Lód nad głową - Piotr Głuchowski - ebook

Lód nad głową ebook

Piotr Głuchowski

4,5

Opis

W zamachu ginie minister sprawiedliwości i dwa tuziny prawników. Policja odkrywa listę planowanych ofiar, a wkrótce potem ciało kolejnego polityka lewicy. W mediach wybucha panika.
Student szkoły dziennikarskiej stawia szaloną tezę: prawdziwym celem zamachu była trójka spośród prawników, inne ofiary to zasłona dymna. Zabójcy chcą przerwania kilku śledztw, bo te mogą odsłonić kulisy wielkiego lobbingu. Referat trafia na biurko urzędnika MSW. Giną kolejno i student, i urzędnik. O teorii wie jednak ktoś jeszcze...
Świetny, trzymający w napięciu thriller polityczny o mrocznych kulisach władzy, biznesu i mediów i zarazem drugie już spotkanie z dziennikarzem, Robertem Pruskim.

O „Umarli tańczą” pisali:
„Autor uczył się od najlepszych – Henninga Mankella i Jo Nesbø. A własnemu warsztatowi zawdzięcza to, że potrafi opowiadać w szybkim tempie, umiejętnie budując napięcie”.

Piotr Bratkowski, „Newsweek”

 


„Gdzie ty się, człowieku, podziewałeś tyle czasu – mam ochotę zapytać. Ale wiem, wiem, Głuchowski, zanim zdecydował się rozwijać w dziedzinie kryminału, pisał reportaże. Nie dziwi więc, że bohaterem uczynił dziennikarza”.

Agata Gogołkiewicz, „Przegląd”

 


„Nie przepadam za prozą pisaną przez dziennikarzy – zwykle jest sucha i językowo nieporadna. Ale ta diagnoza nie sprawdza się przy kryminale Piotra Głuchowskiego. Wręcz przeciwnie”.

Piotr Kofta, „Wprost”

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 685

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,5 (4 oceny)
2
2
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




© Copyright by AGORA SA 2013
© Copyright by Piotr Głuchowski 2013
REDAKCJA: Dariusz Żukowski
KOREKTA: Jacek Bławdziewicz
PROJEKT GRAFICZNY OKŁADKI: Aleksandra Jasińska
ZDJĘCIA NA OKŁADCE: Natalia Kuligowska, 052b; modelka: Martyna Mikołajczak, 052bmodels
OPRACOWANIE GRAFICZNE: Elżbieta Wastkowska
PRODUCENCI WYDAWNICZY: Małgorzata Skowrońska, Robert Kijak
KOORDYNACJA PROJEKTU: Katarzyna Kubicka
Wydanie elektroniczne 2013
ISBN: 978-83-268-1470-9 (epub)
Fragment

Gdy w mroźny poranek 2 lutego 1945 roku żołnierze Armii Czerwonej przybyli nad wschodni brzeg jeziora, które dziś nazywa się Krosin, pomiędzy zalesionymi wzgórzami a porośniętym trzciną brzegiem stała mikroskopijna wioska o nazwie Himmwelde. Pięć domów z czerwonej cegły przycupnęło jeden blisko drugiego wzdłuż brukowanej uliczki bez nazwy. Zdobywcy zamordowali wszystkich – czyli czterech – starych mężczyzn i jednego dziesięcioletniego chłopca. Zgwałcili dziewczynki, staruszki i – oczywiście – młode kobiety, które później także pozabijali. Najładniejszej z nich, trzydziestojednoletniej ciemnowłosej Annie, która prócz zajmowania się gospodarstwem szyła dodatkowo ubrania, przybili do głowy jej własny kapelusz. Pochodzący spod Wołokołamska żołnierz użył drewnianego klepaka do palikowania krów i pięciocalowego gwoździa. Miał niebieskie, tego dnia mocno przekrwione oczy i tyle samo lat co Anna. W innym życiu mógłby się w niej zakochać. W tym świecie przy pomocy dwóch towarzyszy powiesił ją za nogę na kasztanowcu.

Zanim ruszyli dalej, krasnoarmiejcy zniszczyli wieś. Wysadzili murowane budynki, drewniane podpalili. Może chcieli zatrzeć ślady po wymordowaniu dwudziestu siedmiu osób, a może zrobili to w pijanym widzie? Raczej to drugie. Od dwóch dni niczego przecież nie jedli, bojąc się, że trofiejna żywność może być zatruta. Ograniczali się do picia wódki i – rzadziej – wody z jezior.

Przez następne lata wioski, małe miasteczka i całe krainy wokół Krosina zmieniały nazwy. Neustettin przemianowano na Szczecinek, Märkisch Friedland na Mirosławiec. Pogranicze Pomorza Tylnego i Nowej Marchii stało się Pojezierzem Drawskim. I tylko Himmwelde nie otrzymało nowego imienia. Ktoś, kto być może wiedział, co tam się stało, zdecydował, iż miejsce pozostanie opuszczone.

I takie było przez kolejne dwadzieścia lat, aż do jesieni 1967 roku, gdy prezydium rady narodowej z odległego o dwadzieścia kilometrów miasta wydało miejscowemu zakładowi produkującemu śruby i nakrętki zgodę na budowę ośrodka wypoczynkowego tuż nad wschodnim brzegiem Krosina.

Budowa ciągnęła się przeszło dziesięć lat. Kopacze i murarze najpierw pojawiali się tylko w miesiącach letnich, potem – gdy podciągnięto prąd – na stałe zamieszkali w barakowozach na budowie. Pracowali niewiele, bo wciąż brakowało materiałów. Większość czasu spędzali, szukając alkoholu w okolicznych wsiach i osadach. Pili bimber z miejscowymi starcami, robotnikami rolnymi i drobnymi złodziejami. To od nich usłyszeli, że miejsce, w którym stawiają ośrodek, jest przeklęte. Szczególnie w lutym. A najszczególniej przeklęty jest stary kasztan nad samą wodą. Leśniczy, co już miał go przed dwoma laty wyciąć, utopił się w środku lutego, gdy łowił ryby w przerębli. Rzekomo wciągnął go pod lód kłusowany sum, ale jest i inna możliwość – zabrała go Kasztanowa Kurwa, o której mówią, że po pierwsze – mieszka w środku drzewa, po drugie – wychodzi przez niewidoczną z dołu dziuplę tylko w najmroźniejsze zimy, a po trzecie – odejdzie znad jeziora dopiero wtedy, gdy uśmierci dwadzieścia sześć osób. Dlaczego akurat tyle, nikt robotnikom nie powiedział. Usłyszeli natomiast, że nieszczęsny leśniczy był trzecią ofiarą Kurwy z Kasztana. Wcześniej nad Krosinem zginął stary kłusownik, który podobno niechcący postrzelił się w środku zimy z samopału, i równie stara Kaleka Marta. Ta zamarzła pijana, gdy rok po rozpoczęciu budowy myszkowała między wykopami w poszukiwaniu nie wiadomo czego. Też w lutym.

Do 1979 roku, kiedy wreszcie otwarto Zakładowy Ośrodek Wypoczynkowy „Metal”, na budowie oraz przy stróżowaniu zdarzyły się jeszcze dwa śmiertelne wypadki. Oba w okolicach lutego.

Potem zakład produkcji śrub upadł, zaś ośrodek opustoszał.

W 1995 roku zmienił właściciela.

Nowy zarządca – przedsiębiorca z Koszalina – przemalował elewację, zawiesił nad wejściem szyld „Omega”, wykupił reklamy w kilku stacjach radiowych, a ciasne pokoiki, w których kiedyś wypoczywali kierownicy i magazynierzy z branży metalowej, kazał połączyć po dwa i w ten sposób przerobić na większe pokoje, szumnie zwane apartamentami. Mimo to przez dwie dekady biznes kręcił się słabo – goście przyjeżdżali wyłącznie w długie weekendy i dwa wakacyjne miesiące. Poza tym – pusto.

Aż nagle w sąsiedniej wiosce Klukowęsy pojawili się Amerykanie, Kanadyjczycy i Bóg raczy wiedzieć kto jeszcze. Spółka ExxonMobil Corporation zaczęła dziurawić ziemię w poszukiwaniu gazu łupkowego. Odwiert wykonano w miejscu, w którym jeszcze rok wcześniej nikt nie spodziewałby się sukcesu – pas złóż gazowych miał się zaczynać dopiero na północ od Szczecinka i biec dalej na wschód. A jednak inżynierowie zza oceanu coś najwyraźniej znaleźli, bo z miesiąca na miesiąc przyjeżdżało ich coraz więcej. W lokalnych gazetach pisano o „obiecującym złożu surowca”.

Poszukiwacze podziemnych bogactw pracowali ciężko, po pracy ostro się bawili. Podupadłe w kryzysie knajpy i agencje towarzyskie ze Złocieńca, Drawska, Człuchowa, Chojnic przeżyły odrodzenie. Coś z tego tortu uszczknął też i właściciel Omegi, co dało się zauważyć już na pierwszy rzut oka. Przed wejściem stanęły nowe, rattanowe meble, nad nimi rozpięto kolorowe parasole z reklamami piwa, trawnik – ładnie przystrzyżony – zamienił się w parking pełen samochodów z najdziwniejszymi rejestracjami.

Kasztanowa Kurwa, o ile ktoś w nią jeszcze wierzył, odeszła albo po prostu nie było dla niej wystarczająco mroźnych zim. Aż do tej ostatniej, gdy temperatura w nocy z pierwszego na drugiego lutego spadła do minus dwudziestu ośmiu stopni.

Część I
MŁOT THORA
1.

Piątek, 5 września, przedpołudnie i noc

– Zebraliśmy tu panów także i po to, aby się wspólnie zastanowić, komu z dotychczas zatrudnionych zaproponujemy dalszą pracę, a kogo musimy pożegnać. – Makary Gliński, dystyngowany i całkiem nowy prezes wydawnictwa prasowego Atrium, stoi oparty plecami o wielkie okno z widokiem na oblewany rzęsistym deszczem plac Piłsudskiego i Grób Nieznanego Żołnierza. Spotkanie zarządu z redaktorami naczelnymi czterech największych – i ostatnich dochodowych – tygodników lokalnych spółki trwa od pół godziny, ale można powiedzieć, że dopiero teraz się zaczęło naprawdę. – Jesteśmy w swoim gronie, dlatego bez skrępowania możecie się wypowiedzieć także o pozostałych redakcjach. Skonfrontujemy wasze i nasze opinie, choć nie ukrywamy, że mamy już swoje typy. Naturalnie nawet w przypadku osób, którym zaproponujemy przedłużenie umów, nie możemy dalej mówić o etatach. Raczej umowy o dzieło i własne firmy.

Mimo wczesnej pory z powodu ciężkich chmur na zewnątrz w sali konferencyjnej panuje półmrok, ale nikt nie zapala światła. Spółka zmieniła stołeczną siedzibę na mniejszą i dalej oszczędza na wszystkim.

Cisza się przeciąga.

Poza ubranym w jasny garnitur Glińskim i jego dwoma równie eleganckimi zastępcami na wysokich fotelach – pamiątkach po dawnej świetności tego, pożal się Boże, koncernu medialnego – siedzi już tylko czterech wyrobników pióra dumnie zwanych redaktorami naczelnymi. Z prawej: Robert Pruski, szef „Głosu Torunia”. Wysoki, co widać nawet, gdy siedzi. Lekki brzuszek zmusił go do poluzowania paska przy dżinsach już na początku zebrania. Rozczochrane orzechowe włosy z pasmami siwizny opadają na czarny sweter z pagonami. Co najmniej dwudniowy zarost, ciężkie wojskowe buty, do tego stary, nakręcany zegarek na ręce. Opuszczone kąciki oczu i ust zdradzają nerwowe życie, wieloletni nałóg tytoniowy, a także setki poranków na kacu. Krótko mówiąc: redaktor Pruski nie wygląda już młodzieńczo, ale stara się trzymać fason w trudnej chwili. Noga założona na nogę, trochę nieobecny wzrok – i tylko dłoń skręcająca kosmyk włosów przy uchu zdradza podenerwowanie. Obok niego szef ze Szczecina – breughlowska twarz i solidna nadwaga. Dalej – Olsztyn. Facet nie zgolił wąsów od lat osiemdziesiątych. Za nim Gorzów Wielkopolski. Reszta naczelnych, ci z deficytowych miasteczek, dowie się o podjętych dzisiaj decyzjach z e-maili.

Przekaz jest w sumie prosty: budżet czasopism ostatni raz zbilansował się w maju. W obecnej postaci tygodniki nie przetrwają do wiosny. Jednogłośną decyzją trzyosobowego zarządu likwidujemy więc dotychczasowe tytuły – znikają wszystkie papierowe „Kuriery”, „Głosy”, „Czasy” i „Echa”. Zostają wydania internetowe. Na papierze będzie się odtąd ukazywał jednolity tygodnik: „Ilustrowany Kurier Północny”. Staroświecka nazwa pozwoli być może utrzymać najstarszych, przyzwyczajonych do papieru czytelników. I zachować ostatnie reklamy.

Zarząd zamówił już projekt struktury nowego zespołu. Do obsługi internetu zostaje czternaście osób na zlecenia, zatem należy się teraz, z rozsądkiem i empatią, wspólnie zastanowić, kogo ratujemy, a kogo wysyłamy na zieloną trawkę.

– Może wpierw powiemy sobie, co z nami? – Wiecznie spocony koleżka ze Szczecina, któremu dziś dodatkowo śmierdzi z ust przetrawioną cebulą, zawsze budził politowanie Roberta.

Chłop jeszcze nie rozumie, co zostało powiedziane?

– Wy, moi drodzy panowie, wciąż pozostajecie z nami związani – jeden z wiceprezesów mówi to celowo cicho, powoli... i już jest jasne, kto na dzisiejszym zebraniu ugrał wszystko, a kto nic. – Do nowego „Ilustrowanego” wejdzie wasza czwórka i może jeszcze ze trzy osoby do pomocy.

Kolejne zdanie, które powinno teraz paść, lecz nie pada, Robert dopowiada w myśli: „...tylko że już nie będziecie, moi drodzy panowie, żadnymi naczelnymi, ale robotami od wszystkiego na śmieciówkach po dwa tysiące brutto”.

Z jednej strony czuje, że bardzo chce mu się zapalić – oraz oczywiście wypić – z drugiej ogarnia go spokój. Już wie: nie podpisze żadnej umowy o dzieło, nie założy własnej firmy, nie będzie się staczał na dno razem z tymi palantami, których rynkowe zmiany wiecznie zaskakują z ręką w nocniku. Nie pomoże w ustalaniu, kogo z kolegów i koleżanek wysłać na bezrobocie. Wyśle tam siebie.

W połowie drogi między czterdziestką i pięćdziesiątką, jeszcze dziś zostaniesz, człowieku, byłym dziennikarzem z dyplomem nauczyciela rysunku i adresem w małym, toczonym bezrobociem miasteczku.

I, kurwa, dobrze.

Do sali wchodzi na swoich nieprawdopodobnych nogach, przedłużonych jeszcze wysokimi obcasami, kruczowłosa asystentka zarządu Ewa. Pachnie niedostępnymi w zwykłej drogerii perfumami i pieniędzmi zainwestowanymi w ciało. Na aluminiowej tacy wnosi kawę i francuskie ciasteczka. Są tylko trzy filiżanki. Panowie Niedawno Jeszcze Naczelni napiją się zaraz ustami swoich przedstawicieli w zarządzie.

Robert wyjmuje pall malle w zielonej paczce, prostuje nogi, zakłada łokcie za głowę, przeciąga się, aż coś mu mocno strzela w ramionach, lecz nie słyszy tego chrupnięcia, tylko je czuje, bo kolega ze Szczecina puścił, chyba z nerwów, dużo głośniejszego bąka. Mruczy przepraszająco z zaczerwienioną wstydem twarzą. Reszta udaje, że nic nie słyszała. Dobre sobie.

– Coś mi tu kwaśno cuchnie – słowa, które zapalający papierosa Pruski wypowiada całkowicie beznamiętnym tonem, można potraktować zarówno jako suche stwierdzenie faktu, jak i ocenę sytuacji w firmie. Panowie z zarządu zgodnie piorunują go wzrokiem – trochę z powodu tych słów, a trochę dlatego, że tu się tytoniu nie pali. Tu się pali ostatnie mosty.

***

W starym, parterowym domku przy ulicy Polskiej na warszawskich Siekierkach muzyka wali tak, że w sfatygowanych okiennicach drżą szyby. Jazz połamany z reggae i amerykańskim rapem – szalone, taneczne remiksy ściągnięte ze strony klubu Mefistoid w czeskiej Pradze wprawiają w trans nawet tych nielicznych, którzy – jak Maja Szalawska – nie zaprawili się jeszcze alkiem, nie pociągnęli lolka ani nie zarzucili żadnych piguł. W pokoju trzy na pięć oświetlonym tylko płomieniami świec i ekranem laptopa jest ciasno. Tańczy, siedzi, leży i całuje się około dwudziestu osób. A między nimi piekielna mieszanina woni: papierosowy dym, spalona marihuana, niedrogie wody kolońskie i niedojedzone pizze, których resztki walają się w kartonach pomiędzy butelkami z wódką, z piwem i po piwie. Majka od czasów gimnazjalnych – czyli przynajmniej od ośmiu lat – nie była na takiej domówce. A gdy bywała, nie zaznała podobnego hardkoru. Wygląda na to, że wszyscy w tym pomieszczeniu postanowili dzisiaj w nocy pojechać na maksa i ona ze swoją trzeźwością nie za bardzo do nich pasuje.

Bardzo szczupła, bardzo delikatna, bardzo blada blondynka z miodowymi piegami i szokująco jasnymi oczami, ma lekko zadarty nosek i usta wycięte tak, jakby się zawsze uśmiechała. Lecz faktycznie śmieje się niezbyt często. „Myślicielka”, „profesorka”, „osobna laska” – tak ją określają nieliczne koleżanki studentki. Natomiast za plecami mówią o niej często „wyniosła cipa”. Może dlatego, że Maja jest urodzoną warszawianką, obecnie mieszkającą w podmiejskiej osadzie willowej Piaseczno, córką byłego konsula, felietonisty „Polityki”, a przez kilka miesięcy nawet wiceministra kultury Konstantego Szalawskiego. Może właśnie dlatego piątkowych wieczorów nie spędza z koleżankami ani w modnych upijalniach, ani w dyskotekach, ani na takich ściskawach jak ta, lecz raczej w teatrze, na wernisażu, jeszcze częściej – w internecie.