Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Co robić przed końcem świata - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
20 stycznia 2021
Ebook
34,99 zł
Audiobook
39,99 zł
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
34,99

Co robić przed końcem świata - ebook

Książka, która przywraca dystans i ćwiczy w myśleniu. Pozwala odważnie, choć bez złudzeń, spojrzeć w przyszłość.
Za jej motto mogłoby służyć hasło, które w latach dziewięćdziesiątych towarzyszyło kampanii reklamowej filmu Matrix. Miało ono postać pytania: czy kiedykolwiek wydawało ci się, że z tym światem jest coś nie tak? Domyślna odpowiedź jest oczywiście twierdząca.
Powszechne zwłaszcza dzisiaj, kiedy światem nieustannie wstrząsają kolejne kryzysy. Kiedy rozpadają się kolejne z pozoru nienaruszalne struktury życia społecznego. I kiedy perspektywa takiej czy innej apokalipsy – na skutek zmian klimatu, wojny nuklearnej, wielkiej pandemii albo buntu biednych przeciwko bogatym – wydaje się więcej niż prawdopodobna. Jeśli dodamy do tego media społecznościowe i internet, które zamiast – jak o tym niegdyś marzono – sprzyjać budowie globalnej wspólnoty, wzmacniają tylko nasze naturalne tendencje do zamykania się w niewielkich totemicznych plemionach bańkach, krajobraz robi się jeszcze bardziej problematyczny.
Ta książka bierze się z przekonania, że właśnie w takim świecie – ba, nade wszystko w takim – dystans, niespieszna analiza unikająca łatwych utożsamień i zbiorowych odruchów są potrzebne co najmniej tak samo jak maseczki w czasie pandemii. Bo choć w erze obrazu, emotikonu i bezzwłocznego działania myślenie i rozumienie nie cieszą się specjalną estymą – nic bez nich nigdy nie zmienimy na lepsze, nie będziemy bowiem wiedzieć, co by należało zmienić i dlaczego.

„Stawiszyński wytacza filozoficzny proces pławiącej się w narcyzmie bezmyślności. Głównymi świadkami oskarżenia są mądrość oraz empatia. Jest mnóstwo fascynujących szczegółów i zwrotów akcji. Czytający zasiadają w ławie przysięgłych. Kolejnych rozpraw nie sposób przejść bezobjawowo (obojętnie)” – Bartłomiej Dobroczyński

„Reptilianie, wiara we wszechmocną istotę, płaskoziemcy i szczucie na LGBT, mindfulness i niepohamowana konsumpcja, dziwność Polski i jej religijnego kapitalizmu – krytyczny umysł filozofa potrafi, krok za krokiem, umieścić każde z tych konkretnych zjawisk we właściwym mu środowisku myślowym, pokazać, jak wyrasta z elementarnych ludzkich potrzeb i uniwersalnego społecznego kontekstu, wreszcie zadać pytanie o to, czy naprawdę tak być musi. To ostatnie pytanie jest znakiem rozpoznawczym najszlachetniejszego filozofowania. Polecam tę książkę” – Andrzej Leder

O Autorze:
TOMASZ STAWISZYŃSKI – filozof, eseista, autor bestsellerowej książki „Potyczki z Freudem. Mity, pułapki i pokusy psychoterapii” (2013). Od wielu lat zajmuje się problemami z pogranicza filozofii, psychologii i krytyki kultury. Eseje, wiersze i opowiadania publikował w wielu pismach. Związany z Radiem TOK FM, gdzie prowadzi m.in. „Godzinę filozofów” i „Kwadrans filozofa”. Twórca internetowego podcastu „Skądinąd”, czyli rozmów długich, dygresyjnych i o sprawach najważniejszych. Jego teksty i audycje można znaleźć na stronie www.stawiszynski.org.

Kategoria: Literatura faktu
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-268-3421-9
Rozmiar pliku: 513 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

WSTĘP

Za motto do tej książki mogłoby służyć hasło, które w latach dziewięćdziesiątych towarzyszyło kampanii reklamowej filmu Matrix. Miało ono postać pytania: czy kiedykolwiek wydawało ci się, że z tym światem jest coś nie tak? Domyślna odpowiedź jest oczywiście twierdząca. A niesamowita kariera dzieła – wówczas braci, dzisiaj sióstr – Wachowskich pokazuje dobitnie, że jest to dość powszechne doświadczenie.

Powszechne zwłaszcza dzisiaj, kiedy światem nieustannie wstrząsają kolejne kryzysy. Kiedy rozpadają się kolejne z pozoru nienaruszalne struktury życia społecznego. I kiedy perspektywa takiej czy innej apokalipsy – na skutek zmian klimatu, wojny nuklearnej, wielkiej pandemii albo buntu biednych przeciwko bogatym – wydaje się więcej niż prawdopodobna. Jeśli dodamy do tego media społecznościowe i internet, które zamiast – jak o tym niegdyś marzono – sprzyjać budowie globalnej wspólnoty, wzmacniają tylko nasze naturalne tendencje do zamykania się w niewielkich totemicznych plemionach-bańkach, krajobraz robi się jeszcze bardziej problematyczny. Zwłaszcza że w tych bańkach zanikają zupełnie takie kategorie jak prawda i fałsz, rzetelność i nierzetelność. Prym za to wiodą intensywne emocje, szybkie gratyfikacje i rytualne potwierdzanie wspólnej racji, niezależnie od tego, czy ma ona cokolwiek wspólnego z rzeczywistością.

Nie da się ukryć, że w takim świecie refleksja jest towarem deficytowym. Wszystko tu bowiem domaga się błyskawicznej, jednoznacznej reakcji, znaku plus albo minus – i to już, natychmiast, teraz. Buzują emocje, a nie argumenty, które w tego typu klimacie mogą co najwyżej wzbudzać irytację. Szczególnie jeśli problematyzują jakieś gremialnie uznawane dogmaty, jakieś grupowe sympatie albo antypatie, jakieś niekwestionowane, rzekome oczywistości, co do których panuje niepisana umowa, że się ich nie poddaje żadnemu krytycznemu namysłowi.

Otóż ta książka bierze się z przekonania, że właśnie w takim świecie – ba, nade wszystko w takim – dystans, niespieszna analiza unikająca łatwych utożsamień i zbiorowych odruchów są potrzebne co najmniej tak samo jak maseczki w czasie pandemii. Bo choć w erze obrazu, emotikonu i bezzwłocznego działania myślenie i rozumienie nie cieszą się specjalną estymą – nic bez nich nigdy nie zmienimy na lepsze, nie będziemy bowiem wiedzieć, co by należało zmienić i dlaczego.

W tekstach, które składają się na tę książkę, staram się więc ćwiczyć w myśleniu i rozumieniu współczesności. Czasami polskiej, czasami globalnej, czasami politycznej, a czasami intymnej i egzystencjalnej. Nie unikam spraw doraźnych – macie wszak przed sobą lekturę uszytą z wyjściowo osobnych elementów, które powstawały w różnym czasie i często stanowiły pogłębiony komentarz do jakichś konkretnych wydarzeń – ale i nie poświęcam im aż tak wiele uwagi. Jeśli mnie one interesują, to wyłącznie jako asumpt do refleksji na temat czegoś głębszego i bardziej fundamentalnego, czego są tylko powierzchniowym przejawem. W świecie, który operuje dosłownością i skrajnymi emocjami i którego ulubionym poglądem jest dualizm, próbuję przyglądać się rozmaitym zjawiskom z dystansu, poszukiwać drugiego dna tam, gdzie na pierwszy rzut oka widać tylko powierzchnię. Dualizmu natomiast zdecydowanie unikam, bo rzadko kiedy ten model przydatny jest do czegokolwiek innego niż konsolidowanie zwaśnionych plemion i produkowanie konfliktu.

Wydaje mi się to widoczne zwłaszcza teraz, na początku listopada 2020 roku, kiedy piszę te słowa i kiedy pandemia – o której trochę tu przeczytacie – postępuje, a scenę polityczną i rzeczywistość społeczną rozdziera coraz bardziej radykalny konflikt, wielokrotnie zintensyfikowany przez absurdalne orzeczenie Trybunału Konstytucyjnego z 22 października, zakazujące przeprowadzania zabiegu aborcji z powodu nieodwracalnego uszkodzenia płodu.

A co dzieje się w Polsce i na świecie, kiedy czytacie te słowa?

Nie mam pojęcia, mogę się tylko domyślać. Tę książkę skomponowaliśmy jednak – wraz z redaktorką, Ewą Wieczorek, która ułożyła spójną opowieść z kilkudziesięciu tekstów, które jej przesłałem – w taki sposób, żeby główne tezy i analizy w niej pomieszczone zachowywały przydatność niezależnie od kontekstu, w jakim powstawały.

A przynajmniej takie było pragnienie autora.

Czy spełnione – oceńcie sami.

* * *

Teksty składające się na tę książkę były wygłaszane na antenie Radia TOK FM w ramach cotygodniowej audycji Kwadrans filozofa, którą prowadzę od 1 marca 2016 roku. Większość publikowana była wcześniej na stronie internetowej www.tokfm.pl, w książce ukazują się z rozmaitymi zmianami redakcyjnymi.

9 listopada 2020I. TO NIE JEST ŚWIAT DLA KRUCHYCH LUDZI

NAJNOWSZA ROLA JAMESA DEANA

Spokojnie można sobie wyobrazić sytuację, w której za jakiś czas ludzie już praktycznie w ogóle przestaną być w Hollywood potrzebni.

Producenci z firmy Magic City Films przez wiele miesięcy poszukiwali odtwórcy głównej roli w dramacie Finding Jack. Zorganizowali kilkadziesiąt przesłuchań, przejrzeli setki katalogów agencji aktorskich. Wprawdzie w Stanach Zjednoczonych mieszka co niemiara młodych aktorów, ale ponoć czasami tak po prostu bywa, nie bardzo na dobrą sprawę wiadomo dlaczego. Po prostu nikt nie przypadł im do gustu i już.

No może z wyjątkiem Jamesa Deana, legendarnego „buntownika bez powodu”, wielkiej ikony hollywoodzkiego kina, niezapomnianego, archetypowego amanta. Antonowi Ernstowi i Tati Golykh – właścicielom Magic City Films, a zarazem reżyserom obrazu – to właśnie Dean od początku wydawał się do tej roli wprost stworzony.

Był tylko jeden szkopuł. James Dean, jak wiadomo, zginął w wypadku samochodowym w 1965 roku i co tu dużo mówić – od tamtej pory konsekwentnie nie istnieje. A w każdym razie nie istnieje ciało będące ongiś Jamesem Deanem.

Czy jednak to ciało jest aby na pewno niezbędne – zadali sobie w pewnym momencie pytanie twórcy Finding Jack – czy też może w zupełności wystarczyłby sam jego wizerunek: doskonała, komputerowo wygenerowana kopia? Ostatecznie kiedy oglądamy film w kinie albo na ekranie telewizora czy laptopa, obcujemy wyłącznie z ruchomymi obrazami. Owszem, kiedyś do pozyskania takiego ruchomego obrazu niezbędny był rzeczywisty surowiec. Cielesny, materialny desygnat. Czasy się jednak zmieniają i dzisiaj – dzięki gigantycznemu postępowi techniki – moglibyśmy się już spokojnie bez niego obejść.

Jak pomyśleli, tak zrobili. „Po wielu miesiącach – oznajmili niedawno w wywiadzie – zdecydowaliśmy się na Jamesa Deana”.

* * *

Premiera Finding Jack przewidziana jest na rok 2020. Specjaliści od najnowocześniejszych efektów specjalnych pracują pełną parą. Z wszelkich dostępnych fotografii i filmów przedstawiających Jamesa Deana tworzą jego idealną, wirtualną rekonstrukcję. Komputerowo ożywiony awatar, wyposażony w niezliczone przewagi nad swoim niegdysiejszym, odległym, cielesnym pierwowzorem. Cyfrowe dzieło współczesnego, hollywoodzkiego doktora Frankensteina, które nie będzie narzekać, opuszczać dni zdjęciowych, upijać się albo niedomagać. I które spełni dowolne życzenie swoich mocodawców, i zagra każdą scenę dokładnie w taki sposób, w jaki będą sobie tego życzyć. A w dalszej przyszłości – niewykluczone – będzie mogło grać w kilkunastu albo kilkudziesięciu filmach naraz, bo jego kalendarz nigdy nie będzie zapełniony. Spadkobiercy praw do wizerunku zechcą pewnie pobierać za takie występy jakieś opłaty, ale i tak będzie to z pewnością wielokrotnie bardziej opłacalne niż zatrudnianie żywego człowieka.

A to przecież dopiero pierwszy akord nadchodzącej rewolucji. Spokojnie można sobie wyobrazić sytuację, w której za jakiś czas ludzie już praktycznie w ogóle przestaną być w Hollywood potrzebni. No, może przydadzą się ewentualnie jako uczestnicy castingów na najlepszy prototyp wirtualnego aktora czy aktorki – acz wcale niewykluczone, że już niebawem da się ich swobodnie zaprojektować bez konieczności obcowania z realnymi ciałami.

* * *

Nowy film z Jamesem Deanem to zarazem swoiste uwieńczenie procesu, który rozpoczął się równo dwadzieścia pięć lat temu. W 1994 roku, na planie filmu Kruk, zginął w nieszczęśliwym wypadku odtwórca tytułowej roli, dwudziestoośmioletni Brandon Lee, stojący u progu sławy aktor kina akcji, ekspert w zakresie wschodnich sztuk walki oraz – last but not least – syn samego Bruce’a.

W momencie śmierci Brandona do ukończenia produkcji pozostało zaledwie kilka dni zdjęciowych. Po trwających długo naradach – i rozważeniu wszelkich etycznych za i przeciw – ekipa zdecydowała, że film zostanie zmontowany, a brakujące ujęcia uzupełnione przy pomocy komputerowo wygenerowanego obrazu głównego bohatera.

W burzliwej dyskusji, jaką wywołała ta sprawa, niejednokrotnie przywoływano wizje kina przyszłości, w którym nie będzie już żywych aktorów, tylko same awatary do złudzenia przypominające ludzi. Przez wiele lat tego rodzaju spekulacje pozostawały prawie wyłącznie w sferze fantazji – nie licząc kilku podobnych przypadków, kiedy to wirtualnie wykreowany wizerunek aktora czy aktorki pojawiał się na ekranie (niedawno np. w filmie Blade Runner 2049) albo kiedy wykorzystywano najnowszą technologię do fizycznego odmładzania aktorów (ostatnio w serialu Westworld czy najnowszej produkcji Martina Scorsese The Irishman).

Dziś – jak się okazuje – jest to już regularna rzeczywistość. Tak zapewne wygląda przyszłość kina.

* * *

Nie tyle jednak czysto filmowo praktyczny aspekt tego zjawiska wydaje się tutaj istotny, ile jego kulturowy, symboliczny wydźwięk. Cyfrowa rewolucja dokonała zasadniczej dekonstrukcji zarówno naszego rozumienia, jak i bezpośredniego doświadczenia tego, co rzeczywiste i nierzeczywiste, faktyczne i fikcyjne, realne i wyobrażone. Dokonała tego w sposób znacznie bardziej gruntowny i precyzyjny aniżeli wszystkie razem wzięte postmodernistyczne traktaty, których autorzy – stosując najwymyślniejsze środki retoryczne – podważali wypracowane na gruncie filozofii i nauki sposoby opisywania świata. Podważali je dlatego, że samo pojęcie „prawdy” wydawało im się narzędziem władzy i dominacji; uroszczeniem zachodniego rozumu, który uznawali przede wszystkim za instrument politycznej opresji.

Paradoksalnie po latach okazało się, że tę lekcję najlepiej odrobiła... skrajna prawica. Popularność fake newsów i mniej lub bardziej wyszukanych manipulacji – w dużym stopniu opartych na konsekwentnym reprodukowaniu kłamstw albo półprawd – bywa ochoczo wykorzystywana właśnie przez środowiska współczesnych prawicowych populistów. W przestrzeni opustoszałej po faktach i fikcjach, realności i wyobraźni, prawdzie i kłamstwach zaczęły ze sobą na równych prawach konkurować najróżniejsze, mniej lub bardziej fantazyjne „narracje”. Brak zaś jakichkolwiek zewnętrznych, obiektywnych kryteriów ich weryfikacji sprawił, że ostatecznie wygrywa nie ta, za którą stoją lepsze argumenty, ale ta, za którą stoi bardziej brutalna siła.

* * *

To właśnie w takim krajobrazie pojawia się nowy film z Jamesem Deanem. Film będący skądinąd jeszcze jedną z cyklu tych osobliwych substytucji, gdzie na miejscu realnego człowieka albo zwierzęcia pojawia się jego syntetyczna kopia, a na miejscu relacji z innym – obdarzonym osobnym umysłem, wrażliwością, emocjonalnością i indywidualnością – relacja z nieożywionym bytem imitującym posiadanie osobnego umysłu, wrażliwości, emocjonalności i indywidualności.

Niezależnie od tego, czy będą to hiperrealistyczne sex lalki, z którymi można realizować nawet najbardziej przemocowe fantazje, czy firmy oferujące profesjonalny wynajem aktorów odgrywających za odpowiednią opłatą poszczególnych członków rodziny, czy też inteligentne boty udające zmarłych przyjaciół – schemat jest ten sam. Na miejscu żywej istoty pojawia się awatar, na miejscu więzi z innym – więź z nieożywioną kopią innego.

Oczywiście tego rodzaju technologie mają także wiele zalet. W epoce powszechnej samotności – wywołanej, nawiasem mówiąc, po części właśnie przez rozwój technologii informacyjnych – namiastka takiej czy innej interakcji albo bliskości może przynieść choćby odrobinę ukojenia.

Wydaje się jednak, że redukowanie realnej obecności innej istoty do jej wyłącznie zewnętrznych przejawów prowadzi w najlepszym razie do jakiejś nowej, współczesnej formy solipsyzmu. Przekonania, że istnieje tylko moje „ja”, a rzeczywistość, której doświadczam jako odmiennej, jest tak naprawdę wyłącznie emanacją mojego własnego umysłu. Zanurzeni w wirtualnej projekcji, w której nie sposób odróżnić człowieka od jego komputerowo wygenerowanego awatara (skądinąd w Kalifornii wprowadzono niedawno prawo nakazujące botom ujawnianie swojej tożsamości), zatracamy coraz bardziej nie tylko elementarne poczucie rzeczywistości, ale także świadomość, że otaczają nas autonomiczne, zdolne do doświadczania bólu i radości istoty, których istnienie, w odróżnieniu od ich wirtualnych reprezentacji, jest skończone, kruche, podatne na zranienie, starzenie się i śmierć.

* * *

Poza wszystkim zaś – czy faktycznie chcielibyśmy oglądać na ekranie cyfrowo wygenerowanych aktorów i aktorki? Czy zasadniczym czynnikiem sprawiającym, że u widzów występuje zjawisko zwane „dobrowolnym zawieszeniem niewiary” (ang. willing suspension of disbelief – czyli zdolność do przeżywania fikcji z pełnym emocjonalnym zaangażowaniem), nie jest świadomość, że choć aktor tylko odgrywa daną postać, to zarazem w jakimś sensie naprawdę się nią staje? Choćby poprzez intencjonalne wzbudzanie w sobie określonych uczuć, uruchamianie empatii i wyobraźni?

Owszem, być może za jakiś czas nie będziemy w stanie odróżnić – bez uprzedniej wiedzy – kto jest obrazem wygenerowanym komputerowo, a kto żywym aktorem. Podobnie jak dzisiaj nie zawsze jesteśmy się w stanie zorientować, czy przemiły asystent sprzedaży, który rozmawia z nami na czacie, posiada ciało fizyczne, czy wyłącznie wirtualne.

Tyle że awatar – choćby najdoskonalszy, choćby najwierniej odwzorowujący rzeczywistość – nie ma głębi. A to właśnie głębia jest warunkiem koniecznym każdej sztuki. Ba, każdej w ogóle relacji. Pielęgnujmy ją więc, zamiast się jej zrzekać na rzecz nowych filmów z Jamesem Deanem.

A może nawet z Ritą Hayworth, któż to wie?

19 listopada 2019

PRACOWNIK IDEALNY

Botom i robotom nie trzeba wypłacać pensji, zapewniać świadczeń społecznych ani nawet przestrzegać wobec nich przepisów kodeksu pracy.

Najnowsza rola Jamesa Deana – przypomnijmy: pewne producenckie studio pracuje nad filmem, w którym zagra... wirtualna kopia legendarnego aktora – to tylko drobny przejaw znacznie rozleglejszego procesu cywilizacyjnego. Polega on – mówiąc w drapieżnym skrócie – na świadomym dążeniu do wytwarzania urządzeń albo innych rozwiązań technologicznych, które w rozmaitych działaniach i rolach mają zastępować ludzi.

Nie wiem, czy mieli państwo okazję znaleźć się kiedyś w sklepie lub barze, gdzie kasjerami czy ekspedientami są już wyłącznie automaty z wmontowanymi urządzeniami do obsługi kart płatniczych. Osobliwe doświadczenie. A to przecież tylko jeden z niezliczonych przykładów zjawiska, o którym tu mowa.

Ma ono oczywiście także całe mnóstwo pozytywnych stron. Ostatecznie takie wynalazki jak pralka czy zmywarka – a nawet komputer – przyniosły ludzkości prawie same korzyści. Ale ma także strony zdecydowanie ciemniejsze. I nie chodzi tylko o zanikanie zawodów, które z biegiem czasu i postępu technicznego stają się po prostu niepotrzebne.

Chodzi także o coś znacznie bardziej podstępnego (i posępnego), a mianowicie o podporządkowanie technologii – i w ogóle kultury – jednostronnie rozumianej logice rynkowej. Przekonaniu, że wzrost i zysk są naczelnymi wartościami, do których w każdym obszarze i wymiarze naszego życia należy zawsze bezwzględnie dążyć.

Tego rodzaju doktryna głosi, że jeśli gdzieś da się coś zoptymalizować albo na czymś zaoszczędzić – przede wszystkim na pracownikach, rzecz jasna – to w sposób oczywisty należy to zrobić. Na tym po prostu polega biznes. Tak to już po prostu jest.

Jeśli więc da się kasjerów czy ekspedientów zastąpić urządzeniami elektronicznymi, jeśli w ogóle pojawia się taka techniczna możliwość – trzeba z niej natychmiast skorzystać. To tak naturalny proces jak wschodzenie słońca albo przemijalność pór roku. „Świat idzie do przodu”, „technologia się rozwija” – oto niektóre ze sloganów, które się przy tej okazji chętnie przytacza.

* * *

Jeden z najciekawszych współczesnych myślicieli, medioznawca i eseista Douglas Rushkoff opublikował niedawno znakomitą książkę pod tytułem Team Human. Zwraca w niej uwagę właśnie na to zjawisko. W realiach cyfrowego kapitalizmu – twierdzi – staliśmy się w zasadzie zakładnikami nowoczesnych technologii czy raczej bezwolnymi przedmiotami ekspansji wielkich korporacji, które robią wszystko, żeby z jednej strony zdobyć naszą uwagę (to wszak najbardziej dziś drogocenna waluta), z drugiej zaś ograniczyć do minimum naszą sprawczość, zredukować nas do roli biernego konsumenta, wyalienować nie tylko od efektów naszej pracy, ale także od pracy w ogóle.

To oczywiste. Botom i robotom nie trzeba wypłacać pensji, zapewniać świadczeń społecznych ani nawet przestrzegać wobec nich przepisów kodeksu pracy. Boty i roboty mogą pozostawać w pełnej dyspozycji „pracodawcy” przez dwadzieścia cztery godziny na dobę i – podobnie jak wirtualny James Dean czy w ogóle, w przyszłości, komputerowe awatary, które zamiast żywych aktorów będą grać w filmach – w żadnym momencie ani się nie rozchorują z przepracowania, ani nie zgłoszą nadużyć odpowiednim instancjom państwowym. Nie wykażą się również niesubordynacją, nie będą nigdy i pod żadnym pozorem kwestionować decyzji swoich przełożonych i niezależnie od tego, co je będzie w miejscu pracy spotykało, nigdy nie złożą w sądzie pozwu o mobbing. Są więc w pełnym tego słowa znaczeniu pracownikami idealnymi, ba, nieustannie doskonalonymi przez specjalnie do tego celu przeszkolonych inżynierów.

I oczywiście z perspektywy hierarchii wartości, w której zysk i optymalizacja stoją na pierwszym miejscu – nie ma najmniejszego powodu, żeby rezygnować z takich rozwiązań. Przeciwnie, należy prześcigać się w ich wdrażaniu – aż do osiągnięcia punktu, w którym uzyskiwane przychody będą jak największe. Ludzie są tutaj wyłącznie środkami do osiągnięcia biznesowego celu. Jeśli jednak pojawiają się jakieś inne środki, bardziej atrakcyjne, zapewniające większą efektywność i szybsze rezultaty – można ich bez żadnego problemu zastąpić. Innymi ludźmi albo też – jeśli technologia na to pozwala – nie-ludźmi.

Nie-ludzie zaś – na przykład specjalnie opracowane algorytmy – często zajmują się oddziaływaniem na ludzi. Dajmy na to sprawianiem, żeby użytkownicy urządzeń mobilnych spędzali jak najwięcej czasu w internecie albo w innych oferowanych im aplikacjach. Proces kolonizacji ludzkiej uwagi realizowany jest dzisiaj w ogromnym stopniu za pomocą rozmaitych nie-ludzkich artefaktów. Podobnie – specyficzne kalibrowanie upodobań politycznych poprzez tworzenie baniek informacyjnych, selekcjonowanie wyświetlających się treści czy subtelne rozpylanie fake newsów.

Oczywiście technologie multiplikują i intensyfikują wyłącznie te jakości, które już wcześniej były w późnym kapitalizmie obecne. Architektura społeczna całkowicie podporządkowana sferze rynkowej, ludzkie życie widziane jako wartość wyłącznie o tyle, o ile wpisuje się w jednostronny, nastawiony na zysk i zdobywanie kolejnych sprawności model – to wszystko nie pojawiło się wczoraj ani nawet przedwczoraj. Automatyzacja i cyfryzacja nie wytworzyły tych zjawisk, one je tylko uwyraźniły i skondensowały.

Niemniej – przyniosły także istotny skok jakościowy. Cyfrowy kapitalizm jest w pewnych aspektach nieporównywalny do żadnych wcześniejszych form ustrojowych. Jego siła oddziaływania w połączeniu ze zmianami, jakie wnosi w nasze życie wirtualna rzeczywistość, powodują, że nasza epoka jest pod wieloma względami naprawdę wyjątkowa.

* * *

Być może także dlatego, że dziś – kiedy dawne sposoby przezwyciężania kryzysów zawiodły i nie wiadomo nie tylko, w jaki sposób poradzić sobie z aktualnymi trudnościami, ale nawet czy w ogóle jest to możliwe, żeby sobie z nimi poradzić – stoimy w punkcie realnie przełomowym. Kiedy ważą się nie tylko losy liberalnej demokracji – projektu zakładającego pokojowe współistnienie ludzi o maksymalnie różnorodnych upodobaniach, przekonaniach i tożsamościach, których jednak coś istotnego wiąże i łączy – ale i planety w ogóle. Czy raczej – przetrwania gatunku ludzkiego na tej planecie. Sama planeta bowiem, jak się wydaje, doskonale sobie w tej sytuacji poradzi. A nawet jeśli nie, nie spędza jej to raczej snu z powiek.

Tymczasem elity polityczne zdają się wciąż tkwić w jakimś innym świecie, a może raczej w jakiejś innej, wcześniejszej epoce. Kiedy każdy poważniejszy kłopot można było przeczekać, wziąć na wstrzymanie, a jeśli nawet okazywało się to niemożliwe – i pojawiały się mniej lub bardziej intensywne wstrząsy – i tak było wiadomo, że status quo jest nienaruszalne.

Bo to status quo było zawsze „naturalne”, dane permanentnie, niezmienne i niekwestionowane. Pozycja politycznych, finansowych, kulturalnych czy moralnych elit wydawała się oczywista, ich autoryzacja do zarządzania światem i obrazem świata – niemożliwa do wycofania.

Tymczasem w pewnym momencie ten świat niejako zapadł się pod własnym ciężarem. Problem w tym, że niektórzy zupełnie tego nie zauważyli i zachowują się cały czas tak, jakby jego forma pozostawała wciąż tak samo niezmienna.

* * *

Tym jednak, co współcześnie powinno być dla nas najistotniejsze – powiada Rushkoff – jest odzyskanie poczucia sprawstwa. Wpływu na rzeczywistość, na strukturę relacji międzyludzkich, na strukturę relacji ekonomicznych. Bo to właśnie dzielone zarówno przez elity, jak i znaczną część społeczeństwa przekonanie, w myśl którego rynek jest prostą ekspresją natury, odzwierciedleniem jakichś głębokich, uniwersalnych reguł zawiadujących światem i ludzkim życiem, archetypowych, odwiecznych zasad, których naruszenie grozi w najlepszym razie globalną apokalipsą; otóż to właśnie przekonanie jest głównym źródłem pogłębiającego się kryzysu i stagnacji.

Z prostego powodu: to wszystko nieprawda. W świecie ludzkich spraw nie ma bodaj nic „naturalnego”, a zatem nie ma nic niezmiennego, danego raz na zawsze, wypływającego z jakiejś metafizycznej konieczności. Owszem, istnieją niezbywalne ograniczenia, istnieją niemożliwe do zignorowania parametry, ale jeśli chodzi o dominujące systemy wartości, o to, czemu ma służyć państwo i w jaki sposób skonstruowana powinna być wspólnota, otóż w tych wszystkich kwestiach – i jeszcze kilku innych – istnieje tylko jedna naprawdę niezbywalna reguła.

Brzmi ona: będzie tak, jak się umówimy, że ma być.

Chodzi więc o to, żebyśmy pomyśleli wynalazki technologiczne nie tyle jako wyjątkowo wysublimowane instrumenty opresji i eksploatacji, ale jako narzędzia, które mogą wzmacniać społeczne więzi. Nie zastępować nas w pracy, ale czynić pracę łatwiejszą i przyjemniejszą.

Chodzi o to, żebyśmy pomyśleli wspólnotę nie jako zbiór zantagonizowanych monad pogrążonych w szaleńczym wyścigu, ale jako sieć bliskich relacji i więzi, w ramach których staramy się wspólnie stawiać czoło zagadkowej i okrutnej naturze istnienia.

Chodzi także o to, żebyśmy pomyśleli rynek i biznes jako sferę kooperacji, w której pracownicy stają się realnymi współuczestnikami procesu decyzyjnego, podmiotami, nie zaś przedmiotami, aktywnymi aktorami, a nie pionkami przesuwanymi na szachownicy zgodnie z widzimisię właściciela.

* * *

Utopia? Z całą pewnością. Ale zarazem utopia niebywale ożywcza. Poza tym zaś – nietypowo jak na utopię – zdroworozsądkowa. I jak najbardziej możliwa do zrealizowania. Choć oczywiście na bardzo długiej i skomplikowanej drodze do jej realizacji stoi dzisiaj wiele przeszkód.

Istotne jest jednak to, żebyśmy zaczęli postrzegać te przeszkody nie tyle jako „naturalne”, oczywiste, wpisane w strukturę rzeczywistości ograniczenia, ile raczej jako nasze własne uprzedzenia, arbitralnie przyjmowane przekonania, mentalne progi zwalniające, które sami przed sobą stawiamy.

Czy raczej mentalne progi zwalniające stawiane przed nami przez dysponentów potężnych środków, którym niewątpliwie zależy, żebyśmy porządek świata ukształtowany pod kątem ich oczekiwań i interesów uważali za całkowicie bezalternatywny.

17 grudnia 2019

JESTEŚMY WŚCIEKLI

I może ta wściekłość jest jak najbardziej na miejscu?

Boimy się. A w każdym razie większość z nas.

Boimy się o nasze własne zdrowie i o zdrowie naszych bliskich. O to, czy starczy dla nas albo dla nich miejsca w szpitalach, jeśli okaże się, że w czasie pandemii dosięgła ich choroba – ta czy inna.

Boimy się o krótko- i długofalowe skutki powszechnego zamknięcia, znieruchomienia życia społecznego i gospodarczego. Boimy się, że stracimy źródło utrzymania; że nie będziemy mieli za co kupić jedzenia, opłacić czynszu, zapewnić przyszłości dzieciom. Najbardziej boimy się chyba właśnie o przyszłość. O to, jak będzie wyglądało nasze życie i jak będzie wyglądał świat po tym wszystkim.

Boimy się o to, co nas czeka. Wielki kryzys? Radykalna ekspansja biowładzy, czyli społeczeństwo powszechnej kontroli, w której każdy z nas, żeby móc podróżować albo w ogóle wychodzić z domu, będzie musiał legitymować się „certyfikatami odporności”? A może powrót do zamkniętych narodowych wspólnot, skupionych wokół konserwatywnych wartości, ufortyfikowanych, zazdrośnie strzegących własnych granic, niechętnie nastawionych do wszelkich „obcych”?

Boimy się więc, a zarazem staramy się rozumieć, co się dzieje. A w każdym razie staramy się to przyjmować do wiadomości. Że, no cóż, brakuje miejsc w szpitalach i respiratorów dla wszystkich potrzebujących. Że lekarze coraz częściej będą zmuszeni dokonywać selekcji, kierując się najbardziej oczywistymi kryteriami, czyli na zimno skalkulowanymi szansami przeżycia, to już się przecież zdarza. Że pomoc dla pacjentów z innymi niż koronawirus problemami zdrowotnymi będzie udzielana w drugiej albo trzeciej kolejności. Że małe firmy będą obniżać pensje i zwalniać. Że wielkie korporacje będą obniżać pensje i zwalniać. Że małe firmy będą się zamykać. Że wielkie korporacje będą zamykać swoje oddziały. Że ludzie będą masowo tracić pracę. Że ci, którzy nie mają oszczędności, krewnych, którzy mogliby im pomóc, zawodów, które okażą się w nowej epoce przydatne – zostaną skazani na ubóstwo. Że banki odbiorą nam domy i inne rzeczy, które kupowaliśmy na kredyt, kiedy jeszcze cały świat nie wypadł z ram.

Boimy się zatem. I staramy rozumieć; przyjmować do wiadomości; uwzględniać; brać pod uwagę; nie zapominać o; liczyć się z; zdawać sobie sprawę, że... i tak dalej, i tak dalej, i tak dalej.

Ale może tak naprawdę jesteśmy wściekli?

I może ta wściekłość jest jak najbardziej na miejscu?

* * *

Jesteśmy wściekli na rzeczywistość, w której skazuje się nas na nieustającą walkę o przetrwanie. Walkę jawnie niesprawiedliwą, w której jedni startują z pozycji faworytów, a inni, choćby trenowali ze wszystkich sił i wykazywali się najwyższą walecznością, z góry skazani są na przegraną. Walkę wyczerpującą, niszczącą i zasłaniającą to, co naprawdę ważne: bliskość, empatię, wzajemność, wspólnotę wobec przedziwnego faktu, że w ogóle cokolwiek istnieje.

Wściekli na system, który karmi nas opowieściami o równych szansach i nieskończonych możliwościach, jakie przed każdym bez wyjątku się rozpościerają, a w praktyce promuje żądzę zysku, bezwzględność i darwinowskie prawo silniejszego. I przedstawia to jako wzorce wszelkich cnót.

Wściekli na porządek świata, w którym od lat, systematycznie, pozbawia się całe grupy społeczne realnego dostępu do jakichkolwiek socjalnych zabezpieczeń. W którym legalizuje się wyzysk – eufemistycznie określając go mianem „elastycznych form zatrudnienia”, co w praktyce oznacza brak możliwości wzięcia urlopu, brak możliwości zwolnienia w czasie choroby i brak możliwości odłożenia jakichkolwiek pieniędzy na przyszłość. I w którym sankcjonuje się gigantyczne różnice w zarobkach prezesów i pracowników.

Wściekli na ideologię, w myśl której to nie ludzkie życie, zdrowie i elementarnie godna egzystencja, lecz zysk, rozwój i bogactwo są wartościami, wedle których zbudowana jest struktura życia społecznego.

* * *

Jesteśmy wściekli, bo okazuje się, że w XXI wieku można jeszcze na poważnie wypowiadać tezy rodem z mrocznych teorii głoszących, że słabych i chorych należy poświęcić w imię wyobrażonego dobrobytu i odporności całej populacji.

Wściekli, że nagle, kiedy dzieje się coś, o czym epidemiolodzy ostrzegali od wielu lat, wszędzie brakuje zupełnie podstawowego sprzętu niezbędnego do ratowania życia. Nie brakuje natomiast: wyrzutni rakietowych, karabinów maszynowych, pistoletów, maczet oraz innych urządzeń, za pomocą których na całym świecie ludzie w okrutny sposób zabijają innych ludzi. W tym segmencie produkcja idzie pełną parą. Nikt nie narzeka na deficyty. Nikt nigdy nie jest zaskoczony. W tym segmencie, kiedy wybucha wojna, zawsze można liczyć na dostawy – o ile ma się z czego za nie zapłacić, oczywiście. Tymczasem respiratorów, maseczek chirurgicznych i środków do dezynfekcji brakuje, choć pieniądze na ich zakup są. Podobnie jak brakuje łóżek w szpitalach. I lekarzy.

Jesteśmy wściekli, że sławni sportowcy i inni celebryci – z całym szacunkiem dla tych spośród nich, którzy są naprawdę utalentowani – zarabiają niebotyczne sumy, opływają w luksusy, żyją niczym współcześni bogowie. A naukowcy i naukowczynie, pracownicy i pracowniczki ochrony zdrowia, ludzie, którzy działają w obszarach dla naszego życia i dobrostanu absolutnie kluczowych – większą część swojego czasu spędzają na poszukiwaniu środków pozwalających im przetrwać. Albo stoją w kolejkach po granty, żeby w ogóle móc prowadzić jakiekolwiek badania. Na końcu zaś i tak nikt ich nie słucha, nikt nie bierze pod uwagę ich ostrzeżeń. Za to najgłupsze komentarze i pseudomądrości celebrytów powielane są w milionach kopii.

Wściekli, że ochrona zdrowia, a zatem sfera, gdzie teoretycznie wszyscy jesteśmy równi, a faktycznie wszyscy jesteśmy tacy sami – wszyscy bowiem jesteśmy kruchymi, podatnymi na choroby, starzenie się i śmierć ciałami – także rządzi się prawem silniejszego. Że jedni z nas mają dostęp do najnowocześniejszego sprzętu i najlepszych fachowców, bo ich na to stać, inni natomiast tłoczą się miesiącami w kolejkach, nie mogąc doprosić się o podstawowe świadczenia potrzebne do tego, żeby zachować zdrowie i życie.

Wściekli, że pomimo retoryki, którą zewsząd słyszymy – pełnej takich słów, jak demokracja, równość, wolność, miłość, współczucie, szlachetność, prawa człowieka, cywilizacja, kultura, pomoc – świat dzieli się na uprzywilejowanych i nieuprzywilejowanych, na ludzi, którzy korzystają z dobrodziejstw cywilizacji, i tych, którzy są wszelkich dobrodziejstw pozbawieni. Na ludzi niezbędnych i ludzi zbędnych, pozbawionych faktycznych praw, niepotrzebnych, nieważnych, nieistniejących. Ludzi żyjących w skrajnym ubóstwie, nieposiadających domu, majątku, nieprzynależących do żadnej wspólnoty, wyrzuconych na margines. Ludzi traktowanych z pogardą i okrucieństwem – całkowicie bezkarnie.

Wściekli, że system ekonomiczny budowany od lat, prezentowany jako najlepszy z możliwych, zachwalany, wynoszony pod niebiosa, okazuje się – kiedy spowolnienie, a może nawet zatrzymanie są niezbędne – kompletnie niewydolny. A co najważniejsze – jawnie zwraca się przeciwko ludziom, którzy go tworzą, którzy stanowią jego krwiobieg i układ oddechowy, napędzają go i dają mu życie. Zresztą czy przypadkiem już od lat wcale nie działał on na ich rzecz, w ich imieniu, sprawiedliwie oddając im ich wysiłek, zaangażowanie, serce? Czy przypadkiem jego konstrukcja nie była od dawna postawiona na głowie? Czy zatem rażące dysproporcje pomiędzy gigantycznym bogactwem skumulowanym w rękach niewielkiego procentu ludzi a majątkiem całej reszty – nie są w prostej linii pochodną patologii systemu, nie zaś rzekomym dowodem na przebojowość i spryt owych bogaczy?

Jesteśmy wściekli, że miliarderzy decydujący o losie milionów ludzi zatrudnionych w należących do nich korporacjach, właściciele, prezesi zarządów, dyrektorzy, bez mrugnięcia okiem tną koszty, zamykają zakłady i zwalniają pracowników, bo liczy się dla nich wyłącznie bilans zysków i strat. I dlatego perspektywa nadwątlenia własnych groteskowo wielkich majątków w imię pomocy ludziom, którzy te majątki de facto wypracowali, jest dla nich kompletnie nie do przyjęcia, jest kompletnie poza jakąkolwiek dyskusją.

Wściekli, że zostawia się nas dzisiaj samym sobie, że każe nam się liczyć tylko na siebie, że bogacze czmychają na swoje żeglujące po oceanach jachty, odpalają odrzutowce, chowają się na prywatnych wyspach, podczas gdy rzesze tych, dzięki którym tamci mogli swoje bogactwo zbudować, tłoczą się na przejściach granicznych, w supermarketach, szpitalach albo dosłownie toną w lęku o siebie i swoich bliskich.

I wreszcie wściekli, że cała ta opowieść o świecie, w którym do niedawna żyliśmy, opowieść o tym, jak jest dobrze urządzony, jak każdy ma w nim swoje miejsce, jak wszyscy powinni troszczyć się o słabszych, jak doniosłe wartości mu przyświecają; że mianowicie cała ta opowieść okazuje się fałszem, mimikrą, fasadą, która ukrywa świat zgoła inny, w którym zupełnie inne rzeczy tak naprawdę się liczą.

* * *

W tej kulturze na każdym kroku uczy się nas, że gniew jest czymś złym.

Że kiedy odczuwamy i wyrażamy złość, bo ktoś potraktował nas niesprawiedliwie, przemocowo, pogardliwie, po prostu źle – to niechybnie znaczy, że to z nami jest coś nie tak. Że nie potrafimy się zachować, jesteśmy agresywni albo zaburzeni, łamiemy etykietę, niepisany kod zachowań każący kłaść w takiej sytuacji uszy po sobie, bo „jest jak jest”, „tak wygląda rzeczywistość”, „taki jest świat” i „co zrobić”.

Że kiedy narcystyczny szef bez powodu zwalnia pracowniczkę, traktując zespół jak ekran projekcyjny dla własnych fantazji i zachcianek – należy w milczeniu spuścić oczy i wszystko przełknąć, bo przecież otwarty sprzeciw „i tak nic nie zmieni”, a skoro jest szefem albo właścicielem, to może robić, co mu się podoba.

Że kiedy otwarcie przeciwstawiamy się jawnej niesprawiedliwości, nierówności, okrucieństwu i bezduszności dzikiego kapitalizmu, to znaczy, że jesteśmy roszczeniowi, leniwi i pełni resentymentu.

Że nie wolno o swojej złości otwarcie mówić, nie wolno jej wyrażać, nie wolno – broń Boże – mieć zastrzeżeń, bo powinniśmy się cieszyć z tego, co mamy czy raczej cieszyć się, że w ogóle coś mamy.

No cóż, dzisiaj z ręką na sercu możemy powiedzieć: dość tego.

Owszem, boimy się, ba, jesteśmy przerażeni.

Ale jesteśmy też wściekli. I mamy do tego prawo. I będziemy o tym głośno mówić. Bo prawdziwe oblicze świata, w którym żyjemy, właśnie się odsłoniło. I wcale nam się ono nie podoba. I choćby nie wiadomo co – nie będziemy udawać, że jest inaczej.

7 kwietnia 2020

BEZRADNOŚĆ, ZALEŻNOŚĆ, SOLIDARNOŚĆ

Pandemia pokazała, że żaden rozwój osobisty, „zarządzanie sobą”, „kreowanie kariery”, przepracowywanie prywatnej historii, pozytywne myślenie, otwieranie czakramów, żelazna wola, determinacja i chęć szczera – oraz podobne mniej lub bardziej toksyczne mity – nie decyduje o naszym położeniu w świecie.

Przed pandemią żyliśmy w świecie, w którym większość problemów można było jakoś rozwiązać. A w każdym razie można było przekonywać, że takie rozwiązania istnieją, ba, są w zasięgu ręki. I każdy, kto tylko zechce, może z nich – owszem, niekiedy za odpowiednią opłatą – skorzystać.

W tym świecie położenie w hierarchii społecznej było w przeważającej mierze kwestią osobistej zaradności. Ludzie – przekonywano – niejako z natury dzielą się bowiem na zaradnych i niezaradnych, leniwych i pracowitych, utalentowanych i tych, którzy talentów zostali pozbawieni. Ci pierwsi, bez wyjątku, wyłącznie mocą własnej żelaznej woli, szczególnych predyspozycji, niezwykłych osobowości oraz wielu jeszcze innych parametrów podkreślających ich szlachetność i dobroć, słusznie dochodzą do bogactwa i społecznego szacunku. Ci drudzy, bez wyjątku, prezentują postawę roszczeniową. Całymi dniami rozmyślają, zamiast działać, oczekują, że wszystko samo spadnie im z nieba. A jeśli w ogóle coś praktykują, to wyłącznie nieróbstwo, nałogi i abnegację.

Niezależnie zatem od tego, gdzie teraz jesteś – mawiano w tym świecie istniejącym jeszcze miesiąc temu – masz dokładnie takie same szanse jak inni. Bo ostatecznie wszystko zależy od ciebie. Każdy jest kowalem swojego losu. Więc jeśli nauczysz się odpowiednio „zarządzać czasem”, a także „zarządzać emocjami” – a najlepiej „zarządzać sobą” – jeśli zadbasz o swój „rozwój osobisty”, nauczysz się „rozbudowywać kompetencje” i „kreować karierę”, wówczas odniesiesz sukces.

Koniec, kropka, tak to po prostu działa i tyle.

W tym świecie nie mówiło się wiele o zależnościach systemowych, o reprodukowaniu się bogactwa i biedy, o klasach społecznych i o tym, na ile sam fakt urodzenia w bogatej albo biednej rodzinie określa późniejsze losy. Nie mówiło się o bezwzględności i niesprawiedliwości. To znaczy mówiło się, mówiło się nieustannie. Powstawały na ten temat liczne książki, pełne statystyk. Powstawały przekrojowe prace demaskujące fałsz opowieści o wykuwaniu swojego losu niczym kowal. Tyle że system wciąż i tak w najlepsze na ich podstawie działał. Słyszało się je ze wszystkich stron, przesiąkało się nimi wciąż od nowa jak wiosennym deszczem. Dlatego nawet ci, którzy wyczuwali w nich fałszywą nutę – kiedy przychodziło co do czego, poddawali się ich niszczącemu wpływowi.

* * *

W tym świecie – tym, który istniał przed pandemią – nasze samopoczucie, emocje, przekonania dotyczące świata, innych ludzi, związków z nimi, obawy dotyczące przyszłości, niepewność, lęk, bezradność, rozpacz czy żałoba były zdefiniowane w kategoriach indywidualnego sprawstwa. Ujmowano i postrzegano je przede wszystkim jako efekt prywatnej historii, błędnych struktur poznawczych albo nierównowagi neuroprzekaźników w mózgu. Względnie jako wyraz niewystarczająco pozytywnego nastawienia. A nawet zaburzeń w przepływie subtelnych energii w ciele astralnym. Jeśli ktoś doświadczał tych wszystkich trudnych stanów i emocji, oznaczało to niechybnie, że coś z nim jest nie tak. Może to kwestia nazbyt kontrolującej matki, może złych nawyków, może składu chemicznego mózgu, może nieodpowiedniego nastawienia, a może rozstrojonego przepływu energii w czakramach.

Jaka była na to rada? Odbyć odpowiednie sesje, warsztaty, zajęcia. To były w tamtym świecie najlepsze metody na pozbycie się niepewności, lęku czy rozpaczy. Nie uwzględniały one jednak – albo uwzględniały w nikłym stopniu – bezwzględnej konkurencji panującej na rynku; głębokiej struktury świata podporządkowanej takim wartościom jak maksymalizacja zysku; więzi społecznych rozmontowanych przez konieczność nieustającej walki o przetrwanie; skrajnych nierówności, niesprawiedliwości, dominacji silnych, hipokryzji. Nie miały nic wspólnego z fatalnymi warunkami pracy; umowami niedającymi żadnej amortyzacji; brakiem ubezpieczenia zdrowotnego; niemożliwością odkładania pieniędzy na najdrobniejszą choćby „zakładkę”. Nie miały też wiele wspólnego z położeniem człowieka w świecie, z jego skończonością, śmiertelnością, przemijalnością, podatnością na choroby.

W świecie sprzed pandemii wszystkie te niepokojące cechy starannie ukrywano, spychano gdzieś na margines widoczności – za szpitalne kotary, do lekarskich i terapeutycznych gabinetów, domów opieki, hospicjów. Owszem, w filmach czy wiadomościach telewizyjnych śmiercią obficie epatowano, ale między innymi właśnie w ten sposób, paradoksalnie, wypychano ją z pola widzenia. Stawała się ona czymś, co w towarzystwie imponujących efektów specjalnych przydarza się niemal wyłącznie postaciom z filmu. Albo bohaterom newsowych materiałów, którzy w pewnym momencie stali się właściwie nieodróżnialni od kinowych bohaterów.

* * *

W tamtym świecie również zdrowie było sprawą indywidualną. Starzenie się, choroby, śmierć? To był wynik przede wszystkim złej diety albo niewystarczająco wyćwiczonego ciała. Niezliczone dietetyczne poradniki, cudowne plany żywieniowe, detoksy, posty i eliminacje, restrykcyjny weganizm albo przeciwnie, dieta ketogeniczna, gdzie się je mnóstwo tłustego mięsa, cudowne suplementy diety, wyciągi z rozmaitych korzeni albo liści, bieganie, joga, siłownia, zumba... To wszystko, w świecie sprzed pandemii, zapewnić miało bez mała nieśmiertelność. A w każdym razie życie tak długie, że perspektywa jego zakończenia jawiła się niczym chmura gdzieś tam, hen, za horyzontem. W związku z tym wiadomo było w tym świecie, że choroba i śmierć nigdy nie przychodzą niezapowiedziane, pardon, niezawinione. Niczym w średniowiecznej Europie, w której srogie bóstwo nieustannie zsyłało na grzeszników nieszczęścia, tak i w tym świecie każdy, kto zapadał na jakąś chorobę, i każdy, kto umierał, z pewnością musiał coś mieć na sumieniu.

A katalog grzechów, przepraszam, zdrowotnych błędów i zaniedbań, był rozległy jak ocean. Palenie papierosów, picie alkoholu, jedzenie mięsa albo właśnie niejedzenie mięsa, niewystarczająco intensywne bieganie bądź też bieganie nadmiarowo intensywne, niewystarczająca podaż suplementów albo też podaż ekscesywna, a wreszcie – last but not least – negatywne emocje skumulowane z taką gęstością, że magicznie przemienione w jakąś drastyczną, fizyczną dolegliwość. I tak dalej, i tak dalej – można by jeszcze długo wymieniać. Dość powiedzieć, że w tamtym świecie nie chorowało się i nie umierało bez przyczyny. Przyczyna zaś brała się z indywidualnych zaniedbań.

* * *

O bezradności, zależności i solidarności mówiono w tamtym świecie sprzed pandemii raczej niewiele. Owszem, pojawiały się te pojęcia w rozmaitych książkach i artykułach, ale często je po prostu zbywano. Określano – w najlepszym razie – mianem naiwnych i utopijnych.

W tamtym świecie bezradności i zależności doświadczali bowiem tylko ci, którzy stykali się ze starannie ukrywaną – i przykrywaną wspomnianymi wyżej narracjami – twarzą systemu. A także ze starannie ukrywanymi w tym systemie wymiarami ludzkiego doświadczenia. Reszta żyła lepiej lub gorzej, ale w poczuciu tej głębokiej indywidualnej odpowiedzialności za wszystko.

Że kompletnym fałszem jest opowieść o stwarzającej swoje przeznaczenie jednostce, sprawnie gospodarującej materialnymi i psychologicznymi zasobami, myślącej pozytywnie, idącej przez życie wedle własnego planu, „realizującej siebie” w pracy i w relacjach, które mają być głównie sferą osobistego „rozwoju”, a nie konfrontacją z własnymi i cudzymi słabościami – o tym przekonywali się tylko ci, którzy doświadczali niesprawiedliwości i niemocy.

Że kompletnym fałszem jest opowieść o rozłączności naszego życia emocjonalnego i polityczno-społeczno-ekonomicznego otoczenia, w którym funkcjonujemy, rozłączności naszej sytuacji egzystencjalnej od tego, jak się czujemy; że dominujący w tej kulturze optymizm potrafi być niszczącą, autorytarną ideologią – o tym przekonywali się tylko ci, których przygniatały rozpacz i lęk.

Że podobnym fałszem jest miraż nieśmiertelności przykrywający wypieranie śmierci i słabości, i że nieprawdą jest obietnica długiego i zdrowego życia pod warunkiem zachowania kulinarnego i sportowego rygoru – o tym przekonywali się tylko starzejący się i chorujący, a także ci, których bliscy chorowali i umierali.

* * *

Że w ogóle cała ta opowieść o samowystarczalności, odporności oraz indywidualnej odpowiedzialności za własny los to kompletne nieporozumienie – o tym właśnie w czasie pandemii przekonaliśmy się nagle wszyscy.

Pandemia koronawirusa postawiła nam przed oczami brutalność systemu, w którym – nie wiedzieć czemu – posłusznie nauczyliśmy się żyć. I który uznaliśmy za nasze naturalne środowisko. Niezmienne, nienaruszalne. Zbudowane tak a nie inaczej z uwagi na jakieś fundamentalne prawidła rządzące istnieniem, nie zaś na podstawie sieci mniej lub bardziej arbitralnych ustaleń, umów, interesów czy filozofii.

Pandemia koronawirusa spowodowała, że bez mała wszyscy – choć w różnym nasileniu i różnym stopniu – ­ doświadczyliśmy tego, czego doświadczali dotąd wyłącznie ludzie biedni, chorzy albo w inny sposób wykluczeni. Ukryci w cieniu, za kulisami, wypchnięci ze środka sceny oświetlonej płomiennymi narracjami zachwalającymi osobistą zaradność i odpowiedzialność. Pandemia postawiła nam przed oczami całą naszą bezradność i zależność, które stają się widzialne w momencie, kiedy tylko przestaje działać z pozoru solidna kulturowa fasada. I znowu, dopóki nie działała tylko u marginalizowanych grup, dopóki nie działała tylko u jednostek konfrontujących się nagle z niewydolnością własnych umysłów, ciał oraz instytucji społecznych, dopóty siła opowieści o tym, że każdy jest kowalem swojego losu, mogła to wszystko jeszcze jakoś utrzymać w ryzach.

Dzisiaj jednak jej nieadekwatność, jej mroczna funkcja w świecie, który istniał przed pandemią, stały się więcej niż oczywiste.

Pandemia pokazała, że nie żaden rozwój osobisty, „zarządzanie sobą”, „kreowanie kariery”, przepracowywanie prywatnej historii, pozytywne myślenie, otwieranie czakramów, żelazna wola, determinacja i chęć szczera – oraz podobne mniej lub bardziej toksyczne mity – są czymś, co decyduje o naszym położeniu w świecie.

Przeciwnie, decydują o nim w ogromnym stopniu czynniki zupełnie od nas niezależne. System polityczny i ekonomiczny, jakość instytucji społecznych – tych fortyfikacji wznoszonych przeciw siłom rozkładu działającym tak na zewnątrz, jak i wewnątrz nas – relacje z innymi. A wreszcie – sama substancja naszych ciał, które można wprawdzie hartować i wytrawiać za pomocą diet oraz ćwiczeń fizycznych, ale które prędzej czy później i tak przestaną funkcjonować.

* * *

Wydaje się, że dopiero uznanie tej bezradności i zależności, dopiero porzucenie tych wszystkich buńczucznych opowieści o ludzkim życiu jako dumnym pochodzie samostanowiącego się herosa przez świat – może nam pozwolić na przetrwanie. Dopiero bowiem, kiedy upadnie ten mit, ta szkodliwa iluzja, która ostatecznie niszczy prawie każdego, kto jej ulega – możliwa staje się solidarność. Możliwe stają się wzajemna pomoc, uważność, czułość.

17 marca 2020

mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: