Pakuję walizkę - Marcin Król - ebook + książka

Pakuję walizkę ebook

Marcin Król

4,4

Opis

„Kościół nie będzie istniał, dopóki nie spróbuje odpowiedzieć na pytanie o źródła Zagłady”, pisze Marcin Król w eseju Pakuję walizkę. Esej oraz zawarty także w tym tomie dziennik z czasu pandemii okazały się nieoczekiwanie ostatnimi tekstami filozofa – stanowią świadectwo nie tylko jego wyjątkowej zdolności do żywego myślenia, ale też podjęcia głębokiego z o b o w i ą z a n i a do owego myślenia. Myślenie, uczy nas Marcin Król, jest imperatywem moralnym: trzeba nieustannie zadawać sobie najważniejsze pytania o prawdę, o sens, o źródła zła. Teksty zawarte w tym tomie są testamentem życia w odpowiedzialności.

Marci Shore

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 289

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,4 (5 ocen)
2
3
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Opracowanie graficzne: Andrzej Barecki

Opracowanie redakcyjne: Paweł Kądziela

Opieka edytorska: Zofia Król

Korekta: Jolanta Spodar

Tłumaczenie wstępu: Michał Sutowski

Zdjęcie na obwolucie © Adam Kozak/Agora

Zdjęcia na stronach działowych © Krzysztof Miller i © Michał Kołyga

Zdjęcia pochodzą z archiwum rodzinnego autora

Wydawnictwo dołożyło wszelkich starań, aby skontaktować się z autorami wszystkich zamieszczonych w książce zdjęć. W odosobnionych przypadkach okazało się to niemożliwe. Dlatego właścicieli praw do zdjęć, z którymi nie zostały podpisane umowy, prosimy o kontakt z wydawnictwem.

ISBN 978-83-244-1103-0

Copyright © by Wydawnictwo Iskry, Warszawa 2021

Copyright © by Zofia Król

Copyright for the Introduction © by Marci Shore

Wydanie elektroniczne 2022

ISBN: 978-83-244-1110-8 (EPUB), 978-83-244-1110-8 (MOBI)

Wydawnictwo Iskry

al. Wyzwolenia 18

00-570 Warszawa

tel. 22 827 94 15

[email protected]

www.iskry.com.pl

Wydawnictwo Iskry dziękuje

Instytutowi Stosowanych Nauk Społecznych UW

za pomoc przy wydaniu tej książki.

Konwersja publikacji do wersji elektronicznej

MARCI SHORE Filozof w obliczu postprawdy, czyli skromny przyczynek do sztuki rozmowy

Byliśmy głupi – poruszający wywiad z Marcinem Królem ukazał się pod tym tytułem w „Gazecie Wyborczej” zimą 2014 roku, w trakcie rewolucji na Ukrainie. Nie pamiętam już, kto mi go podesłał, może zresztą trafiłam na niego przypadkiem. Dobrze za to pamiętam, gdzie go czytałam: siedząc na podłodze sypialni w mieszkaniu, które wynajmowaliśmy w szóstej dzielnicy Wiednia i w którym oglądałam relacje na żywo z Majdanu.

To był już początek lutego. Do tego czasu coś się zdążyło zmienić: jeszcze w listopadzie nikt się nie spodziewał, że może zginąć na Majdanie. Przed końcem stycznia, nawet dla obserwatorów z oddali, wyczuwalny był egzystencjalny zwrot – masa krytyczna ludzi podjęła decyzję, że są gotowi zginąć, jeśli będzie trzeba. Oglądałam to przerażona – nie mogąc oderwać się od ekranu – w oczekiwaniu na przemoc, do której miało dojść. Wówczas jeszcze nie rozumiałam do końca, co przyciągało mnie tak mocno.

I pośrodku tego wszystkiego przeczytałam wywiad z Marcinem. Odpytujący go dziennikarz Grzegorz Sroczyński w 1989 roku miał 15 lat, to człowiek z mojego pokolenia. Odwoływał się do książki Europa w obliczu końca z 2012 roku, którą otwierało niepokojąco pesymistyczne zdanie: „Mamy do czynienia z umiarkowanym kryzysem gospodarczym, poważnym kryzysem politycznym, dramatycznym kryzysem cywilizacyjnym i być może śmiertelnym kryzysem duchowym”.

Sroczyński zapytał, jak najbardziej do rzeczy: „Co to jest śmiertelny kryzys duchowy?”. „Przestaliśmy stawiać sobie pytania”, padła odpowiedź. „Jakie?” „Metafizyczne. Nikt nie rozważa na przykład, skąd się bierze zło”[1].

I właśnie wtedy coś do mnie dotarło – kijowski Majdan przywracał te metafizyczne pytania, które już przestaliśmy sobie zadawać. To dlatego nie mogłam przestać patrzeć.

Te same pytania ściągnęły mnie do Europy Wschodniej, kiedy byłam w tym samym wieku co Marcin, gdy zaczynał studiować filozofię. Pochodziłam z Ameryki przedmieść – świata samochodów kombi i obiadów przygotowywanych z paczkowanych mrożonek – w Polsce znanych z serialu Cudowne lata. Pracowałam po szkole w butiku Benettona w pobliskim centrum handlowym, kiedy upadł mur berliński. Chciałam dowiedzieć się czegoś o złu i o prawdzie. Chciałam pojechać właśnie tam, gdzie takie dyskusje się toczyły.

Kiedy będąc studentką, po raz pierwszy przekraczałam żelazną kurtynę, której już wtedy nie było, szukałam filozofów, dawnych studentów Jana Patočki, sygnatariuszy Karty 77. Pierwszym słowem, jakiego nauczyłam się po czesku, była pravda. Nie miałam wówczas pojęcia, że to słowo może być tak namacalne, że może mieć tak wielką wagę.

Przyjechałam jednak do Europy Wschodniej dokładnie wtedy, kiedy te wszystkie rozmowy dobiegały już końca, kiedy ludzie przestawali sobie zadawać metafizyczne pytania – te same, których u nas w Ameryce też sobie nie stawialiśmy. A teraz to samokrytyczne „byliśmy głupi” Marcina Króla pomogło mi zrozumieć zeszłe ćwierć wieku.

***

W listopadzie 2019 roku oglądałam, jak podpułkownik armii amerykańskiej Alexander Vindman zeznaje na pierwszym przesłuchaniu w sprawie impeachmentu Trumpa. Czterdzieści lat wcześniej Vindman, jego dwóch braci i owdowiały ojciec przybyli do Stanów Zjednoczonych jako uchodźcy z sowieckiej Ukrainy. Jako specjalista ds. Eurazji w Narodowej Radzie Bezpieczeństwa ppłk Vindman towarzyszył negocjacjom Trumpa z ukraińskim prezydentem Vołodymyrem Zelenskim 25 lipca 2019 roku. Inaczej niż pozostali Amerykanie przy tej rozmowie, Vindman mówił biegle po rosyjsku i ukraińsku; rozumiał każde wypowiedziane słowo. Od razu też zrozumiał, że jest coś niestosownego w tym, żeby amerykański prezydent uzależniał udzielenie amerykańskiej pomocy dla ogarniętego wojną kraju od tego, czy ukraiński prezydent zechce inwigilować konkurencyjną rodzinę polityczną, a konkretnie Bidenów.

„Tato, nie martw się – powiedział Vindman na początku swego oświadczenia – za mówienie prawdy nic mi nie grozi”.

Kiedy go słuchałam, myślałam sobie: to nie była taka zwykła amerykańska truth, to była pravda w sensie, jaki miała ona dla dysydentów i w sensie, w jakim rozumiał ją Marcin, kiedy w 1987 roku pisał: „Słuchaliśmy też Ojca Świętego, który mówił słowa Prawdy. Prawdy o naszym życiu, prawdy o potrzebie prawdy i wolności”[2].

***

W tamtym czasie, w latach osiemdziesiątych i prawda, i wolność były (nie) obiektami największego pożądania.

„Wolność była dla nas najważniejsza, absolutnie – mówił Sroczyńskiemu Marcin. – Ona nam wystarczyła. A kwestie solidarności społecznej, biedy na wsi, pegeerów, nierówności... Zabrakło nam wyobraźni”.

Marcin i jego przyjaciele z opozycji ulegli wielkiej fikcji wolnego rynku, przekonaniu, że ów rynek, niczym magiczna siła, uruchomi proces, w którym wszyscy, odtąd już wolni ludzie, sami odnajdą swoje miejsce.

Sroczyński był wówczas nastolatkiem, w czasie wyborów czerwcowych 1989 roku biegał w koszulce z napisem „Jacek Kuroń naszym posłem”. A teraz miał pełno pretensji: „Zostałem wychowany na tych waszych podziemnych gazetkach i manifestach, w których pisaliście, jaka to wspaniała jest solidarność między ludźmi i że w wolnej Polsce wreszcie będzie sprawiedliwie”. „Przykro mi” – Marcin na to.

W tym „przykro mi” nie wybrzmiał sarkazm. Byliśmy głupi było bowiem czymś więcej niż konfrontacją pokoleniową czy dziurką od klucza pozwalającą wejrzeć w głąb edypalnego konfliktu synów wściekłych na ojców za ich porażki. Było to również coś więcej niż pobłażliwa samokrytyka czy wyznania starego człowieka. Ta rozmowa była może najbardziej wyrazistą artykulacją coraz szerzej podzielanego przekonania, że doświadczamy właśnie schyłku Końca Historii.

Przez lata po obu stronach Atlantyku nie przykładaliśmy wystarczającej wagi do napięć pomiędzy liberalizmem, demokracją i wolnym rynkiem – składających się na utopijny pakiet kapitalizmu. Teraz dopiero, poniewczasie, zaczynaliśmy rozliczać się z inną formą ukąszenia heglowskiego, która ironią losu była antytezą tej, jaką miał na myśli Czesław Miłosz, gdy ukuwał pojęcie na przełomie lat czterdziestych i pięćdziesiątych XX wieku. Ale i w tym przypadku poddaliśmy się Historii przez duże H, jej Geist miał nas porwać i zaprowadzić aż do samego telosu, celu, w którym wszystkie sprzeczności zostaną gładko przezwyciężone.

***

To ulegnięcie drugiej, już heglowskiej opowieści, było jakąś klęską wyobraźni, ale nie tylko. Był to również problem Mojżesza, a właściwie całego pokolenia okaleczonego przez korzenie tkwiące jeszcze w starym świecie. Ten drugi problem Marcin rozumiał od samego początku. Już w sierpniu 1989 roku – zaledwie kilka miesięcy po Okrągłym Stole, ale wciąż jeszcze przed upadkiem muru berlińskiego – Marcin napisał w „Res Publice” o sobie i swoich przyjaciołach, że oni, tzn. opozycja „należy do tego, co można by nazwać generacją niewoli”. Czy to we współpracy z ustrojem, czy to w starciu z nim, wszyscy oni ukształtowani zostali przez system totalitarny, a taki system nie mógł nie wywrzeć swojego piętna[3].

To był problem wspólny dla wszystkich rewolucjonistów od czasów biblijnych. Izraelici zmuszeni byli wędrować po pustyni przez 40 lat, aby pokolenie wychowane w niewoli zdążyło wymrzeć. Robespierre obawiał się konsekwencji tego, że francuscy rewolucjoniści „wznieśli świątynię wolności rękami wciąż skutymi łańcuchami despotyzmu”. Václav Havel był przekonany, że nowe wartości będą miały szansę ujawnić się dopiero wówczas, kiedy dorośnie nowe pokolenie, zupełnie nietknięte przez komunizm.

„Znałem Jarka i Lecha, to moi dobrzy koledzy”, mówił Marcin o Kaczyńskich. „Ale wszyscy jesteśmy generacją niewoli [...]. W pewnym sensie polska polityka wciąż jest rozmową sprzed trzydziestu lat o tym, kto jest większym bohaterem, i leczeniem tamtych kompleksów”.

W roku 1986 Marcin zdecydował, że chce wydawać „Res Publicę” legalnie. Poszedł na negocjacje do Jerzego Urbana, wówczas rzecznika prasowego Rady Ministrów. Urban zaprosił go na obiad, „złote góry obiecywał, tylko postawił warunek, żebym wstąpił do Rady Konsultacyjnej przy Jaruzelskim, oczywiście odmówiłem, no to się nie zgodzili na legalne pismo. I tyle. Dopiero po roku, jak już szła odwilż, dostaliśmy zgodę”.

To nie była banalna anegdotka. Jacek Kuroń stanął wtedy po stronie Marcina, ale Seweryn Blumsztajn i Adam Michnik byli oburzeni[4].

Od Adama, który siedział jeszcze w więzieniu, przyszedł list: „Dla jednych ławy więzienne, dla innych ławy poselskie”.

„Ale jest pewna nieścisłość w pańskiej relacji”, powiedział Marcin Sroczyńskiemu, „bo nie mnie wyrzucił Adam z imienin, tylko moich kolegów Michała Komara i Tomka Jastruna (śmiech)”. Sroczyńskiego wcale to nie rozbawiło: „Mnie to w ogóle nie śmieszy, że wy się tymi historyjkami wciąż zajmujecie”. „Już niedługo – zapewnił Marcin – mój gatunek raczej na wymarciu”.

Socjolog Andrzej Waśkiewicz należał do tych, którzy nie mieli Marcinowi za złe tej chwiejnej legalności „Res Publiki”. Jako student w latach osiemdziesiątych czytał każde wydanie od deski do deski. Do dzisiaj żadne inne pismo nie stało się dla niego równie ważne. Wziął ze sobą egzemplarz „Res Publiki”, kiedy w 1989 roku odwiedzał NRD. Jak mi sam opowiedział: „Kiedy przekraczałem granicę z NRD, celnik niemiecki wyrwał mi ją z ręki, krzycząc, że nielegalna. A ja na to pokazałem ingerencję cenzury i spokojnie odparłem, że doch, legalna. Pokiwał ze zdziwieniem głową. A kiedy kilka dni później zobaczyłem to pismo w samochodzie w moim rodzinnym, malutkim Opocznie, już wiedziałem, że komunizm upadł”. I dodał: „Do dziś pamiętam, gdzie ten samochód stał”[5].

W intelektualnej historii Polski redaktorzy zawsze odgrywali dużą rolę: Mieczysław Grydzewski z „Wiadomościami Literackimi”, Jerzy Giedroyc z „Kulturą”, Barbara Toruńczyk z „Zeszytami Literackimi”, Helena Łuczywo z „Tygodnikiem Mazowsze”, Adam Michnik z „Gazetą Wyborczą”.

„Mimo późniejszych, znacznie żywszych kontaktów z Marcinem – pisał mi Waśkiewicz już po jego śmierci – pozostanie on dla mnie redaktorem tego pisma”.

***

Ja w tej roli Marcina nie znałam. Spotkałam go po raz pierwszy, razem z jego żoną, Julią Kalinowską-Król, środowiskowo, przez Instytut Nauk o Człowieku w Wiedniu. Byli przyjaciółmi Aleksandra Smolara, Ireny Grudzińskiej-Gross i przede wszystkim Krzysztofa Michalskiego, którego z Marcinem łączyło szczególne poczucie humoru, równocześnie ostre i bardzo ciepłe. Byli poliglotami i często podróżującymi kosmopolitami, którzy – gdziekolwiek by się akurat znajdowali – mieli na punkcie Polski obsesję. Marcin powiedział mi kiedyś: „Nigdy mi do głowy nawet nie przyszło zostać na Zachodzie, bo dziś to brzmi podejrzanie, ale jestem w swoim rozumieniu patriotą”. Oni wszyscy byli polskimi patriotami, ale... tak po swojemu. Wszyscy mogli zrobić kariery za granicą i nie oglądać się za siebie. Ale wszyscy żyli Polską. „Słoń a sprawa polska”, jak Krzysztof lubił powtarzać.

Trudno jest mi o Marcinie myśleć poza kontekstem tego środowiska – tym bardziej że przyjaźń grała tak ważną rolę w jego własnym myśleniu. Mam przed oczami scenę, której opis otwiera jego autobiografię: jest rok 1957, on ma 13 lat, dopiero zaczyna liceum. Tego właśnie dnia, idąc z egzemplarzem Obcego Alberta Camusa w ręku, spotkał Wojciecha Karpińskiego. To było spotkanie w sensie, w jakim tego słowa używał Józef Tischner, a więc moment rozpoczynający przyjaźń, która miała zdecydować o całej reszcie jego życia[6].

Wojciech Karpiński zmarł w sierpniu 2020 roku, zaledwie 3 miesiące przed Marcinem.

Od śmierci Krzysztofa Michalskiego w 2013 roku minęło kilka lat, zanim z Marcinem zaczęłam listowną korespondencję na jego temat. Nigdy jej nie dokończyliśmy, o ile w ogóle można dokończyć rozmowę tego rodzaju. Tak czy inaczej, pytałam go na przykład o marzec 1968 roku, kiedy on, podobnie jak wielu jego przyjaciół, trafił do więzienia, a Krzysztof nie. W biografii Krzysztofa to niepójście do więzienia znaczyło bardzo wiele, nie był z tego szczególnie dumny.

Marcin nie miał mu tego – ostrożności przyjaciela, a może i braku odwagi – za złe. „Nie każdy ma odpowiedni temperament – pisał mi – i nie każdy musi być na tyle odważny, żeby ryzykować życie bez stałych pieniędzy. Nie każdy wreszcie traktuje kilka miesięcy więzienia jako okazję do studiów antropologicznych”.

Wtedy jeszcze Krzysztof nie miał swego poczucia humoru, ono pojawiło się później, po tym jak Marcin przedstawił go Henrykowi Krzeczkowskiemu. To właśnie on Krzysztofa tego poczucia humoru nauczył[7].

Różnice temperamentów między nimi miały również charakter filozoficzny. Krzysztof od młodych lat zanurzał się w filozofii niemieckiej, a Marcin był frankofilem.

„Co do Kanta – powiedział mi kiedyś Marcin – to osobiście nie lubię. Ale rozumiem, że taka filozofia może być pomocna, jak się nie wierzy w nic konkretnego. Ja wolę Rousseau czy Tocqueville’a. Generalnie mam poczucie, że niemiecka filozofia idealistyczna jest zbędna, ale nie mów nikomu”. (Żeby było jasne: dopóki żył, nikomu tego nie zdradziłam).

„Oczywiście poza Heglem, ale w interpretacji Taylora”, dodawał.

Z kolei jeśli chodzi o Heideggera, mówił mi: „rozumiem i podziwiam, ale nie kocham”. Dla Krzysztofa to co innego – Heidegger był filozofem odpowiedzialności, tymi oczami na portrecie, które zdają się patrzeć na człowieka, w którymkolwiek miejscu się znajduje i przypominają o wadze każdego kroku, jaki się stawia w życiu. Dla Marcina to Hannah Arendt była „przewodniczką po życiu duchowym”, która odgrywała tę samą rolę – była tą, która domagała się odpowiedzialności zawsze i wszędzie, odpowiedzialności myślenia.

Marcin ciągle powtarzał swej córce, redaktorce Zofii Król: „pomyśl, zanim napiszesz”[8].

***

W latach sześćdziesiątych oni obydwaj, Marcin i Krzysztof, byli studentami Leszka Kołakowskiego na Uniwersytecie Warszawskim. W środowe popołudnia o godzinie 17. prowadził seminaria na drugim piętrze Wydziału Filozofii obok kościoła św. Krzyża na Krakowskim Przedmieściu. Siadał za drewnianym biurkiem, ze skrzyżowanymi nogami, pochylony do przodu. Jeśli zaś chodzi o studentów, to według opisu Marcina: „Siadaliśmy na drewnianych krzesłach wzdłuż ścian większego pokoju Katedry Filozofii Nowożytnej i całe to zbiorowisko mądralów, niedouków, ładnawych dziewcząt, starzejących się wariatów czekało na początek niezawodnie udanego spektaklu”[9].

Pisał też, że „Myśl i osoba Leszka Kołakowskiego złożyły się na największą przygodę duchową mojej młodości”[10].

Kołakowski palił extra mocne; aspirujący filozofowie naśladowali go.

W roku 1966 Marcin zaproponował Kołakowskiemu spór Camusa z Sartre’em jako temat pracy magisterskiej, ale ten powiedział mu, że o tym to sobie kiedyś esej może napisać. A teraz powinien zabrać się do pracy o absolucie epistemologicznym u Kartezjusza i Husserla.

Później, kiedy jego dzieci bywały niegrzeczne, Marcin kazał im uczyć się tytułu tej pracy: Absolut epistemologiczny i komunikacja intersubiektywna u Kartezjusza i Husserla na pamięć[11].

W kolejnych latach Marcin obserwował, jak sam Kołakowski traci nadzieję na to, że filozofia racjonalistyczna doprowadzi go do znalezienia absolutu epistemologicznego. Zwrócił się więc ku religii i, według słów Marcina, „pasjonował się religią z pasją filozofa, który krytycznie przeżywał Kartezjusza, Kanta i Husserla, czytał Hume’a i wie, że podobnie wątpliwa jest niezawodność poznania, jak i istnienie absolutu metafizycznego”. W rosnącej fascynacji Kołakowskiego religią widział jednak tragiczny nihilizm, utratę wiary w osiągnięcie epistemologicznej pewności. Tak naprawdę bowiem, zdaniem Kołakowskiego, „dzieje filozofii racjonalistycznej doprowadziły do uzasadnionego przekonania o nieistnieniu prawdy tout court”.

Sam Marcin, wówczas przed czterdziestką, opierał się takiemu wnioskowi. Bo jeśli racjonalistyczna filozofia nie potrafi poznać prawdy absolutnej, to czy to znaczy, że czegoś takiego w ogóle nie ma? Jeśli filozofia nie zdołała dotąd odnaleźć epistemologicznego absolutu, czy musi to znaczyć, że i my nie zdołaliśmy lub po prostu w ogóle nie możemy do prawdy dotrzeć? Jeśli rozum okazał się niewystarczający, to jest przez to bezużyteczny, niepotrzebny? Jeśli chodzi o Marcina, to wolał on „pesymizm umiarkowany, pluralistyczny, a więc ideę dążenia do prawdy na pewno nigdy do końca niepoznawalnej..., ale dążenia bynajmniej nie absurdalnego”[12].

***

W roku 1983, kiedy Marcin uważał Kołakowskiego za „proroka końca filozofii nowożytnej”, od marca ’68 zdążyło upłynąć 15 lat, podobnie jak od wyjazdu Kołakowskiego z Polski[13]. Na wydarzenia marcowe – antysemityzm, uwięzienie, rozwiązanie Wydziału Filozofii UW – Marcin zareagował gniewem, lecz nie poczuciem beznadziei. Bezpośrednim i zarazem długotrwałym ich skutkiem była niemożność niebycia zaangażowanym[14]. Od tamtego momentu rozumiał, że po prostu nie sposób stać z boku.

W kolejnych latach tłumaczył z francuskiego i angielskiego, intensywnie współpracował z „Solidarnością”, prasą podziemną i „Tygodnikiem Powszechnym”, a także rozmyślał o Julienie Sorelu, bohaterze Czerwonego i czarnego, o rewolucji francuskiej i znaczeniu demokracji.

Jako filozof polityczny znalazł dla siebie całkowicie osobne miejsce. Był konserwatystą w tym sensie, że do jego ulubionych należały pojęcia takie jak „roztropność” i „ciągłość”. Elementem tej ciągłości – często przywoływał w tym miejscu Kołakowskiego – była tradycja kultury europejskiej zakorzeniona w jej zdolności do nieustannej autokrytyki[15]. To właśnie ta kombinacja ciągłości i autokrytyki – po prostu ciągłość autokrytyki – zapewniała fundament. Tradycja łagodziła niebezpieczeństwa arbitralności i kaprysu, chwilowych skłonności, których bez niej moglibyśmy paść ofiarą.

„Możemy wszelako na dzieje ludzkiej myśli i twórczości patrzeć jako na rzeczywistość, w której istnieją już pewne ustalone porządki, w której zawierane są porozumienia i sojusze ponad upływającym czasem. Nie przezwyciężymy dzięki temu samotności, w jakiej podejmujemy nasz własny akt wiary, ale radykalnie ograniczymy jego dowolność. Istota naszej sytuacji nie ulegnie zmianie, ale ograniczymy niebezpieczeństwo wynikające z nieskrępowanych arbitralności naszego aktu podania sensu historii. Znajdziemy częściowe choćby zabezpieczenia przed utratą kontaktu z rzeczywistością, zabezpieczenia, które będą zewnętrzne i niezależne od skłonności naszego rozumu i temperamentu. A takie tylko zadania stawia sobie konserwatysta”[16].

Jego konserwatyzm żywił się przede wszystkim jego potrzebą zachowania ciągłości. Z temperamentu był bardzo ostrożny wobec radykalnych zerwań w czasie, prób odcięcia teraźniejszości od przeszłości[17].

„Brak poczucia ciągłości musi bowiem powodować analogiczną lukę w odniesieniu do przyszłości – pisał na łamach «Res Publiki» w roku 1987. – Kto nie umie opowiedzieć przebiegu minionych lat dwudziestu bądź trzydziestu, dla kogo jest to czas ciszy przerwanej grzmotami, które pojawiają się nagle i równie nagle znikają, ten nie potrafi planować niczego na następne lat dwadzieścia lub trzydzieści, ten żyje stanem bieżącym, teraźniejszością trudną do opisania, do określenia, bo nie odróżniającą się od przeszłości ani od przyszłości”.

Cenił przynależność do tradycji. I zarazem nie lubił nadmiernej introspekcji w głąb jednostki: „życie osobiste intelektualisty na pewno nie jest warte opowiedzenia. Każdy jakieś ma”[18]. Równocześnie obawiał się nadmiernego kolektywizmu i potencjału przytłoczenia jednostki, która była przecież ostatecznie – i musiała być – podmiotem dźwigającym odpowiedzialność.

„Papież wreszcie mówił wiele o podmiotowości”, pisał po wizycie Jana Pawła II w Polsce w 1987 roku: „Słowo to często dziś jest używane, wymieniamy prawo do podmiotowości wśród praw podstawowych, nie pamiętamy jednak równie często, że idzie tu nie tyle o podmiotowość wielkich społeczności czy narodów (na to są zresztą inne słowa jak niepodległość czy suwerenność), ile o jednostkę. Podmiotowość bowiem oznacza, że to właśnie w jednostce i tylko w niej skupiają się wszystkie sfery życia, że celem może być tylko człowiek jako jednostka, że sens światu nadaje tylko jednostka i że tylko jednostki mogą dokonać tych zadań, o jakich mówił Ojciec Święty. Warto więc chyba rozumieć jego słowa jako wezwanie do przemyślenia i pewnego przeorientowania postaw jednostkowych. Do zrozumienia, że wiara daje siłę, a siły tej trzeba użyć po to, żeby «zmieniać oblicze ziemi, tej ziemi» i że dokonać tego musimy tylko my, my sami, my razem z innymi, którzy także jako jednostki są podmiotami życia społecznego”[19].

Marcin był konserwatystą, ale nie był prawicowy. Bardzo cenił sobie przyjaźń z Henrykiem Krzeczkowskim, dawnym komunistą i Żydem, starszym panem, którego sporo młodszemu kochankowi – „miłemu łobuzowi” – udzielał korepetycji, próbując mu pomóc zdać maturę. (Irena Grosfeld, która później obroniła w Paryżu doktorat i została ekonomistką, pomagała z matematyki)[20]. Uważał PiS-owską obsesję „powtarzania jak mantry zasady – rodzina to mężczyzna, kobieta, ślub i dzieci” za idiotyczną. Bo „w rodzinie – jakakolwiek by była – ważna jest tylko miłość i dobre wychowanie”[21]. Był katolikiem, który w czasach postkomunistycznych nie bał się przyznać, że „Kościół okazał się wrogiem demokracji”[22].

Zdaniem Aleksandra Smolara klucz do myślenia Marcina można znaleźć w Pochwale niekonsekwencji Leszka Kołakowskiego z 1958 roku: zasada niesprzeczności stosuje się wyłącznie do prawdy, ale nie do wartości. Konsekwencja jest ideologiczną fikcją, ponieważ „[w] świecie, w którym działamy, sprzeczności nie są do pogodzenia”[23].

Zgadza się z tym filozof Andrzej Leder: „Pokazał mi, że można być postępowym liberalnym konserwatystą. Nie bał się paradoksów. Swój optymizm i pogodę czerpał z antropologicznego pesymizmu – jak na konserwatystę przystało, nie miał zbyt wielu złudzeń co do ludzi”[24].

Marcin był aż za bardzo świadomy, że większość z brzemiennych w skutki momentów nowoczesnej historii – terror jakobiński, Wersal, konferencja monachijska – wydarzyło się głównie za sprawą kombinacji irracjonalizmu i przypadku[25]. A jednak, jak zauważył Smolar, pesymizm jego przyjaciela, nieraz bliski wręcz myślenia apokaliptycznego, nigdy nie pozbawił go determinacji, by sprzeciwiać się złu[26].

„Tego nauczył mnie Marcin Król – pisała Agata Bielik-Robson – tu stoję i nie mogę inaczej”[27].

***

Władza PiS – „dobra zmiana”, z jej polityką historyczną, wojną z ideologią gender – była dla Marcina nie do zniesienia. „[W] ogóle nie przewidywaliśmy czegoś takiego – mówił Alikowi Smolarowi – że są barbarzyńcy koło nas, wśród nas, w nas. To znaczy może nie w tobie i nie we mnie, ale na przykład w naszych kolegach Kaczyńskich”[28].

Pozostawało zatem pytanie: что делать, co robić?

Wpisy na Facebooku, które publikował w ostatnich miesiącach życia, w czasie zarazy, mogłyby złożyć się w cały kurs filozofii polityki: wśród jego rozmówców byli Hobbes, Montesquieu, Locke, Rousseau, Burke, Tocqueville, Mill, Arendt. Powracał – jak zwykle – do wielkich pytań: co to znaczy wolność? Nic – o ile nie jest wykorzystana. Nie wolno nie korzystać z wolności. I nie wolno się bać. Zgadzał się ze Zbigniewem Herbertem: „bądź odważny gdy rozum zawodzi bądź odważny/w ostatecznym rachunku jedynie to się liczy”[29].

Trzeba wziąć odpowiedzialność. Nie ma w końcu żadnych żelaznych praw historii; jesteśmy tylko my – ludzie i przypadek[30]. Tak czy inaczej zatem, nie ma ucieczki od odpowiedzialności, czy to wobec przeszłości, teraźniejszości czy przyszłości. Polska – tak jak inne kraje – miała z czym się mierzyć w przeszłości: nie ma czegoś takiego, jak niewinny naród. Komunistyczna przeszłość nie była tu żadnym wyjątkiem; z nią również trzeba się skonfrontować, ale nie w duchu lustracji, „by potępiać ludzi, ale by zrozumieć dramat utopii”[31].

Z kolei demokracja, jeśli ma mieć przyszłość, musi zostać przemyślana na nowo. Wymaga nowej opowieści, pewnego rodzaju idealizmu. „Jeżeli nie chcemy zabijać ducha, musimy być idealistami”, pisał. „Idealizm to nie marzenie, to tylko inna opowieść niż na przykład superrealisty Henry’ego Kissingera”[32]. Powrót do solidarności wymaga zaś empatii. Zdaniem Marcina, co ciekawe, empatia nie była kwestią jakiejś emocjonalnej komunii. Wolał raczej omijać to, co psychologiczne – a mówiąc w kategoriach husserlowskich, brać to w nawias. Uważał, że należy bezpośrednio przejść od tego, co epistemologiczne, do tego, co etyczne. Albo mówiąc inaczej, rozumiał to, co epistemologiczne, jako etyczne: empatia nie wymaga przeniknięcia w głąb duszy Innego, lecz raczej postawienia się w sytuacji Innego.

Liberalizm zapewnił ideę wolności, ale dokonało się to kosztem rosnącego indywidualizmu, który wydawał się wykluczać wspólnotowość. Aż przez 30 lat „ręka, która powinna być wyciągnięta do słabszych... została w kieszeni”[33]. Teraz odpowiedź na pytanie o to, co robić, widział w nowej opowieści o demokracji, której fundamentem jest wspólnota, a konkretnie małe wspólnoty.

***

Dla Kołakowskiego – tłumaczył Marcin – filozofia to dwa podstawowe pytania: pytanie o sens i pytanie o prawdę[34]. „Naturalnie, można przeżyć życie i nie zadać nigdy pytania o jego sens”, pisał w eseju o Krzysztofie Michalskim, „ale co to za życie?! Z całym szacunkiem dla baranów – życie barana”[35].

Myślenie oznaczało ciągłe poszukiwanie prawdy. Kołakowski, tak samo zresztą jak Jan Patočka – mentor Michalskiego – oraz Marcin i Krzysztof, oparł się zwrotowi postmodernistycznemu. Wszyscy oni umierali, nie żywiąc utopijnych złudzeń, epistemologicznych, politycznych czy jakichkolwiek innych. A jednak z dążenia do prawdy – choć nieosiągalnej – nie wolno zrezygnować. „Prawda musi być dla nas drogowskazem, chociaż i tak kierunek naszej drogi jest niepewny, a cel mało znany”, pisał Marcin w Europie w obliczu końca. „Ani stosunki gospodarcze i finansowe, ani polityka i filozofia nie mogą funkcjonować, jeżeli uznamy, że świat obiektywny nie istnieje. Natomiast to, że nie jesteśmy w stanie go poznać, tak samo jak nie jesteśmy w stanie poznać samych siebie, filozofowie wiedzieli od bardzo dawna. Zdrada dokonana przez filozofię polega więc na zaakceptowaniu powierzchownej, postromantycznej subiektywizacji świata i – co gorsza – na jej zaaprobowaniu, to znaczy na uznaniu, że radykalny subiektywizm zwyciężył. Kiedy filozofia podcięła gałąź, na której siedzi, niemożliwe stało się sensowne wypowiadanie jakichkolwiek zdań ogólnych na temat duchowości, kultury, polityki czy gospodarki”[36].

Na podobnej zasadzie niedopuszczalne było odłożenie na bok pytania o zło. On uważał całe to nasze udawanie, że diabeł istnieje tylko w bajkach, za tragiczną cechę współczesnego świata. Dlaczego Polska zabroniła publikacji Mein Kampf? Marcin chciał wiedzieć. Ze strachu? Ale ze strachu przed czym – że przypomnimy sobie, że zło jednak istnieje? Pisał, że „Kościół nie będzie istniał, dopóki nie spróbuje odpowiedzieć na pytanie o źródła Zagłady”[37]. Te pytania – o prawdę, o sens, o zło – były ze sobą nierozerwalnie splecione. „Zamiast więc wprost dopuścić zło” – pisał o diable w jego współczesnej formie – „podważył istnienie prawdy”[38].

***

Po śmierci Krzysztofa Michalskiego Marcin długo rozmawiał z nim we własnych myślach. Gdy się o tym dowiedziałam, przypomniałam sobie pewne popołudnie, wiele lat wcześniej, kiedy Krzysztof i ja spacerowaliśmy po Chapel Street w New Haven, gdzie na stałe mieszkam, w kierunku małej kawiarenki, której nie odwiedzałam od tamtego czasu. Rozmawialiśmy wtedy o filozofii historii. W pewnym momencie Krzysztof powiedział mi: „Szkoda, że Jana Patočki tu nie ma, bo właśnie na ten temat miałby dużo do powiedzenia”. I powiedział to takim tonem, że gdyby ktoś nas podsłuchał – i rozumiał po polsku – musiałby przyjąć, że Jan Patočka to jakiś nasz przyjaciel czy kolega, który na całe nieszczęście dla nas akurat wyjechał z miasta na weekend, ale z pewnością wróci.

W 1987 roku Marcin przyjechał do Wiednia na dziesiątą rocznicę śmierci Patočki. Uroczystość odbywała się w Pałacu Schwarzenberg. Krzysztof zorganizował jazzową muzykę na żywo, a Marcinowi zdawało się, że „czysty ton trąbki... wzywał do prawdy”[39]. Czuł obecność Patočki, który kochał jazz i zastanawiał się przy tym: co to znaczy odejść?

W 2014 roku w czasie wywiadu dla „Kultury Liberalnej” naczelny tego pisma Jarosław Kuisz rozmawiał ze mną o Byliśmy głupi. Jarek chciał wiedzieć, „dlaczego Marcin czuł się tak bardzo winien? Przecież on nie jest winny”. Odpowiedziałam na to, że nie chodzi chyba tu o winę za coś konkretnego, a raczej o poczucie współodpowiedzialności za moralną kondycję społeczeństwa, którego jest częścią. Bo przecież Marcin należy do środowiska, dla którego bycie polskim intelektualistą od zawsze znaczy konieczność reprezentowania uniwersalnych wartości. Od samego początku poprzeczka zawieszona była więc bardzo wysoko[40].

Kilka tygodni później Marcin sam odpowiedział publicznie: „I wreszcie, kiedy patrzymy na świat bez moralizatorstwa, ale z punktu widzenia wartości, widzimy więcej. W ten sposób wielu myślicieli określało naszą rolę, rolę tak zwanych intelektualistów... Zgadzasz się, Marci?”[41]

Nie odpowiedziałam mu wtedy, przynajmniej nie bezpośrednio – to było pytanie retoryczne, bardzo polskie w każdym razie, a wszystko to oczywiście nazbyt osobiste, taka rozmowa, którą moglibyśmy odbyć w jakiejś kawiarni, a rozgrywała się na stronach „Kultury Liberalnej”. Później tego żałowałam – że nie kontynuowałam rozmowy.

Teraz, siedząc w piwnicy Instytutu Nauk o Człowieku w Wiedniu, wertując stare wydania „Res Publiki”, znajduję jego tekst o tym wieczorze pamięci Patočki, który Krzysztof zorganizował blisko ćwierć wieku temu. Marcin napisał w nim: „Wśród umarłych żywi są przecież dla nas tylko ci, z którymi potrafimy rozmawiać”[42].

I myślę sobie: może jednak nie jest, mimo wszystko, za późno.

Przełożył Michał Sutowski

Marcin Król – historyk idei i filozof polityki, profesor Uniwersytetu Warszawskiego, redaktor, publicysta i tłumacz. Urodził się 18 maja 1944 roku w Warszawie. Jego ojciec Stanisław pochodził ze Lwowa, przez wiele lat był profesorem, dziekanem i Kierownikiem Katedry Dźwignic na Politechnice Warszawskiej. Matka Zofia, z domu Trybulska, była pedagożką, przed wojną sympatyzowała z PPS. Jego ojcem chrzestnym został Józef Rybicki, dowódca warszawskiego okręgu Kedywu i późniejszy członek KOR. Król ukończył mokotowskie Liceum im. Reytana, skąd wyniósł wiele przyjaźni na całe życie: wśród nich te najbliższe z Wojciechem Karpińskim i Ireneuszem Białeckim. Studiował filozofię i socjologię na Uniwersytecie Warszawskim. Promotorem jego pracy magisterskiej, poświęconej myśli Kartezjusza i Husserla, był Leszek Kołakowski, którego wielokrotnie przywoływał potem jako jednego ze swoich mistrzów (obok Hannah Arendt, George’a Orwella, Michaela Oakeshotta, których teksty później publikował albo tłumaczył, oraz innego swojego mentora z UW, Jerzego Szackiego).

W drugiej połowie lat sześćdziesiątych kilkakrotnie wyjeżdżał do Francji, aby zebrać materiały w bibliotekach do doktoratu poświęconego jakobinom i Rewolucji Francuskiej. W trakcie tych podróży nawiązał kontakt z Jerzym Giedroyciem i środowiskiem emigracyjnym związanym z paryską „Kulturą”. W marcu 1968 roku był wśród demonstrujących przeciwko zdjęciu z afisza Dziadów w reżyserii Kazimierza Dejmka. Jako doktorant socjologii i asystent zaangażował się także w protesty studenckie, był delegatem studentów do rozmów z rektorem UW. Aresztowany pod zarzutem „organizacji nielegalnych zgromadzeń”, spędził trzy miesiące w areszcie. Wydarzenia 1968 roku zapoczątkowały jego trwającą kilka dekad działalność opozycyjną i zaangażowanie w życie publiczne. Choć jak lubił podkreślać, polityka interesowała go głównie jako przedmiot namysłu i najchętniej przyglądał się jej z pewnego dystansu – „nieco z boku” – do końca życia działał w wielu instytucjach życia publicznego, podpisywał listy i petycje, wspierał liczne inicjatywy polityczne.

Wobec braku możliwości wykładania na UW z powodów politycznych po obronieniu doktoratu w 1971 roku znalazł na kilka lat zatrudnienie jako adiunkt w Instytucie Filozofii i Socjologii Polskiej Akademii Nauk w zakładzie kierowanym przez Andrzeja Walickiego. Nieco wcześniej, w 1969 roku, razem z Wojciechem Karpińskim zaczął publikować na łamach „Tygodnika Powszechnego” i z czasem brać udział w nieformalnych spotkaniach redakcji kierowanej przez Jerzego Turowicza. Począwszy od lat osiemdziesiątych przez następne trzydzieści lat był członkiem redakcji tego pisma. Oprócz Warszawy i Krakowa, był też jakiś czas związany z Puławami, gdzie w latach 1971–1973 towarzyszył swojej ówczesnej żonie Małgorzacie Dziewulskiej, która współprowadziła tam teatr. W 1980 r. urodziła się ich córka, Zofia Król.

Jeszcze w latach siedemdziesiątych Marcin Król zaczął zajmować się dziewiętnastowieczną polską myślą konserwatywną oraz romantyzmem. Stały się one tematem jego habilitacji oraz kilku późniejszych książek eseistycznych, takich jak „Ład utajony” (1983) oraz „Podróż romantyczna” (1986). Myśl konserwatywna i romantyzm pojawiały się także w licznych rozmowach z intelektualistami starszego pokolenia, między innymi z Pawłem Hertzem oraz wieloletnim przyjacielem, Henrykiem Krzeczkowskim. Jednocześnie w tym okresie Król tłumaczył na polski wielu francuskich i angielskich klasyków socjologii i filozofii, w tym Maurice’a Halbwachsa i Alexisa de Tocqueville’a (pierwsze wydanie jego tłumaczenia O demokracji w Ameryce z 1976 roku było jeszcze ocenzurowane i niepełne).

Publikowane wspólnie z Wojciechem Karpińskim szkice poświęcone najważniejszym postaciom polskiej myśli politycznej dziewiętnastego stulecia stały się podstawą wydanej w 1974 roku i szeroko dyskutowanej wówczas książki Sylwetki polityczne XIX wieku. Obaj autorzy otrzymali za nią w 1975 roku Nagrodę Kościelskich, co pomogło Królowi w udaniu się w kilkumiesięczną podróż po Europie Zachodniej (m.in. by odwiedzić Gustawa Herlinga-Grudzińskiego w Neapolu). Niedługo po tej podróży spędził też rok na stypendium na uczelniach w Stanach Zjednoczonych. Jednocześnie kontynuował swoje zaangażowanie w działalność opozycją, m.in. w 1975 roku podpisując „List 59”, protest wobec wprowadzenia do Konstytucji PRL zapisu o sojuszu ze Związkiem Radzieckim i kierowniczej roli PZPR, pod koniec lat siedemdziesiątych wykładając historię myśli politycznej w ramach działalności podziemnego Towarzystwa Kursów Naukowych, a także w 1980 roku pełniąc funkcję doradcy NSZZ „Solidarność”.

W 1978 roku wspólnie z Wojciechem Karpińskim, a także gronem osób, które w większości przez kilka lat wcześniej uczęszczały na seminarium domowe u Jerzego Jedlickiego – m.in. z Wiktorem Dłuskim, Damianem Kalbarczykiem, Pawłem Kłoczowskim, Tomaszem Łubieńskim, Pawłem Śpiewakiem, Barbarą Toruńczyk – zaczął wydawać w drugim obiegu pismo „Res Publica”. Zainspirowana tekstem Leszka Kołakowskiego Jak być liberalno-konserwatywnym socjalistą?, a także działalnością redaktorską Jerzego Giedroycia (która była tematem książki Króla z końca lat siedemdziesiątych, Style politycznego myślenia), „Res Publica” miała stać się jednym z najważniejszych polskich czasopism intelektualnych drugiej połowy XX wieku. Po trwającej kilka lat po wprowadzeniu stanu wojennego przerwie w wydawaniu pisma Król postanowił spróbować uzyskać zgodę władz PRL-u na wznowienie tytułu, tym razem w legalnym obiegu. Potępiana z początku przez część środowisk opozycyjnych decyzja okazała się – jak sam to ujmował po latach – jedną z najlepszych w jego życiu. Wydawana od 1987 roku w postaci miesięcznika „Res Publica” zdobyła na przełomie lat osiemdziesiątych i dziewięćdziesiątych ogromną popularność. Przez wiele następnych lat – już jako „Res Publica Nowa”, wydawana później jako kwartalnik – pozostawała forum wielu istotnych debat dla polskiej humanistyki, często zachowujących aktualność aż do dzisiaj. Do zespołu redakcyjnego należeli między innymi: Marek Cichocki, Kinga Dunin, Małgorzata Dziewulska, Dariusz Gawin, Piotr Gruszczyński, Tomasz Jastrun, Damian Kalbarczyk, Piotr Kłoczowski, Jacek Kurczewski, Andrzej Leder, Barbara N. Łopieńska, Tomasz Merta, Paweł Śpiewak, Joanna Tokarska-Bakir, Marek Zaleski. Środowisko „Res Publiki” miało swoje wydawnictwo książkowe i na początku lat dziewięćdziesiątych program w telewizji publicznej oraz dziennik (prasowy i telewizyjny) „Obserwator”. Król pełnił funkcję redaktora naczelnego „Res Publiki” przez dwadzieścia lat, przyciągając bardzo różnorodne głosy – „Res Publica” pozostaje przykładem nieczęsto przydarzającej się przestrzeni intelektualnej, w której spotykały się różne perspektywy, gdzie prowadzono nieraz poważne spory, gdzie udało się połączyć omawianie bieżących nurtów intelektualnych z odkrywaniem pominiętych wcześniej bądź zapomnianych klasyków.

W 1989 roku Marcin Król uczestniczył w obradach Okrągłego Stołu, w 1990 roku zaś był członkiem sztabu wyborczego Tadeusza Mazowieckiego. Wraz ze zmianą ustroju mógł powrócić do uczenia na Uniwersytecie Warszawskim – w 1991 roku dołączył do kadry Instytutu Stosowanych Nauk Społecznych, gdzie kierował przez wiele lat Katedrą Studiów nad Tradycją i Zmianą Społeczną w XIX i XX wieku (później przemianowaną na Katedrę Historii Idei i Antropologii Kulturowej). W latach 1996–2002 i 2005–2012 był także dziekanem Wydziału Stosowanych Nauk Społecznych i Resocjalizacji. Wraz z transformacją ustrojową w kolejnych książkach Król pisał wiele o teorii demokracji, przyglądając się zwłaszcza paradoksom i dylematom związanym z liberalizmem (tak było na przykład w książkach Liberalizm strachu czy liberalizm odwagi z 1996 roku oraz Bezradność liberałów z 2005 roku). Związany przez lata z Fundacją Batorego (m.in. jako wieloletni przewodniczący Rady Fundacji) Król był także razem z Aleksandrem Smolarem redaktorem naukowym ważnej w latach dziewięćdziesiątych serii „Demokracja – Filozofia i Praktyka”, wydawanej przez Fundację wspólnie ze Społecznym Instytutem Wydawniczym Znak. Wprowadziła ona do polskiego życia intelektualnego teksty takich filozofów politycznych, jak Edmund Burke, Norberto Bobbio, Albert O. Hirschman, Carl Schmitt, czy autorów amerykańskiego „Federalisty”. Przez lata w licznych felietonach i tekstach publicystycznych Król popularyzował też i dostosowywał do polskich realiów filozofię polityczną Hannah Arendt i teorię demokracji Alexisa de Tocqueville’a, miał też ważny wkład dla pojmowania w Polsce samorządności. W ramach działalności utworzonej na UW Katedry Erazma z Rotterdamu (we współpracy z kierowanym przez Krzysztofa Michalskiego wiedeńskim Instytutem Nauk o Człowieku) brał udział w szkołach letnich w Cortonie, organizował Debaty Tischnerowskie, w których wybitne postaci współczesnej filozofii rozmawiały na różne tematy z politykami. Na jego seminaria uczęszczały osoby, które tworzyły potem pisma i środowiska intelektualne takie jak „Teologia Polityczna”, „Krytyka Polityczna” i „Kultura Liberalna”.

W połowie lat dziewięćdziesiątych wraz z żoną Julią Kalinowską-Król wyprowadził się z Warszawy do Drelowa nieopodal Międzyrzeca Podlaskiego. W 2007 roku zrezygnował z funkcji redaktora naczelnego „Res Publiki Nowej” (powierzając prowadzenie pisma grupie swoich doktorantów i ich przyjaciół), w 2008 wraz z m.in. Krzysztofem Kozłowskim – odszedł także z zespołu „Tygodnika Powszechnego”. W następnych latach opublikował szereg książek, w których zwracał uwagę na pogłębiający się kryzys współczesnej demokracji: tak było zwłaszcza w Europie w obliczu końca z 2012 roku, ale także Klęsce rozumu z 2013 roku i Wielkich władcach z roku 2014. W tym samym roku wiele dyskusji wywołał udzielony Grzegorzowi Sroczyńskiemu i opublikowany w „Gazecie Wyborczej” wywiad Byliśmy głupi, w którym Król przedstawił swój bilans tego, co nie powiodło się jego zdaniem podczas transformacji ustrojowej, przyznając, że liberalno-konserwatywni twórcy ustroju Polski po 1989 roku nie uwzględnili w wystarczającym stopniu rosnącej wagi nierówności społecznych. Swoje tezy z wywiadu przedstawił niedługo potem w bardziej pogłębiony sposób w książce pod tym samym tytułem – podobne uwagi pojawiały się zresztą także w jego wcześniejszych tekstach, między innymi w opublikowanej w 2008 roku autobiografii. Wydany przez niego w 2018 roku esej Do nielicznego grona szczęśliwych, poświęcony zmianie politycznej i przyszłości demokracji, został nominowany do Nagrody Nike.

Do namysłu nad zbliżającą się przyszłością – a także do potrzeby przemyślenia pod jej kątem przeszłości – Król powracał często w późniejszych tekstach i wywiadach, m.in. w eseju Pakuję walizkę