Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Angela Merkel. Cesarzowa Europy - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
15 września 2021
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
44,99

Angela Merkel. Cesarzowa Europy - ebook

Powrót bestsellerowej biografii Angeli Merkel. W nowym wydaniu "Cesarzowej Europy" Arkadiusz Stempin pomaga wyobrazić sobie Europę po zakończeniu politycznej kariery przez kanclerz Niemiec. W nowych rozdziałach autor opisuje, jak w ostatnich latach Merkel zmagała z kryzysem ukraińsko-rosyjskim, falą uchodźców 2015 roku, skutkami Brexitu, Stanami Zjednoczonymi ery Trumpa czy wreszcie zaostrzającym się kryzysem klimatycznym i pandemią COVID-19.

Czy Merkel znalazła sposób na opanowanie nękającej cały świat fali popularności skrajnej prawicy? Z jakim dziedzictwem jesienią 2021 zostawi swoich następców w Niemczech i Brukseli?

Kategoria: Biografie
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-268-3817-0
Rozmiar pliku: 5,0 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

ROZSTANIE Z URZĘDEM – PIĘTA ACHILLESOWA NIEMIECKICH KANCLERZY

W powieści Bruno Travena „Most w dżungli” można przeczytać o wyborze wodza w meksykańskim plemieniu indiańskim. Nowo wybranemu ściągano spodnie i na chwilę przystawiano go do ognia. Nie przykleisz się do stołka wodza – tak tłumaczyłbym ten zwyczaj. A ja dość długo siedziałem na swoim stołku.

">Willy Brandt (1913-1992), kanclerz Niemiec

„Angela Merkel będzie rządzić równie długo jak prezydenci na kontynencie afrykańskim: dożywotnio – zawyrokował w 2017 roku profesor Bassam Tibi. – Żyłem w Afryce i nie widzę różnicy między Angelą Merkel a politykami afrykańskimi. Dlatego nie jestem fanem niemieckiej pseudodemokracji”. Tibi, Syryjczyk z niemieckim paszportem, potomek jednej z siedemnastu najbardziej szanowanych rodzin sunnickich w Damaszku, od ponad trzydziestu lat jako wybitny ekspert islamologii wykłada od Niemiec po USA. Afrykę zna jak własną kieszeń. Najwidoczniej lepiej niż niemiecką kanclerz, skoro ta w ciągu zaledwie trzynastu miesięcy zaprzeczyła jego wnioskom. Z końcem października 2018 roku zapowiedziała ustąpienie z urzędu (choć w obliczu postępującej erozji władzy i dla wielu zbyt późno). I to na tyle suwerennie, że w politycznym Berlinie szeptano o kontrolowanej, rozłożonej na dwa etapy abdykacji. Kanclerz poinformowała najpierw, że po osiemnastu latach przewodzenia największej partii chadeckiej w Europie nie będzie na kongresie CDU w grudniu 2018 roku ubiegać się o reelekcję. Ale dopiero kilka godzin później zelektryzowała Niemców i cały świat, oznajmiając, że całkowicie wycofa się z polityki. Zapowiedziała rozstanie się z posadą kanclerską po zakończeniu czwartej kadencji i rezygnację ze startu w kolejnych wyborach w 2021 roku. Do tej pory wprawdzie nigdy nie wspominała o piątej kadencji, ale też nigdy wyraźnie jej nie wykluczyła.

„Chciałabym znaleźć właściwy moment na zakończenie kariery politycznej. To trudniejsze, niż mi się wcześniej wydawało. Mimo wszystko nie chcę być w połowie martwym wrakiem, kiedy wycofam się z polityki”. Powiedziała te słowa już dawno, wkrótce po wyborze na sekretarza generalnego CDU – drugie w hierarchii stanowisko w partii (1999). Szesnaście lat kanclerstwa, tron cesarzowej Europy i coroczny tytuł najpotężniejszej kobiety świata dopiero na nią czekały. Tak jak pułapki w politycznym biznesie, które politykom nie pozwalają odkleić się od stołków, na których zasiadają.

Niektórych trzyma poczucie obowiązku. Sądzą, że bez nich partia, okręg wyborczy czy resort znajdą się na zakręcie. Psychologowie mówią o poczuciu niezastąpienia i syndromie pracoholika. Inni wpadają w uzależnienie od władzy, nie mogą żyć bez świateł jupiterów. Poklask i walka przy otwartej kurtynie dostarczają im adrenaliny trzymającej przy życiu. Fenomen „polityki jako narkotyku” opisał renomowany dziennikarz „Spiegla” Jürgen Leinemann, a w psychologii zdiagnozował frankfurcki terapeuta Werner Gross. Magiczna siła, która przyciąga zawodowego polityka – stwierdził Gross – jest „ucieczką od życia”, „uzależnieniem” tak samo jak w przypadku alkoholu czy narkotyków. Przed czym przestrzegał już w sławnym eseju z 1919 roku Max Weber: „Dążenie do władzy i pęd do jej zachowania mogą wprowadzić polityka w trans i oszołomienie”. Nie brakuje polityków, których uczciwe, choć subiektywne doznania potwierdzają groźbę wystąpienia zaburzeń na tle zawodowym. Jeden z politycznych aktorów, nieprzypadkowo o wrażliwości intelektualisty – czeski prezydent Václav Havel – przyznał otwarcie, że „niewiarygodne wręcz możliwości samorealizacji” i własnej sprawczości nakręcają u polityków „narkotyczną potrzebę uznania”. „Tak, polityka jest narkotykiem”, potwierdził Horst Seehofer, długoletni bawarski premier i szef siostrzanej partii Angeli Merkel, Unii Chrześcijańsko-Społecznej działającej tylko w Bawarii (CSU). Przekonany, że mógłby bez uszczerbku na zdrowiu „ruszyć z posad bryłę świata”, doprowadził się do takiego stanu, że stanął na krawędzi życia i śmierci. Dosłownie. Napędzany „mieszaniną lęku i wyparcia złych myśli”, ignorował choroby, wypalenie i bezsenność, aż powaliło go zapalenie mięśnia sercowego. Tygodniami walczył o życie. Zaakceptował konieczność zachowania w życiu równowagi. Ledwo jednak podniósł się ze szpitalnego łóżka, poczuł „przemożną siłę, która pchała go do politycznego ula w Berlinie”.

Jak większość uzależnionych ludzi, tak i lwia część polityków wypiera nieprzyjemne myśli i woli perorować o bezpieczniejszym dla nich pracoholizmie. Lub w ogóle o tym nie mówić. Sięgając po mikrofon lub kalendarz z terminami, nie chcą być porównywani z tymi, którzy sięgają po kieliszek i butelkę. Stąd rozstanie z polityką przebiega często jak kuracja odwykowa. „Sprawowany urząd szybciej wpłynie na polityka niż on na urząd”, potwierdził były minister spraw zagranicznych Niemiec Joschka Fischer.

Wreszcie przyczyną przyklejenia się do stanowiska może być częsta wśród polityków przypadłość – doktrynerski upór. Polega on na konsekwentnym uchylaniu się od wyciągania wniosków. Temu zagadnieniu amerykańska historyk Barbara Tuchman poświęciła genialną czterystustronicową pracę. Powołując się w niej na Orwella, który jako pierwszy rozpoznał „głupotę ochronną” w polityce, konstatowała: Orwellowskie crimestop oznacza instynktowną zdolność zatrzymywania się niemal u samego progu niebezpiecznej myśli. Obejmuje to zdolność niepojmowania analogii, nieuświadamiania sobie błędów logicznych, nierozumienia najprostszych argumentów, jak również – nudzenie się nimi, a tym samym odrzucanie przemyśleń, które mogłyby prowadzić w stronę herezji. Krótko mówiąc, crimestop to mur osłonowy dla głupoty. Ta w polityce płynie szerokim nurtem, niezależnie od systemu politycznego, orientacji partyjnej czy szczebla władzy. Efektem jest uporczywe trzymanie się władzy, choć wyborcy, koledzy z resortu lub partii dawno wyciągnęli żółtą, a nawet czerwoną kartkę.

We wszystkich trzech przypadkach dramatyczne wysiłki nieszczęśnika, by utrzymać stołek, prestiż i przywileje, nawet wbrew politycznemu otoczeniu, oddaje w języku angielskim zwrot to overstay your welcome, co w swobodnym tłumaczeniu można wyrazić jako „pozostawanie na szczytach dłużej niż jest się na nich mile widzianym”. Lista tych, którzy rękami i nogami bronili się przed rozstaniem z urzędem, którzy raz jeszcze w wyborach próbowali swojej szansy, bo przecież w przeszłości odnosili w nich triumfy, wypełniłaby długie strony. W przeciwieństwie do skromnego tableau tych, którzy ilustrują zupełnie inne podejście. W politycznym biznesie w Berlinie najbardziej chlubnym przykładem świeciłby lider niemieckiej socjaldemokracji z lat 1980-1990 Hans-Jochen Vogel. „Trzeba odejść, kiedy jeszcze można uwierzyć w wypowiadane przez bliźnich słowa współczucia”, brzmiała jego dewiza. Zastosował ją wobec siebie bez okoliczności łagodzących. Jeden z nielicznych światowych liderów XXI wieku, który odważył się oddać władzę i na tym zyskał, to papież Benedykt XVI. Dzięki temu niemiecki pontyfeks mógł zażywać radości życia w ogrodach watykańskich, po tym jak administrację królestwa bożego na ziemi oddał w ręce młodszego, bardziej hardego następcy. Co okazało się strzałem w dziesiątkę, skoro politycznie sprawniejszy sukcesor w pocie czoła i „otoczony wilkami” użera się z tymi samymi problemami, wobec których uczony profesor z Bawarii okazał się bezradny.

Jeśli Merkel w 2018 roku, ogłaszając odejście z polityki, nie była „w połowie wrakiem”, to jednak przez ostatnie trzy lata, które minęły od wybuchu kryzysu uchodźczego w 2015 roku, doświadczyła erozji władzy. Słabnięcie jej możliwości oddziaływania na rzeczywistość w Niemczech, kurczenie się poparcia wśród wyborców przypominało zjazd po równi pochyłej. Mimo tych sygnałów nie skorzystała z nadarzającej się okazji, by wybory do Bundestagu w 2017 roku uznać za cezurę swojej politycznej aktywności. Start w wyścigu o fotel kanclerza zakończyła pyrrusowym zwycięstwem – po raz czwarty wprowadziła się do Urzędu Kanclerskiego, ale przez rok nie mogła sformować rządu, szarpała się z koalicjantami, a jej Unia Chrześcijańsko-Demokratyczna (CDU) przegrywała jedne po drugich wybory w landach. Nasuwa to podejrzenie, że przynajmniej czasowo wpadła w jedną z pułapek, niepozwalających politykom oderwać się od stołka. Choć w jej przypadku zaszła jeszcze jedna okoliczność.

Ogłaszając odejście z polityki, Merkel musiała rozstać się z kuszącą możliwością pobicia rekordu Helmuta Kohla w długości sprawowania urzędu kanclerskiego. Kanclerz Zjednoczenia piastował go szesnaście lat i dwadzieścia siedem dni (od 1 października 1982 do 26 października 1998 roku). By się z nim zrównać, wybrana na kanclerza 22 listopada 2005 roku Merkel musiałaby ustąpić z urzędu 17 grudnia 2021 roku. Czyli nie tylko dotrwać do końca czwartej kadencji, ale i wygrać kolejne wybory do Bundestagu. A te zgodnie z konstytucją muszą się odbyć w niedzielę 26 września 2021 roku. Powściągając ambicję i uznając pierwszeństwo Kohla, Merkel musi zadowolić się drugim miejscem w nieoficjalnym rankingu długości piastowania urzędu przez kanclerzy. Wyprzedziła patriarchę Adenauera, który rządził przez czternaście lat, miesiąc i dwa dni (od 15 września 1949 do 15 października 1963 roku).

Dla pragmatycznej Merkel istotniejsze było jednak to, że zawieszając na kołku karierę polityczną, punktowała podwójnie. Po pierwsze, przymuszała swojego największego chadeckiego konkurenta z Bawarii, Horsta Seehofera (rzucał jej kłody pod nogi od początku kryzysu uchodźczego), do analogicznej decyzji przejścia na polityczną emeryturę. Po drugie, ratowała swoje dziedzictwo, namaszczając na następczynię wierną pretoriankę Annegret Kramp-Karrenbauer, którą od razu okrzyknięto „mini-Merkel”.

Jej decyzja, choć spóźniona o rok, zyskuje uznanie, jeśli uwzględni się, w jakich okolicznościach siedmiu wcześniejszych kanclerzy federalnych rozstawało się z urzędem. Za każdym razem przebiegało to inaczej, ale zawsze wbrew woli zainteresowanego i w okolicznościach nasuwających skojarzenia, że szef rządu jest piórkiem w podmuchach wiatru historii. Tylko dwóch z siódemki kanclerzy dobrnęło do końca kadencji. Z reguły schyłek ich rządów oznaczał walki diadochów i polityczną stagnację.

Konrad Adenauer

Cztery razy wygrał wybory i wyścig o urząd kanclerza. W 1949, 1953, 1957 i 1961 roku Niemcy zagłosowali na jego CDU, a nowo wybrani posłowie desygnowali go na kanclerza. Po czwartym podejściu powiedzieli stop i w połowie kadencji musiał ustąpić. Bynajmniej nie z powodu wieku, skoro urząd pierwszy raz objął jako dziarski 73-latek. Ale uwierzył, że jest nie do zastąpienia. Wpadł w pierwszą z opisanych wyżej pułapek. Pozornie rozglądał się za następcą, de facto niszczył każdego potencjalnego. „Sprowadzę jego szanse do zera”, wysyczał, gdy najpoważniejszy z kandydatów i późniejszy sukcesor, wicekanclerz Ludwig Erhard, przewodził rankingom na najbardziej popularnego polityka w kraju. Jako asceta do szpiku kości nie cierpiał Erharda, jego cygar wypalanych w hurtowych ilościach (piętnaście dziennie), wytwornych garniturów, w których ten wygłaszał swoje akademickie monologi o gospodarce. Drażniły go proamerykańskie wypowiedzi ojca niemieckiego cudu gospodarczego. Ale przesądzającym powodem braku sympatii była niechęć do każdego, kto zagrażał jego pozycji. Dlatego nawet szef klubu chadeków w parlamencie Heinrich Krone usłyszał od Adenauera, że zupełnie nie nadaje się do tej funkcji. Jako homo politicus kanclerz nie wyobrażał sobie życia bez polityki. Tkwił w niej zbyt długo i najlepszy moment do eleganckiego przekazania pałeczki przegapił, kiedy w wyborach 1961 roku razem ze swoją CDU stracił absolutną większość. Od tej pory osobę następcy uzgadniano po cichu za jego plecami. „Nikt mnie nie słucha”, żalił się 87-letni kanclerz swojej sekretarce, kiedy nawet w epokowym przedsięwzięciu, przy ratyfikacji traktatu z Francją, chadecy odmawiali mu posłuszeństwa. Utratę realnej władzy stetryczały starzec kompensował cynizmem i złością, zwłaszcza wobec Erharda. A to właśnie jego chadecy wytypowali w zakulisowych rozgrywkach na następcę ojca założyciela RFN.

Prym wśród nich wodził lider bawarskiej CSU, Franz Josef Strauss. Niedoszły sukcesor masarni po ojcu ukończył filologię klasyczną, wszedł na polityczne salony i wyrósł na partyjnego zawodnika wagi superciężkiej. W okresie zimnej wojny i rywalizacji między blokiem natowskim a radzieckim jowialny minister obrony kroczył w pierwszym szeregu antykomunistycznych jastrzębi. W oczach sojuszników z Zachodu ucieleśniał ideał militarnego Teutona, choć z twarzą jak „bawarski kufel piwa” (stein of beer). Kiedy fizycy z Instytutu Maxa Plancka w Getyndze zaprotestowali przeciwko planom uzbrojenia Bundeswehry w broń atomową, Strauss ryknął na jednego z nich, 78-letniego noblistę w dziedzinie chemii Otto Hahna, że „jest małym dupkiem, który nie może powstrzymać łez, a w nocy spać, gdy myśli o Hiroszimie”.

Klubowo-towarzyski sposób wyłonienia chadeckiego kandydata na kanclerza, tak jakby chodziło o kolejność rozdań przy karcianym stoliku, ze Straussem w roli głównej, rozeźlił socjaldemokratów, którzy politycznej konkurencji zarzucili naruszenie konstytucji. Bo paragraf 23 przewidywał, że „osoba kandydata na kanclerza musi być najpierw szeroko konsultowana w parlamencie”. W arsenale sprzeciwu socjaldemokratom pozostawało jedynie głosowanie w Bundestagu przeciwko nominacji Erharda. W przeciąganiu liny chadecko-liberalna większość 279 głosami przeciwko 180 przesądziła o wyborze.

17 października 1963 roku, w dniu przekazania pałeczki Erhardowi w pałacu Schaumburg, klasycystycznej rezydencji kanclerskiej w Bonn, Adenauer z kamienną twarzą zastygł w fotelu, w którym przez czternaście lat zasiadał jako kanclerz. Erhard musiał spocząć pokornie za stołem dla gości. Jakby jeszcze na ostatniej prostej urzędujący szef rządu próbował przeszkodzić w sukcesji. Albo przynajmniej obnażyć następcę jako politycznego żółtodzioba. Z twarzą niezdradzającą jakichkolwiek emocji przysłuchiwał się przemówieniu przewodniczącego Bundestagu, który wygłosił mowę pochwalną na cześć ustępującego kanclerza. W swojej krótkiej odpowiedzi, ostatnim przemówieniu jako szef rządu, ani słowem nie wspomniał Erharda. „Z ciężkim sercem żegnam się z urzędem”, wyznał szczerze, co od razu podchwyciły media. Westchnął, a Niemcy odetchnęli z ulgą. Mieszczańsko-purytański kanclerz, który pamiętał jeszcze czasy cesarza Wilhelma, ze swoją filozofią polityczną już nie przystawał do epoki high-tech, Beatlesów i rock and rolla. Wystarczy wspomnieć, że to on zatroszczył się o to, by w hotelach jak w epoce wiktoriańskiej obowiązywał zakaz wynajmowania pokojów parom, o ile nie przedstawiły w hotelowej recepcji świadectwa zawarcia małżeństwa.

Zatrzymał jednak Adenauer posadę szefa partii. Dopiero dwa lata później uczynił prezent bożonarodzeniowy, zarówno zatroskanym o jego stan zdrowia – w końcu 90-latka – członkom rodziny, jak i zaniepokojonym o przyszłość CDU jej baronom. Po jesiennej kanikule nad jeziorem Como w alpejskiej Cadenabbii (gdzie jako kanclerz spędził kilkanaście urlopów) zapowiedział rezygnację z posady szefa partii. Nim jednak odszedł do wieczności i na karty historii, doczekał się jeszcze ziemskiej satysfakcji, obserwując polityczny upadek następcy.

Ludwig Erhard

Po czternastu tłustych latach u boku patriarchy jako jego minister gospodarki przez trzy kolejne męczył się w roli szefa rządu. Akurat ojciec cudu gospodarczego powojennych Niemiec miał pecha, że na czas jego rządów spadła recesja. Autorskiemu pomysłowi kanclerza, by dziury w budżecie załatać podniesieniem podatków, sprzeciwił się liberalny koalicjant (Wolna Partia Demokratyczna, FDP). Jego wyjście z rządu było gwoździem do trumny kanclerza. By ratować skórę (i władzę), chadecy pozbyli się kanclerza, wybrali nowego – Kurta Kiesingera – oraz nowego socjaldemokratycznego koalicjanta (1966). „Nigdy nie byłem zwolennikiem wielkiej koalicji i sądzę, że historia przyzna mi rację, iż nie byliśmy skazani tylko na tę jedną alternatywę stworzenia wielkiej koalicji”, powiedział Erhard bez ogródek na ostatnim posiedzeniu gabinetu, które poprowadził jako kanclerz. Strącony z piedestału przez swoich pretorianów jeszcze przez jedenaście lat parał się polityką, jakkolwiek w tylnych ławach Bundestagu.

Kurt Kiesinger

Nowy kanclerz, dotychczasowy premier trzeciego co do wielkości landu Badenii-Wirtembergii, zwany był często pięknoduchem ze Szwabii. Jako szarmancki gawędziarz sypał anegdotami jak z rękawa, na mównicy parlamentarnej wcielał się w złotoustego Cycerona, a w prywatnych konwersacjach cytował całe stronice literatury pięknej. Nie mógł się niestety pochwalić niczym więcej. A zdecydował się na karkołomny polityczny eksperyment. Po raz pierwszy w dziejach RFN, po siedemnastu latach w ławach rządowych oprócz chadeków zasiedli socjaldemokraci. W efekcie kanclerz musiał godzić ze sobą walczące koguty z dwóch największych niemieckich partii. Przewodząc wielkiej koalicji chadeków i socjaldemokratów, wcielał się w rolę moderatora. Jak mawiał sarkastycznie Conrad Ahlers, rzecznik prasowy rządu, w „jednoosobową komisję pojednawczą” (wandelnder Vermittlungsausschuss). Tymczasem w przypadku Kiesingera mówiono o „politycznej stagnacji”. Tęskniono za silną kanclerską ręką. „Kiedy trzeba było podjąć męską decyzję, Kiesinger krył się za fasadą pięknych słów i wielkich gestów. Stanowisko piastuje niewłaściwy człowiek, nie dlatego, że nie chce, tylko że nie potrafi”, krytykował go wydawca opiniotwórczego tygodnika „Spiegel”, Rudolf Augstein. Nie dziwi więc, że Kiesinger na urzędzie utrzymał się zaledwie trzy lata. Najkrócej ze wszystkich kanclerzy. Okoliczności jego upadku wyglądały jak zapożyczone z szekspirowskiego dramatu.

Wieczór wyborczy w niedzielę 28 września 1969 roku Kiesinger spędzał w bońskim pałacu Schaumburg przed dwoma telewizorami, baterią telefonów, w otoczeniu swoich chadeckich pretorianów. Wszyscy z kieliszkami rieslinga „z piwnic jednego z baronów CSU z Frankonii”. Pomimo że Kiesinger na czele CDU wygrał wybory, położył się do łóżka głęboko rozgoryczony, bo do absolutnej większości zabrakło mu siedmiu mandatów. Rano obudził się jako wielki przegrany. Po raz pierwszy w dwudziestoletnich dziejach RFN kierunku polityki nie określiły decyzje podjęte w pałacu Schaumburg, tylko te, które zapadły w centrali konkurencyjnych socjaldemokratów (ich prowizoryczna siedziba mieściła się zresztą w baraku). W nocy bowiem socjaldemokraci przeciągnęli liberałów z FDP na swoją stronę, utworzyli z nimi większość kanclerską i przejęli ster rządów. Najsilniejszy klub parlamentarny chadeków wylądował na twardych ławach opozycji. Rozgoryczony Kiesinger wrócił do rodzinnej Szwabii, wspominając z nostalgią najpiękniejszy okres w swoim życiu, kiedy jako premier rządził w Badenii-Wirtembergii, zakładając uniwersytety i strefy ochrony przyrody.

Willy Brandt

Rozstanie z urzędem socjaldemokratycznego następcy Kiesingera przebiegło jeszcze bardziej dramatycznie. Charyzmatyczny polityk i architekt nowej Ostpolitik wobec komunistycznego bloku wschodniego Willy Brandt triumfalnie wygrał wybory w 1972 roku i osiągnął dla SPD najlepszy wynik w dziejach partii (46 procent), w dodatku przy fenomenalnej frekwencji 91 procent. Osiągnął to, mobilizując tradycyjny elektorat SPD, punktując dotychczasową politykę wschodnią i obiecując reformy. Już dwa lata później musiał ustąpić w atmosferze skandalu, kiedy w jego najbliższym otoczeniu wykryto agenta Stasi. Günter Guillaume, oficer wschodnioniemieckiej bezpieki, miał stały wgląd w dokumenty na biurku kanclerza, a co więcej – podsyłał mu do alkowy panie, w tym prostytutki. Co szefa rządu czyniło podatnym na szantaż. Tak przynajmniej uznały media, kiedy afera wstrząsnęła republiką. Ten skandal ukoronował wcześniejszą kampanię oskarżeń i pomówień rozpoczętą przez jego rywali. Kiedy dołączyli do niej towarzysze z partii, Brandt był ugotowany. O „polowaniu na kanclerza” mówił jeden z jego współpracowników z centrali partyjnej. W zastawianiu sideł najbardziej wykazali się Helmut Schmidt, który uważał się za lepszego kandydata na kanclerza, i Herbert Wehner, strateg i mózg SPD. Akurat największy sukces w dziejach wschodnioniemieckiej bezpieki, jakim było zainstalowanie szpiega w bońskim Urzędzie Kanclerskim, wywołał wściekłość u naczelnego komunisty bloku wschodniego. Leonid Breżniew, pierwszy sekretarz KC KPZR, stracił architekta Ostpolitik i zaufanego partnera. „Kimże jest ten fircyk Guillaume, że podnosi łeb?”, wypytywał zirytowany Breżniew swojego wasala w Berlinie Wschodnim, Ericha Honeckera. Lekceważył aferę seksualną i wrzeszczał do szefa KGB Jurija Andropowa: „Zdjęcia z babami? Jeśli to rzeczywiście Brandt jest na fotografiach, to na jego miejscu jeszcze dopłaciłbym, zwłaszcza jeśli wyglądałbym na nich jak prawdziwy mężczyzna. W żadnym razie nie ustąpiłbym ze stanowiska. Niemiecki kontrwywiad tkwi po szyję w gównie, gdzie też jego miejsce!”. Patrząc z dzisiejszej perspektywy, upadek kanclerza uruchomiły jednak nie intrygi Wehnera, afera seksualna czy wpadka Guillaumego. Kluczowa okazała się jego własna niemoc w zarządzaniu sytuacją kryzysową sprzężona z utratą poparcia dla SPD w dobie kryzysu paliwowego, przedłużających się strajków Lufthansy i szantażu płacowego związków zawodowych.

Helmut Schmidt

Przez osiem lat zasiadał w bońskim gmachu Urzędu Kanclerskiego (1974-1982), aż niepokorni liberałowie z FDP wypowiedzieli mu koalicję i dogadali się po cichu z chadekami Helmuta Kohla. Konstruktywne wotum nieufności dla rządu Schmidta – jedyne do tej pory w historii Niemiec przeprowadzone z sukcesem dla wnioskodawcy – wyniosło drugiego Helmuta na fotel kanclerza (1982). Schmidt podzielił smutny los Erharda i przed upływem kadencji musiał wyprowadzić się z Urzędu Kanclerskiego. Z biura zabrał wszystko. Wręcz je ogołocił, byleby upokorzyć chadeckiego następcę, którym gardził i którego uważał za „tępaka z prowincji”. „W biurku nie zostawił mi nawet ryzy czystego papieru”, skarżył się Kohl. Schmidt, świetnie usieciowany w politycznych kręgach, rozpoczął nowe życie jako wzięty publicysta i komentator. Szeroko kolportował swoją opinię o następcy. Pod jego wpływem późniejsza biografka Kohla z Wysp Brytyjskich rozpisywała się o nim na łamach opiniotwórczego „Timesa” jako o „bezbarwnym dzikusie z głębokiego lasu”.

Helmut Kohl

Nikt, w tym sam zainteresowany, nie przypuszczał, że zapełnia biuro kanclerskie swoimi rzeczami, także butelkami ulubionego rieslinga z rodzimego Palatynatu, na długich szesnaście lat. Aż do porażki w wyborach do Bundestagu z Gerhardem Schröderem w 1998 roku (dla Kohla piątych z kolei).

Dziwne, że walizek nie spakował wcześniej. Zanim przeszedł do historii jako Kanclerz Zjednoczenia (1990), zanim okazał się sprawną maszynką do wygrywania wyborów, jego kanclerstwo w latach 80. chwiało się nad przepaścią. Początkowo uważano je nawet za rozwiązanie przejściowe i wskazywano w CDU lepszych od niego strategów. Utrudniali mu życie wewnątrzpartyjni rywale, motywowani bardziej jego słabymi notowaniami niż własnymi ambicjami. Kohl nie interesował się gospodarką i niewiele z niej rozumiał, nie miał w zanadrzu wielkich idei, najwięcej zainteresowania wykazywał utrzymaniem władzy. Najdotkliwiej boksował go wpływowy weteran siostrzanej CSU, swarliwy Franz Josef Strauss. Nie mógł mu wybaczyć porażki wyborczej ze Schmidtem w 1976 roku. Do historii przeszła filipika, jaką Strauss, jak na syna rzeźnika przystało, wygłosił w monachijskim centrum sieci restauracyjnej Wienerwald serwującej chrupiące kurczaki: Kohl „jest absolutnie nieudolny. Brakuje mu przymiotów charakteru, zalet duchowych i politycznych. Tak naprawdę brakuje mu wszystkiego”. Inkryminowany wykazywał jednak zdumiewający dystans do ataków partyjnego pobratymca z CSU. Tylko raz pozwolił sobie na otwartą kontrę: „Gdy monachijski lew ryczy, to z pyska wydobywa mu się jedynie nieprzyjemny zapach”. Czyli nie kąsa. Innym razem użył porównania do samochodu z silnikiem tira, ale hamulcami fiata pandy. Relacja chadeckiego duetu wyrażała się w znacznie szerszej palecie odcieni, co ujawniła monumentalna rozmowa Kohla z dziennikarzem Heribertem Schwanem, przeprowadzona krótko przed śmiercią kanclerza. Podczas sześciuset godzin wynurzeń nagranych na taśmie magnetofonowej dokonał bilansu swojej kariery politycznej oraz sportretował poznanych „matadorów” polityki niemieckiej i światowej. Wątek poświęcony Straussowi zawiera symboliczny epizod ze wspólnej wyprawy w wysokie Alpy, podczas której zaskoczyła ich burza. Droga powrotna była wąska, a na śliskich kamieniach Strauss przestał ufać nogom. A kondycja już nie dopisywała. Żona oprócz kanapek pakowała mu do plecaka chusteczki higieniczne – do przetarcia spoconego czoła. „Zarzuciłem go sobie na barki i zniosłem na dół. Dopiero potem uświadomiłem sobie, co by się stało, gdyby mi spadł. Nikt by mi nie uwierzył, wszyscy by trąbili, że go zrzuciłem w przepaść”, wyznał Kohl. Jego przewaga nad Bawarczykiem polegała na umiejętności zachowania zimnej krwi w sytuacjach granicznych. Na co córka i syn Straussa przytoczyli inny przykład: „Akurat w przeddzień pogrzebu naszej matki zadzwonił do ojca kanclerz Kohl z propozycją przejęcia resortu po ministrze gospodarki Otto von Lambsdorffie. Ojciec ze zrozumiałych względów odmówił, co Kohl rzecz jasna od początku wkalkulował”. Nie kryjąc poczucia wyższości wobec kanclerza, przekonany o swoich lepszych kwalifikacjach, Strauss rozumiał jednak doskonale, że utrącenie Kohla odbiłoby się rykoszetem na wyniku wyborów do Landtagu w jego rodzimej Bawarii. Rekomendował więc siebie jako zbawcę dla bońskiej polityki (najchętniej w roli szefa dyplomacji), a jednocześnie snuł strategię demontażu kanclerza, ale pozostawiając egzekucję baronom CDU.

Doszło do niej dopiero rok po śmierci Straussa, kiedy za chwilę miał runąć mur berliński. Wiatr historii otworzył Kohlowi drzwi do zjednoczenia Niemiec. A w efekcie do dwóch kolejnych zwycięstw wyborczych. W 1989 roku spiskowcy zdecydowali się przeprowadzić na kongresie partii w Bremie wymianę kanclerza na lansowanego w mediach premiera Badenii-Wirtembergii Lothara Spätha. Wśród motywów, które przyświecały frondystom, najważniejszym było powstrzymanie CDU przed skrętem w prawo. Kanclerz bowiem chciał zwiększyć potencjał wyborczy chadeków, przyciągając elektorat ultraprawicowych republikanów. Taka chęć korekty profilu CDU szła w parze ze zmianą osobowości kanclerza. Rywalizacja ze Straussem odcisnęła na nim piętno, przygasiła radość życia, uczyniła go podejrzliwym i mściwym wobec współpracowników. W Bremie zamiast zostać grillowanym, Kohl sam zgrillował spiskowców, uprzedzając ich atak.

To, co nie udało się frondystom, osiągnął w wyborach 1998 roku pretendent do urzędu kanclerza z SPD Gerhard Schröder. Kohl, ikona zjednoczenia, poniósł sromotną klęskę; uzyskał najgorszy wynik dla CDU od powstania RFN w 1949 roku – poniżej 40 procent. Północne landy, prawie cała była NRD i znaczne części byłej RFN, z wyjątkiem Bawarii i Badenii-Wirtembergii, głosowały „na czerwono”. O czym w mniejszym stopniu zadecydowały zapowiedź podwyższenia VAT z 16 na 17 procent i gloryfikowanie wprowadzenia waluty euro. Choć i to okazało się strzałem w stopę. Rzeczywiste przyczyny porażki leżały w nieskutecznych próbach obniżenia poziomu bezrobocia i zbyt wolnej przemianie byłej NRD w regiony „miodem i mlekiem płynące” (blühende Landschaften). Kohl niczym cudotwórca, mesjasz lub małomiasteczkowy hochsztapler obiecał Niemcom z NRD „miód i mleko”, a Niemcom z RFN sfinansowanie tego cudu za pieniądze nieprzekraczające zasobności pierwszej lepszej kasy zapomogowo-pożyczkowej. Oszukał jednych i drugich. Owszem, dziś wiele miast i gmin na wschodzie Niemiec bardziej niż na zachodzie kraju przypomina modelowe pejzaże w estetyce klocków Lego, ale koszty pochłonęły astronomiczne dwa biliony euro. Na rozczarowanie kanclerzem nałożyła się wola pozbycia się zakurzonej kultury politycznej republiki bońskiej, jaką ucieleśniał patriarchalny Kohl. Wybory dawały szansę opowiedzenia się za nową, modernistyczną kulturą polityczną i społeczną, jaką na przełomie lat 90. i dwutysięcznych uosabiali Bill Clinton w USA i Tony Blair w Wielkiej Brytanii. Schröder lansował hasła reformy atrakcyjne dla szerokiego elektoratu środka. Od kilku lat zresztą nowa koalicja czerwono-zielona w tym duchu święciła triumfy w poszczególnych landach. Schröder w rządzonej przez siebie Dolnej Saksonii wysoko wygrał wybory, dzięki czemu chwycił wiatr w żagle. Kohl odwrotnie – ten stary rumak bojowy (das alte Schlachtross), jak się sam nazywał, znalazł się w defensywie. Osiem lat po wielkim triumfie zjednoczenia Niemiec wpadł w tryby tego mechanizmu, który w 1992 roku zmiótł ze sceny politycznej Georga Busha seniora, kiedy po zwycięstwie USA w wojnie w Zatoce Perskiej widział się w roli wygranego w wyborach prezydenckich. Tymczasem efekt militarny szybko się ulotnił. Jak mówi złota reguła, wyborów parlamentarnych nie wygrywa się polityką zagraniczną. W Niemczech po zjednoczeniu Kohl przeczekiwał palące problemy, nie dość energicznie odpowiadał na wyzwania stojące przed zjednoczonymi Niemcami. Nawet jego najbliżsi współpracownicy z CDU porównywali rząd do „wielbłądów człapiących w karawanie najwolniej, jak się da”. Dlatego podczas przedwyborczego objazdu po kraju kanclerza witały gwizdy, rzucane jajka i plakaty „Kohl musi odejść”. Zamiast scedować sukcesję na namaszczonego delfina Wolfganga Schäublego, niczym monarcha, w pojedynkę i bez aprobaty dworu obwieścił swoją walkę o reelekcję.

Sztywność postawy Kohla wobec socjaldemokratycznego konkurenta ujawniła się w pełni, kiedy Schröder w kampanii wyborczej wystartował ze sprawnym marketingiem w stylu amerykańskim. Jego sztab miał war room, sprawną drużynę wyspecjalizowaną w błyskawicznym kontrowaniu ciosów przeciwnika. Kohl podjął wyzwanie i w finale kampanii przestał walczyć na argumenty, zdjął z agendy sukces waluty euro i rzucał w tłum wyświechtane slogany. Cztery miesiące przed wyborami wprowadził – jak sądził – swoje Wunderwaffe: speca od mediów, Hansa-Hermanna Tiedje. Ten fachman o przydomku Rambo miał przechylić szalę na korzyść kanclerza i wspomóc dotychczasowego stratega kampanii, poczciwego pastora Hinze. Tyle że oczekiwany finał przypominał raczej końcówkę rządów kanclerza Schmidta z 1982 roku. Schmidt jako wybawcę od niechybnej porażki zaangażował speca od mediów, Klausa Böllinga. Ale ten, jak później sam powiedział, znalazł się w zespole wyborczym właściwie po to, by „zorganizować imponującą iluminację pogrzebu”.

Utrata władzy w 1998 roku wymusiła na Kohlu zmianę miejsca pracy. Jako szeregowy poseł grzał tylne ławy opozycji na sali plenarnej. Biuro poselskie, do którego przeprowadził się z pałacu Schaumburg, odziedziczył po szacownym Alfredzie Dreggerze. Duże, świetnie wyposażone i położone, trzy kroki od gmachu Bundestagu, tyleż od sali posiedzeń plenum i niewiele dalej od stołówki, ponadto naprzeciwko gabinetu dyżurnego lekarza Bundestagu. Z Urzędu Kanclerskiego Kohl zabrał ze sobą kierowniczkę biura Juliannę Weber, dwie sekretarki i dwie dalsze współpracownice. W biurze tuż przy wejściu wisiało zdjęcie z papieżem Polakiem opatrzone maksymą „Ducha nie gaście”. Za wielkimi posadami Kohl nie chciał się już uganiać. Polityczny wnuk Adenauera, za jakiego się uważał, miał żywo w pamięci, jak pierwszy kanclerz w ostatnich latach życia zamarzył o posadzie prezydenta. Co tylko nadszarpnęło jego wizerunek. W przeciwieństwie do niego i Kiesingera po utracie kanclerstwa Kohl oddał stery władzy w CDU.

Gerhard Schröder

Jak trudno kanclerzowi rozstać się z posadą, udowodnił bezpośredni poprzednik Angeli Merkel – mało lubiany w Polsce z powodu afektu do Władimira Putina i pobieranej od niego emerytury – Gerhard Schröder. W 2005 roku socjaldemokrata o włos przegrał z Merkel batalię o reelekcję. Nim jednak pocieszył się prezentem od rosyjskiego prezydenta i przyjął fotel przewodniczącego akcjonariuszy Nord Stream 2, w wieczór wyborczy odmówił wyprowadzki z Urzędu Kanclerskiego, a Merkel zwycięstwa i kwalifikacji do sprawowania urzędu. Tuż po zamknięciu lokali wyborczych w telewizyjnej debacie liderów najważniejszych partii rozjuszony zerwał się z fotela, w ostrych słowach zaatakował siedzącą kilka metrów od niego onieśmieloną triumfatorkę wyborów i ku zdumieniu Niemców ogłosił się nowym kanclerzem. Siedzący w telewizyjnym studiu obok niego dotychczasowy wicekanclerz Joschka Fischer przyznał później: „Nie wiem, co w niego wstąpiło, że z pianą na ustach atakował rozmawiających z nim dziennikarzy oraz Angelę Merkel, która sprawiała wrażenie, jakby połknęła kij”. Znająca Schrödera najdłużej, jego starsza siostra Gunhild, też nie potrafiła odczytać motywacji brata, choć miała niedobre przeczucie od początku debaty telewizyjnej, że ta „przebiega w złym kierunku”. Ostatecznie Schröder uznał porażkę i przekazał Merkel klucze do Urzędu Kanclerskiego. Jak dodał: „bez tajnych akt”, bo tych nie było. Za to zostawił „mały skarbiec, a w nim zegarki – prezenty od Silvia Berlusconiego”.

Angela Merkel

Konfrontacja telewizyjna w wieczór wyborczy 2005 roku między Schröderem, politycznym zawodnikiem wagi ciężkiej, a Merkel, wtedy zaledwie z piętnastoletnim doświadczeniem w polityce, więc co najwyżej wagi średniej, odsłoniła nie tylko narkotyczny stosunek do władzy ustępującego, ale i deficyty wstępującej na urząd. Jeden z dziennikarzy prowadzących dyskusję odebrał Merkel jako schowaną za podwójną gardą: „Właściwie dopiero po pół godzinie odzyskała przytomność. Do tej pory była nieobecna, rozkojarzona. W tym momencie napadły mnie wątpliwości, czy ta kobieta potrafi poprowadzić Niemcy w czasie dużego kryzysu”.

Szesnaście lat później analitycy nie mają takich wątpliwości: „Ktokolwiek zostanie jej następcą, będzie porównywany z nią i jej zdolnościami do stawiania czoła kryzysom o międzynarodowym i krajowym zasięgu”. Rozwiązywanie kryzysów uczyniła swoją dyscypliną olimpijską. W 2021 roku magazyn „Forbes” po raz czternasty wybrał ją na najbardziej wpływową kobietę na świecie. Tylko w 2010 roku trzy Amerykanki: Michelle Obama, Irene Rosenfeld i Oprah Winfrey, zepchnęły ją poza podium. W 2013 roku konserwatywny dziennik brytyjski „Daily Telegraph” obwołał ją „Qeen of Europe”, a „New York Times” po wyborze Donalda Trumpa uznał ją za „ostatnią obrończynię świata zachodniego”. Od 2005 roku jako kanclerz konferowała z czterema kolejnymi prezydentami USA i Francji, trzema polskimi, dwoma rosyjskimi i chińskimi, dwoma papieżami. W kluczowym gremium Unii, złożonej z szefów państw i rządów Radzie Europejskiej, liderzy innych krajów przychodzili i odchodzili – Merkel trwała. W tym czasie republika włoska zużyła ośmiu, francuska – siedmiu premierów. Jako szef największego kraju unijnego Merkel nadawała ton, mało hałaśliwie, ale stanowczo. Tak, że nawet wśród największych swoich krytyków budziła respekt, począwszy od lewicowego premiera Grecji Aleksisa Ciprasa po prawicowego Węgier, Viktora Orbána. Również polski premier Mateusz Morawiecki na sześćdziesiąte szóste urodziny w 2020 roku podarował jej na szczycie w Brukseli biżuterię z gdańskiego bursztynu. Niewykluczone, że jubilatka zrewanżowała się niecały rok później, kiedy w osobistej rozmowie z polskim premierem i na jego prośbę zapewniła, że podpora biało-czerwonej reprezentacji, na co dzień piłkarz Bayernu Monachium Robert Lewandowski, będzie mógł wystąpić w meczu Polski z Anglią na Wembley, gdyż po powrocie z Wysp na stadion w Monachium będzie zwolniony z kwarantanny. Papierek lakmusowy stosunku Merkel do Polski, futbolu, a szerzej – do popkultury.

Jeśli miernikiem popularności polityka jest jego obecność w popkulturze, to rekordy bije królowa Elżbieta II. Politolodzy zauważają zbliżanie się obszarów polityki i popkultury oraz znaczący wzrost w demokracji silnych emocji wyborców jako wyrazu ich politycznych preferencji (Stimmungsdemokratie). Wystarczy wspomnieć o roli ikon popkultury w kampaniach wyborczych polityków. Jako początek zachodzenia na siebie dotąd hermetycznych kręgów polityki i popkultury można ostrożnie wskazać rok 1975. Wtedy brytyjski premier Harold Wilson przyznał członkom zespołu The Beatles Order Imperium Brytyjskiego. Następczyni Wilsona, Margaret Thatcher, której rządy zbiegły się ze wzrostem obecności kultury celebryckiej w polityce, sama sięgnęła po status gwiazdy. Jej wizerunek popkulturowy tak silnie się utrwalił, że nawet niechęć do mniejszości seksualnych nie przeszkodziła jej zakotwiczyć się w świadomości subkulturowej gejów. O czym świadczą nagrodzona Bookerem powieść Alana Hollinghursta „Linia piękna” (2004) i autobiograficzna powieść Damiana Barra „Maggie and me” (2013).

Na tym tle Angela Merkel wypada całkiem okazale. Pierwsza w dziejach Niemiec kobieta szefowa rządu jest obecna na Amazonie, gdzie od kilku lat można kupić wyciskacz do cytrusów z główką „Angie” „ze stabilnej masy plastycznej, ręcznie malowany, w żywych kolorach”. Ceny w 2021 roku: od 12,99 do 16,99 euro. „Dla singli, mistrzów patelni, kucharzy hobbystów, pożeraczy witamin i dla zgorzkniałych od polityki”, zachwala producent. Miłośnicy mody mogą się zabawiać wycinanką, dobierając pani kanclerz garderobę, a to do dyskoteki, a to na poligon albo spotkanie w domu seniora. Największy rozgłos w świecie popkultury przyniosła jej jednak obecność w kultowym klubie Barbie. Na pięćdziesięciolecie najsłynniejszej lalki świata wypuszczono okazyjnie model Merkel Barbie, oczywiście po uzyskaniu zgody Urzędu Kanclerskiego. Zbieżność wyglądu mini-Merkel z oryginałem sprowadza się do fryzury i fatałaszków; czarnego żakietu z trzema guzikami, spodni, różowej bluzeczki i oczywiście sznura pereł. Twarz i figura z talią osy odpowiadają klasycznej laleczce.

Jeśli rozpoznawalność i rzesza zwolenników także w przypadku polityków uchodzą za kryteria popkulturowej popularności, to sama zainteresowana mogła się o tym przekonać, kiedy po zakończeniu szczytu G20 w Buenos Aires w 2018 roku z powodu awarii rządowego samolotu spędziła kilka dodatkowych godzin w stolicy Argentyny. Wieść o wypadzie na tradycyjny stek do dzielnicy Recoleta rozniosła się po metropolii w oka mgnieniu. Przed restauracją zebrały się tłumy. Kiedy kanclerz opuszczała lokal, w górę wystrzeliły smartfony, a frenetyczne owacje nie różniły się od tych, jakie miejscowi zgotowaliby rodakowi Messiemu.

Jako ikona popkultury Merkel trafiła do literatury pięknej. W jednym ze swoich bestsellerów – „Accidental Further Adventures of Hundred-Year-old Man” – umieścił ją szwedzki autor Jonas Jonasson, jakkolwiek w niezbyt doborowym towarzystwie, Donalda Trumpa i Kim Dzong Una. Merkel doradza bohaterowi, który na swoje sto pierwsze urodziny przerywa urlop na Bali i nim założy plantację szparagów w Afryce, ukradnie koreańskiemu dyktatorowi pół tony uranu. Równie z przymrużeniem oka została Merkel potraktowana w „Absolutnie fikcyjnym dzienniku prywatnym”, skreślonym ręką pierwszego męża niemieckiej republiki. Literacki odpowiednik męża Merkel, profesora chemii, pojęcia nie ma, kim jest Angelina Jolie czy Heidi Klum, i porzuca noworoczne postanowienie, by wziąć się za uprawianie sportu, za to skrupulatnie rejestruje codzienność u boku sławnej małżonki. Od pierwszej chwili, kiedy ta w czterech ścianach domu wypowiada mu wotum zaufania po wypraniu przez niego białej bluzki, którą miała na sobie podczas przemówienia noworocznego.

W rodzinne Uckermark przeniosła Merkel fantazja pisarska Davida Safiera. W kryminalnej powieści „Miss Merkel. Mord in der Uckermark” była kanclerz, od sześciu tygodni na emeryturze, po przeprowadzce z pulsującego życiem Berlina razem z mężem i psiakiem Putinem z trudem przyzwyczaja się do małomiasteczkowego rytmu życia na prowincji. Obiecywane mężowi piesze wędrówki czy pieczenie ciasta nie zaspokajają aspiracji kobiety, przez lata rozdającej karty w klubie światowych liderów. Drugą szansę od życia Merkel otrzymuje, kiedy w nieodległym zamku ginie w tajemniczych okolicznościach baron von Baugenwitz. Pojawia się problem, który trzeba rozwiązać. Merkel wciela się w detektywa. Dysponuje przecież analitycznym umysłem, a otoczenie, w tym przypadku morderca, jak zwykle jej nie docenia.

Zaistniała też szefowa niemieckiego rządu na kartach komiksu z kultowym Kaczorem Donaldem, który postanowił zwiedzić Niemcy i koniecznie odwiedzić ją w Berlinie. Dziś politolodzy i socjolodzy interesują się komiksem politycznym i fanfiction. Badają: „Kto pisze te historie? Jak zmieniają się ich bohaterowie, do jakich autorzy sięgają stereotypów i przede wszystkim, co to mówi o społeczeństwach, w których komiksy powstają?”. Komiks bowiem, jak twierdzą socjolodzy kultury, jako medium alternatywne komunikuje treści, których „brakuje w mainstreamowych mediach”.

Rzeczywiste wydarzenia z życia Merkel wykorzystali w swoim komiksie „Miss Tschörmänie” (Miss Germani) Miriam Hollstein i Heiko Sakurai. Ich bohaterka ma charakterystyczne półprzymknięte, podkrążone oczy. „By nikt nie mógł spojrzeć w nie zbyt głęboko, a przy okazji w duszę”, wyjaśnił Sakurai, koloński karykaturzysta, autor rysunków. Na okładce, z rzeczonymi workami pod oczami, ze znudzoną miną i wzniesionymi rękami Merkel triumfuje na najwyższym stopniu podium w wieczorowej sukni z wielkim dekoltem, tej samej, którą miała na sobie w dniu otwarcia opery w Oslo w 2008 roku. Jedynej garderobie, która w ciągu szesnastu lat kanclerstwa wywołała medialną burzę. Fabuła komiksu zaczyna się w dniu wyborów do Bundestagu w 2009 roku, czyli pierwszej reelekcji Merkel. Do jednej z berlińskich knajpek na ogłoszenie wyników zachodzą były kanclerz Niemiec Gerhard Schröder i niedoszły – Edmund Stoiber. Obaj zastanawiają się przy drinkach, jak to się stało, że świat stanął na głowie i Merkel przejęła władzę. Próba rozwiązania tej zagadki, wraz z retrospektywnym spojrzeniem na polityczną karierę szefowej niemieckiego rządu wypełnia sześćdziesiąt cztery strony komiksu.

Podobne wyzwanie, przeprowadzone jednakże innymi metodami, przyświeca poniższej publikacji. Kim jest ta kontrowersyjna kanclerz, najbardziej wypływowa kobieta świata, która przed trzema dekadami była enerdowską prowincjuszką? Jak to możliwe, że bojaźliwa doktor fizyki z Berlina Wschodniego i działaczka młodzieżówki komunistycznej w NRD została liderką i mężem stanu jednego z kluczowych krajów demokratycznego Zachodu? W czym przewyższała innych? Na czym polegały strategie przynoszące jej sukces w politycznej dżungli pełnej drapieżników? Tropem tych pytań podąża poniższa opowieść. A pierwszy trop prowadzi do ojca Angeli Merkel.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: