Kubuś Fatalista i jego pan - Denis Diderot - ebook + audiobook

Kubuś Fatalista i jego pan ebook i audiobook

Denis Diderot

4,1

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

Słynna, napisana w formie zabawnych dialogów powiastka filozoficzna Denisa Diderota, twórcy Wielkiej Encyklopedii Francuskiej. Zarówno humor, jak i rewolucyjność formy i treści tego utworu nic nie straciły na aktualności, mimo że pierwsze wydanie Kubusia Fatalisty i jego pana ukazało się w 1796 roku.

Książka brawurowo przełożona przez Tadeusza Boya-Żeleńskiego.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 367

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 9 godz. 55 min

Lektor: Paweł Kutny

Oceny
4,1 (22 oceny)
10
6
5
0
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
azutodragon

Dobrze spędzony czas

Intrygująca fabuła ale nie za bardzo podobał mi się forma tego utworu.
00
rokokosz

Nie oderwiesz się od lektury

Super!
00

Popularność




Projekt graficzny: Andrzej Barecki

Opieka edytorska: Agnieszka Dziewulska

Korekta: Dobrosława Pańkowska

Copyright © by Wydawnictwo Iskry, Warszawa 2018

Wydanie elektroniczne 2018

ISBN 978-83-244-1016-3 (EPUB); 978-83-244-1016-3 (MOBI)

Wydawnictwo ISKRY

al. Wyzwolenia 18

00-570 Warszawa

tel. 22 827 94 15

[email protected]

www.iskry.com.pl

Konwersja publikacji do wersji elektronicznej

Spis treści

Od tłumacza

Kubuś Fatalista i jego pan

Przypisy

OD TŁUMACZA

Odczytałem jeszcze raz Le Neveu de Rameau. „Cóż za człowiek, ten Diderot! Cóż za rzeka, jak mówi Mercier! I Wolter jest nieśmiertelny, a Diderot tylko sławny. Dlaczego? Wolter pogrzebał poemat epiczny, bajkę, epigram, tragedię. Diderot dał początek nowoczesnej powieści, dramatowi i krytyce artystycznej. Jeden jest ostatnim umysłem dawnej Francji, drugi pierwszym geniuszem Francji nowej”.

Tak piszą w Dzienniku swoim w roku 1858 niepospolici znawcy epoki, bracia Goncourt. Nic naturalniejszego jak tego rodzaju rewizje i ewolucje pojęć, a bardziej jeszcze niż gdziekolwiek tutaj, w ocenie literatury XVIII wieku, w której działalność polityczna i publicystyczna tak ściśle splata się z tworzeniem artystycznym, a w znacznej części zgoła je pokrywa. W olbrzymim dziele  s t a w a n i a   s i ę  nowożytnego społeczeństwa – stawania się w świecie pojęć, zanim rewolucja przystąpi do urzeczywistnienia ich w czynie – literatura XVIII wieku oddaje się cała służbom i potrzebom chwili. Podczas gdy w wieku XVII, oparta o nietykalne podstawy tronu i religii, za cel swój miała własną doskonałość, tu wszystkie oczy zwracają się ku niej, nie aby podziwiać i rozkoszować się, lecz raczej z pytaniem i niepokojem, z gorączką nowych haseł i dążeń. W zapalczywym poszukiwaniu nowych rozwiązań wielkiego zagadnienia: „c o   j e s t   c z ł o w i e k?  c o   ś w i a t?  c o   s p o ł e c z e ń s t w o?”, literatura przyswaja sobie wszystkie działy budzącej się z powijaków nowożytnej nauki, rzuca pomiędzy nimi pomosty, krząta się, pośredniczy, popularyzuje; wchłania w siebie wszystkie krążące idee wieku, aby, oddając je z powrotem spotężniałe, bardziej uorganizowane i świadome, tym mocniej utrwalić je w umysłach, gdzie majaczyły wprzódy niewyraźnie. W tym jej siła i w tym słabość; w miejsce umiejętnie ograniczonej klasycznej doskonałości mgławica elementów o wartości bardzo nierównej, pośpiech popularyzacji zarywającej o dyletantyzm ad usum salonów lub nawet buduarów, katechizm filozoficzny trącący dziecinną czasem symplifikacją zjawisk – ale równocześnie kipienie wdzierającego się życia, szalone tempo, swoboda, gorączka myśli żądna ogarnąć cały świat i wszystkie światy i od czasu do czasu rzucane w tym pośpiechu błyski genialnych improwizacji. Wielkie umysły tego wieku to jedna armia krocząca – mimo iż odmiennymi drogami – zwartą kolumną ku nowemu porządkowi rzeczy; każdy utwór – czy nim będzie ulotny epigram, czy dzieło o astronomii – to nowa szczerba w murach warowni przesądu i cegiełka przyczyniona do wznoszącego się gmachu przyszłego „królestwa rozumu”. Pisarz XVIII wieku to przede wszystkim filozof, który w działalności swej ma za cel doraźne, niecierpliwe uszczęśliwienie ludzkości, i co najważniejsze, posiada do tego celu mniej lub więcej niezawodne recepty.

F i l o z o f e m  przede wszystkim był dla swoich współczesnych Diderot: tym mianem krótko nazywano go w Paryżu i każdy wiedział, o kim mowa. Rzutkość jego umysłu, rozległa wiedza ogarniająca niemal wszystkie działy nauki, olbrzymia pracowitość i osobiste zalety charakteru czyniły zeń idealnego półwodza, półimpresaria falangi duchów gromadzących się pod wspólnym sztandarem około Encyklopedii. Popularność jego, nie tylko we Francji, ale w całej Europie, była olbrzymia. Jak każdy prawdziwy filozof XVIII wieku miał i Diderot swoje koronowane głowy, które go obsypywały czułymi słówkami, z którymi korespondował i którym udzielał rad (niesłuchanych zresztą zazwyczaj) co do sztuki władania ludźmi[1]. To wszystko byłoby aż nadto, aby ozdobić ulice Paryża i rodzinnego Langres[2] jego pomnikami, ale nie dosyć zapewne, aby dziś, gdy najśmielsze nowatorstwa XVIII wieku dawno zostały przez życie przelicytowane, skłonić czytelnika do wzięcia w rękę jednego z kilkudziesięciu tomów dzieł niezmordowanego pracownika. Jednakże na szczęście wśród swych poważnych zajęć i prac kapitalnych zdarzało się Diderotowi strzepnąć z pióra jakąś błahostkę, niemal że nieznaną współczesnym i najbliższej potomności: i oto dziwną igraszką losu tych kilka książeczek stanowi dziś najtrwalszy jego pomnik w piśmiennictwie francuskim. „Nie istnieje może – pisze jego biograf – w żadnej historii literatury bardziej osobliwy fenomen: Diderot napełnił epokę całą rozgłosem swych walk, a prawie wszystkie jego arcydzieła ukazały się w druku dopiero w długi czas po jego śmierci... Klasyczne habent sua fata libelli nigdy nie było tak prawdziwe, jak w odniesieniu do dzieł Diderota. Encyklopedia utonęła w falach Rewolucji; z książek, jakie wydał za życia, zaledwie da się przeczytać jaką setkę stronic. Przeciwnie, rękopisy, którym pozwolił drzemać w szufladach stolika lub które trwożliwie krążyły po świecie w nielicznych kopiach, często niezbyt poprawnych, wszystko to, co mniemał, iż rzuca na wiatr lub też co grzebał w zakątkach swego gabinetu, obudziło się kolejno nasilonym życiem i to, co tworzy dziś chwałę filozofa, było nieznane lub prawie że nieznane jego epoce” [3].

Fakt jeszcze osobliwszy: niektóre z najsławniejszych (dzisiaj) jego dzieł ukazały się po raz pierwszy w języku francuskim jako przekład z niemieckiego przekładu!... Tak było z utworem Le Neveu de Rameau, którego rękopis (jedyny) Goethe, fanatyczny wielbiciel Diderota[4], otrzymał od Schillera, przełożył „całą duszą” i opatrzywszy własnymi ciekawymi notami, wydał w roku 1805, w 45 lat po stworzeniu tego niepospolitego dialogu; w kilkanaście lat później dwóch rzezimieszków literackich wydało po francusku przekład z przekładu niemieckiego jako rzekomy oryginał Diderota.

Dlaczego Diderot był tak oględny czy nieśmiały w wypuszczaniu na świat rękopisów? Czyżby z obawy represji osobistych? Ależ represje te – zwłaszcza wobec słabości rządu i przesiąknięcia najwyższych sfer i osobistości nowymi doktrynami – nie były zbyt srogie i były czymś bardzo powszechnym w życiu ówczesnego pisarza i „filozofa”. Wydawało się książkę, broszurę czy pamflet bezimiennie, najczęściej za granicą; w razie sądowego dochodzenia zapierało się solennie autorstwa, w ostateczności odsiadywało parę miesięcy wieży lub uciekało za granicę, skąd padały niebawem nowe zatrute strzały w „tyranię” i „przesądy”. Wolter przesiedział kilka miesięcy w Bastylii, co jego biograf uważa za wdzięczny sposób zdobycia rozgłosu lekkim kosztem. Kolejno przebywa w Anglii, w Prusach, w Szwajcarii; zaś na ostatnie dwadzieścia lat życia rozwiązuje tę kwestię z bajecznym komfortem: buduje wspaniałą rezydencję – na ziemi francuskiej wprawdzie, ale na samej granicy, o pół godziny od Genewy; tu, w swoim Ferney, może do syta grywać w domu teatr, który w czasie pobytu w Szwajcarii był kamieniem obrazy dla surowego protestantyzmu mieszkańców; w razie zaś oznak niezadowolenia z jego pism i osoby u rządu francuskiego wystarcza mu zaprząc konie do pojazdu, aby za chwilę znaleźć się na wolnej ziemi Helwetów. Mniej praktyczny i mniej szczęśliwy od Woltera Rousseau lata całe spędza na wygnaniu, skąd brzmieniem swego głosu napełnia Europę. Ale Diderot obciążony był przez kilkadziesiąt lat swej twórczości balastem, który nie tylko był mu przeszkodą w dłuższej odmianie miejsca pobytu, ale nadto dawał w rękę sferom rządzącym najpewniejszy fant „prowadzenia się” filozofa. Była nim Encyklopedia. Przedsięwzięcie to, zrazu zakreślone przez księgarza w dość skromnych rozmiarach jako przekład angielskiego Słownika i podjęte przez Diderota bez zapału, głównie dla zapewnienia na szereg lat ubogiego, lecz pewnego bytu rodzinie, niebawem ożywione duchem tego wielkiego  p a n t o f i l a, jak go nazywał Wolter, chciwego poznania i ogarnięcia wszystkiego, co ludzkie, przekształca się w dzieło jedno z najrozleglejszych, na jakie do owego czasu ważył się duch ludzki, i niemal na całe życie przykuwa swego twórcę do taczki. Otóż niebawem po rozpoczęciu tego przedsięwzięcia ogłosił Diderot rozprawę pt. Lettre sur les aveugles; tę (z ubocznych przyczyn, w których draśnięta próżność przyjaciółki ministra miała odgrywać główną rolę) przypłacił kilkutygodniowym więzieniem w turmie w Vincennes. Larum, jakie podnieśli księgarze i wydawcy Encyklopedii, nieskończone trudności z prowadzeniem redakcji dzieła, porozumiewaniem się z współpracownikami, rewizją plansz etc., nauczyły Diderota cenić wolność osobistą więcej, niżby to może uczynił wzgląd na własną skórę. Niebawem sfery rządzące, a bardziej jeszcze jezuici, spostrzegli się, jak potężną bronią w szerzeniu nowej doktryny stała się Encyklopedia, w której pod skorupą naukowej informacji z każdym słowem wciskały się w społeczeństwo idee przewrotu. Cudów zręczności, wytrwałości było trzeba ze strony Diderota, aby przez dziesiątki lat prowadzić dzieło to, niejednokrotnie zawieszane, dławione, to znów wskrzeszane dzięki umiejętnym zabiegom. Stało się ono umiłowanym dzieckiem jego życia, jego dumą, przy tym było olbrzymim przedsiębiorstwem finansowym[5], angażującym niemal na miliony wydawców i zapewniającym byt szeregowi pracowników. Każda nieostrożność, każde zuchwalstwo Diderota groziło Encyklopedii; dlatego to, być może, więził on w szufladach najlepsze utwory, dlatego godził się niejednokrotnie, z większym pewnie jeszcze bólem, myśl swą przykrawać, łagodzić i wypaczać w szczegółach, aby ocalić całość. Dla innej natury byłoby to może nie do zniesienia: Diderotowi czynił lżejszymi te przykrości zupełny niemal brak próżności autorskiej i niebywała zaiste rozrzutność myśli i talentu. Potrzebował wydzielić z siebie nadmiar kipiącego wrzątku: czy się to stało w rozmowie, której bogactwo sławią współcześni jednym głosem, czy w pomysłach, które rozdawał na prawo i lewo, ciesząc się, gdy je odnajdywał w pismach przyjaciół, czy w tomach całych, które oddawał im do rozporządzenia, pozwalając drukować pod ich nazwiskiem, czy w listach, w których rzucał garściami najświetniejsze myśli – to było dlań rzeczą podrzędnej wagi. Najtypowszy w tym jako pisarz XVIII wieku, większą czuł potrzebę swoim słowem działać, niżeli skupić je w dzieło.

Podczas gdy w Niemczech wpływ Diderota, poczynając od Goethego, Schillera, a zwłaszcza Lessinga, był w pewnej epoce bardzo żywy, w Polsce śladów jego nie spotykamy niemal zupełnie. Dramat Père de famille, przyswojony dla sceny przez Wojciecha Bogusławskiego pt. Ojciec familii[6], oto wszystko. We Francji sztuka ta, sama przez się bardzo słaba, odegrała rolę „programową” jako zwiastowanie nowożytnego dramatu mieszczańskiego oraz pierwsze dążenie do „realizmu” na scenie. W ostatnich czasach wreszcie ukazał się po polsku w bibliotece „Symposionu” dialog Le Neveu de Rameau[7].

Jacques le Fataliste et son maître napisany został w roku 1773 (Diderot liczył wówczas sześćdziesiąty pierwszy rok życia) podczas pobytu lub zaraz po powrocie z Rosji i Holandii. Podobnie jak wiele innych utworów pozostał w tece autora, lecz musiał w odpisach przedostać się za granicę, gdyż w roku 1785 (w rok po śmierci pisarza) Schiller ogłosił po raz pierwszy w dzienniku „Thalie” przekład opowiadania o zemście pani de La Pommeraye[8], które znowuż z powrotem przełożono na francuski pt. Exemple singulier de la vengeance d’une femme. Mylius w roku 1792 przetłumaczył całą książkę. „Jest to – powiada – jedno z najcenniejszych dzieł niedrukowanej puścizny literackiej Diderota. Ta mała powiastka niełacno będzie mogła być ogłoszona drukiem w języku ojczystym autora. Istnieje w Niemczech jakie dwadzieścia jej kopii, ale pod ścisłą dyskrecją. Mają być przechowane poufnie i nigdy nie ujrzeć światła dziennego. Jednej z kopii zechciano użyczyć tłumaczowi pod uroczystym przyrzeczeniem, iż tekst francuski nie będzie oddany do druku”. W języku francuskim ukazał się Jacques w roku 1796; w szeregu następnych lat doczekał się licznych wydań, a w roku 1826 konfiskaty, ogłoszonej w „Monitorze”. Dzisiejszemu czytelnikowi wydać się może niepojęte, w jaki sposób ta niewinna książeczka mogła się stać tak ciężkim kamieniem obrazy i budzić podobne obawy i ostrożności. Inaczej przedstawia się rzecz, skoro bodaj trochę wżyjemy się w atmosferę współczesną jej powstaniu. Wówczas odczujemy, w ilu szczegółach jej lekkiej budowy tkwi krytyka dogorywającej epoki, ile rysów jej prześwietla swym blaskiem bliska rewolucja. Najpierw – co może mniejszą stanowiłoby troskę dla świeckich i duchownych rządów – rewolucja literacka. „Wielką wartością (notuje w roku 1886 Edmund de Goncourt), wielką oryginalnością Diderota – i nikt tego nie zauważył – jest to, iż wprowadził w poważną i porządną prozę książki żywość, werwę, błyskotliwość, bezład nieco szalony, zgiełk, gorączkowe życie rozmowy: rozmowy artystów, z którymi, pierwszy z pisarzy francuskich, był w poufałej zażyłości”.

Jak się spotkali? Przypadkiem, jak wszyscy. Jak się zwali? Na co wam ta wiadomość? Skąd przybywali? Z najbliższego miejsca. Dokąd dążyli? Alboż kto wie, dokąd dąży? Co mówili? Pan nic, Kubuś zaś, iż jego kapitan mawiał, że wszystko, co nas spotyka na świecie, dobrego i złego, zapisane jest w górze.

PAN: Oto mi wielkie słowo.

KUBUŚ: Mówił jeszcze, iż każda kula, która wylatuje na świat z rusznicy, posiada swój adres.

PAN: I miał słuszność...

Oto wprowadzenie w materię, a ten kaprys, pod którego znakiem rozpoczyna się utwór, towarzyszyć mu będzie aż do ostatniej karty. Pan ze swoim sługą człapią, nie spiesząc się, konno; dla skrócenia nudów drogi sługa, niezmordowany gawędziarz, opowiada historię „swoich amorów”. Historia ta ciągnie się aż do ostatniej stronicy, przerywana tysiącznymi dygresjami, anegdotami, wypadkami. Autor niby żongler cyrkowy podrzuca swój temat na rakiecie, aż ginie gdzieś pod stropem, chwyta go i podbija znów nosem, głową, nogą: już, zdawałoby się, pada i znowuż wzlatuje w górę wyżej jeszcze niż wprzódy. Jakżeśmy daleko odbiegli od współczesnych utworów! Sam Wolter w swoich powiastkach, lekki, kapryśny, ironiczny Wolter, stanowi w porównaniu z Kubusiem klasyczny wzór ładu i ciągłości. Diderot jak cały wiek XVIII filozofuje pod wszelką postacią, ale w tej filozofii ileż jest życia, jak nic jej nie czuć atramentem! W abstrakcyjnej precyzji i symetrii współczesnej psychologii Diderot przedstawia inwazję niezwykłej świeżości i bogactwa elementów. A w samym tekście książki ileż rysów mimochodem rzuconej krytyki literackiej: persyflażu owych modnych romansów epoki, opartych na błahym wikłaniu nieskończonych spotkań i przygód, drewnianej alegorii, pedantycznych „portretów”, które z taką słusznością niecierpliwią Kubusia, komicznego baroku mów pochwalnych etc., etc. Trudno wyliczać wszystkie szczegóły, które dla nas są zużyte, a które dla swej epoki były czymś zupełnie nowym. Jestem przekonany, iż w stosunku do wielu czytelników Kubuś Fatalista wyda się w fakturze i dziś jeszcze raczej nadto śmiałym.

Ale w Kubusiu Fataliście mieszczą się i elementy innej, prawdziwej rewolucji, która niebawem miała we Francji zwalić stary porządek rzeczy. Szeroki powiew demokratyczny tej książki, brak poszanowania dla wszelkiego autorytetu obok silnej dążności do wartości moralnych, nieraz przechodzącej aż w czułostkowość, wszystko to na tle wrodzonej prawości, pogody i dzielności charakteru Kubusia czyni zeń, może bez intencji autora, symbol rodzącej się Francji ludowej; symbol szlachetniejszy i pełniejszy niż młodszy jego kolega po fachu, Figaro, który niebawem przez trzy lata będzie kołatać próżno do sceny francuskiej. Pan Kubusia ziewa, zażywa tabakę, zadaje pytania; Kubuś go bawi, za niego myśli, administruje jego mieszkiem, za niego nadstawia karku; czyż to nie rola szlachty i ludu w XVIII wieku we Francji? A czy może być silniejszy kontrast niż niewinne i uczciwe „amory” Kubusia i Dyzi a brzydka przygoda jego pana, w której ten, mimo iż wcale nie najostatniejszy okaz z ostatnich petitmaître’ów, przedstawia się po trosze jako łajdak i głupiec w dodatku? Wystarczy, aby na tę świadomość, głęboko wnikającą w naród, padła iskra namiętności, a pokolenie Kubusiów jednym zamachem zmiecie z powierzchni ziemi rasę swoich panów wraz z ich zegarkiem, tabakierką i sympatią dla filozofii. Refleksje Kubusia nad tym, komu pisana jest przepowiednia katowskiego konia, nabierają mimo woli autora oświetlenia szczególnie macabre wobec bliskich wypadków przyszłości. „Tak było napisane w górze”, powiedział sobie zapewne pan Kubusia, wstępując na gilotynę, o ile skorzystał z nauk swego dobrego sługi.

Goethe powiada o tej powiastce[9], iż jest to „potrawa ze wszech miar wyborna i podana z cudownym zrozumieniem sztuki kuchmistrza i maître d’hôtel”. Zapewne smak naszych podniebień jest dzisiaj, nie powiem, wykwintniejszy, ale inny; jednakże dobrze jest czasem dla odmiany skosztować coś z owych przysmaków, które stanowiły delicje naszych prapradziadów. W tym rozumieniu puszczam w świat niniejszą książeczkę, mimo iż pora nie jest zbyt pomyślna dla oglądania się w przeszłość i gustów „klasycznych”. Praca ta była miłym wytchnieniem wśród innych, smutnych nieraz obowiązków, jakie nałożyła mi chwila bieżąca.

Boy

Kraków, w czerwcu 1915

Jak się spotkali? Przypadkiem, jak wszyscy. Jak się zwali? Na co wam ta wiadomość? Skąd przybywali? Z najbliższego miejsca. Dokąd dążyli? Alboż kto wie, dokąd dąży? Co mówili? Pan nic, Kubuś zaś, iż jego kapitan mawiał, że wszystko, co nas spotyka na świecie, dobrego i złego, zapisane jest w górze.

PAN

Oto mi wielkie słowo!

KUBUŚ

Mówił jeszcze, iż każda kula, która wylatuje na świat z rusznicy, posiada swój adres.

PAN

I miał słuszność...

Po krótkiej pauzie Kubuś zakrzyknął: – Niech diabeł porwie szynkarza i jego gospodę!

PAN

Czemu wysyłać do diabła bliźniego swego? To nie po chrześcijańsku.

KUBUŚ

Bo tak: zalałem pałkę wińskiem, zapomniałem napoić konie. Ojciec widzi to, wpada w złość. Ja wzruszam ramionami; on bierze kija i łoi mi plecy. Jakiś pułk przechodzi właśnie przez wieś, spiesząc pod Fontenoy; ze złości zaciągam się w rekruty. Przybywamy; zaczyna się bitwa...

PAN

I dostajesz kulę pod swoim adresem.

KUBUŚ

Zgadł pan: postrzał w kolano; Bóg tylko wie, co za przygody sprowadził na mnie ten postrzał. Trzymają się jedna drugiej jak ogniwa łańcuszka. Ot, gdyby nie ten postrzał, nigdy w życiu nie byłbym ani zakochany, ani kulawy.

PAN

Byłeś zakochany?

KUBUŚ

Czy byłem! dobre pytanie!

PAN

Z powodu postrzału?

KUBUŚ

Z powodu postrzału.

PAN

Nigdyś mi o tym nie rzekł ni słowa.

KUBUŚ

Myślę sobie.

PAN

Czemu?

KUBUŚ

Temu, iż to słowo nie mogło paść ani wcześniej, ani później.

PAN

I chwila opowiedzenia twoich amorów nadeszła?

KUBUŚ

Kto to wie?

PAN

Na wszelki wypadek, zaczynaj...

Kubuś rozpoczął historię swoich amorów. Było po obiedzie, czas był parny; pan zdrzemnął się. Noc zaskoczyła ich w polu; zbłądzili. Pan wpada w straszliwy gniew i nie szczędzi kijów słudze, nieborak zaś powtarza za każdym razem: „I ten musiał być widać zapisany w górze...”[10].

Widzisz, czytelniku, że jestem na ładnej drodze: ode mnie by tylko zależało kazać ci czekać rok, dwa, trzy lata na opowieść o amorach Kubusia, rozłączając go z panem i każąc każdemu z osobna wędrować przez wszystkie możliwe przygody. Cóż by mi przeszkodziło ożenić pana i przyprawić mu rogi? Wyprawić Kubusia na dalekie wyspy? Zapędzić tam jego pana? Sprowadzić obu z powrotem do Francji na jednym statku? Cóż łatwiejszego niż klecić opowieści! Ale tym razem wykpią się obaj ze sprawy jedną licho spędzoną nocą, a wy tym małym opóźnieniem.

Zaczęło świtać; dosiedli koni i ruszyli swoją drogą. – A dokąd? – Już drugi raz zadajecie to pytanie i drugi raz odpowiadam: Na co wam wiedzieć? Skoro raz tknę się przedmiotu ich podróży, bywajcie zdrowe, miłostki Kubusia... Wędrowali jakiś czas w milczeniu. Gdy każdy otrząsnął się nieco ze swego zmartwienia, pan rzekł: – I cóż, Kubusiu, gdzieśmy utknęli w twoich amorach?

KUBUŚ

Utknęliśmy, o ile mi się zdaje, na porażce nieprzyjacielskiej armii. Jedni uciekają, drudzy gonią, każdy myśli o sobie. Zostaję na polu bitwy, zagrzebany pod mnogością zabitych i rannych, zaiste niezliczoną. Nazajutrz rzucono mnie wraz z tuzinem innych na wóz, aby nas zawieźć do szpitala. Och! panie, nie sądzę, aby istniało w świecie coś okrutniejszego niż rana w kolano.

PAN

Żartujesz chyba.

KUBUŚ

Nie, panie, dalibóg nie żartuję! Jest tam nie wiem ile kości, ścięgien i innych rzeczy, poprzezywanych licho wie jak...

Jakiś człowiek, który człapał za nimi na koniu, wioząc za sobą oklep młodą dziewczynę, usłyszał te słowa i rzekł:

– Pan ma słuszność...

Nie wiadomo było, do kogo się odnosi to „pan”, ale spotkało się zarówno u Kubusia, jak i u jego pana z nieszczególnym przyjęciem; Kubuś zaś rzekł do natręta: – Czego ty nos wściubiasz?

– Wściubiam nos do mego rzemiosła; jestem chirurg, do usług pańskich, i wykażę...

Kobieta, którą wiózł za sobą, rzekła: – Panie doktorze, jedźmy swoją drogą i zostawmy tych panów, którzy nie lubią, aby im wykazywać...

– Nie – odparł chirurg – chcę wykazać i wykażę...

I odwracając się, aby wykazać, popycha towarzyszkę, pozbawia ją równowagi i strąca na ziemię, z jedną nogą zaczepioną o poły jego ubrania i spódnicami zawiniętymi na głowę. Kubuś schodzi z konia, uwalnia nogę biednej istoty i obciąga spódnice; nie wiem, czy zaczął od uwolnienia nogi, czy od obciągnięcia spódnic; ale o ile by się sądziło o stanie tej kobiety z jej krzyków, musiała zranić się dotkliwie. Zaś pan Kubusia rzekł do chirurga: – Oto, co znaczy wykazywać.

A chirurg: – Oto, co znaczy nie chcieć komuś pozwolić wykazać!...

A Kubuś do kobiety leżącej czy też pozbieranej z ziemi: – Pociesz się, dobra duszo, to ani twoja wina, ani pana doktora, ani moja, ani też mego pana; było napisane w górze, iż dzisiaj, na tym gościńcu, o tej właśnie godzinie pan doktor będzie gadułą, mój pan i ja będziemy parą mruków, ty nabijesz sobie sińca i pokażesz nam odwrotną stronę medalu...

W cóż by nie urosła ta przygoda w moich rękach, gdyby mi przyszła fantazja znęcać się nad wami! Uczyniłbym z tej kobiety ważną osobę; poruszyłbym kmiotków z całej parafii, wznieciłbym boje i miłości; bo trzeba przyznać, że ta córa wsi kryła rzadkie uroki pod swoją parcianką. Kubuś i jego pan zauważyli to; toć nieraz ani tyle nie było potrzeba, aby rozniecić miłość. Czemu Kubuś nie miałby się zakochać po raz drugi? Czemu po raz drugi nie miałby się stać rywalem, ba, zwycięskim rywalem swego pana? – A czyż zdarzyło się już kiedy coś podobnego? – Ciągle pytania! Nie chcecie więc, aby Kubuś opowiadał dalej o swoich amorach? Porozumiejmy się wreszcie raz na zawsze: chcecie czy nie? Jeżeli tak, to posadźmy babę z powrotem na konia z chirurgiem, pozwólmy im jechać dalej i wróćmy do naszych podróżnych. Tym razem Kubuś zabrał głos i rzekł:

– Oto sądy ludzkie: pan, któryś nie był ranny w swoim życiu i nie wiesz, co to postrzał w kolano, utrzymujesz w żywe oczy mnie, który miałem kolano strzaskane i kuleję od dwudziestu lat...

PAN

Może masz słuszność. Ale ten przeklęty chirurg jest przyczyną, iż jeszcze oto gnieciesz się na wózku z kompanami, daleko od szpitala, daleko od wyleczenia i daleko od zakochania się.

KUBUŚ

Co bądź się panu podoba o tym myśleć, ból w kolanie był nie do zniesienia, a wzmagał się jeszcze od niewygodnego siedzenia i od wybojów, tak iż za każdym wstrząśnieniem wydawałem przeraźliwe krzyki.

PAN

Ponieważ było napisane w górze, że będziesz krzyczał?

KUBUŚ

Z pewnością! Krew uchodziła ciurkiem, byłbym niechybnie wyzionął ducha, gdyby nasz wózek, ostatni z kolei, nie zatrzymał się przed jakąś chałupą. Zacząłem wrzeszczeć, aby mnie zsadzono; ułożono mnie na ziemi. Młoda kobieta, stojąca w progu, weszła do chaty i wróciła ze szklanką i butelką wina. Wypiłem parę łyków. Wózki, jadące przed nami, ruszyły. Już miano mnie rzucić z powrotem między towarzyszy niedoli, kiedy uczepiwszy się mocno sukien tej kobiety, zakląłem się, że nie wsiądę z powrotem i że jeśli mam umierać, wolę już skończyć tu na miejscu niż o dwie mile dalej. To mówiąc, omdlałem. Ocknąłem się w łóżku w niewielkiej izdebce; koło mnie stał jakiś wieśniak, widocznie gospodarz domu, jego żona (ta sama, która udzieliła mi pomocy) i kilkoro drobnych dzieci. Kobieta maczała róg fartucha w occie i nacierała mi czoło i skronie.

PAN

A, łotrze! a, zdrajco!... Widzę już, hultaju, dokąd zmierzasz.

KUBUŚ

A ja sądzę, że pan nic nie widzi.

PAN

Nie w tej kobiecie myślisz się zakochać?

KUBUŚ

A gdyby i tak było, cóż by można temu zarzucić? Czy człowiek ma siłę zakochać się lub nie zakochać? A kiedy jest zakochany, czy może postępować tak, jakby nim nie był? Gdyby tak było zapisane w górze, byłbym sobie sam powiedział wszystko, co pan masz zamiar mi powiedzieć; byłbym się wypoliczkował, tłukłbym głową o mur, wydzierałbym sobie włosy; wszystko to nie zmieniłoby sprawy ani o włos i mój dobroczyńca byłby rogaczem.

PAN

Ale rozumując na twój sposób, każdą zbrodnię można by popełnić bez wyrzutów sumienia.

KUBUŚ

To, co mi pan zarzuca, niejednokrotnie trapiło moją mózgownicę; mimo wszystko wracam zawsze do poglądów mego kapitana: wszystko, co nam się trafia dobrego czy złego, jest zapisane w górze. Zna pan jaki sposób, aby wymazać to pismo? Czy mogę nie być sobą? A będąc sobą, czy mogę postępować inaczej niż ja? Czy mogę być sobą i kim innym? I od czasu jak jestem na świecie, czy była bodaj jedna chwila, w której by to nie było prawdą? Wyrżnij pan kazań, ile się panu spodoba, pańskie racje mogą być doskonałe; ale jeśli jest napisane we mnie albo tam w górze, iż mnie one nie trafią do smaku, cóż ja na to poradzę?

PAN

Dumam nad jedną rzeczą: czyś ty przyprawił rogi swemu dobroczyńcy, bo tak było napisane w górze, czy też było napisane w górze, bo miałeś mu przyprawić rogi?

KUBUŚ

I jedno, i drugie było napisane obok siebie. Wszystko było napisane od razu. To niby wielka wstęga, która rozwija się po troszeczku...

Rozumiesz, czytelniku, dokąd mógłbym prowadzić tę rozmowę, na której temat tyle się już nagadano, tyle napisano od dwóch tysięcy lat, nie posunąwszy rzeczy ani o krok. Jeśli nie czujesz dla mnie nieco wdzięczności za to, co mówię, winieneś mi jej sporo za to, czego ci oszczędzam.

Gdy nasi dwaj teologowie dysputowali, nie mogąc dojść do porozumienia, jak się to czasem zdarza w teologii, zbliżała się noc. Jechali okolicą niezbyt pewną w każdym czasie, a tym bardziej w owym, gdy zła gospodarka i nędza napłodziły złoczyńców bez liku. Zatrzymali się w nędznej gospodzie. Ustawiono im dwa składane łóżka w klitce wpółotwartej na wsze strony. Zażądali wieczerzy. Przyniesiono wody z kałuży, czarnego chleba i skwaśniałego wina. Gospodarz, gospodyni, dzieci, służba – wszystko wyglądało podejrzanie. Słyszeli przez ścianę hulaszcze śmiechy i hałaśliwą wesołość kilku opryszków, którzy przybyli wcześniej i sprzątnęli im sprzed nosa wszystkie zapasy. Kubuś był dość spokojny, pan o wiele mniej. Przechadzał się, zafrasowany, wzdłuż i wszerz, gdy sługa pochłaniał czarny chleb i krzywiąc się, łykał szklankę po szklance lichego wina. Gdy się tak zabawiali, usłyszeli pukanie: był to służący. Owi zuchwali i niebezpieczni sąsiedzi zmusili go, aby zaniósł naszym podróżnym talerz, na którym złożyli kości z drobiu, pozostałość swojej wieczerzy. Kubuś, oburzony, chwyta pistolety.

– Gdzie idziesz?

– Niech mnie pan puści.

– Gdzie idziesz? – powiadam.

– Nauczyć rozumu tę kanalię.

– Czy wiesz, że ich jest z tuzin?

– Choćby było stu, liczba nic nie znaczy, jeśli jest napisane w górze, że nie będzie wystarczająca.

– Niechże cię diabeł porwie z twoim niedorzecznym przysłowiem!...

Kubuś wyrywa się panu, wchodzi do rzezimieszków, trzymając w każdej ręce nabity pistolet. – Prędko, kłaść mi się zaraz – rzecze. – Pierwszemu, który się ruszy, palnę w łeb... – Mina i ton Kubusia były tak wymowne, iż hultaje, którzy cenili życie nie gorzej od każdego uczciwego człowieka, wstali, nie pisnąwszy słówka, rozebrali się i położyli. Pan, niepewny, w jaki sposób skończy się przygoda, czekał cały drżący. Kubuś wrócił, niosąc odzienie tych ludzi; zabrał je z sobą, aby im nie przyszła pokusa wstać; zgasił światło i zamknął drzwi na dwa spusty, trzymając klucz w dłoni wraz z pistoletem. – A teraz, panie – rzekł do chlebodawcy – wystarczy zabarykadować się, przysuwając łóżka do drzwi, i możemy spać spokojnie... – I zabrał się do przesuwania łóżek, opowiadając zwięźle i sucho szczegóły wyprawy.

PAN

Ej, Kubusiu, co z ciebie za człowiek! Więc ty wierzysz...

KUBUŚ

Ani wierzę, ani nie wierzę.

PAN

A gdyby się nie chcieli położyć?

KUBUŚ

To było niemożliwe.

PAN

Dlaczego?

KUBUŚ

Bo tego nie zrobili.

PAN

A gdyby wstali?

KUBUŚ

Tym gorzej lub tym lepiej.

PAN

Gdyby... gdyby... gdyby... i...

KUBUŚ

Gdyby... gdyby morze zaczęło wrzeć, siła ryb by się ugotowała, jak mówią. Cóż, u diaska, przed chwilą myślał pan, że ja się narażam na wielkie niebezpieczeństwo; wierutny fałsz; teraz wyobrażasz sobie, iż sam jesteś w niebezpieczeństwie; hipoteza może równie fałszywa. Wszyscy w tym domu boimy się jedni drugich, co dowodzi, że wszyscy jesteśmy głupcy...

Tak rozprawiając, rozebrał się, ułożył i zasnął. Pan, zajadając z kolei kawałek czarnego chleba i dojąc łyk kwaśnego wina, nadsłuchiwał dokoła i patrząc na chrapiącego Kubusia, myślał: „Cóż za człowiek!...”. W końcu za przykładem sługi wyciągnął się również na pryczy, ale nie usnął ani na chwilę. Z pierwszym brzaskiem Kubuś uczuł, że coś go trąca; była to dłoń pana, który wołał po cichu: – Kubuś! Kubuś!

KUBUŚ

Co takiego?

PAN

Dnieje.

KUBUŚ

Możliwe.

PAN

Wstawaj.

KUBUŚ

Po co?

PAN

Aby się stąd wynieść jak najprędzej.

KUBUŚ

Po co?

PAN

Bośmy źle trafili.

KUBUŚ

Kto to wie; i czy lepiej trafimy gdzie indziej?

PAN

Kubuś?

KUBUŚ

I cóż: Kubuś! Kubuś! co z pana za człowiek!

PAN

Co z ciebie za człowiek! Kubuś, mój złoty, proszę cię.

Kubuś przetarł oczy, ziewnął kilka razy, przeciągnął się, wstał, ubrał się z wolna, odsunął łóżka, wyszedł z izby, zeszedł na dół, poszedł do stajni, osiodłał konie, założył uzdy, obudził śpiącego jeszcze gospodarza, zapłacił, zatrzymał klucze od obu pokoi i podróżni ruszyli w drogę.

Pan chciał się puścić galopem. Kubuś chciał jechać stępa, wciąż w myśl swej zasady. Gdy już byli o spory kawał drogi od smutnego noclegu, pan słysząc, że coś podzwania w kieszeni Kubusia, zapytał, co to takiego; Kubuś odparł, że klucze.

PAN

Czemuż ich nie oddałeś?

KUBUŚ

Bo w ten sposób trzeba będzie wyważyć dwoje drzwi: naszych sąsiadów, aby ich uwolnić z więzienia, i nasze, aby znaleźć odzież; przez to zyskamy na czasie.

PAN

Wybornie, Kubusiu! ale czemu chcesz zyskać na czasie?

KUBUŚ

Czemu? Na honor, sam nie wiem.

PAN

I jeśli chcesz zyskać na czasie, czemu jedziemy truchtem?

KUBUŚ

Temu, iż nie wiedząc, co jest napisane w górze, człowiek nie wie, ani czego chce, ani co czyni; idzie za swym urojeniem, które mieni rozumem, albo za swym rozumem, który jest często jeno niebezpiecznym urojeniem wychodzącym czasem na dobre, czasem na złe.

PAN

Czy mógłbyś mi powiedzieć, co to wariat, a co człek rozumny?

KUBUŚ

Czemu nie?... Wariat... zaczekaj pan... to człowiek nieszczęśliwy; z czego wynika, iż człowiek szczęśliwy jest rozumny.

PAN

A co to jest człowiek szczęśliwy lub nieszczęśliwy?

KUBUŚ

To bardzo łatwe. Człowiek szczęśliwy to ten, którego szczęście zapisane jest w górze, ten więc, którego nieszczęście zapisane jest w górze, jest człowiekiem nieszczęśliwym.

PAN

A któż taki pisze tam w górze szczęście i nieszczęście?

KUBUŚ

A kto uczynił ów wielki zwój, gdzie wszystko jest zapisane? Pewien kapitan, przyjaciel mego kapitana, chętnie dałby bitego talara, aby to wiedzieć; kapitan sam nie dałby ani szeląga; ani ja. Na co by mi się to zdało? Czy uniknąłbym przez to dziury, w której mam kark skręcić?

PAN

Myślę, że tak.

KUBUŚ

Ja myślę, że nie; bo musiałaby być jakaś kreska fałszywa w wielkim zwoju, który zawiera prawdę, samą prawdę i całą prawdę. Byłożby tam napisane: „Kubuś skręci kark tego a tego dnia”, i Kubuś nie skręciłby karku? Czy wyobraża pan sobie, że to możliwe, bez względu na to, komu przypiszemy autorstwo wielkiego zwoju?

PAN

Wiele by rzeczy można powiedzieć o tym...

KUBUŚ

Mój kapitan mniemał, iż rozum jest to przypuszczenie, w którym doświadczenie pozwala nam uważać dane okoliczności za przyczyny pewnych skutków, których możemy się spodziewać lub obawiać.

PAN

I ty coś z tego rozumiesz?

KUBUŚ

Zapewne; stopniowo włożyłem się do tego języka. Ale, powiadał, kto może się chlubić, że ma dosyć doświadczenia? Ten, kto sobie tuszył, że go ma najobficiej, czy nigdy się nie oszukał? I czy istnieje człowiek zdolny trafnie ocenić okoliczności, w jakich się znajduje? Rachunek w naszych głowach, a ten, który zapisany jest w rejestrach w górze, to dwie bardzo różne rzeczy. Czy my kierujemy losem, czy też los kieruje nami? Ileż roztropnie wykonanych zamysłów chybiło i jeszcze chybi! Ile niedorzecznych powiodło się i jeszcze się powiedzie! Oto, co mi powtarzał kapitan po wzięciu Berg-op-Zoom i Port-Mahon; dodawał, że przezorność nie daje pewności dobrego wyniku, ale daje pociechę i usprawiedliwienie w złym; toteż w wilię bitwy spał w namiocie tak spokojnie jak u siebie w alkierzu i szedł w ogień jak do tańca. Widząc go, dopiero byłbyś pan krzyknął: „Cóż za człowiek!...”.

W tym punkcie usłyszeli, nieco za sobą, hałas i krzyki; odwrócili głowy i ujrzeli zgraję ludzi z drągami i widłami, zbliżających się spiesznym krokiem. Gotowiście myśleć, że to służba i owe opryszki z gospody. Gotowiście myśleć, że rankiem, w braku kluczy, wywalono drzwi, za czym bandyci wyobrazili sobie, że dwaj podróżni umknęli z ich odzieżą. Tak myślał Kubuś i mruczał przez zęby: – Przeklęte niech będą klucze i urojenie czy racja, która mi je kazała zabierać! Przeklęta przezorność etc., etc. – Gotowiście myśleć, iż cała zgraja wpadnie na Kubusia i jego pana, że będzie krwawa bitwa, razy i strzały; jakoż zależałoby tylko ode mnie, aby to wszystko w istocie się stało; ale wówczas bywaj zdrowa prawdo, bywajcie zdrowe amory Kubusia. Faktem jest, iż podróżnych nikt nie ścigał i że nie wiem, co zaszło w gospodzie po ich wyjeździe. Jechali dalej swoją drogą, wciąż nie wiedząc, dokąd jadą, mimo iż wiedzie li mniej więcej, dokąd by chcieli jechać; jechali, oszukując nudę i zmęczenie milczeniem i gawędą, jak zwykle ludzie odbywający podróż, a niekiedy także i siedzący na miejscu.

Jasnym jest, że ja nie piszę tutaj powieści, skoro gardzę wszystkim, czym powieściopisarz nie omieszkałby się posłużyć. Kto by wziął to, co piszę, za prawdę, byłby może w mniejszym błędzie niż ktoś, kto by to wziął za bajkę.

Tym razem pan przemówił pierwszy, przy czym rozpoczął od zwykłej piosenki: – No i cóż, Kubusiu, a twoje amory?

KUBUŚ

Nie wiem, na czym stanąłem. Tak często musiałem przerywać, że na jedno by wyszło zacząć od początku.

PAN

Nie, nie. Ocknąwszy się z omdlenia, znalazłeś się w łóżku, otoczony przez rodzinę wieśniaczą.

KUBUŚ

Doskonale! Otóż najpilniejszą rzeczą było sprowadzić chirurga, a nie było go na milę wokoło. Poczciwiec kazał wsiąść na koń jednemu z synów i wysłał go do miasteczka. Tymczasem dobra kobieta zagrzała cienkiego wina, podarła starą koszulę; obmyto, obłożono i zawinięto w płótno moje biedne kolano. Paroma kawałkami cukru, niedojedzonego przez muchy, osłodzili zacni ludzie resztkę wina, które służyło do opatrunku, i dali mi się napić; po czym zachęcili mnie, abym miał cierpliwość. Było późno; siedli do stołu, aby wieczerzać. Wieczerza się skończyła, chłopca, chirurga ani śladu. Ojciec zaczął się złościć. Był to człowiek z natury zgryźliwy; wciąż gderał na żonę, nic mu nie było do smaku. Przepędził dzieci spać. Żona siadła i wzięła kądziel. On chodził tam i z powrotem, szukając zwady ze swą połowicą. – Gdybyś poszła do młyna, jak ci mówiłem... – mruczał i kończył wymownym gestem w moją stronę.

– Pójdę jutro.

– Właśnie dziś trzeba było iść, jak mówiłem... A cóż z resztką słomy, która jest w stodole? Na cóż czekasz, aby ją znieść?

– Zniesie się jutro.

– Tylko patrzeć, jak braknie; byłoby lepiej, gdybyś zabrała dziś, jak mówiłem... A jęczmień, który pleśnieje na strychu; założyłbym się, nie pomyślałaś o tym, aby go przetrząsnąć.

– Chłopcy to już zrobili.

– Trzeba było zrobić samej. Gdybyś siedziała na strychu, nie byłabyś wystawała w drzwiach...

Tymczasem zjawił się chirurg, potem drugi, potem trzeci wraz z synem gospodarza.

PAN

Otoś bogaty w chirurgów jak święty Roch w kapelusze[11].

KUBUŚ

Pierwszego nie było w domu, gdy chłopaczek przybył go szukać; żona jego dała znać drugiemu, trzeci pospieszył z chłopcem. – Dobry wieczór kolegom; i wyście tu? – rzekł pierwszy... Spieszyli się, ile mogli, zgrzali się, pić im się chciało. Zasiedli dokoła stołu, z którego nie zdjęto jeszcze obrusa. Kobieta schodzi do piwnicy i wraca z butelką. Mąż mruczy przez zęby: – Diabli ją wynieśli na ten próg przeklęty! – Popijają, rozmowa toczy się o chorobach w okolicy: zaczynają wyliczać pacjentów. Skarżę się na ból, powiadają: – Zaraz będziemy do usług. – Po tej buteleczce zażądali drugiej na rachunek kuracji; potem trzeciej, czwartej, wciąż na rachunek kuracji; za każdą butelką mąż powtarzał swoje: – Diabli ją wynieśli na ten próg przeklęty!

Czegoż by nie wydobył inny z owych trzech chirurgów, z ich gawędy przy czwartej butelce, z mnogości ich cudownych kuracji, z niecierpliwości Kubusia, złego humoru gospodarza, z rozpraw naszych wioskowych eskulapów dokoła uszkodzonego kolana, z rozbieżności ich zdań! Jeden twierdziłby uparcie, że pacjent jest stracony, jeśli mu się co rychlej nie odejmie nogi, drugi, że trzeba wyjąć kulę i strzęp odzieży, jaki się dostał do rany, i darować nieborakowi jego odnóże. Można by pokazać Kubusia, jak siedzi na łóżku, patrząc miłosiernie na swoją nogę i przesyłając jej ostatnie pożegnanie. Trzeci chirurg baraszkowałby sobie, póki by się nie wszczęła kłótnia, w której od słów przeszliby do czynów.

Daruję wam te szczegóły, których pełno znajdziecie w powieściach, w dawnej komedii i w życiu. Skoro usłyszałem gospodarza, jak wykrzyknął po raz dziesiąty: „Diabli ją wynieśli na ten próg przeklęty!”, przypomniałem sobie Molierowskiego Harpagona[12], gdy powiada o synu: „Po kiegoż diabła łaził na ten statek?”. I pojąłem, że nie tylko chodzi o to, aby być prawdziwym, ale że trzeba też być zabawnym; i to jest przyczyna, dla której po wiek wieków powtarzać będą: „Po kiegoż diabła łaził na ten statek?”, odezwanie zaś mego wieśniaka: „Diabli ją wynieśli na ten próg przeklęty!”, nie stanie się nigdy przysłowiem.

Kubuś nie zachował wobec pana względów, jakich ja przestrzegam wobec ciebie, czytelniku: nie opuścił najmniejszego szczegółu, narażając go zgoła na niebezpieczeństwo powtórnego zaśnięcia. Skończyło się na tym, iż jeśli nie najzręczniejszy, to w każdym razie najsilniejszy z chirurgów utrzymał się przy pacjencie.

Czy może (powiecie) masz zamiar rozkładać w naszych oczach lancety, wrzynać je w ciało, toczyć krew i kazać nam oglądać operację? Czy może, pańskim zdaniem, byłoby to arcydziełem smaku?... Dobrze więc, daruję wam operację, ale pozwólcie bodaj Kubusiowi powiedzieć swemu panu: „Ach, panie, to jest straszliwa rzecz łatanie strzaskanego kolana!...”. Panu zaś odpowiedzieć jak wprzódy: „Ech, Kubusiu, żartujesz chyba...”. Czego zaś za wszystkie skarby świata nie zgodziłbym się zataić, to tego, iż zaledwie pan Kubusia rzucił tę niedbałą odpowiedź, własny jego koń potyka się i pada, kolano pana wchodzi w bliską styczność ze spiczastym kamieniem, jego zaś właściciel krzyczy wniebogłosy: – Jezus, Maria! moje kolano!...

Kubuś, najlepszy chłopak, jakiego sobie można wyobrazić, tkliwie przywiązany był do pana; mimo to chciałbym wiedzieć, co się działo w jego duszy (jeśli nie w pierwszej chwili, to przynajmniej skoro się upewnił, że upadek ten nie będzie miał przykrych następstw) i czy mógł sobie odmówić drgnienia tajemnej radości z powodu przygody, która miała pouczyć pana, jak smakuje zranienie w kolano! Druga rzecz, czytelniku, co do której rad bym, abyś mnie objaśnił, to, czy ów pan nie byłby wolał zranić się bodaj nieco ciężej, byle nie w kolano, i czy nie bardziej dopiekał mu wstyd od bólu.

Skoro pan ocknął się z upadku i przerażenia, wdrapał się na siodło i dał ostrogę koniowi, który pomknął jak błyskawica; toż samo kobyła Kubusiowa, gdyż między dwojgiem bydlątek panowała ta sama poufałość, co między ich panami: były to dwie pary przyjaciół.

Gdy wreszcie konie zdyszane wróciły do zwyczajnego kroku, Kubuś rzekł: – No i cóż, co pan o tym sądzi?

PAN

O czym?

KUBUŚ

O ranie w kolano.

PAN

Jestem twego zdania, to jedna z najokrutniejszych.

KUBUŚ

W pańskie kolano?

PAN

Nie, nie, w twoje, w moje, we wszystkie kolana w świecie.

KUBUŚ

Panie, panie, nie zastanowił się pan dobrze; wierz mi pan, żałujemy zawsze jeno siebie.

PAN

Co za głupstwo!

KUBUŚ

Ach, gdybym umiał mówić tak, jak umiem myśleć! Ale było napisane w górze, iż będę miał różne rzeczy w głowie, a nie będę umiał znaleźć wyrazów.

Tutaj Kubuś zapuścił się w metafizykę bardzo subtelną i może bardzo prawdziwą. Starał się wytłumaczyć panu, iż słowo ból jest samo w sobie bez treści i zaczyna coś znaczyć dopiero wówczas, gdy przywodzi na pamięć wrażenie, któregośmy sami doznali. Pan spytał, czy zdarzyło mu się kiedy rodzić.

– Nie – odparł Kubuś.

– A czy myślisz, że to wielki ból?

– Oczywiście!

– Litujesz się nad kobietą w bólach rodzenia?

– Bardzo.

– Zdarza ci się tedy litować nad kim innym niż sobą?

– Litość budzi we mnie istota, która załamuje ręce, wyrywa sobie włosy, krzyczy, ponieważ wiem z doświadczenia, iż nie czyni się tego bez bólu; ale co się tyczy cierpień właściwych kobiecie rodzącej, nie lituję się nad nimi: nie wiem, co to jest, Bogu dzięki! Ale aby wrócić do niedoli, którą znamy obaj, do historii mego kolana, które stało się pańskim wskutek pańskiego upadku...

PAN

Nie, Kubusiu, do historii twojej miłości, która stała się moją wskutek moich minionych utrapień...

KUBUŚ

Leżę więc w łóżku, czując po opatrunku odrobinę ulgi; chirurg odjechał, gospodarstwo ułożyli się do spoczynku. Izbę ich dzieliło od mojej jeno liche przepierzenie z desek, oklejonych szarym papierem z kolorowymi obrazkami. Leżałem, nie mogąc usnąć; wśród tego usłyszałem głos żony mówiącej do męża: – Daj mi pokój, nie mam ochoty do figlów. Biedny chłopiec, który omal nie skonał pod naszym progiem!...

– Kobieto, opowiesz mi to później.

– Nie, nie chcę. Jeśli mnie nie zostawisz, wstaję z łóżka. Chcesz, abym miała głowę do tego po takim zmartwieniu!

– Jeśli się będziesz tak drożyć, możesz się załapać.

– To nie dlatego, żeby się drożyć, ale naprawdę ty bywasz niekiedy tak uparty!... tak uparty!... bo to... bo to...

Po krótkiej pauzie mąż podjął rozmowę i rzekł: – No, kobieto, przyznajże teraz, iż niewczesnym współczuciem wpakowałaś nas w kłopot, z którego diabli wiedzą, jak się wyplątać. Rok jest lichy; ledwie zdołamy nastarczyć potrzebom naszym i dzieci. Zboże na wagę złota! Wina na lekarstwo! Gdyby jeszcze znaleźć jaką pracę; ale bogaci się kurczą, biedacy nie mają zarobku; na jeden dzień roboczy cztery traci się darmo. Nikt nie płaci tego, co winien; wierzyciele ścigają jak wściekli; i ty wybierasz tę chwilę, aby ściągnąć tu jakiegoś przybłędę, który będzie siedział nam na karku, póki się spodoba Bogu i chirurgowi niekwapiącemu się go wyleczyć; wiadomo bowiem, iż każdy chirurg stara się przeciągnąć chorobę, ile może; przybłędę, powiadam, który nie śmierdzi ani szelągiem i który w dwój i trójnasób pomnoży nam wydatki. Kobieto, kobieto, jakże ty się pozbędziesz teraz tego człowieka? Mówże co, żono, powiedz coś.

– Czyż z tobą można mówić?

– Powiadasz, że jestem wściekły, że gderam; kto by nie był wściekły? kto by nie gderał? Było jeszcze w piwnicy trochę wina: zobaczysz, czy na długo! Panowie chirurgowie wypili wczoraj wieczór więcej niż my i dzieci przez cały tydzień. A chirurg też, rozumiesz chyba, nie będzie przychodził darmo; któż go zapłaci?

– Mądrze mówisz; i dlatego że taka bieda, czynisz, co możesz, aby postarać się o nowe dziecko, jakby ich nie było dosyć.

– Ale nie!

– Ale tak; jestem pewna, że zastąpię.

– Za każdym razem to powtarzasz.

– I nigdy nie chybiło, zwłaszcza kiedy ucho mnie swędziało, a czuję swędzenie jak nigdy.

– Et, ucho...

– Nie dotykaj! zostaw moje ucho! zostawże, człowieku, czyś oszalał? pożałujesz!

– Aha! toć poszczę już od świętego Jana.

– Póty będziesz wojował, aż... A potem za miesiąc będziesz się burmuszył, jakby to było z mojej winy.

– Nie, nie.

– A za dziewięć miesięcy jeszcze gorzej.

– Nie, nie...

– Zatem sam chcesz?

– Tak, tak...

– Będziesz pamiętał? Nie powiesz jak za każdym razem?

– Nie, nie...

I oto pomału, z nie, nie, do tak, tak, ów człowiek, wściekły na żonę, iż dała przystęp uczuciom ludzkości...

PAN

Właśnie sobie czyniłem tę uwagę.

KUBUŚ

To pewna, że ów mąż nie był zbyt konsekwentny; ale był młody, a żona ładna. Nigdy nie robi się tyle dzieci co w czasach nędzy.

PAN

Nic się tak nie mnoży jak biedacy.

KUBUŚ

Jedno dziecko więcej to nic dla takich ludzi; miłosierdzie boskie je wyżywi. A potem to jedyna przyjemność, która nic nie kosztuje, człowiek pociesza się tanim kosztem w nocy po utrapieniach dnia... Mimo to uwagi gospodarza nie były bez słuszności. Podczas gdy sam to sobie mówiłem, uczułem gwałtowny ból w kolanie i krzyknąłem: – Au! kolano! – A mąż na to: – Och! żono!... – A żona: – Och! mężu! ależ... ależ... ten człowiek tam jest!

– No, więc cóż, ten człowiek?

– Może słyszał.

– A niechby słyszał.

– Nie będę mu śmiała jutro w oczy spojrzeć.

– A to czemu? czy nie jesteś moją żoną? Czy nie jestem twoim mężem? Czy mąż ma żonę, a żona męża na darmo?

– Och! Och!

– Cóż takiego?

– Ucho!...

– Cóż, ucho?

– Gorzej niż kiedy.

– Śpij, to przejdzie.

– Nie potrafię. Och, ucho! ucho!

– Ucho, ucho, łatwo to mówić...

Nie umiem panu powiedzieć, co zaszło; ale kobieta, powtórzywszy kilka razy ucho, ucho głosem cichym i przyspieszonym, zaczęła wreszcie bełkotać przerywanymi głoskami u... cho... u... cho..., a potem, jako dalszy ciąg tego u... cha..., sam nie wiem, co jeszcze, wszystko razem, w połączeniu z milczeniem, jakie zaległo potem, pozwoliło wnosić, iż swędzenie ucha uśmierzyło się w ten lub ów sposób, mniejsza o to jak: co mi zrobiło szczerą przyjemność. No, a jej!

PAN

Kubusiu, połóż rękę na sercu i przysięgnij, że nie w tej kobiecie się zakochałeś.

KUBUŚ

Przysięgam.

PAN

Tym gorzej dla ciebie.

KUBUŚ

Gorzej lub lepiej. Myśli pan zapewne, iż kobiety, które są takiej przyrody co ona, chętnie użyczają ucha?

PAN

Myślę, iż tak jest napisane w górze.

KUBUŚ

Ja myślę, że również napisane jest, że niedługo słuchają jednego i tego samego osobnika i że bywają skłonne użyczać ucha postronnym.

PAN

Możebne.

I oto zapuścili się w nieskończoną dyskusję o kobietach. Jeden twierdził, że są dobre, drugi, że złe: i obaj mieli słuszność; jeden, że głupie, drugi, że pełne sprytu: i obaj mieli słuszność; jeden, że fałszywe, drugi, że szczere: i obaj mieli słuszność; jeden, że skąpe, drugi, że rozrzutne: i obaj mieli słuszność; jeden, że ładne, drugi, że szpetne: i obaj mieli słuszność; jeden, że gadatliwe, drugi, że skryte; jeden, że szczere, drugi, że obłudne; jeden, że ciemne, drugi, że rozumne; jeden, że stateczne, drugi, że wyuzdane; jeden, że postrzelone, drugi, że roztropne; jeden, że duże, drugi, że małe: i obaj mieli słuszność.

Wśród tej dysputy, podczas której mogli byli objechać dookoła ziemię, nie przerywając ani na chwilę i nie doszedłszy do porozumienia, zaskoczyła ich burza, która skierowała ich... – Dokąd? – Dokąd? Czytelniku, ciekawość twoja zaczyna być bardzo niewygodna! Cóż ci, u diaska, na tym zależy? Kiedy powiem, że do Pacanowa, do Mościsk lub do Ryczywołu, czy dużo cię to posunie naprzód? Jeśli będziesz nalegał, powiem, iż skierowali się do... owszem, czemu nie?... do ogromnego zamku, nad którego bramą znajdował się napis: „Należę do nikogo i do wszystkich. Byliście tu, nimeście weszli, i będziecie jeszcze, skoro wyjdziecie”. – Czy weszli do tego zamku? – Nie, bo albo napis był fałszywy, albo byli już w zamku, nim doń weszli. – Ale przynajmniej wyszli stamtąd? – Nie, bo albo napis był fałszywy, albo byli tam jeszcze, skoro zeń wyszli. – I cóż tam robili? – Kubuś powiadał, iż to, co było napisane w górze; pan, iż to, co chciał: i obaj mieli słuszność. – Jakie towarzystwo zastali? – Mieszane. – Co mówiono? – Nieco prawdy i wiele kłamstw. – Czy byli tam ludzie dorzeczni? – Gdzież ich nie ma? a także i przeklęci zadawacze pytań, których unika się jak zarazy. A co najwięcej raziło Kubusia i jego pana przez cały czas, gdy się przechadzali... – Więc się przechadzali? – Bez ustanku, o ile nie siedzieli lub nie leżeli... Najwięcej raziło ich to, iż zastali z jakich dwudziestu śmiałków, którzy zagarnęli sobie najwspanialsze apartamenta, gdzie po największej części było im jeszcze ciasno. Zuchwalcy ci utrzymywali wbrew powszechnemu prawu i treści napisu, iż zamek przekazano im na własność; i przy pomocy garstki płatnych hultajów wparli to przekonanie w znaczną liczbę również płatnych przez siebie hultajów, gotowych za drobną monetę powiesić lub zamordować pierwszego, który by się sprzeciwił; bądź co bądź za czasu Kubusia i jego pana bywały wypadki takiej śmiałości. – Czy uchodziły bezkarnie? – To względne.

Powiecie mi, iż czynię sobie zabawkę i że nie wiedząc, co począć z mymi podróżnymi, rzucam się w alegorię, zwykły ratunek jałowych umysłów. Daruję wam moją alegorię i wszystkie skarby, jakie mógłbym z niej wydobyć; przyznam, co wam się spodoba, ale pod warunkiem, iż nie będziecie mnie nękać o ostatni nocleg Kubusia i jego pana; czy dobili do miasta i poszli do dziewcząt; czy spędzili noc u starego przyjaciela, który podjął ich najserdeczniej; czy poszukali schronienia u mnichów, gdzie dla miłości bożej dano im zły nocleg i lichą strawę; czy znaleźli gościnę w domu magnata, gdzie im brakło wszystkiego, co potrzebne, przy obfitości wszystkiego, co zbyteczne; lub też opuścili rankiem wielce pańską gospodę, gdzie im kazano zapłacić bardzo drogo za lichą wieczerzę podaną na srebrnych półmiskach i za noc spędzoną wśród adamaszkowych kotar w wilgotnych i nieświeżych prześcieradłach; lub przyjęli gościnność wiejskiego wikarego, który pospieszył obłożyć dziesięciną kurniki parafian, aby zdobyć dla gości omlet i potrawkę; albo też podpili sobie przednim winkiem, podjedli suto i zyskali dobrze zapracowaną niestrawność w bogatym opactwie bernardynów... Mimo że to wszystko zda się jednakowo możliwe, Kubuś nie był tego zdania; istotnie możliwą z tych możliwości była tylko ta, która była zapisana w górze.

Co natomiast jest prawdą, to iż z jakiego bądź miejsca każecie im wyruszyć, nie ujechali jeszcze dwudziestu kroków, kiedy pan rzekł do Kubusia, sięgnąwszy uprzednio, wedle zwyczaju, do tabakierki: – No i cóż, Kubusiu, twoje amory? – Zamiast odpowiedzieć, Kubuś wykrzyknął: – Do diabła z moimi amorami! A toć ja, dalibóg, zostawiłem...

PAN

Cóżeś zostawił?

Miast odpowiedzi Kubuś wywraca wszystkie kieszenie i przeszukuje daremnie. Zostawił pod poduszką mieszek z pieniędzmi, ale ledwie zdążył uczynić panu to przykre wyznanie, ów zakrzyknął: – Do diabła z twoimi amorami! Zegarek mój został na kominku!

Kubuś nie dał się prosić; zatoczył koniem i poczłapał z powrotem wolnym truchtem, nigdy bowiem nie było mu spieszno. – Do ogromnego zamku? – Nie, nie. Z rozmaitych możliwych noclegów wybierzcie ten, który najlepiej odpowiada okolicznościom.

Tymczasem