Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Polska mistrzem Polski - ebook

Wydawnictwo:
Rok wydania:
2012
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
23,00

Polska mistrzem Polski - ebook

Polska według Krzysztofa Vargi, czyli co łączy Wokulskiego i wampiry, naszą telewizję i Berlusconiego, dynastię Piastów i współczesne seriale. W siedemdziesięciu sześciu felietonach – zaskakujących, kąśliwych i niewygodnych, bo do bólu prawdziwych – znany pisarz zastanawia się nad tym, w którą stronę w ostatnich latach podążają polska kultura, obyczaje i polityka. „Żyjemy w czasach ostatecznych, koniec świata zbliża się nieuchronnie, nie mam co do tego wątpliwości, i nie myślę tu wcale o apokaliptycznym wieszczeniu końca naszej planety, niestety, nasza planeta pociągnie jeszcze parę milionów lat. Mam tu na myśli koniec świata jako koniec ludzkości, która umie czytać, słuchać i oglądać ze zrozumieniem. Dla tych, którzy jeszcze czytają, słuchają i oglądają, piszę swoje felietony”.

Ze wstępu Autora

Kategoria: Felietony
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-832-681-060-2
Rozmiar pliku: 3,1 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Słowem wstępu, czyli o co mi w ogóle chodzi

Ponieważ z zasady każde czasy są podłe, nie mam oporów powiedzieć, że nasze czasy są podłe wyjątkowo. Piosenkarki nagrywają płyty jedynie po to, by w przyszłości móc zagrać w reklamie czegokolwiek, aktorzy studiują aktorstwo, byle załapać się do serialu w tysiącu odcinkach, względnie zagrać w najgorszym kinowym badziewiu. Żyjemy w czasach ostatecznych, koniec świata zbliża się nieuchronnie, nie mam co do tego wątpliwości, i nie myślę tu wcale o apokaliptycznym wieszczeniu końca naszej planety, niestety, nasza planeta pociągnie jeszcze parę milionów lat. Mam tu na myśli koniec świata jako koniec ludzkości, która umie czytać, słuchać i oglądać ze zrozumieniem. Dla tych, którzy jeszcze czytają, słuchają i oglądają, chcę pisać felietony.

Mam wyraźną słabość do gromadzenia rzeczy zbędnych, a więc książek, płyt i filmów, dziwną przyjemność sprawia mi wydawanie pieniędzy na takie fanaberie, spożywanie i smakowanie dzieł kultury powoduje u mnie dość podejrzaną radość. Wrócić do domu z książką, płytą lub filmem na DVD, a jeszcze lepiej z paroma książkami, kilkoma płytami i – dajmy na to – całym sezonem jakiegoś serialu: rozkosz gwarantowana; jest to jakaś szlachetna odmiana zakupizmu.

Mam pewne podejrzenia, że to dorosła kontynuacja dawnych dziecięcych obrzędów zbierania pustych puszek po napojach, pudełek po papierosach i podobnych fetyszy wielkiego świata, jakie gromadziliśmy w peerelowskim dzieciństwie, tworząc swoje śmieszne kolekcje. Dziś rzecz nieco niezrozumiała, dzieło staje się bowiem rzeczą jednorazowej konsumpcji: ściąga się je z sieci, ogląda, przesłuchuje i kasuje, po co zaśmiecać dysk, skoro zawsze można ściągnąć jeszcze raz.

Jak wiadomo, figura kolekcjonera tożsama jest w dużej mierze z figurą melancholika, kolekcjoner zbiera, aby odnaleźć czas utracony, aby spróbować zrozumieć, za czym tęskni, jakiej straty szuka. Nie dowie się, nie pozna, ale wciąż będzie szukał, bo na tym polegają kolekcjonowanie i melancholia: na szukaniu, a nie na znajdowaniu. Podobnie jest z czytaniem, słuchaniem muzyki, oglądaniem filmów. Jestem żarłoczny i pazerny, kulturalnie bulimiczny, choć naturalnie zdarza się, że mam okresy anoreksji – wszelka kultura mnie wtedy brzydzi i tęsknię za czymś zupełnie innym, z kulturą mijającym się po kosmicznie odległych trajektoriach. Umówmy się też – kultura kulturze nierówna, arcydzieło i grafomania wymieniają się często pozycjami na tym boisku, pocieszające jest to, że grafomania, pretensjonalność, nieudacznictwo twórców i ich dzieł bywają nie mniej inspirujące, zderzenie się z jakimś niebywałym gniotem bywa frajdą niebywałą, a poza tym daje możliwość napisania zjadliwego felietonu, nie ma co się oszukiwać: dowalić jest zawsze łatwiej, niż pochwalić, a i oklaski publiczności bardziej ekstatyczne.

Pisanie felietonów to jest w ogóle osobna konkurencja w tej olimpijskiej dyscyplinie, jaką jest literatura. Bo felieton to jest gatunek literacki nade wszystko, felieton to nie jest artykuł czy komentarz w gazecie, być może biję teraz w bęben megalomanii, ale pisanie felietonów wymaga jednak jakiegoś zmysłu literackiego, wśród setek felietonistów rozlicznych periodyków znajduję zaledwie kilku mistrzów, pozostali piszą sobie różne artykuły, zapisują ogólne przemyślenia i luźne refleksje, które brawurowo felietonami nazywają.

Owszem, nie planowałem tej – nazwijmy to z pewną dozą przesady – kariery, nie marzyłem o cotygodniowym rytmie felietonowym. Samo się zrobiło, kiedy koleżeństwo i kierownictwo „Dużego Formatu” trochę ponad trzy lata temu zaproponowało, abym pisał felieton z grubsza poświęcony kulturze. Niewątpliwie rola felietonisty, który zajmuje się kulturą i jej okolicami, który raczej musi coś przeczytać, coś obejrzeć, czegoś wysłuchać, by wyklepać błyskotliwy tekst, jest stokroć trudniejsza niż rola felietonisty piszącego o polityce; tutaj pole do popisu nie ma granic, przestrzeń nie ma wręcz horyzontu, polityka, osobliwie polska polityka, jest tak wdzięcznym tematem, że właściwie nie trzeba specjalnie się starać – teksty piszą się same. Mam pewne podejrzenie, że gdybym zajmował się z jakichś niezrozumiałych powodów felietonistyką stricte polityczną, byłbym w stanie sprokurować codziennie jeden felieton, a może nawet i dwa, gladiatorzy naszej sceny politycznej aż się proszą, aby ich nieustannie oklaskiwać. Ich elokwencja, żelazna logika, logiczna argumentacja, wszelakie kompetencje, brylantowa inteligencja, kryształowa uczciwość – to wszystko sprawia, że gdybym był felietonistą politycznym, tobym właściwie nie wstawał od klawiatury. Wystarczyłoby rano włączyć radio, przejrzeć gazety i portale, rzucić okiem na telewizję informacyjną i już bezbłędnie doskonały tekst gotowy. Kultura niestety wymaga więcej wysiłku, ubolewać jedynie należy, że to posłowie Rzeczypospolitej o inteligencji odkurzacza bądź sokowirówki stali się bohaterami naszej codzienności, gwiazdami kultury masowej i telewizyjnej (czy istnieje jeszcze inna rzeczywistość niż internetowa i telewizyjna – rzecz do przemyślenia). Dzisiejsza polityka od dawna ma już bardzo niewiele wspólnego z polityką jako walką idei, za to zastąpiła codzienne ludyczne potrzeby. Nie trzeba już iść do wesołego miasteczka, na festyn ani na odpust, wystarczy włączyć telewizor.

Powtarzam od lat maniakalnie, że nie mam nic przeciwko kulturze popularnej, wiele dzieł popkultury to prawdziwe arcydzieła, nie ma miejsca, by je tu wymieniać, organicznie i alergicznie nie znoszę natomiast kultury masowej. Rozgraniczenie między popkulturą a maskulturą jest dla mnie rozgraniczeniem zasadniczym i fundamentalnym. Kultura masowa to gwiazdy tańczące i gwiazdy jeżdżące na łyżwach, kultura masowa to festyn z grillem i darmowy koncert obciachowej piosenkarki zwanej z jakiegoś powodu artystką. Na osobny esej zasługuje temat „Każdy dziś może o sobie powiedzieć »artysta«”; słowo „artysta” zdewaluowało się imponująco, choć i zawęziło paradoksalnie swoje znaczenie – artystą jest już tylko artysta estradowy.

Całemu koleżeństwu z działu kultury „Gazety Wyborczej” i „Dużego Formatu” dziękuję za wyrozumiałość i cierpliwość, wszystkim czytelnikom za lekturę, a sobie gratuluję, że tak mi się udało zasiedzieć na stanowisku felietonisty, choć przecież nieraz wpadałem w panikę, gdy żaden atrakcyjny temat nie majaczył nawet na horyzoncie. Dzięki tej cotygodniowej pracy obejrzałem mnóstwo filmów, których nie warto było oglądać, przeczytałem legion tekstów, na które szkoda oczu i rozsądku, przebiłem się przez książki, których w innym wypadku nawet bym nie otworzył, a wszystko po to, by znaleźć temat wart tekstu i czasu czytelników.

Na ten wybór składa się 76 felietonów, a więc mniej więcej połowa z tych, które do tej pory napisałem. Za wybór odpowiadam osobiście, podobnie jak za każde zdanie w każdym z felietonów. Więcej swoich grzechów niestety doskonale pamiętam.

Krzysztof Varga

Moja Polska 2030

25.06.2009

Ostatnie tygodnie przyniosły modernizacyjne przyspieszenie w Polsce, jakiego nie pamiętam od lat, właściwie nawet zapomniałem, że kiedyś słowo „przyspieszenie” zaliczało się do słów wiodących w publicznej debacie. Najpierw przyspieszył profesor Jerzy Hausner, który straceńczo postanowił zreformować niereformowalne instytucje kultury. Jest to zadanie dla Herkulesa – to wiadomo, czy Hausnerowi wystarczy siły, by zostać Herkulesem – tego nie wiem, jestem ciekaw, co z tego wyniknie, przydałby nam się jakiś nowy bohater mitologiczny, ostatnio mało widzę postaci mitologicznych, raczej więcej widzę postaci bajkowych, a nawet komiksowych.

Z instytucjami kultury jest trochę jak z Kościołem katolickim, młyny Boże mielą powoli, profesor Hausner zapewne zdaje sobie z tego sprawę, młyny kulturalne nie są szybsze. Jak się można było spodziewać, plan Hausnera zwany już „rewolucją kulturalną” spotkał się z poruszeniem w środowisku twórczym, oddźwięk publicystyczny był adekwatny, choć do masowych demonstracji, zdaje się, nie doszło, media nie informowały o wściekłych tłumach baletmistrzów, recytatorów poezji oraz instruktorów plastyki z domów kultury palących opony przed ministerstwem i rzucających kredkami świecowymi w policję.

Jeszcze nie ustało wzburzenie ludzi pracujących w instytucjach kultury, jeszcze nie skończyła się publiczna debata nad ową rewolucją kulturalną, a pojawił się program zmodernizowania Polski do roku 2030, który stworzył zespół Michała Boniego. To jest kolejne straceńcze zamierzenie, Polska nie po to jest Polską, żeby się gwałtownie modernizować, my przetrwaliśmy zabory i okupacje dzięki kulturze narodowej i Kościołowi katolickiemu, jak było już wspomniane, ani instytucja Kościoła, ani instytucje kultury nie skłaniają się raczej do gwałtownej modernizacji.

Jestem wielkim kibicem tego projektu, głównie dlatego, że uważam, iż Polacy nie potrafią myśleć do przodu. My myślimy raczej do tyłu, przeszłość jest naszym środowiskiem naturalnym, przyszłość kwitujemy kanonicznym „jakoś to będzie”, nawet teraźniejszość interesuje nas o tyle, o ile odnosi się do przeszłości.

Nie wiem, czy straceńcza misja Boniego się powiedzie, zbyt wiele planów już w Polsce powstało, można powiedzieć, że plany rozwoju Polski są jak literatura romantyczna – silne i piękne, czasami bywają jak literatura pozytywistyczna, ale w pewnym momencie lądują w bibliotece, gdzie pokrywają się kurzem. Wiadome teczki z przeszłości bardziej nas interesują niż segregatory z planami na przyszłość.

Akcja „Polska 2030”, choć dotyczy głównie kwestii ekonomicznych, demograficznych i cywilizacyjnych, skłoniła mnie jednak do pewnych rozważań futurologicznych w zakresie kultury. Nie podejmę zatem wątków związanych z planowanym za lat dwadzieścia współczynnikiem aktywności zawodowej, wskaźnikami dzietności, wzrostem PKB, to nie są moje kompetencje, jako obywatel i kierowca mogę ewentualnie zadrżeć na wieść, że w ciągu najbliższych dwudziestu lat nasza „sieć autostrad ma się potroić”, nie jestem pewien jeszcze tylko, jaki wektor ma to drżenie. Nie wiem, czy drżę podniecony tą wizją, czy też drżę, bo rechoczę. Rechoczę, bo wiem, jaka jest obecna „sieć autostrad”, a także za dużo na przestrzeni ostatnich lat czytałem o przyszłej sieci naszych autostrad, żeby teraz nie drżeć.

Moja wizja Polski 2030, którą przygotowałem sobie zainspirowany planami rządu, wygląda tak:

– Plac Defilad w Warszawie został zabudowany. Okazało się, że czterdzieści lat od zmiany systemu w zupełności wystarczy na ustalenie ostatecznego planu zagospodarowania najbardziej kompromitującego Warszawę, a co za tym idzie – całą Polskę miejsca. Co więcej, na placu stoi już nawet Muzeum Sztuki Współczesnej z unikalnymi na skalę światową zbiorami. Jest oblegane przez turystów z całego świata, kolejki do kasy ciągną się kilometrami, po prostu nie wypada nie być w warszawskim muzeum.

– Polska stała się nie tylko mekką najwybitniejszych architektów z całego świata, ale także zmienił się diametralnie nasz gust architektoniczny. Polskie miasta zostają uznane za najbardziej uporządkowane architektonicznie w całej Europie. Próżno szukać nawet na mazowieckiej prowincji znanych sprzed lat „gargameli”. Ich właściciele zburzyli je i postawili w ich miejscu domy zbudowane w stylu „nowego funkcjonalizmu”.

– Polski film wygrywa festiwal filmowy w Cannes, publiczność klaszcze na stojąco, inny polski film wygrywa w Wenecji, publiczność płacze wzruszona, cały świat zaczyna mówić o „nowej polskiej szkole filmowej”. Sędziwy Pedro Almodóvar wypowiada słynne słowa: „To polskie kino broni dziś honoru światowego filmu”.

– Polska muzyka rozrywkowa podbija sceny całego świata, serwis YouTube ostatecznie się zawiesza, gdy miliony internautów usiłują wysłuchać polskich piosenek, i to bynajmniej nie po to, by się pośmiać z ich obciachowości. Sklep Amazon nie nadąża z wysyłaniem zamówionych płyt polskich zespołów. Polskie zespoły grają jako gwiazdy na głównych scenach festiwali w Roskilde i Glastonbury.

– Telewizja publiczna przyciąga wielomilionową publiczność, pokazując w prime timie spektakle Teatru Telewizji. Dawno już wyparły one z ekranów konferencje prasowe partii politycznych, nawet partii Libertas. Prezes telewizji publicznej tłumaczy się, że program „Gwiazdy tańczą i śpiewają” musi przenieść na późne godziny wieczorne ze względu na znikomą oglądalność.

– Publiczne debaty literackie poświęcone nowym polskim powieściom oraz spotkania autorskie pisarzy są na żywo transmitowane przez TVN 24. Według badań OBOP i CBOS wszyscy chcą oglądać w telewizji krytyków literackich, a nie polityków.

– Na aukcji domu Sotheby’s w Londynie obraz „Samoloty” Wilhelma Sasnala sprzedany zostaje za czterokrotność kwoty, jaką zapłacono za wszystkie dzieła Damiena Hirsta. To najwyższa kwota, jaką kiedykolwiek zapłacono za dzieło sztuki. Trwa niekończący się boom na polską sztukę współczesną. Rosyjscy oligarchowie i arabscy szejkowie wydają w naszym kraju miliony petrodolarów i gazorubli na zakupy w warszawskich, krakowskich czy poznańskich galeriach.

– W szkole dzieci na lekcjach z historii sztuki i kultury uczą się, że kiedyś wytaczano artystom procesy za obrazę uczuć religijnych. Obok zajęć z etyki pojawiły się zajęcia z estetyki.

Taka jest moja wizja Polski w 2030 roku. Jak to z utopiami bywa, ma duże szanse się nie spełnić, zawsze łatwiej spełniały się antyutopie, tragiczny obraz Polski w 2030 roku byłoby z pewnością łatwiej opisać, ale felieton ma swoje ograniczenia objętościowe. Pozostaje mi fantazjować o tym, że plan Boniego się spełni w sferze ekonomii, a mój w sferze kultury. Jak mawiają prezenterzy telewizyjni: zapraszamy państwa do wspólnej zabawy. Niech każdy czytelnik „Dużego Formatu” przyśle swoją propozycję rozwoju kulturalnego Polski w ciągu najbliższych dwudziestu lat. Nagrody rozdamy w roku 2030.

Mój antypolonizm

6.08.2009

Niedawno „Rzeczpospolita” opublikowała iście wstrząsający raport o szalejącym na świecie antypolonizmie. Na zamówienie „Rzepy” firma GfK Polonia przeprowadziła badania na próbie 980 osób i okazało się, że aż 46 procent Polaków uważa, że „antypolonizm, czyli niechęć do naszego kraju i naszej nacji, jest powszechny. 18 procent twierdzi, że zetknęło się z nim osobiście”. Według badanych antypolonizm jest na świecie bardziej rozpowszechniony niż antysemityzm czy antyamerykanizm. Jest to w pewnym sensie powód do zadowolenia, okazało się, że są dziedziny, w których jesteśmy lepsi od Żydów i Amerykanów, proponuję zatem hasło promujące Polskę: „Na świecie nie lubią nas jeszcze bardziej niż Żydów i Amerykanów”. Jak zwykle przegrywamy tylko z Niemcami, antyniemieckość bowiem została uznana przez badanych za najbardziej na świecie rozpowszechnioną odmianę niechęci do innej nacji. Tak, Niemcy w tej kategorii pobili o kilka długości Żydów, Polaków i Amerykanów. Badani uznali też, że „władze powinny bardziej dbać o dobre imię Polski” oraz że „powinien się tym zająć MSZ”. Doprawdy są to bardzo interesujące wyniki, myślę, że mogą one wzmóc nasze poczucie wyjątkowości, choć też niestety zapewne umocnią kompleks wobec Niemców. Szkoda tylko, że badania przeprowadzono wśród Polaków, a nie wśród obcokrajowców, na przykład Anglików, gdzie podobno antypolonizm ostatnio szerzy się jak świńska grypa. Uważam zresztą, że antypolonizm najbardziej rozpowszechniony jest wśród Polaków, wystarczy przejrzeć fora internetowe na Onecie albo Gazeta.pl, to jest po prostu niebywała erupcja antypolonizmu, tam nawet Żydzi, Rosjanie i Niemcy nie mają szans, antysemityzm, antyrosyjskość i antyniemieckość przegrywają tam z antypolonizmem jak Wisła Kraków z Levadią Tallinn – w zawstydzającym stylu. Jeśli te fora internetowe przeczyta obcokrajowiec znający język polski, z miejsca stanie się zaciekłym antypolonistą i trudno będzie mu z tego robić zarzut.

Rozmyślałem o tym antypolonizmie, czytając kapitalny wywiad z Jarosławem Markiem Rymkiewiczem w najnowszym numerze pisma „Teologia Polityczna”. W ogóle jest to bardzo ciekawe pismo, a wywiad z autorem „Wieszania” jest tego numeru ozdobą. Donośny głos Rymkiewicza znakomicie wpisuje się w debatę o antypolonizmie. Powiem nieskromnie, że wybitny poeta uważa podobnie jak ja, że w Polsce szaleje antypolonizm, choć są w naszym rozumowaniu pewne, powiedziałbym, różnice natury metodologicznej i trochę inne wnioski. Wywiad nosi tytuł „O afirmacji polskości”, ale jest to tytuł nieco mylący, ponieważ w większości poświęcony jest nie afirmacji, ale nienawiści Polaków do Polski. Pominę tutaj ciekawe obliczenia Jarosława Marka Rymkiewicza, z których wynika, że „Polacy, którzy są duchową elitą narodu, podzieleni są obecnie na tych, którzy byli agentami UB, i na tych, którzy nie byli agentami UB”, oraz że „donosząca połowa jest potężną siłą, która musi mieć niemal decydujący wpływ na los współczesnych Polaków”. To są rejony dla mnie nieosiągalne, zawsze byłem słaby z matematyki, przyznaję ze wstydem: z matmy w szkole ledwo, ledwo zdawałem z klasy do klasy i także dziś nie poradzę sobie z zadaniem: udowodnij, że donosząca połowa ma decydujący wpływ na losy współczesnych Polaków.

Skupiam się zatem na tym wątku rozmowy z Rymkiewiczem, który demaskuje główny nurt antypolonizmu, nurt wartki, rzec można nawet, że jest to prawdziwa powódź antypolonizmu, która płynie przez Polskę.

„W Polsce mamy teraz do czynienia z czymś bardzo przykrym – z nienawiścią do Polski – powiada poeta. – Polacy nienawidzą Polski – jak to możliwe? A jednak możliwe. W wypadku pewnych ludzi, których zalicza się do elit, napięcie tej nienawiści jest tak wielkie, że ci ludzie po prostu się duszą, dławią, nie mogą sobie dać z tym rady – z nienawiścią, wstrętem, pogardą, obrzydzeniem, które budzi w nich Polska. (...) Nie można powiedzieć »nienawidzę Polski«, ale zawsze można powiedzieć »nienawidzę Jarosława Kaczyńskiego«. Można powiedzieć »wstrętna książka«. Można powiedzieć o różnych zjawiskach, które otwarcie ujawniają miłość do Polski, że są obrzydliwe. Ktoś, kto napisze w gazecie, że nienawidzi Polski, wywoła straszliwy skandal i zostanie przez wszystkich potępiony. Natomiast ktoś, kto powie, że Rymkiewicz jest faszystą, na nic się nie naraża – pewnie go nawet pochwalą”.

To jest znakomite ujęcie tematu: jeśli ktoś nie pała miłością do Jarosława Kaczyńskiego, to znaczy, że nienawidzi Polski, to jest jasny i spójny przekaz, można badanym zadawać proste pytanie: czy kochasz Jarosława Kaczyńskiego? Najlepiej badać za pomocą wariografu. Jeśli badany nie ujawni się ze swoją miłością do Jarosława Kaczyńskiego, będzie to oznaczać, że pała nienawiścią do Polski, jego serce przepełnione jest antypolonizmem. Ja ze swojej strony – nawet bez żadnych przesłuchań – przyznaję się od razu do tak zdefiniowanego antypolonizmu: nie kocham Jarosława, zatem nienawidzę Polski. Jest to dla mnie zawstydzające, ale jakoś pociesza mnie to, że należę do całkiem pokaźnej liczby Polaków, którzy w taki oto sposób Polski nienawidzą.

„Jest wielu ludzi, wielu Polaków, którzy nienawidzą Polski – mówi Jarosław Marek Rymkiewicz. – Nie ma i nie może być żadnej cenzury, więc oni mówią o tym coraz wyraźniej. Na razie mówią, że nienawidzą Kaczyńskich, bo to są »bolszewicy« i »naziści«. Ale za chwilę, jeśli się ośmielą, jeśli im na to pozwolimy, to przekroczą ten zakaz obyczajowy, który ich jeszcze powstrzymuje, i zaczną mówić wprost – że nienawidzą Polski. Już coś takiego czytałem, że Polska ma nie istnieć, bo nie jest potrzebna”.

Ja jakoś ostatnio nigdzie nie czytałem, że Polska ma nie istnieć, zapewne mamy z Jarosławem Markiem Rymkiewiczem inne lektury, choć niewykluczone, że Polska już nie istnieje, skoro Jarosław Kaczyński nie jest już premierem, można dramatycznie krzyknąć: „Finis Poloniae!”, ewentualnie uznać, że istnieje jedynie pół Polski, bo prezydentem jest Lech Kaczyński, a może jedynie ćwierć Polski, bo prezydent ma jedynie ok. 25 procent poparcia wśród Polaków. Pozostałe 75 procent Polaków knuje, jak tu Polskę wymazać z mapy świata.

Miazga z Andrzejewskiego

03.09.2009

Mamy właśnie urzędowo ogłoszony Rok Słowackiego, z tej okazji odbyły się jakieś adaptacje teatralne jego dzieł, za chwilę do kin wejdzie ekranizacja „Balladyny”, jakoś ten rok zaistniał. Nie tak wcale dawno temu obchodziliśmy Rok Gombrowicza, no i bardzo słusznie, co jakiś czas pojawia się a to Rok Mickiewicza, a to Reymonta, a to Chopina, lat i fet dostatek, bywają z tej okazji wydania dzieł zebranych, jakieś nowe inscenizacje teatralne, konferencje naukowe się odbywają, mennica bije okolicznościowe monety, potem wszystko wraca do normalności, a więc zbiorowej niepamięci. A tu zupełnie niezauważona minęła setna rocznica urodzin Jerzego Andrzejewskiego. Sam o niej nie pamiętałem, nie uczę się na pamięć dat narodzin artystów, zazwyczaj lepiej pamięta się daty ich śmierci, Andrzejewski zmarł w roku 1983, to akurat pamiętałem doskonale.

No więc minęło właśnie sto lat od urodzin Andrzejewskiego, dokładnie 19 sierpnia, a tu cisza, żadnych dzieł zebranych, nawet wznowień poszczególnych tytułów, wielkiej eseistyki na łamach pism codziennych i tygodniowych też nie zauważyłem, nie przeoczyłem również – jak mniemam – prób adaptacji na deski modnych teatrów. Nie mówię już o adaptacjach filmowych, z najnowszej klasyki polskiej udało się to ostatnio jedynie Iwaszkiewiczowi. Andrzej Wajda przywołał z literackich zaświatów Iwaszkiewicza z jego „Tatarakiem”, tak jak kiedyś z pisarza socjalistycznie słusznego, filmując „Popiół i diament”, zrobił z Andrzejewskiego pisarza wielkiego. Teraz został w stulecie swoich urodzin Andrzejewski pisarzem zapoznanym. Czas zrobił z niego miazgę.

Mam z czytania Andrzejewskiego wspomnienia pełne wzruszeń, głównie w czasach licealnych i też początkowych studenckich. Lektura „Bram raju” to było doświadczenie graniczne i ekstremalne, takie jakie przeżywa się rzadko, obcując z literaturą. Dla niepamiętających: jest to rzecz o krucjacie dziecięcej z XIII wieku, powieść składająca się jedynie z dwóch zdań. Pierwszego zdania naturalnie nie jestem w stanie przywołać całego z pamięci, ale drugie pamiętam doskonale: „I szli całą noc”.

Ale nie tylko „Bramy raju” mnie zachwycały, ja się cały oddawałem lekturze „Idzie skacząc po górach” i „Ciemności kryją ziemię”. A „Miazga” to był dla mnie polski „Ulisses”, oczywiście jedynie w tych chwilach, gdy nie uważałem, że „Ulisses” to jest irlandzka „Miazga”.

Co ja mówię, mnie się nawet „Ład serca” jakoś tam podobał. Wydaje mi się, że mi się nawet bardziej podobał niż Andrzejewskiemu po wojnie. „Apelację”, z tego, co mgliście pamiętam, czytaliśmy na polskim w liceum, była to lektura spoza kanonu szkolnego, ma się rozumieć. Właściwie jest tylko jedna książka, która mnie nie porwała, to dzieło pt. „Partia i twórczość pisarza”, wydaje mi się, że się nawet z owym dziełem nie zapoznałem. Tak, sądzę, że „Partia i twórczość pisarza” to jedyna rzecz Andrzejewskiego, której nie czytałem. No i „O człowieku radzieckim” też nie. Ten z pewnością ciekawy wątek w twórczości wybitnego pisarza jest mi zupełnie nieznany.

Ja wiem, że proza pisana w Peerelu popadła dziś w zbiorowe zapomnienie, że to nie jest osobny przypadek Andrzejewskiego, biblioteki pełne są starych wydań autorów, których dziś się nie wznawia i nie czyta, ale Andrzejewski jest największym z zapomnianych. Z prozy powojennej, a pisanej przed 1989 rokiem właściwie jedynie Gombrowicz wciąż istnieje, każdy sobie teraz twarz Gombrowiczem wyciera, Gombrowicza w książkach młodych pisarzy znajduje, każdy chce, żeby mu na skrzydełku napisali, że on jest współczesnym Gombrowiczem, każdy się Gombrowiczem napawa. No, ale on nie pisał w Peerelu i przed 1989 go raczej na półkach księgarń nie było; jak ktoś był w miarę masowo na tych pólkach przed 1989, jak ktoś się przez peerelowskie lektury szkolne przeflancował, to w 2009 go nie ma wcale. No, ale przecież Andrzejewski też bywał poza cenzurą, biorę teraz z mojej półki wydanie „Miazgi” w edycji londyńskiego Pulsu z adnotacją na okładce: „Wydanie pełne, niecenzurowane”. Dziwne, nie ma ta książka daty wydania, a jedynie adnotację: „Pierwsze wydanie polskie, niecenzurowane w 1979 roku przez wydawnictwo NOW-a”.

Nikt się dzisiaj Andrzejewskim nie napawa, a postać to była ciekawsza osobowościowo od wymiętolonego już na wszystkie strony Gombrowicza. Gombrowicz był jeden, wciąż taki sam, nawet jak różne miny przybierał, proza Gombrowicza przy woltach tematycznych i stylistycznych Andrzejewskiego to jest walenie ciągle na jedno kopyto. Andrzejewskich było kilku co najmniej, kto wie, może nawet z dziesięciu. „Twórca o powikłanej biografii ideowej i artystycznej” – piszą o nim na okładce mojego egzemplarza „Miazgi” i to jest naprawdę bardzo mało i subtelnie powiedziane o życiorysie twórczym i prywatnym Alfy ze „Zniewolonego umysłu”. Rzec można: jest to wzorcowy eufemizm. Miłosz swoją książkę pisał, kiedy jeszcze nie mógł nawet przypuszczać, że Andrzejewski kiedyś tak pięknie swój umysł wyzwoli, że spłodzi jeszcze parę prawdziwych arcydzieł. No i wreszcie był Andrzejewski współscenarzystą „Niewinnych czarodziejów” Wajdy, jednego z najpiękniejszych polskich filmów.

Przyznaję, sam nie czytałem Andrzejewskiego od lat, kiedyś chciałem pisać o nim coś większego, ale zgubnie zająłem się śledzeniem aktualności, czytaniem nowych powieści, także polskich, z wielu tych lektur została nie miazga nawet, ale zwykła pulpa. A między miazgą a pulpą jest zasadnicza różnica. Czasy obecne bardziej przyswajaniu pulpy sprzyjają, przy przełykaniu miazgi można się udławić, skaleczyć, zmęczyć przynajmniej, pulpa wchodzi gładko i gładko wychodzi.

Teraz jednak postanowiłem odkurzyć swoje dawne literackie przeboje, nic tak pięknie nie pachnie jak stary pożółkły papier. Ogłaszam zatem swój prywatny Rok Andrzejewskiego, do końca tego roku przeczytam jeszcze raz wszystko, co zostawił po sobie autor „Miazgi” („Partię i twórczość pisarza” też sobie wreszcie przyswoję), i jeśli mnie to ponowne po latach doświadczenie lekturowe nie zmiażdży, zdam Państwu odpowiedni raport.

Balladyna bez majtek

10.09.2009

Najbardziej przerażającą informacją, jaką ostatnio usłyszałem, jest to, że film „Balladyna” ma być pokazywany w 33 bodaj krajach, od Ameryki do Australii. To jest bardzo zła wiadomość nie tylko dla polskiego filmu, dla polskiej kultury, to jest fatalna wiadomość dla całej Polski. Jeśli jacykolwiek kinomani zobaczą ten film w Chicago czy Sydney, liczba Polish jokes może po tym wzrosnąć lawinowo. Znów będą się z nas śmiać, tym razem będą się śmiać słusznie, poziom antypolskich uprzedzeń zwiększy się zastraszająco.

Przy tym newsie o światowej ekspansji filmu „Balladyna”, podanym osobiście przez reżysera filmu Dariusza Zawiślaka na pokazie prasowym jego dzieła, bledną doniesienia o gigantycznym deficycie budżetowym Polski, światowy kryzys ekonomiczny to jest zupełnie śmieszna rzecz, powiem więcej: niedawny remis z Irlandią Północną w eliminacjach mistrzostw świata to już w ogóle jest drobiazg.

Dariusz Zawiślak postanowił podpiąć się pod Rok Słowackiego i najzwyczajniej w świecie zarżnąć wieszcza, wieszcz urodził się dokładnie 200 lat temu, a więc z pewnością już nie żyje, pomyślał reżyser, i nie może się bronić. Wziął więc sobie Dariusz Zawiślak „Balladynę”, przeniósł ją do Nowego Jorku, nazwał Kirkora Kirkiem Diamondem, z Balladyny zrobił Bally, z Aliny Ally, dał siostrom pracę w galerii glutów pseudoartystycznych, gluty są czerwone, zapewne mają symbolizować maliny, które siostry w oryginale Słowackiego zbierały. Do tego są policjanci nowojorscy prowadzący śledztwo w sprawie zbrodni popełnianych przez Balladynę, zatrudniono nawet nieszczęsną Faye Dunaway i paru czarnoskórych statystów, żeby film wyglądał bardziej światowo, czyli po amerykańsku.

I chyba Dariusz Zawiślak przejęty swoją spektakularną grafomanią uznał, że zrobił coś na kształt „Romea i Julii” Baza Luhrmanna z pamiętną rolą Leonardo DiCaprio. Tam też było współcześnie, Romeo wywijał klamką, czyli mówiąc archaicznie: spluwą, tyle że bohaterowie mówili Szekspirem, a nie Zawiślakiem, jest to jednak pewna różnica. W filmie „Balladyna” bohaterowie mówią Zawiślakiem, to jest zupełne nieszczęście, wolałbym, żeby raczej nic nie mówili. Żeby jednak sprawiać pozory, że mamy do czynienia z ekranizacją boskiego Juliusza, co pewien czas ni z gruchy, ni z pietruchy wyskakuje jakiś gość i deklamuje frazy ze Słowackiego, jakby występował na szkolnej akademii. Pamiętam szkolne akademie, było to bolesne doświadczenie, nie przypominam sobie jednak, żeby jakiś uczeń aż tak drętwo deklamował wieszczów, jak robią to aktorzy Dariusza Zawiślaka.

Ja wiem, że to jest obecnie popularny sport, gwałcenie oryginalnych tekstów, osobliwie w teatrze jest to nagminne, bierze się Witkacego i robi z „Szewców” sztukę o PiS-ie i Ziobrze, bierze się „Portret Doriana Greya” i robi z tego glątwę o współczesnych celebrytach, oba spektakle widziałem i nie mogłem wyjść z podziwu, jak udatnie można schrzanić dobry tekst, którego jedyną wadą jest to, że powstał ładnych parę lat temu. Nie wiem, może chodzi o to, żeby dać pracę dramaturgom, którzy owych gwałtów na oryginalnych tekstach dokonują, może idzie o Zaiks, Witkacy ani Wilde po kasę się nie zgłoszą, dramaturg, który z ich tekstu zrobił krwawą kiszkę, owszem.

Dariusz Zawiślak poszedł jednak jeszcze dalej, spektakle z TR Warszawa, gdzie zarżnięto bez litości Witkacego i Oscara Wilde’a, to są perełki po prostu, kiedy się widzi film Dariusza Zawiślaka, to zaczyna się tęsknić za spektaklami Klaty i Borczucha. To, że „Balladyna” w wykonaniu Dariusza Zawiślaka jest bełkotem, to nie jest zarzut. Bełkotliwych polskich filmów współczesnych widziałem co najmniej kilka, gorzej, że jest to bełkot w sposób wręcz spektakularnie nieudolnie nakręcony i wyreżyserowany. Od bełkotu wymagałbym jednak pewnej finezji, jeśli ma być bełkot, to niech on przynajmniej będzie jakoś wdzięcznie podany.

Film miał być wielce amerykański, ale mówiąc bardzo współcześnie: hajsu nie starczyło. Więc są, owszem, przebitki z Nowego Jorku, jadą przez Manhattan żółte taksówki, startują samoloty, stoją wieżowce, ale reszta kręcona jest we wnętrzach i są to wnętrza mocno polskie, bohaterowie po nowojorskich ulicach raczej nie chodzą, jak policjanci wsiadają do nowojorskiego metra, to najpierw jest ujęcie nowojorskiego metra, które wjeżdża na peron, a potem policjanci wsiadają do metra, tyle że jak się przyjrzeć, jest to metro warszawskie.

To jest, można śmiało powiedzieć, prawdziwe kino offowe, być może za wiele lat będzie cieszyć się taką popularnością wśród fanów filmów C-klasowych jak meksykańskie horrory z lat 50. W tym upatruję jedynej szansy dla tego filmu, że przejdzie on do kanonu najgorszych filmów świata, zawsze to jakiś kanon, a Dariusz Zawiślak zostanie uznany za polskiego Eda Wooda, odbierając zaszczytne pierwsze miejsce wśród najgorszych polskich reżyserów Markowi Piestrakowi. Tak, proszę państwa, filmy Marka Piestraka przy dziele Zawiślaka to są jakieś szczyty sztuki filmowej.

Dariusz Zawiślak postanowił ubogacić swój film i podnieść napięcie na sali kinowej czymś na kształt sceny erotycznej.

Balladyna w wykonaniu Soni Bohosiewicz robi przed Kirkorem jakąś parodię striptizu, kręci pupą i zdejmuje majtki, Kirkor zwany Kirkiem desperacko stara się podniecić, widowni w kinie łzy napływają do oczu, ze śmiechu ma się rozumieć, względnie z zażenowania, na twarzy Mirosława Baki grającego Kirkora też się maluje zażenowanie i bezgraniczny smutek, całkowicie go rozumiem, też bym chyba się rozpłakał, jakbym zobaczył siebie w takim filmie.

Na osobną uwagę zasługuje ścieżka dźwiękowa „Balladyny”, wydaje mi się, że głównym instrumentem, na którym powstała owa ścieżka, są klawisze Casio, na których po znajomości zagrał sąsiad reżysera, względnie ktoś z rodziny, kto ma za sobą dwie wizyty w kółku muzycznym osiedlowego domu kultury, mistrzostwem świata w obciachu jest za to scena, w której Balladyna truje kochanka: gdy ten wije się po podłodze, dusząc się, w tle leci „Marsz żałobny” Chopina. Tak się udało Dariuszowi Zawiślakowi wprowadzić do gry kolejnego wieszcza, tym razem muzycznego.

Tragicznie wyszedł na swoim roku Juliusz Słowacki, fatalnie wyjdą na tym uczniowie, których być może szkoły zagonią na projekcję tego gniota, bardzo źle się poczują poloniści, których zaciekawi, jak można dziś pokazać dramat wieszcza, polska literatura poniosła straszliwą klęskę. Co więcej, niezawinioną.

Rewolucja Igora, czyli liberałowie do piachu

17.09.2009

Debata o polskiej kulturze, co ja mówię: zaciekła walka o lepszą polską kulturę nabiera rozpędu. I nie mam tu na myśli zbliżającego się krakowskiego Kongresu Kultury Polskiej. Kongres ten to jest ostatnie tchnienie konającego w drgawkach neoliberalnego świata. Ja mam na myśli książkę Igora Stokfiszewskiego „Zwrot polityczny”, tom 18 Wydawnictwa Krytyki Politycznej.

Barwnym językiem maluje w tej książce Stokfiszewski degrengoladę ideową polskiej literatury ostatnich dwudziestu lat, celnie punktuje wszystkie słabości postmodernistycznego liberalizmu, daje nam też nadzieję na przyszłość – jest to nadzieja polityczna: „Po prostu chodzę i opowiadam o tym szczęściu, które spotkało nas wszystkich, politycznych”. Można nawet powiedzieć, że Stokfiszewski w tej książce chodzi po wodzie. Chodźmy zatem za nim i cieszmy się.

Blurb na czwartej stronie okładki głosi: „W charakterystycznym dla siebie stylu autor atakuje burżuja. Dzisiejszy burżuj to postmodernista – nihilista”. Faktycznie, styl Stokfiszewskiego jest charakterystyczny, osobny, trudny do podrobienia. Jednocześnie klarowny i brawurowy. Pisze zatem Stokfiszewski swoim charakterystycznym stylem:

„W pewnym sensie tony szkiców, tych świadectw nihilizmu zwycięzców opłakujących własny raj, są już dawno nieistotne, pozostają jedynie interesującym świadectwem przebrzmiałej epoki ponowoczesnego liberalizmu”.

Właśnie język, a nie tylko pasja krytyczno-polityczna, wydaje mi się siłą tej książki. Posłuchajmy: „Na arenę wkracza konserwatyzm jako nemezis ponowoczesności – wpisany w nią rewers moralnego spoiwa, które pełni funkcję kontrolną nad awersem tendencji ponowoczesnych”. To ledwo fragment, urywek dłuższego wywodu. Fraza Stokfiszewskiego jest tak klarowna jak w tym cytacie przez większość tomu. Jeśli czasami lektura „Zwrotu politycznego” stawia pewien opór, to wyłącznie dlatego, że nade wszystko jest to rozprawa filozoficzna. Współczesne rozprawy filozoficzne zazwyczaj stawiają opór czytelnikowi.

Z żalem cytuję tak skrótowo, ogranicza mnie neoliberalna konieczność zmieszczenia się w wyznaczonej przez wolny rynek objętości mojego felietonu, książka Stokfiszewskiego zasługuje, żeby zacytować ją całą.

O co chodzi Stokfiszewskiemu? Chodzi o „natychmiastową zmianę paradygmatu z indywidualistycznego na wspólnotowy, z liberalnego na antyliberalny, z postmodernistycznego na uniwersalny”.

Mówiąc krótko: chodzi o rewolucję. Język, jak powiedziałem, główna siła rozprawy Stokfiszewskiego, jest nie tylko rewolucyjny, ale przede wszystkim piękny i obrazowy: „Społeczna prawda jak wszy strząśnie fałszywe reguły konserwatywnego współistnienia, jak farbę zrzuci odpryski języków władzy i upokorzenia, które przebijają z konserwatywnych narracji”.

Pozostaje żałować, że Stokfiszewski nie podzielił tych paraliżujących fraz na wersy, byłby z tego piękny wiersz antyliberalny, rewolucja potrzebuje takich wierszy.

„Prawda jest przyszłością” – kończy jeden z akapitów Igor, i to też jest piękne zakończenie. Dałbym to na tytuł tego wiersza, polska literatura potrzebuje dobrych tytułów wierszy. Wierszy zaangażowanych, ma się rozumieć, pozostałe wiersze wrzucamy do pieca.

Największą naszą nadzieją jest „ruch prozy zaangażowanej ze szczególnym uwzględnieniem książek Masłowskiej, Sieniewicza, Witkowskiego, Odiji. Twórcy ci wyraźnie zerwali z postmodernistyczną wizją literatury dalekiej od zagadnień publicznych, pisząc tomy zorientowanej społecznie prozy poświęconej krytyce kapitalizmu, mediów masowych oraz przełomu konserwatywnego”.

To jest trafna uwaga, Masłowska jako autorka prozy zaangażowanej społecznie i politycznie na pewno z radością odnajdzie się w tym rozpoznaniu krytyka z „Krytyki Politycznej”. Mam jedną tylko wątpliwość do owego rozpoznania: w kontekście najnowszych wywiadów prasowych Witkowskiego ja bym postawę autora „Lubiewa” i „Margot” zaprezentowaną w tych wywiadach nazwał – używając adekwatnego języka – postzaangażowaniem i postzorientowaniem politycznym.

Jeśli ktoś się już trochę pogubił w tej historii – nie mówiłem, że będzie łatwo – spieszę z pomocą. Czym jest ów zwrot polityczny, o którym pisze Igor, a który ja nieudolnie streszczam? „Niezgodą na wpisywanie się w postmodernistyczną karuzelę pluralizmu kultury”.

Stokfiszewski chce już wysiąść z tej karuzeli pluralizmu, co zrozumiałe, bo chyba zakręciło mu się w głowie: „Literaturze niezbędny jest antagonizm, ostry spór o kształt kultury, odrzucający pluralistyczny sentyment, który rozmiękcza nasze serca i każe milcząco tolerować teksty jawiące się nam jako szkodliwy projekt petryfikowania kultury”. Z tego bym już wiersza nie zrobił, ale pieśń masową jak najbardziej, fragment o rozmiękczaniu naszych serc do każdej pieśni masowej się nada.

Sprawnie i skrótowo rozlicza się Stokfiszewski z głównymi poetami mijającego świata, trudno się dziwić, jak coś już zostało unieważnione, to szkoda papieru. Poezja Andrzeja Sosnowskiego została oceniona surowo, bo „domagała się odrzucenia wszelkich znamion nowoczesności na rzecz postmodernistycznego liberalizmu”. Marcin Świetlicki został też celnie rozpoznany i zdemaskowany. „Samczy heteroseksualizm idealnie wpasowywał się w wybory tradycyjnej większości”. Choć tu znów mam pewną uwagę. Jakby się Świetlicki z tym swoim natrętnym heteroseksualizmem tak wpasował w wybory tradycyjnej większości, jak sugeruje Stokfiszewski, toby poezje Świetlickiego sprzedawały się jak powieści Kalicińskiej. Nie sprzedają się, niestety.

Tak, poezja Sosnowskiego i Świetlickiego to już jest unieważniona przeszłość. W ogóle poezja przed zwrotem politycznym nie ma racji bytu. Miejmy nadzieję, że jak Igor zostanie kiedyś ministrem edukacji, to wykreśli ją z podręczników. Znajdzie się tam miejsce tylko dla dobrych poetów. Zwróconych politycznie w odpowiednią stronę.

Co widzi Igor w polskiej najnowszej kulturze? „Rozpadający się pomnik poezji: cała ta metafizyczna bujda, egzystencjalne paroksyzmy i symulująca awangardę dekonstrukcja... Kulejący mutant teatru, po pachy utytłany w brei postpolityki, ze swoją dziecinną wiarą w spektakl bez dramatu”. To jest rzeczywiście zatrważający widok, osobliwie kiedy okazuje się, że metafizyka to bujda, egzystencja to tylko paroksyzm, całe szczęście (chciałem powiedzieć „dzięki Bogu”, ale w ostatniej chwili się zmitygowałem) – „Nowe jest. Od dawna. Przyszło i gości się. Nie narzuca, nie domaga, po prostu unieważnia. Tę prozę, tę poezję, ten teatr, sztukę”.

Czasami ponosi Stokfiszewskiego zrozumiała rewolucyjna ekspresja, kiedy zniesmaczony breją postpolityki, ohydą postmodernizmu i podłością samczego heteroseksualizmu wznosi okrzyk: „Kto pierwszy krzyknął: jebać to!? Nie wiem”.

Uspokajam Stokfiszewskiego – nikt nie wie. Z pewnością był to geniusz, ale musiał się urodzić jeszcze na długo przed epoką ponowoczesnego liberalizmu, a tym bardziej przed „zwrotem politycznym”.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: