu:

– Doigrasz się, doigrasz, jak ten Kwadratowy!

W ciemnych bramach, w poczekalni przy wódce rozprawiano o nim. Znało go przecież całe miasteczko, rósł w nim od pętaka. Stary Józef, żywa kronika tej dziury, za kieliszek czystej prawił, plącząc się, długie o nim historie. Wynikało, że Kwadratowy od najmłodszych lat już był taki arcyurke.

Miasteczko znajduje się pod Warszawą, jest nieduże, z brukowanym nierówno rynkiem. Na prawo od rynku mieszka Stefaniakowa, matka Kwadratowego.

Gdy szła do kościoła, zerkano na nią ciekawie, przecie Kwadratowy władował się na kilka lat. Wysoka, siwa. Trzymała się prosto. Ubrana na ciemno. „Widzisz – szeptał pętak Rysio do przyjaciela – to jego matka...”. – Patrzyłeś na nią i widziałeś przyczajonego w ciemną noc Kwadratowego. – Wywala piekielnie szeleszczące rulony blachy. Majaczą wspólnicy. Ktoś pstryka ostrzegawczo. Oj, Kwadratowy, gadka o tobie rośnie. Nic w niej z ciebie, jesteś już mitem. Jedynie matka odkrywa bliższym kawałek tego płaszcza mitów. – Nie biłam, powiada, a bić trzeba było, brakowało silnej ręki. Bez ojca chował się. – Wzdycha i kroi słoninę. Szoruje podłogę i znajduje pod szafą stare Jurkowe buty. Powykrzywiane i wytarte zamsze. Ciska z pasją w kąt. Po namyśle podnosi, czyści i ustawia w skrzynce. – Zmądrzeje, zmądrzeje – brzęczą słowa sąsiadek. – Pożycz no, Stefaniakowa, ździebko cukru.

Dzwonią w kościele na szóstą. Zmrok osiada w kątach. Gdzieś śpiewają. U niej cicho, strasznie cicho. On tylko śpiewał. Zastanawia się właściwie po raz pierwszy, czemu nazywają go Kwadratowym. Już wie. Lubił mówić: – Bo jak cię na kwadratowo... – Była to groźba, pochwała i jeszcze coś – określenie wszystkiego. Nawet milicjantowi na ostatek powiedział: – Jeszcze zrobię was... – namyślił się i dodał – na kwadratowo.

Z tym „na kwadratowo” znalazł się za bramą więzienia. Wcale nie bujda, że klucz w bramie zgrzyta przeraźliwie smutno, inaczej niż w innych zamkach. Kwadratowy szedł, kołysząc się, z wysuniętą po cwaniacku głową. Chłop barczysty, w czerwonej koszulce. Wpuszczający strażnik przymrużył wyblakłe oko i mruknął:

– Wpadłeś, bratku.

Każdemu to mówił.

Ściany wąskiego korytarza w budynku administracji poznaczone były mnóstwem napisów. Przy wejściu uderzał w oczy napis: „Żegnaj WOLNOŚĆ”. Dalej: „Wkitowałem się na piątaka”. Zaś przy drzwiach z tabliczką nr 5 słabo widoczny i zatarty napis: „Zakapowała mnie stara kurwa, Zośka”. – W pokoju nr 5 Kwadratowy oddał siedzącej przy biurku dziewczynie zegarek, portfel i kilka drobiazgów. Próbował zagadać do niej, lecz była obojętna, poza tym piegowata i brzydka. Zapalił papierosa. Z zadowoleniem pomyślał, że nie każda stara potrafi dać w taką drogę trzysta fajek. Tylko jego... Przebrano go w magazynie, chłodnej, przypominającej stodołę budzie. Zastukał drewniakami. Skóra pachniała kwaśno. Czuł na ciele chłód krochmalonej koszuli. Przy bielonej świniarni jakiś łysy zakpił zeń:

– Na mleko zapisz się... Prosto od krowy. – Łysy wykrzywił gębę. Kwadratowy jeszcze za węgłem słyszał: – A nie zapomnij!

Wąsaty inspekcyjny prowadził go długim, geometrycznie załamującym się korytarzem. Czysta podłoga błyszczała jak asfalt. Przed wielką kratą, dzielącą korytarz na oddziały, więzień w kraciastym swetrze uczynił tajemniczy i szybki gest. W jego oczach błyszczała chciwość palacza. Kwadratowy rzucił kilkanaście papierosów. Posłyszał szept tamtego.

– Zupę masz u mnie z tłuszczykiem. Zawsze, jak w banku...

Więc był to kalifaktor. Klawisz z miną buchaltera wpisał go do księgi oddziału. Potem zacmokał obwisłymi wargami.

– W taką pogodę, w taką pogodę. – Spojrzał w okno. Musnął go słoneczny promień. Przeciągnął się. Westchnąwszy ciężko, podniósł się z ławki. Otworzył drzwi celi pod numerem 110.

Było tam pięciu mężczyzn. Wszyscy ostrzyżeni. Najniższy z nich, krostowaty, rzekł:

– Za coś wpadł?

Patrzyli na niego z ciekawością. Kwadratowy oparł się o stół i przygładził włosy. Mruknął:

– Nie skaczcie!

Zamienili spojrzenia.

– Znamy takich – powiedział któryś. – Dawaj szlugi!

Patrzyli na niego z ciekawością.

Kwadratowy położył na stole poduszkę, obok niej koc i miskę. Rozstawiwszy nogi, powtórzył:

– Nie skaczcie. – Był barczysty o wydatnych szczękach – to wstrzymywało. Krostowaty odezwał się łagodniej:

– Skąd jesteś?

Kwadratowy usiadł na ławce, która zakołysała się. Wyciągnął papierosy. Poczęstował wszystkich. Palili, wpatrując się w strużki dymu. Czekali, co teraz powie, zaś on począł mówić, wolno, z namysłem oglądając swe brązowe ręce.

– Nie jestem frajerem. Nazywają mnie Kwadratowy. Siedziałem już...

Krostowaty wymienił kilka znanych w Polsce więzień. Pytał podstępnie, jak tam, a tu – wreszcie:

– Kolę znasz?

Kwadratowy znał...

– Charakterny, jak mało kto – westchnął jeden, zwany Grubasem.

Wyszli parami na podwórze wśród burych murów. Drewniaki wzbijały kurz. Szli miarowo, zaś Kwadratowy przypominał sobie wieś i kierat. Tak samo w kółko. Był pewien, że chłopcy spod celi już nie przyczepią się. Zadzierał głowę, wpatrując się w górę.

Niektórzy grypsowali pod oknami. Pilnujący ich klawisz zdawał się nie słyszeć rozmów. Pocierał nieogoloną brodę, spoglądał na noski swych butów, wyczyszczonych dokładnie i popękanych. Spojrzawszy na zegarek, zawołał przeciągle:

– Koniec spaceru!

Wypolerowane przez wiele tysięcy drewniaków schody. Kraty podnoszące się gościnnie. Znów chłodny jak grób korytarz. Klawisz z oddziału wrzeszczał:

– Grypsy?!... Ja ciebie...

Zagłuszyli ten wrzask drewniakami. Ktoś krzyknął, patrząc w okno:

– Majtki na wolności! – dodał: – babskie! – Potem suchy spragniony śmiech. Patrzyli, zbiwszy się w gromadkę, na biały blok naprzeciw. Coś różowego.

– Włazić, włazić! – pokrzykiwał oddziałowy. Zamykając drzwi, powiedział surowo: – Siedzieć spokojnie, bo inaczej raport.

Grubas z Powązek uśmiechnął się przymilnie.

– Przez baby, panie kierowniku, wszystko przez baby.

Ten klawisz uważał, że u kobiet ma powodzenie. Już za drzwiami pokiwał wyrozumiale głową.

Podnieceni spacerem, przemierzali celę. Krostowaty wpatrywał się w okno. Niebo było ładne, niebieskie.

– Nad Wisłą teraz Meksyk – powiedział wspólnik Grubasa, wyjmując z szafki pajdę chleba. Lepił zeń okrągłe pecyny i zjadał z apetytem. Przy popękanym piecu rozprawiano o jutrzejszej łaźni. Krostowaty zapraszał do domina. Spoglądał na Kwadratowego. Postukując kostkami, pogrążyli się w długiej grze. Domino było specjalnością celowego. Grał chytrze, z rozmysłem.

Szybko zrobiło się ciemno. Sylwetki ludzi, łóżka – wszystko zszarzało. Ziewali, wyczekując na światło i apel. W żółtym świetle cela wyglądała jak kolejowy klozet. Na suficie rysował się wilgotny zaciek zadziwiającego kształtu. Leżąc na łóżku, Kwadratowy uprzytomnił sobie, że właśnie nad nim znajduje się ten zaciek. Wsłuchiwali się w stłumione głosy, dobiegające z cel czworokątem opasujących podwórze. Jakaś kobieta śpiewała piosenkę. Pozostałe głosy umilkły. Ładnie, melancholijnie. Rozległo się przekleństwo, potem krzyk męski ochrypły:

– Wyłącz się, stara!...

Następnego ranka szykowano się na spacer do łaźni. Krostowaty długo oglądał swą twarz w ułomku lustra. Badawczo wyszczerzył zęby. Grubas z Powązek podśpiewywał wesoło. W kuchni, obok której miano przechodzić, pracowała jego kobieta. Wszyscy patrzyli z zazdrością na włosy Kwadratowego: Długie, lśniące, nieruszone zerówką więziennego fryzjera. Było oczywiste, że on zbierze najwięcej babskich uśmiechów. Czarniawy doliniarz z Annopola uśmiechał się złośliwie. Przemierzał szybkim krokiem przestrzeń od kibla do stołu. Wreszcie zatrzymał się i zapytał:

– To dziś w nocy każdy śpi ze swoją... ręką? – zaśmiał się, lecz jakoś blado.

Krostowaty, którego nazywano też Pestką, szeptał:

– Boi się o swoją kobitę, dostał gryps, że puściła się z innym.

Grubas zacierał ręce.

Niestety, wbrew przewidywaniom, spacer do łaźni wypadł źle. „Chiński Ptak”, złośliwy przewodnik, pozamykał baby. Nie zobaczono nawet jednej. Wrócili wymyci, poczerwieniali i wściekli. Nawet ten czarny z Annopola sposępniał.

– Kobity, kobity – pocieszał Kwadratowy – wyjdziecie, co noc będzie inna. – Wtedy zastanowił się, czemu powiedział „wyjdziecie”. Przecież Hanka czeka. Na pewno nie puszcza się. Chłopiec o wielkich z lekka zamglonych oczach szorował kibel. Porysowana blacha nabierała połysku, w którego odbiciu majaczyły powykrzywiane kontury twarzy. Krostowaty Zenek uśmiechał się.

– Gramy w dupnika – przerwał ciszę.

Chłopiec czyszczący kibel zgarbił się. Kwadratowy zobaczył w jego oczach strach.

– Kładź się! – wrzasnął wspólnik Grubasa.

Nieszczęśliwy w miłości mieszkaniec Annopola dodał:

– Przez rączki polubisz nas... a rączki mamy niekiepskie, no nie?

Chłopak bardzo powoli podszedł do ławki. Okryto mu ręcznikiem oczy. Jego schylone plecy drżały, były chude, przez bluzę odznaczały się ostro łopatki.

Kwadratowy odrzucił wypalonego do połowy papierosa. „Jest ich czterech – myślał – ale chyba pękną”. Cicho i nakazująco powiedział:

– Bić można, ale czy zawsze tylko w jedną dupę? Może w twoją? – zapytał wspólnika Grubasa z Powązek – no i moją – złagodził. Stał, niedbale wsunąwszy ręce za pas.

Grubas poczerwieniał, jego wspólnik postąpił krok naprzód. Krostowaty Zenek rozładował napięcie.

– Niby można – mówił – ale on ma takie oczy... – szukał określenia – kapusia, prawiczka...

– Nie – przerwał Grubas – ma oczy baby, której zrobiłeś dzieciaka.

Zaśmieli się wszyscy.

Chłopiec o wielkich oczach powrócił do kibla.

„Nie lubią mnie, ale boją się” – pomyślał Kwadratowy i usiadł na ławce. Krostowaty Zenek przyłożył ucho do drzwi.

– Batory – powiedział. – Batory jedzie. – Tak zwano kotły z obiadem. – Na pierwszym oddziale Batory!

Dopiero po długiej chwili usłyszeli wszyscy brzęk kotłów i głosy fajfusów. Grubas, odznaczający się doskonałym węchem, zaopiniował krótko:

– Grochówka.

I dobrze poznał.

Zupę rozlewał fajfus w kraciastym swetrze. Kwadratowy otrzymał miskę z gęstwą grochu i kartofli, a na okrasę kilka wielkich i nieświeżych skwarek. Z fajfusem wymienił porozumiewawcze mrugnięcie. Jadł bez apetytu, wpatrując się w usta Zenka, który pochłaniał zupę żarłocznie i szybko. Mlaskali. Czoło tego z Annopola pokryło się kropelkami potu. Na koniec Grubas krzyknął:

– Za amnestię! – i beknął potężnie.

Krostowaty wyciągnął spod siennika domino. Zaprosił Grubasa. Grając, śmieli się z czegoś. Przy piecu doliniarz cerował skarpety. Używał do tego wielkiej igły, sporządzonej z aluminiowego drutu. Nagle Zenek przerwał grę. Uczynił tajemniczą minę.

– Jutro dorsz – mlasnął wargami i powtórzył: – dorsz z tranikiem. – Co tydzień każda cela otrzymywała miskę gotowanych dorszy.

Czarny przestał szyć. Zamyślił się. Grubas począł mówić o restauracji, w której podawano wspaniałe befsztyki. Domino już nie szło. Krostowaty Zenek przypomniał sobie dziewczynę, która lubiła tylko cytrynowe lody.

– Po całym mieście szukaliśmy – wyjaśnił – charakterna była.

W sąsiedniej celi ktoś zaśpiewał fałszywie: – „Na wolności ja stworzę ci raj”...

„Barany, barany” – myślał Kwadratowy. Myśl przyszła mimowolnie. Dobrze nie potrafił wyjaśnić sobie, o kim myślał. Siedział na łóżku, wpatrzony w kawałek ogrodu z pomidorami i kąt przesłonięty bujnym listowiem kasztana. „Tam za liśćmi – zastanowił się – chodzą ludzie”. – Po raz trzeci, trzeci już raz siedzi i o tym myśli. „Kiedyś – przypomniał sobie – widziałem dziewczynę, była jesień... kasztan już goły... Wyraźnie dziewczynę. Szła bardzo szybko...”.

– Nie pękaj! – ktoś uderzył go w ramię. – Na długo się władowałeś? – głos zdaje się należał do Zenka.

– Nie o to chodzi – mruknął niechętnie Kwadratowy, nie odwracając się. Wiatr przyniósł szmer kasztanowych liści. Był pewien, że nie o to chodzi.

Wieczorem rozpoczęła działać „poczta”. Z odległego okna słychać było głos Szkatuły. Szukał wspólnika. Leszek Kulas drwił z jakiejś dziwki. Ponury Puszek prosił o fajki... „Ze dwie chociaż!” – chrypiał.

Krostowaty szybko odwrócił się od okna.

– Pytają o ciebie – powiedział, patrząc na Kwadratowego.

Kwadratowy wzruszył ramionami.

– Powiedz, że jutro...

Okrzyk „Atanda!” przerwał pocztę. Po dachu chodził inspekcyjny. Kwadratowy naliczył w prostokącie okienka osiem gwiazd. Noc była rześka z chłodnym powiewem wiatru. Leżał z otwartymi oczyma i po raz któryś liczył gwiazdy. Przeciągnął się. Gryzący koc drażnił ciało, więc zsunął go nogą. Z dołu posłyszał stłumiony szept:

– Śpisz?

Zobaczył chłopca o wielkich oczach. W tę księżycową noc jego oczy błyszczały wilgotnie.

– Ładna noc – powiedział Kwadratowy.

Chłopiec przywarł do łóżka. Chwycił róg koca i szarpał gwałtownie.

– Połóż się – poradził małemu Kwadratowy – jutro dadzą dorsza. – Zaśmiał się. – Dam ci swoją porcję.

– Ja już nie mogę – rwał słowa mały – naprawdę!

„Wierzy we mnie” – pomyślał Kwadratowy. Poczuł się głupio.

Starając się nie spoglądać w jego wielkie oczy, okręcił się kocem, ziewnął sztucznie i mruknął:

– Kładź się spać.

Sam też starał się zasnąć. Myśląc o małym, który nie spał na pewno, zapadł niespodzianie w sen.

Zdawało mu się, że sen trwał krótko, prawie błyskawicznie. Obudził się szarym rankiem. Parę łóżek dalej spał Zenek obnażony do pasa. Na piersi miał wytatuowany piracki bryg, kołyszący się na zębatych falach. „Trzeci dzień” – pomyślał Kwadratowy. Gdzieś słychać słaby zgrzyt klucza. Otwierają kratę. Zdrzemnął się. Poderwał go przeciągły głos z korytarza.

– Apel!

Zerwali się z łóżek, trzymając opadające gacie. Na półce nad stołem widać ustawione równo łyżki. Rozjaśnił je nikły promień z trudem włażący z brudnego nieba. Grubas począł wykonywać jakąś swoistą gimnastykę poranną. Usiłował wygiąć się w trudnym dla swego ciała mostku.

Kwadratowy, wpatrując się w pokraczną pozycję Grubasa znów pomyślał o łyżkach. Wtedy zrozumiał, dlaczego interesują go łyżki. Postanowił, że to wszystko zacznie się dziś wieczorem. Wzrokiem pieścił już dwie łyżki najbardziej błyszczące, ładne. „Starzy połykacze – przypomniał sposób – chwytają w dwa palce... i szybkim ruchem do ust”. – Łykali z wysoko podniesioną głową, przypominając gęsi, którym wepchnięto za duże kluski. Grubas nadal torturował swe ciało mostkiem. Nogi rozłożył niczym grube konary, a owłosiona pierś poruszała się w zmęczonym oddechu. Kwadratowy po raz pierwszy tutaj śmiał się długo, wpatrzony w nogi jak konary i rybio otwarte, łapiące powietrze usta Grubasa.

Wieczorem Kwadratowy z dwoma trzonkami w brzuchu położył się u drzwi. Walił drewniakami. Przybiegli klawisze. Ciszę korytarza rozdarł dzwonek alarmowy. Przyniesiono nosze. Klawisz, ten sam, który wpisał go do księgi oddziału, teraz pocierał kark. Kwadratowy z trudem zaciskał szczęki, by nie parsknąć śmiechem. Klawisz miał wielkie obwisłe wargi.

Gdy wynoszono go, Czarny z Annopola powiedział:

– Zaczął walczyć.

Krostowaty pofałdował jakimś trudnym namysłem czoło, gładząc czarne kostki domina.

– Został jego dorsz – mruknął żarłoczny wspólnik Grubasa.

Więc podzielili się. Chłopiec z wielkimi oczyma długo wpatrywał się w drzwi. W judaszu ukazała się twarz kalifaktora. Szeptał coś. Zrozumieli, że Kwadratowy jest już w szpitalu.

Naczelny lekarz, otyły mężczyzna, ugniatając brzuch przyniesionego z trzeciego oddziału więźnia, zaklął ze złością.

– Głupiec, głupiec!... Najgorsze, że ten sport jest popularny – mówił do lekarza-więźnia, który pokiwał z uszanowaniem głową.

Umieszczono Kwadratowego w szpitalnej celi. Łóżka były biało lakierowane. Jasna zieleń ścian cieszyła oczy, przypominając lato. Leżał tam mężczyzna tytułujący się „majorem”, milczący Władeczek i sapiący przedsiębiorca. Przedsiębiorca ożywił się na widok nowego chorego. Począł opowiadać o skomplikowanych częściach maszyn do pisania, za które go właśnie wsadzono. Władeczek przyglądał się z surowym uporem Kwadratowemu. Przedsiębiorca długo i dokładnie opowiadał swoją historię, lecz Kwadratowy nie słuchał. Czuł kłujący ból w żołądku. Ból ten odtąd nie ustępował. Karmili go kaszką i mlekiem. Naczelny lekarz przychodził często. Stanąwszy przy łóżku, drwił:

– Wyjmiemy żelastwo, panie bratku, i znów... – czynił wymowny gest – fiut, pod celę.

Czwartej nocy Kwadratowy ściągnął łyżeczkę z szafki sąsiada. Połknął, wytrzeszczywszy oczy. Ocierając spocone czoło, próbował zaśmiać się. „Gówno wrócę”. – Postanowił nie wracać. Przeleżał do rana, zaciskając palce na żelaznych prętach łóżka. Dzień odsłonił jego bladą, skurczoną bólem twarz. Major szepnął:

– Męczą ludzi, och, jak strasznie męczą...

Minęło kilka dni. Dni te przepełniał ból i wolno toczące się myśli. Leniwie zastanawiał się nad hałasem z korytarza, dziwił go śmiech sąsiadów. Wodził wzrokiem za ręką Władeczka, monotonnie bębniącą w blat stolika. Dźwięk ten podobał mu się bardzo. Podawane sobie mleko wypluwał z dziwną sobie satysfakcją na podłogę. Potem widział schylony kark posługacza. Gdy przyszedł prokurator, Kwadratowy nie podniósł głowy. Obserwował nadal podłogę przy drzwiach. Dostrzegał tam wklęsłość niewielką i dziwaczną. Z daleka dochodził głos prokuratora, który zharmonizował się z rytmicznym uciskiem żołądka. Było mu obojętne, czego chce ten wygolony mężczyzna z wolności. Major, chrząkając, mówił o złym jedzeniu i swojej niewinności. Władeczek wyrzekł wtedy jedno z nielicznych używanych przez siebie słów:

– Pierdoła.

„Już go nie ma” – uświadomił sobie Kwadratowy, nie podnosząc wzroku z podłogi. W celi panowała cisza. Po chwili zobaczył nad sobą surową twarz Władeczka:

– Walcz, może przyspieszą sprawę, może dadzą wariackie papiery... Walcz.

Powoli poruszył ręką. Władeczek zrozumiał ten gest, gdyż przestał mówić. W poobiedniej ciszy najlepiej rozwijały się myśli.

Znalazł sposób na zdobycie mosiężnego pręcika.

Po pręciku dni zlewały się z nocami. Nadchodziły sny dziwaczne i nużące. Budził się spocony. Drzemiąc, snuł dalej senne historie... Kiedyś przyszła matka, podparła się pod boki i powiada: „Wszystkie łyżki wyjadłeś”. Jej twarz była pełna wyrzutu. Mówiła jeszcze, że nowych nie kupi. Obudził się zmieszany. Zamknąwszy oczy, przeszukiwał domowy kredens. Posrebrzane łyżki, ślubny komplet, jeszcze inne... Pewnego popołudnia odwiedził go chłopiec z wielkimi oczyma. Pytał natarczywie: „Co robić?”. Zwierzył się, że zabrał mu Hankę. Niemal groźnie powtórzył pytanie: „Co robić?”. Wtedy Kwadratowy począł gwałtownie odpędzać złych sennych natrętów. – Bił pięściami w ścianę. Gdy otworzył oczy, nad łóżkiem stał Władeczek. Twarz miał trójkątną, zarośniętą pod oczy, okolone dziwną krętaniną zmarszczek. Usta otwierał kącikiem, mówił:

– Zaciśnij zęby, to pomaga.

Potem otworzył usta szeroko:

– Już przyszli po ciebie. – Potarł policzki.

Kwadratowy słyszał chrzęst jego zarostu, w chrzęst wdarł się miękki gumowy dźwięk operacyjnego wózka.

Operacja przeszła jak sen. Próbował odróżnić ból wyrządzony przyrządami chirurga. Nie potrafił. Lekarz, więzień, zapisał w karcie: „Dwadzieścia pięć dekagramów ciał obcych”. – Brzęknęły łyżki i pręty wrzucone do blaszanego naczynia.

„To moje” – pomyślał Kwadratowy i znów zapadł w ciemność.

Otworzył oczy już w swojej celi. Napotkał wzrok Władeczka, który gwizdał jakąś znajomą melodię. W drzwiach stał posługacz Kubuś Stopkarz. Wpatrywali się weń. Znużyły go ich nieruchome twarze, więc przymknął powieki. Słyszał głosy rozmawiających. Kubusia ochrypły, wstrętny należał do Majora. Szept – to na pewno Władeczek.

– Ma krew – Kubuś zniżył głos – złodziejską krew...

Brzmiało to jak gryps z pierwszego wyroku. Złodzieje z karnej celi pisali: „Kwadratowy! Ty masz złodziejską krew... Przyślij parę fajek” – wtedy był dumny, teraz głos Kubusia przypominał brzęczenie much. Przed kolacją – drzemiąc – posłyszał szczęk kotłów; przyszedł naczelnik. Do celi wlazł z rozmachem. Buty miał podkute.

– Co za porządki? – warknął na progu, spoglądając na porozrzucane koce. Zbliżył się do łóżka Kwadratowego. – Długo tak możecie? – zapytał. Żółty pas ciasno opinał mundur. – Jak nieboszczyk... – dodał i z nagłym zainteresowaniem począł oglądać swój rękaw.

Kwadratowy palcami u nogi wczepił się w kołdrę. Zsunął ją łatwo, pokazując zaróżowiony krwią bandaż na brzuchu.

– Mało, to jeszcze mało – powiedział. Wydawało mu się, że bardzo głośno powiedział. Naczelnik obmacywał skrupulatnie sprzączkę pasa. Powiódł wzrokiem po łóżkach. Władeczek, Major i Przedsiębiorca jak na komendę przymknęli oczy. Naczelnik, wychodząc, zostawił drzwi uchylone i zajrzał jeszcze do wnętrza. Potem jego głos zadudnił na korytarzu:

– Korytarzowi!... – huczał ze złością. Komuś tłumaczył: – To złodziej? Głupek, nie złodziej! Oni walczą, a ten?!... kończy się.

Odpowiedź Kwadratowego padła w ciszę przerywaną astmatycznym oddechem Majora.

– Nikt jeszcze tak nie walczył – z trudem wydobywał z siebie słowa, bólem odczuwając każdą wypowiedzianą sylabę. Odwrócił się do ściany. Były to jego ostatnie słowa w tej celi.

Znowu ciemność i tchórzliwe uczucie, że gdzieś gubi się. Z ciemności wydostał się na parę godzin. Wszyscy już spali. Z trudem wydobył hak okienny. Pamiętał o nim od trzech dni, odkąd go obluzował. Połykanie nie szło mu łatwo. Hak był wykrzywiony i zimny. Teraz z hakiem w brzuchu prawie ciągle był nieprzytomny. W chwilach świadomości czuł obce ręce na ciele, widział jakieś twarze i słyszał szmer, niekiedy wzrastający nasileniem. Szmer urywał się. Znów otworzył oczy. Znajdował się wśród szarych nagich ścian. Przez głowę przeleciało zrozumienie – „Izolatka”. Z okna dochodził hałas. Słyszał słowa: „Ustawiać się!”... „No, jak tam wy?...”.

To mówił klawisz. „Kierowniczku kochany... przecież mentolowe, jak pragnę szczęścia”. – Podnoszą papierosy. „Psiakrew, powiedziałem...” – znów klawisz. – „Pogania” – myślał Kwadratowy.

Głosy stopiły się. Już nie mógł rozróżnić ani słowa. „Izolatka to koniec”. – Chciał zastanowić się dalej, lecz nos zaswędział wściekle. Próbował poruszyć ręką. Jednak ręka była bardzo ciężka i jakby niezależna od tego, co postanowił. „Nos swędzi, więc wódka lub kłótnia. – Pokręcił przecząco głową. – Na wolności, zaś tu oznacza na pewno coś innego”. – Spostrzeżenie to uznał za wnikliwe i dowcipne. Otworzył usta i zaśmiał się bezgłośnie.

Ostatniej nocy Kwadratowy był cichy i przytomny. Przy łóżku czuwał Kubuś, którego cień znaczył nieruchomo ścianę. Kubuś asystował przy wielu rozstaniach i był ciekawy, jak ten skończy. Chude palce Kwadratowego bębniły w poręcz łóżka cicho, prawie niesłyszalnie. Czynność tę wykonywał już od godziny, jednostajnie, prawie mechanicznie.

„Jak długo tak może?” – zastanawiał się Kubuś. Zapalając papierosa, dostrzegł, że oczy chorego śledzą każdy jego ruch. Poczuł się nieswojo i sparzył sobie wskazujący palec. „Szkoda chłopa” – pomyślał, śliniąc piekący palec. Jeszcze teraz, patrząc na wychudzone ciało chorego, odczuwało się dawną krzepę. „Wykończył się” – uznał Kubuś. Zauważył ładną wiśniową lufkę na stoliku obok łóżka. Była to lufka Kwadratowego, przysłał mu ją Dziobus z pojedynki. Ładna lufka. Kubuś opuścił głowę. Ogarniała go senność. Wtedy posłyszał szmer. Ujrzał w nikłym świetle lampki poruszające się wargi Kwadratowego. Szmer wzmocnił się. Kwadratowy mówił z trudem, jednak wyraźnie:

– Rozumiesz, te haki, dużo haków. Wpierw się prostuje, bo zgięte, nie przejdą. Czyści się z brudu, rdzy... Trzeba higienicznie. Wyprostowane łykasz... o tak! – próbował unieść się, lecz tylko stęknął. – To cię tuczy. Jak wiesz, tuczyłem się hakami. Drą ci kałdun, skowyczysz, odsapniesz i połykasz następne. Czasem na deser wtrząchniesz łyżeczkę. Przechodzi leciutko. – Zmęczył się, błyszczące gorączką oczy utkwił w twarzy Kubusia. Kubuś, śledząc żyły grubiejące na swej dłoni, uznał, że powinien powiedzieć coś, wydało mu się, że pocieszyć.

– Jesteś kozak, cała ciurma trzęsie się o tobie. Nic tylko Kwadratowy i Kwadratowy... Opowiem matce, jaki byłeś... – zmieszał się i urwał. Czemu mówi mu o śmierci. Kwadratowy poruszył lekko głową.

– Matce?... Ona nie lubi takiego kozakowania.

– To dziewczynie – rzekł Kubuś.

– Po co? – Kwadratowy przymknął oczy. Kubuś posłyszał znów jego głos. Liczył: – Raz, dwa. – Naliczył do kilkunastu i nagle zaśmiał się.

„Bredzi” – pomyślał Kubuś.

– Liczyłem – szepnął Kwadratowy – haki, łyżki...

„Jakoś dziwnie ten chłop umiera – zdziwił się Kubuś. – Inni chcą chwycić jeszcze w garść życie, a ten...”.

Później było długie milczenie. Kubusiowi znów sennie poczęła opadać głowa. Słyszał odległe bicie zegara w szpitalnej dyżurce. Uderzeń było kilkanaście. Dwunasta. Chrapnął. Prawdopodobnie zmożyłby go sen, gdyby nie skrzypienie sprężyn w łóżku chorego, zrazu ciche, potem natarczywe i nieznośne. Podniósł powieki. Wzrok Kwadratowego wydał mu się błagalny i rozpaczliwy. „Rozkleja się” – pomyślał. Cmoknął współczująco i powiedział:

– Wyliżesz się, wyliżesz... nie tacy.

Kwadratowy skrzywił się. Grymas był pogardliwy.

– Stopkarz – szepnął – Stopkarz, ale frajer.

Kubuś poczuł się urażony. „Frajer?!...”. Nie nazwano go nigdy frajerem. Pochylił się nad łóżkiem, poprawiając spadającą kołdrę. Poczuł na policzku gorący oddech. Wraz z tym oddechem posłyszał szept:

– Przeliczyłem się...

Kubuś zmarszczył czoło, lecz nie był pewien, czy choremu chodziło o połknięte żelastwo, czy o coś innego. Sprawa jednak była poważna, gdyż twarz Kwadratowego wyrażała prawie bolesny namysł. Jego dłoń muskała kołdrę.

– Piękna – powiedział.

Kubuś znów nie zrozumiał.

– A teraz wyjdź – głos tego połykacza był rozkazujący.

Kubuś, wychodząc, zabrał tę ładną wiśniową lufkę. Za drzwiami splunął i dokładnie butem roztarł ślinę.

– Piękna – powiedział przeciągle.

Nad ranem był koniec. Ciało zmarłego okryto prześcieradłem i włożono ostrożnie na nosze. Siwy posługacz wyszorował podłogę. Zapach w izolatce panował ostry i nieprzyjemny. Kubuś, skończywszy zamiatanie korytarza, zatarł ręce. Do południa miał czas wolny. Zapalił papierosa i osadził go w wiśniowej lufce. „Tak – zamyślił się – był chłop... nie ma”. – Westchnął i przesunął ręką po głowie okrytej krótkim szorstkim włosem. Wszedł do sali, w której dawniej leżał Kwadratowy. Trzy pary oczu wlepiło się weń. Opierając się o futrynę, oznajmił krótko:

– Wykitował. – I puścił cienką strużkę dymu przez nos.

– Szkoda chłopa – westchnął Major.

– To był największy połykacz – powiedział ktoś, zdaje się Władeczek.

1958