Karma. Sekrety i uprzedzenia - Malwina Chojnacka - ebook

Karma. Sekrety i uprzedzenia ebook

Chojnacka Malwina

4,6

Opis

Drzwi gościnnej Karmy otwierają się ponownie!

Oto kolejny rok z życia właścicielek kawiarni przyjaznej psom. Justyna musi się zmierzyć z prawdą na temat swojej przeszłości. Opiekuńcza i zaradna Wiktoria nadzoruje pracę kafejki. Ola próbuje stanąć na nogi po odejściu od toksycznego męża i wynajmuje kawalerkę w starej kamienicy na Żoliborzu. Wkrótce w budynku pojawia się policja, ponieważ zaginęły dwie mieszkające tam kobiety. Okazuje się, że obie były klientkami Karmy! Justyna i Ola angażują się w śledztwo…

Razem z bohaterkami Karmy wybierzemy się na barwną Sardynię, gorącą Ibizę oraz na pełne zagadek i niebezpieczeństw Mazury. "Sekrety i uprzedzenia" to wypełniona miłością powieść o kruchych kobietach, które w momentach zagrożenia odnajdują w sobie ogromną siłę.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 589

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,6 (51 ocen)
40
5
5
1
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
1bafe37f-5b6d-4796-8478-48f7f2345089

Nie oderwiesz się od lektury

Super
00

Popularność




Zapraszamy na www.publicat.pl
Projekt okładki AGNIESZKA LENART RERA DESIGN
Fotografie na okładce © senai aksoy/Shutterstock © GooseFrol/Shutterstock © Fagreia/Shutterstock © Red_Spruce/Shutterstock
Koordynacja projektuALEKSANDRA CHYTROŃ-KOCHANIEC
RedakcjaELŻBIETA SPADZIŃSKA-ŻAK
KorektaJOANNA RODKIEWICZ
SkładLOREM IPSUM – RADOSŁAW FIEDOSICHIN
Polish edition © Malwina Chojnacka, Publicat S.A. MMXX (wydanie elektroniczne)
Wykorzystywanie e-booka niezgodne z regulaminem dystrybutora, w tym nielegalne jego kopiowanie i rozpowszechnianie, jest zabronione.
All rights reserved
ISBN 978-83-245-8455-0
Konwersja: eLitera s.c.
jest znakiem towarowym Publicat S.A.
PUBLICAT S.A.
61-003 Poznań, ul. Chlebowa 24 tel. 61 652 92 52, fax 61 652 92 00 e-mail: [email protected], www.publicat.pl
Oddział we Wrocławiu 50-010 Wrocław, ul. Podwale 62 tel. 71 785 90 40, fax 71 785 90 66 e-mail: [email protected]

Moim RodzicomElżbiecie i Tadeuszowi Chojnackim

OLA

Gdy zakładam nogę na nogę w schłodzonej klimatyzacją kancelarii adwokackiej, mój klapek spada z hałasem na podłogę. Siedzę w towarzystwie dwóch prawników w drogich garniturach, którzy w osłupieniu wpatrują się w moją bosą stopę. Niezbyt czystą. Przyszłam do kancelarii w japonkach. Upał w Warszawie prawie roztapia płyty chodnikowe. Na wprost mnie mój prawie były mąż Patryk. Nie widziałam go dwa miesiące. Zapuścił brodę. Rudą. Wygląda staro, chociaż jest ode mnie młodszy o kilka lat. Przeszywa mnie nienawistnym spojrzeniem.

– Nasz klient uważa, że rozpad małżeństwa nastąpił z pani winy. Wdała się pani w romans z mężczyzną poznanym w internecie, nie zważając ani na swoje bezpieczeństwo, ani na bezpieczeństwo męża. Nie mówiąc o jego uczuciach oczywiście.

Nie mam pojęcia, czemu Patryk potrzebuje aż dwóch prawników, żeby się ze mną rozwieść?

– Nie rozumiem. Co ma do tego bezpieczeństwo? To znaczy moje i mojego męża?

– Człowiek, z którym nawiązała pani intymną relację w internecie, mógł być członkiem międzynarodowej organizacji terrorystycznej.

– Na przykład ISIS. – Drugi prawnik stuka piórem o blat stołu. – Albo Al-Kaidy. Jest sunnitą, prawda?

Patrzę na nich jak na wariatów. Nie mam pojęcia, czemu zdecydowałam się rozmawiać z nimi bez mojego adwokata. Jego żona właśnie rodzi, więc nie miałam sumienia go tu ściągać. Chciał przesunąć to spotkanie, ale uparłam się, że pójdę sama.

– Czy panowie wiedzą coś, o czym ja nie wiem? „Mógł być”, ale nie był, prawda? Nie widzę powodu, żeby rozmawiać o tym człowieku, kimkolwiek by był. Mieliśmy rozmawiać o podziale majątku i o rozwodzie.

– Intymna relacja pani i tego... – zaczyna jeden z nich, ale mój mąż mu przerywa.

– Araba!

– To nie Arab, tylko Kurd! – Odwracam się w jego stronę.

– Jak zwał, tak zwał! Nie broń go, bo się ośmieszasz! – Patryk otrzepuje dłonie i wyciera o spodnie.

– Nikogo nie bronię. Nie chcę słuchać bzdur o Al-Kaidzie! Chcę rozmawiać o podziale majątku.

Jeden z prawników robi się czerwony. Drugi, starszy, zdejmuje okulary.

– Chcieliśmy podkreślić, że narażała pani na niebezpieczeństwo naszego klienta, zapraszając do swojego życia człowieka, o którym nic pani nie wiedziała.

– Gdy zapraszałam Patryka do mojego życia, także nie wiedziałam, że lubi towarzystwo prostytutek! – Podnoszę się z krzesła. – To spotkanie nie ma sensu. Żałuję, że nie przyszłam z moim prawnikiem. Oczywiście już tego błędu nie popełnię.

Podchodzę do drzwi, czując lodowaty powiew klimatyzacji na łopatkach.

– Nie chcesz rozmawiać na temat swojego kochanka?! Przecież to przez twoje wybryki nasze małżeństwo nie istnieje! – wrzeszczy za mną mój prawie były mąż.

Wychodzę bez słowa. Na zewnątrz uderza mnie w twarz gorące powietrze. Oddycham głęboko. Miałam nadzieję, że to się szybko skończy. Bez wywlekania brudów, bez orzekania o winie. Wydawało mi się, że nawet się jakoś dogadaliśmy, ale to było trzy tygodnie temu. Teraz, jak widać, Patryk jest znowu w bojowym nastroju. Wybiega za mną z budynku i próbuje dogonić. To jest dość łatwe, bo w klapkach nie jestem w stanie biec.

– Stój! – krzyczy do mnie i macha jak szalony. Kilka osób odwraca głowy.

Liczę w myślach do dziesięciu.

– Jak ty się zachowujesz?! I co ty masz na sobie?! – Taksuje mnie dziwnym spojrzeniem i jego wzrok ląduje na moim dekolcie. – Zostałaś hipiską czy co?!

– Twoje opinie nie mają znaczenia. Postanowiłam rozmawiać z tobą tylko w obecności mojego adwokata.

– Harda się zrobiłaś!

– Myślałam, że się dogadaliśmy w sprawie rozwodu, ale widzę, że się myliłam. Lubisz mnie upokarzać przed ludźmi, prawda? Robiłeś to milion razy!

– Głupia pizdo, utrzymywałem cię przez wiele lat! Nie pamiętasz?! – Próbuje chwycić mnie za ramię, ale jestem szybsza.

Widzę, że na przystanku tuż obok zatrzymuje się autobus, przepycham się między ludźmi i wsiadam od strony kierowcy, zostawiając osłupiałego męża na ulicy.

Oddycham głęboko. Nie wiem, dokąd jadę, ale byle dalej od tego człowieka. Tak właśnie teraz wygląda moje życie. Ten autobus, którego ani numeru, ani trasy nawet nie znam, to metafora. Znajduję wolne miejsce, siadam, uspokajam się. Dzwoni mój telefon. To Wiktoria. Pamiętała, że mam spotkanie w sprawie rozwodu.

– No i? Ustaliliście wszystko?

– Niczego nie ustaliliśmy.

Zakładam nogę na nogę.

– Mam brudne stopy, prawie czarne – zauważam na głos.

– Ja też. – Słyszę jej śmiech. – Uprawiałam seks w rezerwacie przyrody!

Zasłaniam telefon ręką i zaczynam się śmiać. Moja przyjaciółka wyrwała się z mężem na tydzień na Sardynię i korzysta z urlopu na maksa.

– No co? Chciałam cię rozśmieszyć, bo wiem, że miło nie było.

– No nie było. Nic nie ustaliliśmy, a Patryk zachowywał się okropnie.

– Milutki jak zwykle pan mecenas! Przepraszam cię, bo połączenie zaraz pewnie się zerwie. Popłynęliśmy w rejs na archipelag La Maddalena!

– Jesteś na statku?

Cholernie jej zazdroszczę. Co nie przeszkadza mi uważać Wiktorię za jedną z najbliższych osób na świecie. Ma męża Włocha, fajnego syna i wiele pasji.

– Jestem na statku! Okropnie wieje na górnym pokładzie! Dobrze, że Guido złapał mój kapelusz, gdy porwał go wiatr! Strasznie żałuję, że z nami nie pojechałaś!

– Bawcie się dobrze! Przecież ktoś musiał zająć się naszą knajpką! Właśnie dlatego mam brudne stopy. Całe przedpołudnie zasuwałam w ogródku i roznosiłam mrożoną kawę.

– Mam wyrzuty sumienia! – mówi Wiktoria, ale połączenie się urywa.

Mój telefon dzwoni znowu. To Patryk. Nie odbieram.

– Ja panią znam! – Jakaś podekscytowana nastolatka przepycha się w tłoku w moją stronę. – Pani projektuje sukienki, prawda?! – wydziera się na cały autobus i kilka osób zaczyna mi się przyglądać, czego nienawidzę. – Widziałam ten wywiad!

– Wywiad?

– Czy może pani zdjąć okulary przeciwsłoneczne i zrobić sobie ze mną selfie?!

– Pani mnie z kimś pomyliła, a poza tym to ja już wysiadam – odpowiadam szybko, odsuwając jej rękę z komórką.

Wysiadam gdzieś na Mariensztacie. Spocona od upału i okropnie wściekła. Wystąpiłam tylko raz w telewizji śniadaniowej. Wystarczyło. Nie pomogły ogromne okulary przeciwsłoneczne. Gdyby nie była taka namolna, to chętnie bym z nią porozmawiała. Ale nie chcę być traktowana jak niedźwiedź na Krupówkach. Nie jestem celebrytką. Ja tylko projektuję sukienki. Jedną z nich mam na sobie. Dlatego Patryk tak mi się przyglądał. Zmieniłam styl. Kiedyś nie założyłabym sukni z dużym dekoltem, a teraz dlaczego nie? Dzwonię do Justyny, która ma dyżur w naszej kawiarni. Nie odbiera. Za trzecim razem się udaje.

– No i jak? Już po wszystkim? – dopytuje się.

– Nic nie ustaliliśmy, niestety. Zaraz złapię taksówkę i dojadę do Karmy, bo wsiadłam w autobus w przeciwnym kierunku.

– Nic się nie martw! Wszystko jest absolutnie pod kontrolą. I przyszła jakaś pani w sprawie wesela!

– Wesela? Robiliśmy w zeszłym roku wesele dla psów. To ma być taka impreza? Piesek i suczka oraz trochę gości? Możemy to zorganizować.

– Jaki piesek i suczka?! Pan młody i panna młoda! Chcą zrobić normalne wesele u nas! Dla ludzi!

– Nie ma mowy!

– Jak to „nie ma mowy”?! A poza tym nie ty decydujesz, tylko Wiktoria, bo ona jest szefową! Co to za problem zrobić u nas wesele?!

– Justyna... Nic nie rozumiesz. Nasza Karma jest za mała na takie imprezy i za mało prestiżowa.

– Panna młoda zna naszą knajpkę i bardzo się jej podoba! A ty jesteś zła, bo pewnie ten dupek Patryk znowu próbował ci ubliżać! Mówiłam już dwa lata temu, żebyś się rozwiodła!

Justyna jak zawsze jest najmądrzejsza. To może zaskakujące, ale ta o jedenaście lat młodsza ode mnie dziewczyna jest jedną z moich najlepszych przyjaciółek. Jesteśmy tak różne, ale jednak lubimy się i wspieramy. Po dłuższym monologu na temat mojego nieudanego małżeństwa wreszcie zwraca się do mnie:

– Nic nie mówisz?

– Nie.

– A co robisz?

– Szukam postoju taksówek.

– Obraziłaś się?

– Nie. Masz rację. Już dawno powinnam zakończyć to małżeństwo. Ale bałam się, że sobie nie poradzę. Ty się nigdy nie boisz?

– Boję się. – Justyna jest wyraźnie zadowolona, że nie mam jej za złe ostrych słów. – Na przykład boję się, że mi nie wyjdzie cypryjska sałatka.

– Przecież masz przepis. A ja zaraz będę.

– Nie mów Kamilowi, ale zeszyt z jego przepisami zalałam kawą. Szybko wytarłam i wyschło. Ale niektóre się rozmazały. To co powiedzieć tej pani, która chce mieć u nas wesele?

– Zadzwoń do Wiktorii. Ona rządzi! – mówię, machając w stronę nadjeżdżającej taksówki.

WIKTORIA

To, co mam na głowie, przypomina splątany wiatrem kołtun. Siedzimy na górnym pokładzie statku, Guido małym nożykiem kroi soczystą brzoskwinię na drobne kawałki. Między kolanami ściskam wielki słomkowy kapelusz, bo wiatr jest tak silny, że gdybym go puściła, to podmuch cisnąłby go do morza. Krystalicznie czysta woda, gdzieniegdzie białe sylwetki jachtów. Archipelag La Maddalena, niewielkie rajskie wyspy, urokliwe zatoczki, dziwaczne formacje skalne i błękit.

– Co mówisz? – pyta mąż, podsuwając mi kawałek brzoskwini na ostrzu.

– Nic nie mówię. Bo płaczę!

– Perché?! Nie wolno tu płakać!

– Płaczę z radości i ze wzruszenia! Nie wolno płakać z zachwytu?

– Jak się cieszysz, to się śmiej, a nie mi płacz! Woda jest, morze jest i ciepło jest, tak jak chciałaś. Żadnego mi tu płaczu!

– Nie rozumiesz, Guido. Jak widzę coś pięknego, to mam łzy w oczach. Jak oglądałam obrazy w Galerii Uffizi we Florencji, to też płakałam.

– Pamiętam. Kobiety!

Guido sprawia wrażenie obojętnego na to, co widzimy dookoła, chociaż on także jest pierwszy raz na Sardynii. Przede wszystkim troszczy się, czy mam co jeść i pić. Dźwiga w plecaku kilka butelek wody mineralnej, wciąż wpycha mi coś do jedzenia i pewnie jak wrócę za tydzień do Polski, będę ważyła co najmniej o pięć kilo więcej.

– A ty w ogóle się nie zachwycasz tym, co widzisz dookoła?! – pytam zaczepnie.

– Zachwycam się. Ładnie tu. Owszem.

– Guido, przestań już jeść. Zostaw ten plecak. Patrz, jak tu pięknie!

– Patrzę.

– I zrób mi zdjęcie! – Zrywam się z ławki i próbuję dojść do jednej z barierek, co nie jest łatwe, bo statek kołysze się na wszystkie strony.

– Siedź! Gdzie idziesz?

– Chcę zdjęcie! – wrzeszczę i kilku francuskich turystów spogląda w moją stronę.

– Znowu?! – Mój mąż wyjmuje swój telefon. – Kobiety!

Ustawiam się przy barierce. Mam włosy na twarzy, w ustach, splątują mi się na szyi i wyobrażam sobie, jak będę wyglądać na zdjęciu. Ale trudno! Widok za moimi plecami wart jest milion dolarów. Żałuję, że nie ma z nami mojego syna. Ale Jasiek uparł się, że powinniśmy jechać sami. Jest prawie dorosły, ma swoje sekrety, swoje życie, pojechał na Mazury na obóz żeglarski. Oczywiście, że się martwię, oczywiście, że staram się za często nie dzwonić, na szczęście wrzuca dużo zdjęć na swój profil. Widzę, że jest uśmiechnięty i opalony. To mi wystarczy. On też co jakiś czas zadaje mi pytania na czacie. Na przykład, czy może jechać z kumplami do Chorwacji. Jeżeli zarobi na ten wyjazd, to owszem, może. Piszę to ze skurczonym trochę ze strachu sercem, bo oczywiście już sobie wyobrażam potencjalne zagrożenia czyhające na trzech siedemnastolatków w całej Europie. Ale nie mogę być nadopiekuńczą kwoką. Jasiek wie, że może dorobić w mojej kawiarni. I wie, że to jest ciężka fizyczna praca. Nauczył się nawet obsługiwać kasę fiskalną. Płacę mu tyle samo co innym. Drugie tyle dostaje z napiwków. Ale przede wszystkim ma się uczyć.

– Zrobiłem ci z pięćset zdjęć! – biadoli mój mąż, grzebiąc w swoim telefonie. – Pamięć mi się zapchała!

Opieram się o barierkę na górnym pokładzie. Czuję słoną bryzę na ustach, na policzkach, na szyi. O tym właśnie marzyłam przez wiele ostatnich miesięcy, gdy pracowałam bez wytchnienia, bez wolnego dnia, tworząc naszą knajpkę od zera, od podstaw. Karma ma się teraz dobrze, ma stałych klientów, śliczny ogródek z parasolami. Lato to dobry czas dla takich lokali. Ludziom nie chce się gotować podczas upałów, a my mamy i klimatyzację, i chłodnik, i sernik z lodami, i mrożoną kawę, i lekkie zestawy lunchowe, i coś dla wegetarian. Oczywiście ciągle się boję, że podniosą nam czynsz, ale zaczynamy zarabiać na siebie. A to jest wielki sukces. I nasz sklepik funkcjonuje doskonale, ubranka dla psów szyte przez Olę rozchodzą się błyskawicznie. Mamy też gabinet weterynaryjny, gdzie Eryk przyjmuje cztery razy w tygodniu. Ten facet to skarb. Ciepły, mądry, dowcipny. Ciekawa jestem, jak wytrzymuje z Justyną, bo zaręczyli się miesiąc temu.

– O czym myślisz? Tylko nie mów, że o nowych biznesach, cara, bo już wystarczy, tak?!

– Tak. Myślę, że jest tu tak pięknie, że to balsam dla mojej duszy!

– Balsam dla duszi?! Lekarstwo, tak?

– Tak, Guido! Podróże to także lekarstwo! Dla mojej duszy na pewno!

– Ale obiada nie ma. A obiad opłacony! Zapytam kapitana statku, kiedy obiada! Chociaż ja prawie nie rozumiem, co on mówi, bo jego włoski jest dziwna!

Po godzinie wcinamy makaron z małżami serwowany na pokładzie. Gdy jestem we Włoszech, apetyt mam tak wielki, że muszę się hamować. Mój mąż coś mamrocze, jedząc, ale nie zwracam na to uwagi. Gdy jesteśmy w jego ojczyźnie, narzeka dużo częściej niż w Warszawie. Ale wiem, że tęsknił za swoim krajem przez wszystkie zimowe miesiące w Polsce. Teraz oboje celebrujemy włoskie wakacje, przypominając sobie, czym jest nicnierobienie na plaży, leżenie i słuchanie szumu morza, i odkrywanie sekretnych wysepek, tak jak dzisiaj.

– Nie sprawdzaj ciągle telefona! Masz urlopa, nie praca!

– Oglądam zdjęcia, głuptasie!

Podczas kolejnego przystanku, tym razem w miejscowości La Maddalena, szaleję w sklepach, nie zważając na upał. Guido ledwo za mną nadąża, dźwigając papierowe torby z prezentami.

– Po co te mioda i makarona?! – Wyciera pot z czoła i siada na jednej z portowych ławeczek pod palmą.

– Każdemu chcę przywieźć jakiś prezent. Coś, czego nie kupią w Polsce. Przecież lubisz zakupy.

– Lubię zakupy, ale nie lubię nosić zakupa! – Guido przymyka oczy i wystawia twarz do słońca.

Widzę drobne zmarszczki w kącikach jego oczu, trochę siwych włosów na skroniach, pieprzyki od słońca i dwudniowy zarost. Widzę faceta, który kocha mnie tak, jak nigdy nikt mnie nie kochał.

– Co się tak patrzysz? Mam coś na nosie?

– Nic nie masz na nosie! Lubię twój nos!

To oczywiście nieprawda, co powiedziałam Oli. Że uprawiałam seks w rezerwacie przyrody. Chciałam ją tylko rozśmieszyć, bo wiem, że miała ciężki dzień. My tylko leżeliśmy na mokrym ręczniku cali w piachu i trzymając się za ręce, patrzyliśmy w niebo. Guido coś mamrotał, że napiłby się piwa, bo gorąco. Ale przypomniałam mu, że od piwa rośnie brzuch. Zresztą nie było gdzie kupić tego piwa. Bo archipelag La Maddalena to plaże bez barów, bez sklepów, tylko piasek, piękne widoki, jachty i meduzy. Mieliśmy dwie godziny wolnego na plaży na moczenie się w wodzie, opalanie i wzdychanie z zachwytu. Nasz turystyczny stateczek kołysał się na przystani, obfotografowałam go z każdej strony na pamiątkę. Takie chwile powinno się kolekcjonować jak perełki, chować w jakimś pudełeczku i wyjmować wtedy, gdy jest źle. Niech działają jak balsam, jak lekarstwo. Dzwoni mój telefon. Nerwowo próbuję wygrzebać go z torebki. Guido stoi w kolejce po lody.

– Nie chciałam ci przeszkadzać podczas urlopu – wrzeszczy Justyna do aparatu. – Ale to ważne! Jest w Karmie klientka, która chce zrobić u nas wesele!

– Przyjęcie weselne? W przyszłym roku?

– Kto mówi, że w przyszłym roku?!

– Nie krzycz tak, świetnie cię słyszę. Myślałam, że przyjęcia weselne planuje się z rocznym wyprzedzeniem.

– Ona tak zaplanowała, ale tymczasem ta restauracja, w której miało być przyjęcie, zbankrutowała, więc przyszła do nas! Możemy zarobić, i to niemało!

– Ale kiedy ma być to przyjęcie?

– Za tydzień! Akurat zdążysz wrócić z Sardynii!

– Zwariowałaś?! Nie damy rady!

– Nie damy rady? My?! Przyjęcie weselne na sto osób. Policzyłam stoliki, oczywiście tylu nie mamy, ale mamy ogródek, a za ogródkiem jest trawnik, który można wykorzystać.

– Wykluczone! To nie jest nasz trawnik! Sąsiedzi nas zabiją! Bo głośna muzyka i tłumy ludzi!

– Przecież zrobiłyśmy już pokaz mody i nie było żadnych skarg!

– Bo zaprosiłam większość tych problematycznych sąsiadów na pokaz Oli i częstowałam ich gratisowym szampanem! Ale przecież nie zaproszę ich na cudze wesele! Justyna, pomyśl!

– Myślę! Chyba przesadzasz! To się da zrobić! A ta laska mówi, że nam pomoże!

– Jaka laska?! Justyna, ja cię prawie nie słyszę!

– Nora. Panna młoda. Złapałyśmy fajny kontakt. To się da zrobić. Zobaczysz!

Połączenie się urywa. Ciśnienie mi skacze. Doskonale znam Justynę i wiem, że jak się uprze, to nic do niej nie dociera. Może za bardzo się przejmuję? Zorganizować w tydzień wesele w naszej knajpce? Mając tylko dwupalnikową kuchenkę i psującą się mikrofalę?

– No co? – Guido podaje mi lody w ogromnym waflu. – Już zła i się martwisz?! Ktoś dzwonił z Karmy, tak? Powinni dać ci spokój na wakacjach! Co tam się znowu stało? Jakiś pies nasikał i kogoś pogryzł?

Nasza knajpka jest dogs friendly, co powoduje czasem komiczne, a czasem groźne sytuacje.

– Nikt nikogo nie pogryzł i nikt nikogo nie obsikał. Justyna chce zrobić tam przyjęcie weselne.

– Swoje?! To ja chętnie pomogę!

– Nie swoje, głuptasie! Przecież Eryk nie ma jeszcze rozwodu.

– To on ma żonę?!

JUSTYNA

Nie powiedziałam Wiktorii całej prawdy, bo chcę, żeby odpoczęła sobie na wakacjach i niczym się nie martwiła. W Karmie mamy codziennie tylu klientów, że zdarzają się małe katastrofy. Wczoraj Kajtek zaplątał się w moją długą spódnicę i wylałam piwo na siebie i na faceta, którego przyprowadził Rolski. A ten koleś miał na sobie dość drogą, wąziuteńką w ramionach marynarkę i włoskie skórzane buty. I białe spodnie. Wszystko było w piwie. Piwo, jak wiadomo, śmierdzi. Rolski próbował ratować sytuację, ale ten drugi, ten Iwo, czy jak mu tam, patrzył na mnie z nieskrywaną nienawiścią. Zapewniłam oczywiście, że pokryję koszty prania, i zaproponowałam mu dwa piwa gratis. Ale on wzdrygnął się i wrzasnął:

– Te ciuchy były nowe! Po praniu nie będą już takie same!

– Po praniu będą pięknie pachniały i tak dalej! – mamrotałam, próbując zetrzeć mu ściereczką plamy ze spodni, ale odpychał moją rękę.

Obrażony zniknął w toalecie. Rolski próbował go tłumaczyć.

– Iwo ostatnio awansował i jest okropnie zestresowany! – szepnął mi do ucha i chwycił za łokieć.

Nie lubię, jak ktoś mnie dotyka, więc natychmiast się odsunęłam.

– Szkoda, że na mnie nie wylałaś tego piwa. Na pewno nie zrobiłbym ci awantury.

– Nie pomyślałam. Następnym razem wezmę to pod uwagę. I wyleję ci na głowę! – przerwałam jego wywody i poszłam przyjąć zamówienie do stolika obok.

Naburmuszony Iwo przyblokował toaletę na ponad pół godziny. Zrobiła się kolejka zakręcająca prawie do baru. Wiadomo, upalny wieczór w Warszawie, więc piwo, wino, sangria, drinki. W końcu jakieś dwie rozchichotane panny zaczęły łomotać do drzwi i krzyczeć, że zaraz będą sikać. Iwo nie reagował. Pobiegłam do Rolskiego, który wciąż uśmiechnięty sączył swój soczek.

– Rafał, błagam cię! Niech twój kolega zwolni kibel! Jest już wielka kolejka!

– To może do niego zadzwonię. A ty usiądź tu koło mnie na chwilę. Latasz i latasz z tymi tacami.

– Bo jestem w pracy! Nie ma mowy, żebym usiadła.

– A jak cię ładnie poproszę? – Rolski bawił się telefonem, zamiast dzwonić do tego przewrażliwionego kolegi.

– Rafał, ty nie rozumiesz prostej rzeczy, że ja jestem w pracy! A jak do niego nie zadzwonisz, to wyważę drzwi i narobię mu wstydu!

– Przecież żartuję, Justynka. Już do niego dzwonię!

Iwo po chwili opuścił toaletę z mokrymi plamami na spodniach i na marynarce. Nabazgrał mi na kartce swój numer konta i oświadczył, że pranie jego cennych rzeczy będzie kosztowało dwieście złotych i że sam się tym zajmie. Cieszyłam się, że w końcu wyszedł i że zabrał ze sobą Rolskiego. Nie pasowali tutaj! Zamknęliśmy Karmę o pierwszej w nocy. Kamil i Eryk przenieśli ogrodowe krzesełka i stoliki do środka. Byłam nieprzytomna ze zmęczenia, ale starałam się nie narzekać. Dziś pospałam dłużej, bo Ola otworzyła ogródek o dziewiątej rano. Kamil oczywiście jej pomógł. Zaglądam na zaplecze, gdzie Ola szykuje letnie sałatki.

– Uważam, że pomysł z tym przyjęciem weselnym jest genialny! – zaczynam szybko.

– Jeżeli Wiktoria się zgadza, to jasne! Wchodzę w to! – Ola układa koktajlowe pomidorki na talerzu w równy wzorek.

– Nawet jeżeli Wiktoria ma coś przeciwko, to przecież ją przegłosujemy.

– Przegłosujemy?

– Przecież ona nie jest naszą szefową. Jesteśmy partnerkami w tym biznesie, nie pamiętasz?!

– Doskonale pamiętam! Ale pamiętam także, że to ona zainwestowała w Karmę najwięcej pieniędzy, czasu i energii. I ona według mnie ma decydujące zdanie.

– A nie głosowanie? Demokratyczne głosowanie? Przecież mamy tu demokrację, a nie autokrację!

– Justyna, nie bądź dziecinna. – Ola obejmuje mnie w pasie. – Jeżeli przekonasz Wiktorię, to ja nie mam nic przeciwko. To wariacki pomysł, bo mamy tylko sześć dni i okrojony skład! Ale my słyniemy z szalonych pomysłów! Pamiętasz sylwestra w Karmie?!

– Jasne, że pamiętam. Działo się!

Nie dodaję, że impreza o mało nie zakończyła się skandalem, bo na przyjęcie wparował mąż Oli chcący zrobić awanturę żonie, która właśnie od niego odeszła.

– Czy państwo podajecie plastikowe słomki?! – Jakaś klientka lustruje menu napisane kredą na ścianie.

Nie podoba mi się, że pali papierosa, bezczelnie wydmuchując mi dym prosto w twarz.

– Nie podajemy plastikowych słomek i bardzo proszę nie palić, bo tu jest zakaz palenia – mówi z uśmiechem Ola.

– Weszłam tu tylko na chwilę. Paliłam w ogródku! I zobaczyłam jakąś babę pijącą przez plastikową słomkę. A to znaczy, że podajecie słomki do drinków!

– Nie podajemy. Proszę zgasić papierosa – syczę do baby już bez uśmiechu.

– Na pewno macie tu słomki! Wiecie, co mogą zrobić te słomki?! Jak one niszczą środowisko naturalne?! Wieloryby je połykają!

– Dym niszczy środowisko naturalne i płuca pani i innych osób, w tym naszych klientów. – Ola wyjmuje papierosa z ust kobiety i gasi na małym talerzyku.

Chce mi się okropnie śmiać, ale próbuję zachować powagę. Widzimy przez szybę, jak kobieta podchodzi do koleżanki rozpartej na leżaku w naszym kawiarnianym ogródku. Gestykuluje. Dopija piwo. Obie wychodzą.

– Straciłyśmy dwie klientki! Dobrze, że Wiktoria tego nie widziała!

– Ostatnio mam coraz mniej cierpliwości! Nie mogę spać, nie mogę jeść, ciągle myślę i myślę... Rozwód miał być bez orzekania o winie z szybkim podziałem majątku – wzdycha Ola.

– Chce, żeby był z twojej winy? Żałosny pan mecenas, który lubił sobie zamawiać panienki na godziny.

– Twierdzi, że to przeze mnie, że robił to, gdy odeszłam! Że robił to z rozpaczy!

– Zabawiał się z dziwkami z rozpaczy?! To wystarczy wysokiemu sądowi, żeby zorientować się, kim jest twój mąż!

Zabieramy się do roboty, bo nie ma już czasu na pogaduszki. Ola jest wyraźnie przygaszona, ale wygląda pięknie. Nosi sukienki, które sama szyje i projektuje. Wstawiła kilka modeli do zaprzyjaźnionego butiku i rozeszły się natychmiast. Gdy wróci Wiktoria, ma u nas pracować tylko na pół etatu, żeby rozkręcić swoją karierę projektantki. Bardzo zazdroszczę jej talentu. Nagle słyszę potworny huk. Rozglądam się wystraszona. Znowu grzmi. Ściana deszczu za oknem. Klienci w popłochu uciekają z ogródka. Wbiegają do środka mokrzy, trzymając w rękach szklanki i kieliszki. Kamil próbuje ratować krzesełka i stoliki. Kulki gradu wielkości piłek do ping-ponga uderzają o szyby.

– Kamil, zostaw te krzesła! Właź do środka! – wołam.

Kompletnie przemoczony, rozgląda się bezradnie.

– Mówię do ciebie! Pioruny walą! Kamil! To niebezpieczne!

Widzę, że mój kumpel waha się jeszcze przez chwilę, ale przez ścianę deszczu i tak nic nie widzi.

– W ogródku są kable! Trzeba wyłączyć zasilanie! – krzyczy do mnie.

Biegnę na zaplecze, podczas gdy Ola próbuje jakoś usadzić zmokniętych gości. Wiem, gdzie są korki, i wiem, jak wyłączyć całe to cholerstwo. Ale co z lodówką, co z mikrofalą, co z ekspresem do kawy?! Widzę, że ze skrzynki z korkami sypią się iskry. Robi mi się słabo ze strachu. Owijam dłonie jakąś szmatą. Liczę do trzech. Udaje się! Gaśnie światło. Lodówka przestaje szumieć. Za oknami grzmoty i ciemność.

– Gdzie Kamil?! – krzyczę do Oli.

– Nie mam pojęcia! Terminal nie działa, kasa także nie, a ludzie chcą zamawiać! Co ja mam im powiedzieć?

– Muszę znaleźć Kamila!

Zaglądam do pokoiku, w którym mieści się nasz mały sklepik dla psów. Nikogo nie ma. Wynoszę stamtąd dwa krzesła, bo klienci, wystraszeni i mokrzy, siadają na podłodze.

– Chyba jesteśmy odcięci od świata! – biadoli jakaś starsza pani. – A ja przyszłam tylko na kawę. Wcale nie zapowiadali dzisiaj burzy. Dlaczego tu tak ciemno?!

– Przecież jest dopiero piąta! Zaraz będzie jasno! – Jej towarzyszka wachluje się naszą kartą dań. – Włączcie klimę, bo można się udusić!

– Niestety, na razie zasilanie musi być wyłączone – tłumaczę szybko. – Proszę sobie usiąść, mamy jeszcze jakieś krzesła i wodę w butelkach.

– Ja nie chcę wody! Chcę espresso! Zamówiłam, a nie dostałam! – wrzeszczy jakaś kobieta.

W Karmie krajobraz jak po bitwie. Kilka osób siedzi na podłodze, ktoś przewrócił wazony z kwiatami, trochę gradu wpadło do środka, wszędzie kałuże. Półmrok, odgłosy grzmotów za oknem, jakaś klientka owinęła zmokniętego synka naszym obrusem. Mały płacze na cały głos i rozgląda się wystraszony. Prawdziwy armagedon!

– Nie wiem, gdzie jest Kamil – szepczę znowu do Oli. – Chyba nie na zewnątrz?!

– Może zadzwoń do niego? – Ola wyciąga z zaplecza zafoliowane butelki wody i podkłada szmaty pod wyłączoną lodówkę.

– Zwariowałaś? Nie wolno włączać telefonu, gdy jest burza! – tłumaczę zdenerwowana.

Jakaś dziewczynka szarpie mnie za rękę.

– Proszę pani!

– Chciałaś coś zamówić? – Pochylam się nad nią. – Nie przyjmujemy zamówień, bo nie ma prądu i kasa fiskalna nie działa! Ale wszystkim podamy wodę, bo jest duszno i nie można otworzyć okien.

– Proszę pani! Tam ktoś leży! W ogródku!

Podbiegam do szyby. Mała przykleja do niej nos. Prawie nic nie widać przez ścianę deszczu i gradu. Nagle dostrzegam buty. Rzeczywiście, ktoś tam leży. To trampki Kamila! Serce podchodzi mi do gardła.

OLA

Gdy Justyna szarpie się z drzwiami wejściowymi do Karmy, mam wrażenie, że zwariowała. Gwałtowny podmuch lodowatego wiatru i deszcz z kulkami gradu wpada do środka. Po co otwiera te drzwi?! Za oknami szaleje letnia burza, jakiej w życiu nie widziałam.

– Kamil! – Justyna krzyczy, biegnąc na bosaka przez nasz ogródek i starając się omijać połamane parasole i przewrócone krzesła i stoliki.

W ciągu paru sekund jest cała mokra, bluzka lepi się jej do pleców. Kilka osób w Karmie obserwuje ją z przerażeniem.

– Tam ktoś leży! – krzyczy jakaś kobieta.

Zapada cisza. Nawet ten mały chłopczyk przestaje płakać. Wygrzebuję telefon z torebki. Dzwonię pod numer alarmowy. Drżącym głosem proszę o przyjazd karetki pogotowia. Kamil wygląda bardzo źle, jest nieprzytomny. Justyna klęczy przy nim i płacze.

– Proszę go nie ruszać – słyszę głos w słuchawce. – Być może ma uszkodzony kręgosłup.

– A jeżeli to piorun?!

Robi mi się słabo, świat wokół zaczyna falować.

– Jeżeli poszkodowany jest nieprzytomny, proszę natychmiast wykonać sztuczne oddychanie! Proszę się nie rozłączać. Proszę...

Kobieta w słuchawce jeszcze coś mówi, ale już nic nie słyszę. Rzucam komórkę na blat i wybiegam na zewnątrz. Burza się kończy. Przejaśnia się. Nie zauważam szkła z rozbitych szklanek rozrzuconego na trawniku. Z krwawiącą stopą podbiegam do leżącego kilka metrów dalej Kamila. Wciąż jest nieprzytomny. Justyna zanosi się płaczem. Odpycham ją i staram się przypomnieć sobie, czego nauczyłam się na kursie pierwszej pomocy. Gdy pracowałam jako nauczycielka, musiałam odbębnić taki kurs. Coś pamiętam. Sztuczne oddychanie. I jeszcze raz. W myślach błagam Kamila, żeby otworzył oczy. Nie widzę żadnych ran, żadnej krwi. Słyszę sygnał karetki. Jestem kompletnie przemoczona i klęczę w kałuży krwi. To krew z mojej stopy. Biegłam w klapkach przez ogródek. Teraz w ogóle nie mam butów. Nie mam pojęcia, gdzie są. Kamil otwiera oczy. Chce mi się płakać z radości. Justyna do kogoś macha.

– Już jest karetka! Zaparkowali po drugiej stronie! Przyprowadzę ich!

Kiwam głową. Kamil mruga powiekami, kicha.

– Co się... stało? Zimno mi... cholernie zimno.

– Słyszysz mnie, Kamil?!

– Jasne... słyszę. Nie krzycz tak... cholernie boli mnie głowa, plecy też.

– Możesz poruszać nogami?

Kamil próbuje się unieść.

– Jasne, że mogę. Dlaczego leżę w błocie?

– Leż i się nie ruszaj! Karetka już przyjechała! Zaraz tu będzie lekarz! Muszą cię zbadać w szpitalu, bo uderzyłeś się w głowę!

Prawie przestało padać. Jest słońce! Pojawia się nagle i świeci mi w twarz. Kilka osób wybiega z Karmy i pędzi w moją stronę.

– Pani jest prawdziwą bohaterką! – krzyczy do mnie jakaś kobieta i macha jak szalona.

Poznaję ją. To jej wyjęłam z ust papierosa godzinę temu. Co ona tu robi? Przecież wyszła z naszej kawiarni śmiertelnie obrażona! Wokół mnie i Kamila zbiera się coraz więcej osób. Trzymam jego głowę na kolanach i zabraniam mu wstać. Jakiś mężczyzna z małym kundelkiem na smyczy dotyka mojej stopy.

– Co pan robi?!

– Trzeba zatamować krwawienie.

Zdejmuje krawat. Wiąże z całej siły wokół mojej kostki. Jest elegancko ubrany, ale ma mokre nogawki spodni. Nie zauważyłam go przedtem. Widzę Justynę biegnącą w naszą stronę, za nią lekarz i dwóch ratowników. Kucają obok Kamila. Tłumaczę im, co się stało. A właściwie nie wiem, co się stało. Nic nie widziałam. Dostrzegam mnóstwo połamanych gałęzi. Nasz kawiarniany ogródek wygląda, jakby przeszła przez niego trąba powietrzna.

– Zabieramy pana do szpitala! – Lekarz pochyla się nad Kamilem. Sprawdza mu puls, ogląda powieki.

– Ta pani też jest ranna – mówi mężczyzna, który zawiązał mi krawat wokół kostki.

Próbuję zaprzeczać. Jeden z ratowników zaczyna przemywać mi ranę. Boli jak cholera.

– Panią też zabieramy! – Lekarz spogląda na moją stopę. – Trzeba szyć.

– Szyć?! – Robi mi się słabo.

– Pani się stąd nie rusza. Mamy drugie nosze w karetce. – Widzę, jak niosą Kamila do ambulansu.

– Masz straszną ranę na nodze! – Justyna znowu płacze. – Nie wiedziałam, że jesteś ranna. Boże, co za dzień! Nigdy nie widziałam takiej burzy. Dzwonił Eryk. Rozwaliło dach w naszym schronisku. Woda leje się strumieniami! Sześć psów uciekło! Tak się bałam o Kamila!

– Justyna, musisz się uspokoić! – Próbuję wstać, ale facet, który zatamował mi krwawienie swoim krawatem, chwyta mnie za ramię.

– Nie powinna pani wstawać!

– Kto tak mówi?! – Zaczynam się denerwować.

– Ja tak mówię. Niech się pani nie wygłupia. Szkło wbiło się bardzo głęboko!

– Nic nie czuję!

– Adrenalina. Stanęła pani na rozbitej butelce.

– No właśnie! Trzeba tu posprzątać!

Justyna kiwa głową. Jest zszokowana, zrozpaczona. Wiem, że sobie nie poradzi. Jeżeli mnie też zawiozą do szpitala, to zostanie tu całkiem sama.

– Jestem Paweł. Paweł Urbański – mówi ten od krawata. – Wiem, że się martwisz o kawiarnię, ale prąd chyba można włączyć. Chętnie pomogę.

Stopa boli mnie coraz bardziej, rzucam mu zmęczone spojrzenie. Jest przystojny, ale łysy. Na pewno młodszy ode mnie o kilka lat.

– Byłoby miło, gdybyś pomógł.

– To jak masz na imię? – pyta szybko, gdy ratownicy układają mnie na noszach.

– Ola.

– Może trzeba zawiadomić właścicieli Karmy? – Bierze psa na ręce i próbuje go uspokoić.

– Ja jestem właścicielką. Współwłaścicielką.

Widzę zaskoczenie na jego twarzy. Justyna wpycha mi moją torebkę do ręki.

– Nie mogę z tobą jechać! Błagam, zadzwoń, jak zszyją ci tę ranę!

– Dam znać!

W karetce zaczynam się trząść. Stopa boli tak, że bez przerwy lecą mi łzy. Kamil leży tuż obok mnie. W ogóle się nie odzywa.

– Niech się pani nie rusza! – mówi jeden z ratowników i robi mi zastrzyk.

Wszystko faluje. Ból odpływa.

WIKTORIA

Codziennie wieczorem w Cannigione obok portu odbywa się festyn. Gra muzyka, ogródki restauracyjne są pełne turystów, a na straganach leżą stosy ręcznie robionej biżuterii. Wybieram duży pierścionek z błękitnym oczkiem, pięknie się prezentuje na opalonej dłoni. Mam ostatnio słabość do błękitu, kupiłam tu w miasteczku ręcznie haftowane biało-niebieskie poduszki. Oglądam bransoletkę.

– Ładna. Bierz. – Guido zatrzymuje się obok mnie.

Opalił się, chociaż nos ma zaczerwieniony, jakby miał katar. Czasem nabijam się z jego nosa, ale mój mąż jest odporny na żarty. Zakładam natychmiast kupioną bransoletkę. Taka mała rzecz, a cieszy. Dziś wieczorem chcę mieć tylko takie dylematy: czy kupić jeszcze jeden pierścionek, czy nie, czy wypić kieliszek białego lub czerwonego wina w portowej knajpce, czy też nie? Zasłużyłam sobie na ten wyjazd. Stworzyłam naszą kawiarnię, naszą Karmę od zera, a teraz jest już świetnie funkcjonującym miejscem wpisanym w mapę Warszawy.

– Czujesz?

– Niby co? Twoje perfumy czuję cały czas!

– Nie. Zapach portowego miasta. Uwielbiam to! Tak pachną tylko miasta portowe! Rybami, morzem, słońcem!

– Nogi mnie bolą! Chodzimy po tym bazarku już drugą godzinę!

– Trzeba gdzieś przysiąść! I wino! Pora na wino! Białe, chłodne wino z Sardynii!

Nie jest nam łatwo znaleźć wolny stolik w kawiarni z widokiem na port. Komary trochę tną, ale zupełnie mi to nie przeszkadza. Zarzucam na ramiona szal, który wyhaftowała mi Ola. Ona ma niesamowity talent. Wiem, że w końcu świat mi ją zabierze i nie będzie wiecznie pracowała w Karmie. To prawdziwy skarb. Bardzo jej współczuję, że Patryk okazał się skurwysynem.

– O czym myślisz? – Guido unosi kieliszek. – Bo nie uśmiechasz się już i oczy ci się zwęziły jak u kota!

– Wydaje ci się. Myślę o tym, że mam wielkie szczęście, bo mam ciebie.

– Jestem mężem aniołem! Nie kłócę się, gotuję w domu i szaleję za tobą!

– A ja za tobą. Ale umówmy się, że masz pewne wady.

– Niby jakie? Taki mąż jak ja to skarb, i to wiem!

– Bałaganiarz z ciebie na przykład! Więc piję zdrowie mojego męża bałaganiarza!

– Nikt nie jest doskonały! Wiem, że rano robię bałagan, ale wolę mieć ubrania pod ręką, a nie w szafie, dlatego... czasem koszule, skarpety, spodnie jakoś rozłażą się po całym mieszkaniu.

– Po prostu ignorujesz szafę i wolisz rzucać swoje ciuchy na wszystkie meble. Przedtem, jak mieszkała z nami Ola, to po prostu codziennie układała twoje ubrania w szafie. I jeszcze je prasowała!

– Szkoda, że się wyprowadziła.

– Ola nie jest twoją osobistą pokojówką! Musi w końcu stanąć na nogi. Dobrze, że wyszła z depresji i wynajęła kawalerkę na Żoliborzu. Ale mam nadzieję, że Patryk po rozwodzie odda jej pieniądze, które zainwestowała w ich apartament. Przecież ona sprzedała mieszkanie po rodzicach! A teraz jej mąż mieszka sobie wygodnie na stu metrach, a ona się tuła!

– Widzę, że skacze ci ciśnienie, gdy zaczynasz mówić o tym idiocie, więc może zmieńmy temat?! Jesteśmy na wakacjach.

– Mówiliśmy o Oli!

– Po winie robisz się bojowa. – Mój mąż łapie mnie pod stołem za kolano. – Nie będziemy teraz rozmawiać o złych ludziach. Teraz będzie rozmowa o tym, co robimy jutro!

– Chcę pojechać do Porto Cervo!

– Ale tam nic nie ma. Same wille i milionera.

– Milionerzy. No i co z tego? Może spotkamy Leonarda DiCaprio? Podobno często tam bywa. I Putin ma tam willę!

– Nie chcę absolutnie oglądać Putina! – prycha Guido. – Ale dobrze. Jutro wynajmiemy samochód. W końcu ile można leżeć na plaży.

– Ja mogę bez przerwy leżeć na plaży! Tak się regeneruję, słońce daje mi energię.

– Ja się boja twoja energia, bo ty i tak jesteś energiczna. To co będzie po powrocie? – Mój mąż rob tak komiczną minę, że nie mogę powstrzymać śmiechu.

Teraz już wiem, co na mnie działa. Jeżeli chodzi o facetów oczywiście. Nie tylko inteligencja, dłonie, ramiona, głos, ale też poczucie humoru. Jeżeli mężczyzna potrafi mnie rozśmieszyć, to ogromny plus.

– Nie śmiej się tak głośno, bo się wszyscy gapią! – Guido ściska moje kolano i jego dłoń przesuwa się dalej, muska kciukiem moje udo. Robi mi się gorąco.

– A ty mnie nie obmacuj pod stołem, bo mam łaskotki! Zachowujesz się jak czternastolatek! Co to za maniery, żeby łapać kobietę za kolano pod stołem?!

– Nie łapię obca kobieta, tylko moja żona. A żona to można złapać za noga – odpowiada mi cicho, przesuwając dłoń jeszcze wyżej.

– Guido, uspokój się, bo wszyscy patrzą!

– Nie patrzą, bo jest ciemno.

Kelnerka rzuca w naszą stronę spojrzenie, ale na szczęście chodzi jej tylko o to, czy dolać wina, czy nie, i nie dostrzega, co mój mąż robi jedną ręką pod stołem. To znaczy, co mi robi. A robi to coraz bardziej i szybciej. Czerwienieję.

– Coś nic nie mówisz? Cichutka się zrobiłaś. – Patrzy na mnie z szelmowskim błyskiem w oku.

Nie za bardzo jestem w stanie mówić, gdy jestem tak blisko orgazmu, dosłownie o milisekundy. Łomocze mi serce i nie wiem, co robić. Nie mam pojęcia, jak on jest w stanie jednym palcem doprowadzić mnie do takiego stanu. Nigdy wcześniej tego nie robił! A jesteśmy ze sobą sześć lat! Zaciskam dłonie na blacie stolika. Wokół nas mnóstwo ludzi. Śmieją się, gadają w różnych językach, dzieci biegają, jakiś mały pies szczeka na przejeżdżającą na skuterze parę. Nikt nie widzi, nie domyśla się, że aż po czubki palców zalewa mnie nieziemska rozkosz. Zaciskam zęby, żeby nie krzyczeć. Oddycham głęboko. Młoda kelnerka stawia przed nami kieliszki z sardyńskim winem i biegnie dalej. Wypijam swój prawie do dna. Guido oblizuje palce. Czuję, że policzki mi płoną.

– Co to było?!

Widzę, że jest bardzo z siebie zadowolony.

– Nie mam pojęcia, o co ci chodzi. Widziałem, że jesteś spięta, to chciałem cię zrelaksować. I nie pij tak szybko. Wina nie pije się szybko, winem trzeba się delektować.

Mam wrażenie, że mocno szumi mi w głowie.

– To było coś niesamowitego... bo tak szybko... i nie sądziłam, że mogę w publicznym miejscu...

– Ja mogę wszędzie! – oświadcza mój mąż z taką miną, jakby wrócił z jakiejś bitwy jako zwycięzca.

– Kto cię tego nauczył?

Uświadamiam sobie, że przecież jesteśmy razem kilka lat, przecież mój mąż trzy lata temu przekroczył magiczną czterdziestkę i ma jakąś przeszłość. Także erotyczną.

– Pierwszej żonie też to robiłeś?

– Nie będę rozmawiał o Dianie! Ty jesteś moją żoną, kocham cię i chcę, żeby ci było dobrze. Byłaś ciężko chora! Należy ci się od życia wszystko, co najlepsze!

– Nie będę rozmawiać o mojej chorobie! I wytrzyj ręce w serwetkę.

– Nie wytrę! Zrobiłaś się taka mokra w środku, wiedziałem, że będziesz miała orgazm!

– Ciszej, Guido!

– Kłócisz się?

– Nie! Absolutnie się nie kłócę. Rób to częściej. Ten orgazm był... brak mi słów po prostu! Tylko chciałam wiedzieć, skąd masz takie umiejętności?

– Robiło się różne rzeczy, na przykład gdy studiowałem, na wykładach, gdy były nudne. – Całuje mnie w usta.

– No to studentki cię uwielbiały! Miałeś wtedy dużo kobiet? Przecież ja nic o tobie nie wiem!

– Wiesz wszystko! Chyba musimy coś zjeść, bo oboje jesteśmy pijane.

– Pijani! Chcę wielką rybę i talerz frytek. Albo spaghetti alle vongole. Małże! Też są sexy!

– Czyli mamy sexy wieczór. Ty zamów. Musisz ćwiczyć swój włoski, bo robisz błędy!

Macham do kelnerki, a gdy podchodzi, próbuję sklecić zamówienie po włosku, co nie jest łatwe, ale Guido mnie poprawia. Makaron i małże o dziesiątej wieczorem! Wrócę gruba i rozleniwiona, oszołomiona włoskimi wakacjami i mocno uzależniona od wina, bo zamawiamy kolejne kieliszki.

– Trzeba było zamówić butelkę! Wyszłoby taniej.

– Butelkę wypiliśmy do obiadu! Nie pamiętasz? – Guido dostaje czkawki.

W kawiarnianym ogródku zaczyna grać jakiś zespół. Strasznie katują znane przeboje, ale nikomu to nie przeszkadza. Dostajemy makaron z małżami. I wino. Proszę jeszcze kelnerkę o butelkę wody mineralnej i espresso. Mam nadzieję, że mnie to otrzeźwi, bo mocno szumi mi w głowie. O północy wracamy do hotelu nadmorską promenadą. Guido śpiewa na cały głos włoskie przeboje, specjalnie fałszując, żeby mnie rozśmieszyć. Cieszę się, że mamy do przejścia sporą odległość, szybki spacer i morska bryza sprawią, że wytrzeźwieję. Portowe sardyńskie miasteczko Cannigione jest piękne i spokojne. To nie oblegany przez turystów kurort z dyskotekami na każdym kroku, a mała śliczna dziura z niską zabudową, przystrzyżonymi elegancko trawnikami i wakacyjnymi apartamentami na wynajem. Urocze zatoczki, ukryte między skałkami plaże, jachty kołyszące się na falach. Znowu mam oczy pełne łez. Czemu ja ciągle płaczę? Może własne szczęście mnie oszałamia? Kilka lat temu walczyłam ze śmiertelną chorobą i bałam się, że nigdy i nigdzie już nie pojadę. Nawet nad Bałtyk! Dlatego celebruję każdą chwilę. Dlatego cieszę się każdym drobiazgiem. Dlatego czasem boję się, że to się skończy. Nie może się skończyć! Nie teraz, gdy robię to, co kocham, i gdy jestem z facetem, który widział mnie w najgorszych chwilach mojego życia i nie uciekł. Był i wspierał. Jest i wspiera. Chociaż nie mogę dać mu dzieci, chociaż mam ciągle szalone pomysły, chociaż musiał przeprowadzić się dla mnie z Włoch do Polski. W pokoju hotelowym padam na łóżko i zasypiam. Czuję tylko, jak Guido zdejmuje mi sandały, masuje stopy i nakrywa prześcieradłem. Pewnie chrapię głośniej niż on. Wszystko mi jedno. Jest mi tak dobrze!

JUSTYNA

Jest północ. W Karmie zapada cisza. Razem z Erykiem uporządkowaliśmy ogródek po burzy, ale nie za bardzo wiadomo, co zrobić z połamanymi parasolami i z szybą, która pękła na pół. Musiałam także rozmrozić naszą wielką lodówkę. Jestem wściekła na burzę, przez którą dwójka moich przyjaciół jest w szpitalu.

– Jutro zadzwonię do szklarza – mówi Eryk, wycierając spocone czoło.

Noc jest ciepła, mimo że podczas burzy spadło mnóstwo gradu i było zimno jak w listopadzie.

– Powinnaś powiedzieć Wiktorii, co się stało.

– Jest na wakacjach. Nie zepsuję jej urlopu! – przerywam mu.

– Ola i Kamil są w szpitalu! Trzeba zamknąć Karmę na kilka dni. Zadzwoń do niej jutro rano i...

– Nie ma mowy! Karma jak zwykle będzie otwarta od dziewiątej. Pomoże mi Natalia. Obiecała wpaść na kilka godzin.

– Natalia ma małe dziecko. Nie jest dyspozycyjna.

– Sama chciała. Powiedziałam jej, co się stało. Nie zamkniemy Karmy. Nie przez głupią burzę!

Wybucham płaczem. Wycieram łzy rękawem bluzki. Eryk obejmuje mnie nieporadnie.

– Uważam, że Wiktoria powinna wiedzieć. Musisz do niej zadzwonić.

– Nie ma mowy! Ona ma wakacje! Czekała na nie cały rok. Dobrze wiem, że jak usłyszy, że Kamil i Ola są w szpitalu, to przerwie urlop. I złapie pierwszy samolot do Warszawy.

Eryk patrzy na mnie bez uśmiechu.

– Będzie zła, jak się dowie, że jej nie zawiadomiłaś. Powinna wiedzieć.

– Dowie się po powrocie!

– Wiem, o co ci chodzi. Znam cię kilka lat. Chcesz udowodnić, że sobie poradzisz. Sama. Chcesz pokazać, że chociaż jesteś najmłodsza, to jednak dajesz radę, prawda? Chodzi o twoją ambicję?

Obrażam się na niego i przestaję się odzywać, co rzadko mi się zdarza. Ale jestem tak zmęczona, że nie mam siły się kłócić. Ola wysłała mi SMS-a, że zszywają jej ranę na stopie i że czuje się świetnie. Wiem, że kłamie, ale przynajmniej mamy jakiś kontakt. Od Kamila zero wiadomości. Dzwoniłam chyba ze dwadzieścia razy, aż zapchałam mu pocztę głosową.

– Musimy jechać do szpitala! – mówię kategorycznie do Eryka, gdy wsiadamy do samochodu.

– Teraz? Jest prawie trzecia! Środek nocy! Oni są pod dobrą opieką. Na pewno śpią. Nikt cię nie wpuści na oddział!

– Nawet nie wiem, czy Kamil jest w tym samym szpitalu co Ola! – Znowu wybucham płaczem.

Prawie duszę się w jego niedźwiedzim uścisku. Gładzi mnie po rozczochranych włosach związanych byle jak gumką, którą znalazłam w kuchni.

– Odzyskał przytomność, zanim przyjechała karetka, prawda? Był z nim kontakt, miał czucie w nogach. To są bardzo dobre wiadomości, Justynka. Mogło być dużo gorzej. Jestem lekarzem, to wiem.

– Weterynarzem – mamroczę, wycierając łzy. – Chciałam pojechać z nimi, ale nie mogłam zostawić Karmy. Tu był taki burdel... Ale sporo osób mi pomogło, naprawdę nie wiedziałam, że ludzie są tacy dobrzy.

– Bo są. Przynajmniej czasami. – Eryk otwiera mi drzwi auta. – Jedziemy do domu.

– Nie! Do szpitala!

Eryk przewraca oczami, ale już nic nie mówi.

Na izbie przyjęć nikt nie chce mi nic powiedzieć. Nie jestem rodziną. Nie mam upoważnienia pacjenta na papierze do udzielania mi informacji o stanie zdrowia. Kłócę się, krzyczę, płaczę. Bez skutku. Eryk wyprowadza mnie ze szpitala, przepraszając za moje zachowanie, tłumacząc je stresem. Robię mu jeszcze awanturę na parkingu, ale już nie mam siły wrzeszczeć.

– Ochrypłaś. Jutro zupełnie stracisz głos. Oni śpią. Są w szpitalu pod dobrą opieką. Jeżeli myślałaś, że twój czar i uroda zadziałają, żeby ominąć przepisy, to jak widać się myliłaś.

– Chrzanić RODO i inne gówna! – Ładuję się do auta i z pasją zatrzaskuję drzwi.

– Justyna, błagam! Ten samochód jest stary i może nie wytrzymać twojej złości. Jesteś wykończona i wściekasz się jak małe dziecko. Szkoda nerwów. A ten samochód...

– To kup nowy! Mam już dość tego gruchota! Nawet nie dajesz mi nim jeździć, chociaż mam prawo jazdy!

Eryk rusza ze szpitalnego parkingu trochę nerwowo. Gdy wyjeżdżamy poza granice Warszawy, odzywa się cicho:

– Nie stać mnie teraz na nowy samochód. Moja sytuacja finansowa jest chujowa. To jest wulgarne, ale dobre słowo. I jak zaczęliśmy być ze sobą, to tego nie ukrywałem. Dobrze o tym wiesz. Więc jeżeli szukasz faceta ze stabilną sytuacją i prywatną, i finansową, i z dobrym autem, to sugeruję Rolskiego. Spełnia wszystkie kryteria.

– Jesteś zazdrosny. Bez sensu. Przepraszam. Lubię twój samochód.

– Myślałem, że raczej lubisz mnie. – Eryk bębni palcami w kierownicę. – Nie powinnaś wiązać się z gościem po przejściach i z długami, który nie ma jeszcze rozwodu.

– Mówisz o sobie! I brzmi to śmiesznie!

– Jestem śmieszny?! – Odwraca się w moją stronę i nagle słyszę łomot i czuję takie szarpnięcie, że moja szyja ledwo to wytrzymuje.

– Eryk! Uderzyłeś w coś! Eryk! – wrzeszczę, bo gaśnie światło w samochodzie, a na drodze nie widać nic.

Cholerna ciemność.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
.