Policja - Jo Nesbo - ebook + książka

Policja ebook

Jo Nesbo

4,6

16 osób interesuje się tą książką

Opis

Czy to zwykły zbieg okoliczności, że oficer policji zostaje znaleziony martwy w miejscu dawno popełnionej zbrodni, którą badał, ale jej nie wyjaśnił? Gdy w następnych miesiącach taki sam los spotyka kolejnych dwóch funkcjonariuszy, schemat postępowania mordercy staje się równie oczywisty, co potworny: brutalnym zabójstwom policjantów odpowiadają nierozwiązane zbrodnie z przeszłości. W miejscu przestępstw brakuje jakichkolwiek śladów, a wydział zabójstw właśnie stracił najlepszego śledczego.

W tym samym czasie w szpitalu leży w śpiączce ciężko ranny mężczyzna. Pilnuje go sztab policjantów, a jego tożsamość jest objęta ścisłą tajemnicą.

Jo Nesbo po raz kolejny dostarcza diabelnie przebiegłej historii o bezmiarze ludzkiego zła. Gra w kotka i myszkę dotyczy nie tylko ofiar i policji, ale także samego czytelnika.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 710

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,6 (1127 ocen)
801
263
52
9
2
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Martyna1112

Dobrze spędzony czas

Żeby taką postać uśmiercić..... przykrość.....no ale nie jest to jednak cukierkowy hollywoodzki serial z happy endem. Do lektora mam też, jak w całej serii o Harrym H., uwagę co do sposobu czytania. Myślę, że można było lepiej akcentować postaci w dialogach.
10
GeologUW

Nie oderwiesz się od lektury

rewelacja
00
quadd

Całkiem niezła

najsłabsza z dotychczasowych Nesbø ( czytam po kolei), za bardzo przekombinowana i za dużo sztucznej, 'lukrowanej' krwią dramaturgii.
00
Weronikah8

Dobrze spędzony czas

Za długa, można było kilka rzeczy pominąć. Mam ochotę dać jedną gwiazdkę za czyjąś śmierć.
00
Pinokio100

Nie oderwiesz się od lektury

Autor trzyma w napięciu przez całą książkę! Niesamowite i zaskakujące zwroty akcji. Jo Nesbo w wielkiej formie. Najlepsza książka w serii z Harym Hole.
00

Popularność




Prze­ło­ży­ła z nor­we­skie­go

Iwo­na Zim­nic­ka

Wy­daw­nic­two Dol­no­ślą­skie

Knu­to­wi Nes­bø,

Ty­tuł ory­gi­na­łu

Po­li­ti

Pro­jekt okład­ki

Ma­riusz Ba­na­cho­wicz

Fo­to­gra­fia na okład­ce

Di­me­dro­l68/shut­ter­stock.com

Re­dak­cja

Iwo­na Gaw­ryś

Ko­rek­ta

Ur­szu­la Wło­dar­ska

Re­dak­cja tech­nicz­na

Adam Ko­len­da

Co­py­ri­ght © Jo Nes­bø 2013

Pu­bli­shed by agre­ement with Sa­lo­mons­son Agen­cy.

Po­lish edi­tions © Pu­bli­cat S.A. MMXIII (wy­da­nie elek­tro­nicz­ne)

Wy­ko­rzy­sty­wa­nie e-bo­oka nie­zgod­ne z re­gu­la­mi­nem dys­try­bu­to­ra, w tym nie­le­gal­ne jego ko­pio­wa­nie i roz­po­wszech­nia­nie, jest za­bro­nio­ne.

ISBN 978-83-271-5081-3

Wro­cław

Wy­daw­nic­two Dol­no­ślą­skie

50-010 Wro­cław, ul. Pod­wa­le 62

Od­dział Pu­bli­cat S.A. w Po­zna­niu tel. 71 785 90 40, fax 71 785 90 66

e-mail: wy­daw­nic­two­dol­no­sla­skie@pu­bli­cat.pl

www.wy­daw­nic­two­dol­no­sla­skie.pl

Skład wersji elektronicznej:

Virtualo Sp. z o.o.

CZĘŚĆ I

PRO­LOG

Spał w środ­ku, za drzwicz­ka­mi.

Wnę­trze na­roż­nej szaf­ki pach­nia­ło sta­rym drew­nem, na­ga­rem i sma­rem do bro­ni. Kie­dy słoń­ce wpa­da­ło przez okno do po­ko­ju, pro­mień świa­tła w kształ­cie klep­sy­dry prze­ci­skał się przez dziur­kę od klu­cza w drzwicz­kach szaf­ki i gdy słoń­ce usta­wia­ło się pod od­po­wied­nim ką­tem, pi­sto­let le­żą­cy na środ­ko­wej pół­ce przez chwi­lę lek­ko po­ły­ski­wał.

Była to ro­syj­ska ode­ssa, ko­pia bar­dziej zna­ne­go stiecz­ki­na.

Mia­ła za sobą burz­li­we ży­cie. Z ku­ła­ka­mi z Li­twy po­dró­żo­wa­ła na Sy­be­rię, wę­dro­wa­ła po głów­nych kwa­te­rach urków na po­łu­dnio­wej Sy­be­rii, znaj­do­wa­ła się w po­sia­da­niu pew­ne­go ata­ma­na, przy­wód­cy ko­za­ków, któ­ry zgi­nął za­bi­ty przez po­li­cję ze swo­ją ode­ssą w ręku, nim wresz­cie tra­fi­ła do domu ko­lek­cjo­ne­ra bro­ni, a za­ra­zem dy­rek­to­ra wię­zie­nia w Ta­gi­le. W koń­cu brzyd­ki, kan­cia­sty pi­sto­let ma­szy­no­wy zo­stał przy­wie­zio­ny do Nor­we­gii przez Ru­dol­fa Asa­je­wa, któ­ry przed swo­im znik­nię­ciem zmo­no­po­li­zo­wał ry­nek nar­ko­ty­ków w Oslo, wpro­wa­dza­jąc na nie­go vio­li­nę – przy­po­mi­na­ją­cy he­ro­inę opio­id. Broń po­zo­sta­ła w tym mie­ście, a kon­kret­nie na Hol­men­kol­lve­ien, w wil­li Ra­kel Fau­ke. W ma­ga­zyn­ku ode­ssy mie­ści­ło się dwa­dzie­ścia na­boi ka­li­bru 9X18 mm Ma­ka­ro­wa i moż­na było z niej za­rów­no od­da­wać po­je­dyn­cze strza­ły, jak i strze­lać sal­wa­mi. W ma­ga­zyn­ku zo­sta­ło dwa­na­ście kul.

Trzy na­bo­je wy­strze­lo­no do Al­bań­czy­ków z Ko­so­wa sta­no­wią­cych kon­ku­ren­cję na ryn­ku nar­ko­ty­ków, przy czym tyl­ko jed­na kula wbi­ła się w cia­ło.

Dwa na­stęp­ne strza­ły za­bi­ły Gu­sta Hans­se­na, mło­de­go zło­dzie­ja i di­le­ra, któ­ry przy­własz­czył so­bie pie­nią­dze i nar­ko­ty­ki Asa­je­wa.

Pi­sto­let wciąż było czuć trze­ma ostat­ni­mi strza­ła­mi, któ­re tra­fi­ły w gło­wę i pierś by­łe­go po­li­cjan­ta, Har­ry’ego Hole, pod­czas śledz­twa w spra­wie za­bój­stwa wła­śnie Gu­sta Hans­se­na. A ad­res tego ostat­nie­go miej­sca zda­rze­nia był taki sam jak ad­res po­przed­nie­go: Hau­smanns gate 92.

Po­li­cja wciąż jesz­cze nie roz­wią­za­ła spra­wy Gu­sta, a osiem­na­sto­let­ni chło­pak, któ­re­go aresz­to­wa­no na po­cząt­ku śledz­twa, zo­stał zwol­nio­ny. Mię­dzy in­ny­mi dla­te­go, że nie zdo­ła­no zna­leźć bro­ni, z któ­rej za­bi­to Gu­sta, ani w ża­den spo­sób go z nią po­wią­zać. Chło­piec na­zy­wał się Oleg Fau­ke i bu­dził się co noc, wpa­trzo­ny w ciem­ność i wsłu­cha­ny w od­głos strza­łów. Nie tych, któ­ry­mi za­bił Gu­sta, tyl­ko tych dru­gich. Tych od­da­nych do po­li­cjan­ta, któ­ry w okre­sie jego do­ra­sta­nia był dla nie­go jak oj­ciec i w daw­nych ma­rze­niach chłop­ca miał po­ślu­bić jego mat­kę, Ra­kel. Do Har­ry’ego Hole. Spoj­rze­nie Har­ry’ego pło­nę­ło przed Ole­giem w ciem­no­ści, ka­żąc mu my­śleć o pi­sto­le­cie scho­wa­nym głę­bo­ko w na­roż­nej szaf­ce i mieć na­dzie­ję, że już nig­dy wię­cej go nie zo­ba­czy. Że nikt wię­cej go nie zo­ba­czy. Że bę­dzie tam spał przez całą wiecz­ność.

Spał w środ­ku, za drzwia­mi.

Strze­żo­na sala szpi­tal­na pach­nia­ła le­kar­stwa­mi i far­bą. Urzą­dze­nie sto­ją­ce obok re­je­stro­wa­ło ude­rze­nia ser­ca.

Isa­bel­le Skøy­en, rad­na do spraw spo­łecz­nych w ra­tu­szu Oslo, i Mi­ka­el Bel­l­man, świe­żo mia­no­wa­ny ko­men­dant okrę­go­wy sto­łecz­nej po­li­cji, mie­li na­dzie­ję, że nig­dy wię­cej go nie zo­ba­czą.

Że nikt wię­cej go nie zo­ba­czy.

Że bę­dzie spał przez całą wiecz­ność.

1

To był cie­pły, dłu­gi wrze­śnio­wy dzień, pe­łen tego świa­tła, któ­re zmie­nia Oslo­fjor­den w płyn­ne sre­bro i spra­wia, że ni­skie wzgó­rza z po­ja­wia­ją­cy­mi się na nich pierw­szy­mi ozna­ka­mi je­sie­ni za­czy­na­ją się ża­rzyć. Je­den z tych dni, któ­re zmu­sza­ją miesz­kań­ców Oslo do zło­że­nia przy­się­gi, że nig­dy, prze­nig­dy się stąd nie wy­pro­wa­dzą. Słoń­ce za­cho­dzi­ło za wzgó­rzem Ul­lern i jego ostat­nie pro­mie­nie prze­su­wa­ły się pła­sko po kra­jo­bra­zie, po ni­skich, su­ro­wych ka­mie­ni­cach, świad­czą­cych o skrom­nych po­cząt­kach mia­sta, po kosz­tow­nych lo­ftach z ta­ra­sa­mi opo­wia­da­ją­cy­mi baśń o ro­pie naf­to­wej, za któ­rej spra­wą kraj stał się jed­nym z naj­bo­gat­szych na świe­cie, po ćpu­nach na szczy­cie wznie­sie­nia w Sten­spar­ken w tym ma­łym upo­rząd­ko­wa­nym mie­ście, w któ­rym zgo­nów z przedaw­ko­wa­nia było wię­cej niż w ośmio­krot­nie więk­szych mia­stach Eu­ro­py. Po ogro­dach, w któ­rych tram­po­li­ny za­bez­pie­cza­ła siat­ka, a ska­ka­ło na nich naj­wy­żej tro­je dzie­ci, tak jak za­le­ca­ła in­struk­cja ob­słu­gi. Po wzgó­rzach i la­sach, któ­re w po­ło­wie ota­cza­ły tak zwa­ną niec­kę Oslo. Słoń­ce nie chcia­ło roz­sta­wać się z mia­stem, wy­cią­ga­ło pro­mie­nie jak pal­ce ręki wy­su­wa­ją­cej się z okna po­cią­gu w prze­dłu­ża­nym po­że­gna­niu.

Ra­nek przy­niósł chłod­ne przej­rzy­ste po­wie­trze i ostre świa­tło, ta­kie jak z lamp na sali ope­ra­cyj­nej. W cią­gu dnia tem­pe­ra­tu­ra wzro­sła, błę­kit nie­ba na­brał in­ten­syw­no­ści, a po­wie­trze przy­ja­znej na­ma­cal­no­ści, dzię­ki któ­rej wrze­sień sta­wał się naj­pięk­niej­szym mie­sią­cem roku. A kie­dy przy­szedł zmierzch, mięk­ko i ostroż­nie, w dziel­ni­cach wil­lo­wych na zbo­czach cią­gną­cych się w stro­nę je­zio­ra Ma­ri­dal­svan­net pach­nia­ło jabł­ka­mi i roz­grza­nym świer­ko­wym la­sem.

Er­lend Ven­ne­sla zbli­żał się do szczy­tu ostat­nie­go wzgó­rza. Czuł już gro­ma­dzą­cy się w mię­śniach kwas mle­ko­wy, ale kon­cen­tro­wał się na od­po­wied­nim pio­no­wym na­ci­sku na za­trza­sko­we pe­da­ły i na lek­kim wy­gię­ciu ko­lan do we­wnątrz. Bo wła­ści­wa tech­ni­ka była waż­na. Szcze­gól­nie wte­dy, gdy po­ja­wia­ło się zmę­cze­nie, a mózg na­bie­rał ocho­ty na zmia­nę po­zy­cji cia­ła i na ob­cią­że­nie mniej zmę­czo­nych, lecz przy tym pra­cu­ją­cych mniej sku­tecz­nie mię­śni. Er­lend czuł, jak sztyw­na rama ro­we­ru ab­sor­bu­je i wy­ko­rzy­stu­je każ­dy wci­ska­ny w nią wat ener­gii, jak na­bie­ra pędu przy prze­łą­cze­niu na wyż­szy bieg. Pod­niósł się z sio­deł­ka, pró­bu­jąc utrzy­mać tę samą czę­sto­tli­wość pe­da­ło­wa­nia, oko­ło dzie­więć­dzie­się­ciu ob­ro­tów na mi­nu­tę. Zer­k­nął na pul­so­metr. Sto sześć­dzie­siąt osiem. Skie­ro­wał czo­łów­kę na przy­mo­co­wa­ny do kie­row­ni­cy wy­świe­tlacz GPS-u. W urzą­dze­niu znaj­do­wa­ła się szcze­gó­ło­wa mapa Oslo i oko­lic oraz ak­tyw­ny na­daj­nik. Ro­wer wraz z do­dat­ko­wym wy­po­sa­że­niem kosz­to­wał znacz­nie wię­cej, niż po­wi­nien wy­da­wać świe­żo eme­ry­to­wa­ny śled­czy, ale utrzy­ma­nie for­my było waż­ne, zwłasz­cza te­raz, gdy ży­cie sta­wia­ło przed nim inne wy­zwa­nia.

Mniej­sze, szcze­rze mó­wiąc.

Za­kwa­sy pie­kły już i w udach, i w łyd­kach. Bo­la­ło, lecz ten ból był jed­no­cze­śnie cu­dow­ną obiet­ni­cą tego, co wkrót­ce mia­ło na­stą­pić: uczty en­dor­fin. Przy­jem­nej sztyw­no­ści mię­śni. Za­do­wo­le­nia z sie­bie. Piwa z żoną na bal­ko­nie, je­śli tem­pe­ra­tu­ra po za­cho­dzie słoń­ca za bar­dzo nie spad­nie.

I na­gle zna­lazł się na sa­mej gó­rze. Dro­ga sta­ła się pła­ska, a przed nim roz­cią­ga­ło się je­zio­ro, Ma­ri­dal­svan­net. Zwol­nił. Był na wsi. To wła­ści­wie ab­sur­dal­ne, że po pięt­na­stu mi­nu­tach ostrej jaz­dy ro­we­rem z cen­trum eu­ro­pej­skiej sto­li­cy czło­wie­ka na­gle ota­cza­ją wiej­skie za­gro­dy, pola i gę­sty las, pe­łen tu­ry­stycz­nych ście­żek zni­ka­ją­cych po­wo­li w wie­czor­nej ciem­no­ści. Od potu swę­dzia­ła go gło­wa pod an­tra­cy­to­wo­sza­rym ka­skiem fir­my Bell, któ­ry sam kosz­to­wał tyle co dzie­cię­cy ro­we­rek dla wnucz­ki, Line Ma­rie, ku­pio­ny przez Er­len­da na jej szó­ste uro­dzi­ny. Ale Er­lend Ven­ne­sla nie zdjął ka­sku. Wśród cy­kli­stów prze­wa­ża­ją­cą przy­czy­ną zgo­nów są ob­ra­że­nia gło­wy.

Znów spoj­rzał na pul­so­metr. Sto sie­dem­dzie­siąt pięć. Sto sie­dem­dzie­siąt dwa. Mile wi­dzia­ny lek­ki po­wiew wia­tru przy­niósł z mia­sta od­gło­sy zbio­ro­we­go aplau­zu. Mu­sia­ły do­cho­dzić ze sta­dio­nu Ul­le­va­al, na któ­rym tego wie­czo­ru roz­gry­wa­no ja­kiś mię­dzy­na­ro­do­wy mecz. Ze Sło­wa­cją czy Sło­we­nią. Er­lend Ven­ne­sla przez chwi­lę wy­obra­żał so­bie, że te okrzy­ki po­dzi­wu są dla nie­go. Tro­chę cza­su już mi­nę­ło, od­kąd ktoś go okla­ski­wał. Ostat­nie okla­ski usły­szał chy­ba pod­czas ce­re­mo­nii po­że­gnal­nej w KRI­POS na Bryn. Tort, prze­mo­wa sze­fa, Mi­ka­ela Bel­l­ma­na, któ­ry od tam­tej pory po­dą­żył wy­zna­czo­nym kur­sem ku sta­no­wi­sku ko­men­dan­ta okrę­go­we­go. A Er­lend przyj­mo­wał te okla­ski, nie ucie­kał od spoj­rzeń, dzię­ko­wał i na­wet po­czuł ści­ska­nie w gar­dle, kie­dy sam miał wy­gło­sić swo­ją pro­stą, krót­ką i opar­tą na fak­tach mowę, jak na­ka­zy­wa­ła tra­dy­cja w KRI­POS. Jako spe­cja­li­sta od za­bójstw miał swo­je wzlo­ty i upad­ki, ale uda­ło mu się unik­nąć wiel­kich wpa­dek. Przy­najm­niej na tyle, na ile wie­dział. Bo ta­kich rze­czy nig­dy nie moż­na być pew­nym na sto pro­cent. Zwłasz­cza te­raz, kie­dy tech­no­lo­gia ana­li­zy DNA za­szła już tak da­le­ko, a sze­fo­stwo po­li­cji wy­sy­ła­ło sy­gna­ły świad­czą­ce o tym, iż za­mie­rza po­now­nie przyj­rzeć się nie­któ­rym sta­rym spra­wom, ist­nia­ło ry­zy­ko, że po­ja­wią się od­po­wie­dzi. Nowe od­po­wie­dzi. Roz­wią­za­nia. Do­pó­ki cho­dzi­ło o spra­wy nie­wy­ja­śnio­ne, Er­lend uwa­żał, że to w po­rząd­ku, ale nie mógł po­jąć, dla­cze­go po­li­cja chce po­świę­cać środ­ki rów­nież na grze­ba­nie w spra­wach od daw­na roz­wią­za­nych i za­koń­czo­nych.

Ciem­ność już gęst­nia­ła i na­wet w bla­sku la­tar­ni mało bra­ko­wa­ło, a nie za­uwa­żył­by drew­nia­ne­go dro­go­wska­zu kie­ru­ją­ce­go w głąb lasu. Ale dro­go­wskaz tam był. Tak jak go za­pa­mię­tał. Er­lend skrę­cił z szo­sy na ścież­kę w mięk­kim le­śnym pod­szy­ciu. Je­chał naj­wol­niej, jak po­tra­fił, nie tra­cąc jed­no­cze­śnie rów­no­wa­gi. Snop świa­tła za­mon­to­wa­nej na ka­sku czo­łów­ki omia­tał ścież­kę i za­trzy­my­wał się na ciem­nej ścia­nie świer­ków po obu jej stro­nach. Cie­nie pierz­cha­ły przed nim, wy­stra­szo­ne i pło­chli­we. Prze­obra­ża­ły się i zni­ka­ły w ukry­ciu. Wła­śnie tak to so­bie wy­obra­żał, gdy usi­ło­wał po­sta­wić się w jej sy­tu­acji. Bie­gną­ca, ucie­ka­ją­ca z la­tar­ką w dło­ni, za­mknię­ta i gwał­co­na przez trzy dni.

A kie­dy w tej sa­mej chwi­li uj­rzał la­tar­kę za­pa­la­ją­cą się w ciem­no­ści przed nim, przez chwi­lę wy­da­wa­ło mu się, że to jej la­tar­ka, że to ona znów bie­gnie, a on sie­dzi na mo­to­rze, któ­ry ją ści­ga i do­ga­nia. Świa­tło przed Er­len­dem za­mi­go­ta­ło i skie­ro­wa­ło się wprost na nie­go. Za­trzy­mał się i zsiadł z ro­we­ru. Czo­łów­ką po­świe­cił na pul­so­metr. Już po­ni­żej stu. Nie­źle.

Roz­piął pa­sek pod bro­dą, zdjął kask i po­dra­pał się po gło­wie. Boże, co za przy­jem­ność! Zga­sił czo­łów­kę, po­wie­sił kask na kie­row­ni­cy i za­czął pro­wa­dzić ro­wer w stro­nę świa­tła la­tar­ki. Kask chy­bo­tał się i ude­rzał go w prze­gub.

Za­trzy­mał się przed la­tar­ką, któ­ra skie­ro­wa­ła się do góry. Ostre świa­tło za­pie­kło w oczach. Ośle­pio­ny po­my­ślał, że wciąż sły­szy swój cięż­ki od­dech. I że to dziw­ne, sko­ro puls ma już tak ni­ski. Do­strzegł ruch cze­goś, co zo­sta­ło unie­sio­ne po­nad wiel­ki, drżą­cy krąg świa­tła, usły­szał ci­chy świst w po­wie­trzu i w tej sa­mej chwi­li przy­szła mu do gło­wy dzi­wacz­na myśl. Że nie po­wi­nien był tego ro­bić. Nie po­wi­nien był zdej­mo­wać ka­sku. Wśród cy­kli­stów więk­szość zgo­nów…

Myśl jak­by się za­jąk­nę­ła, jak­by szarp­nę­ło nią w cza­sie, jak­by na mo­ment ze­rwał się jej zwią­zek z ob­ra­zem.

Er­lend Ven­ne­sla zdu­mio­ny pa­trzył przed sie­bie, czu­jąc go­rą­cą kro­plę potu spły­wa­ją­cą po czo­le. Mó­wił, ale sło­wa nie mia­ły sen­su, jak­by ze­psu­ło się po­łą­cze­nie mię­dzy mó­zgiem a usta­mi. Znów usły­szał ten sam ci­chy świst. I wszyst­kie dźwię­ki znik­nę­ły. Wszyst­kie. Nie sły­szał już na­wet wła­sne­go od­de­chu. Zo­rien­to­wał się, że klę­czy, a ro­wer po­wo­li prze­wra­ca się do rowu. Przed nim tań­czy­ło żół­te świa­tło, ale znik­nę­ło, kie­dy kro­pla potu do­tar­ła do na­sa­dy nosa i spły­nę­ła do oczu, ośle­pia­jąc go. Zro­zu­miał wte­dy, że to nie jest pot.

Trze­cie ude­rze­nie było jak so­pel lodu wbi­ja­ny przez gło­wę i szy­ję do wnę­trza cia­ła. Wszyst­ko w nim za­mar­z­ło.

Nie chcę umie­rać, po­my­ślał, pró­bu­jąc unieść rękę, żeby osło­nić gło­wę, ale po­nie­waż nie mógł po­ru­szyć żad­ną koń­czy­ną, zro­zu­miał, że jest spa­ra­li­żo­wa­ny.

Czwar­te­go ude­rze­nia nie za­re­je­stro­wał, ale po za­pa­chu mo­krej zie­mi po­znał, że na niej leży. Kil­ka­krot­nie za­mru­gał i od­zy­skał wzrok w jed­nym oku. Tuż przed sobą uj­rzał dwa duże ubło­co­ne buty. Pię­ty się unio­sły i w tej sa­mej chwi­li buty ode­rwa­ły się od zie­mi. I wy­lą­do­wa­ły. Za­raz się to po­wtó­rzy­ło. Naj­pierw unio­sły się pię­ty, a po­tem buty. Jak­by ten, któ­ry ude­rzał, pod­ska­ki­wał. Po to, by wło­żyć w cio­sy jesz­cze więk­szą siłę. Ostat­nią my­ślą, jaka prze­bie­gła mu przez gło­wę, było to, że musi za­pa­mię­tać imię wnucz­ki, że nie może go za­po­mnieć.

2

Sier­żant po­li­cji An­ton Mit­tet z nie­wiel­kie­go czer­wo­ne­go eks­pre­su do kawy Ne­spres­so D290 wy­jął na­peł­nio­ny do po­ło­wy pla­sti­ko­wy ku­bek, schy­lił się i od­sta­wił go na pod­ło­gę. W po­bli­żu nie było żad­ne­go me­bla, na któ­rym mógł­by go umie­ścić. Po­tem od­wró­cił po­dłuż­ne pu­deł­ko do góry dnem, tak by w dłoń wpa­dła świe­ża kap­suł­ka z kawą, od­ru­cho­wo spraw­dził, czy wiecz­ko z cien­kiej me­ta­lo­wej fo­lii nie jest prze­dziu­ra­wio­ne, co ozna­cza­ło, że kap­suł­ka na­praw­dę nie była uży­wa­na, po czym wło­żył ją do eks­pre­su. Pu­sty ku­bek pod­su­nął pod kra­nik i wci­snął je­den ze świe­cą­cych gu­zi­ków.

Kie­dy ma­szy­na za­czę­ła dy­szeć i par­skać, spoj­rzał na ze­ga­rek. Nie­dłu­go pół­noc. Zmia­na dy­żu­ru. W domu na nie­go cze­ka­li, ale uwa­żał, że i tak bę­dzie mu­siał wpro­wa­dzić swo­ją zmien­nicz­kę w obo­wiąz­ki, bo była prze­cież je­dy­nie stu­dent­ką szko­ły po­li­cyj­nej. Sil­je, chy­ba tak mia­ła na imię. An­ton Mit­tet spoj­rzał na kra­nik. Czy po­szedł­by po kawę, gdy­by to był męż­czy­zna? Nie wie­dział. Zresz­tą wszyst­ko jed­no, prze­stał już szu­kać od­po­wie­dzi na ta­kie py­ta­nia. Zro­bi­ło się tak ci­cho, że sły­szał, jak do kub­ka wpa­da­ją ostat­nie, nie­mal prze­zro­czy­ste kro­ple. Z kap­suł­ki nie dało się już wy­ci­snąć wię­cej ko­lo­ru ani sma­ku, ale waż­ne było, by nie zmar­no­wać naj­mniej­szej dro­bi­ny, bo dziew­czy­nę cze­kał dłu­gi noc­ny dy­żur. Bez to­wa­rzy­stwa, bez żad­nych wy­da­rzeń, bez żad­ne­go in­ne­go za­ję­cia niż wpa­try­wa­nie się w nie­po­ma­lo­wa­ne gołe be­to­no­we ścia­ny Szpi­ta­la Cen­tral­ne­go. Dla­te­go po­sta­no­wił przed odej­ściem wy­pić z nią kawę. Wziął oba kub­ki i ru­szył z po­wro­tem. Echo jego kro­ków od­bi­ja­ło się od ścian. Mi­jał po­za­my­ka­ne na klucz drzwi. Wie­dział, że za nimi nie ma nic ani ni­ko­go, tyl­ko ko­lej­ne gołe ścia­ny. Pod­czas bu­do­wy Szpi­ta­la Cen­tral­ne­go Nor­we­go­wie wy­jąt­ko­wo pa­trzy­li w przy­szłość, świa­do­mi tego, że bę­dzie nas wię­cej, bę­dzie­my star­si, bar­dziej cho­rzy i bar­dziej wy­ma­ga­ją­cy. My­śle­li da­le­ko­wzrocz­nie. Tak jak Niem­cy bu­du­ją­cy swo­je au­to­stra­dy, a Szwe­dzi lot­ni­ska. Ale czy nie­licz­ni kie­row­cy mkną­cy przez nie­miec­ką wieś w sa­mot­nym ma­je­sta­cie be­to­no­wych ma­sto­don­tów w la­tach trzy­dzie­stych albo szwedz­cy pa­sa­że­ro­wie prze­mie­rza­ją­cy ogrom­ne hale na lot­ni­sku Ar­lan­da w la­tach sześć­dzie­sią­tych też uwa­ża­li, że tam stra­szy? Że stra­szy­ło tam, cho­ciaż wszyst­ko było nowe, nie­tknię­te, dzie­wi­cze, a jesz­cze nikt nie zgi­nął w wy­pad­ku sa­mo­cho­do­wym czy lot­ni­czym? Czy już wte­dy my­śle­li, że re­flek­to­ry sa­mo­cho­do­we w każ­dej chwi­li mogą wy­ło­wić z ciem­no­ści ro­dzi­nę na skra­ju dro­gi, ska­mie­nia­łe twa­rze, za­krwa­wio­ne i bla­de, wpa­tru­ją­ce się w świa­tło, ojca prze­bi­te­go drąż­kiem, mat­kę z gło­wą ob­ró­co­ną ty­łem do przo­du, dziec­ko z koń­czy­na­mi tyl­ko po jed­nej stro­nie? Że zza pla­sti­ko­wej za­sło­ny na ta­śmie ba­ga­żo­wej w hali przy­lo­tów na Ar­lan­dzie na­gle mogą za­cząć się wy­ła­niać spa­lo­ne zwło­ki, któ­re wciąż jesz­cze się ża­rzą, wta­pia­ją w gumę, z otwar­ty­mi dy­mią­cy­mi usta­mi za­sty­gły­mi w nie­mym krzy­ku? Ża­den z le­ka­rzy nie po­tra­fił mu po­wie­dzieć, do cze­go z cza­sem mia­ło zo­stać prze­zna­czo­ne to skrzy­dło. Pew­ne było je­dy­nie, że za tymi drzwia­mi będą umie­rać lu­dzie. To już da­wa­ło się wy­czuć w po­wie­trzu. Nie­wi­dzial­ne cia­ła z nie­mo­gą­cy­mi za­znać spo­ko­ju du­sza­mi już zo­sta­ły przy­ję­te na ten od­dział.

An­ton skrę­cił za róg i otwo­rzył się przed nim nowy ko­ry­tarz, oszczęd­nie oświe­tlo­ny, pu­sty i tak sy­me­trycz­nie pro­sto­kąt­ny, że wy­wo­łał dziw­ne złu­dze­nie optycz­ne: dziew­czy­na w mun­du­rze sie­dzą­ca na krze­śle na sa­mym jego koń­cu wy­glą­da­ła jak ob­ra­zek po­wie­szo­ny na prze­ciw­le­głej ścia­nie.

– Pro­szę, to­bie też przy­nio­słem – po­wie­dział An­ton, sta­jąc przed nią. Ile mo­gła mieć lat? Dwa­dzie­ścia? Tro­chę wię­cej. Może dwa­dzie­ścia dwa.

– Dzię­ku­ję, ale mam wła­sną – od­par­ła i wy­ję­ła ter­mos z ple­cacz­ka, któ­ry po­sta­wi­ła przy krze­śle. W jej ak­cen­to­wa­niu słów dało się wy­chwy­cić le­d­wie sły­szal­ny wzno­szą­cy się ton, może reszt­ki dia­lek­tu z pół­no­cy.

– Ta jest lep­sza. – Wciąż trzy­mał rękę wy­cią­gnię­tą przed sie­bie.

Za­wa­ha­ła się, w koń­cu wzię­ła ku­bek.

– I nic nie kosz­tu­je. – An­ton dys­kret­nie scho­wał rękę za ple­cy, po­tarł po­pa­rzo­ne czub­ki pal­ców o chłod­ny ma­te­riał kurt­ki. – Mamy ten eks­pres tyl­ko dla sie­bie. Stoi w ko­ry­ta­rzu przy…

– Za­uwa­ży­łam go, gdy tu szłam – prze­rwa­ła mu. – Ale w in­struk­cji jest na­pi­sa­ne, że na­wet na mo­ment nie mo­że­my spu­ścić z oczu drzwi do sali pa­cjen­ta, więc przy­nio­słam wła­sną kawę z domu.

An­ton Mit­tet wy­pił łyk z pla­sti­ko­we­go kub­ka.

– Nie­źle wy­kom­bi­no­wa­łaś, ale tu pro­wa­dzi tyl­ko ten je­den ko­ry­tarz. Je­ste­śmy na czwar­tym pię­trze i mię­dzy tymi drzwia­mi a eks­pre­sem do kawy nie ma żad­nych drzwi, któ­re pro­wa­dzi­ły­by do ja­kichś in­nych scho­dów czy przejść. Nie da się nas mi­nąć nie­zau­wa­że­nie, na­wet je­śli pój­dzie­my po kawę.

– Rze­czy­wi­ście mnie uspo­ko­iłeś, ale chy­ba ra­czej będę się trzy­ma­ła in­struk­cji. – Po­sła­ła mu krót­ki uśmiech. A po­tem, może dla zrów­no­wa­że­nia po­śred­niej przy­ga­ny, też wy­pi­ła łyk kawy.

An­ton po­czuł lek­kie ukłu­cie iry­ta­cji i już chciał po­wie­dzieć coś o sa­mo­dziel­nym my­śle­niu, któ­re­go na­by­wa się wraz z do­świad­cze­niem, ale nie zdo­łał sfor­mu­ło­wać tej my­śli do koń­ca, po­nie­waż na­gle za­uwa­żył ja­kiś ruch na koń­cu ko­ry­ta­rza. Bia­ła po­stać zda­wa­ła się uno­sić nad pod­ło­gą. Usły­szał, że Sil­je wsta­je. Po­stać przy­bra­ła kon­kret­niej­szą for­mę. Zmie­ni­ła się w pulch­ną blon­dyn­kę w luź­nym stro­ju pie­lę­gniar­ki. An­ton wie­dział, że ko­bie­ta ma noc­ny dy­żur. I że ju­tro wie­czo­rem ma wol­ne.

– Do­bry wie­czór. – Pie­lę­gniar­ka uśmiech­nę­ła się we­so­ło, po­ka­za­ła dwie strzy­kaw­ki, po­de­szła do drzwi i po­ło­ży­ła rękę na klam­ce.

– Chwi­lecz­kę. – Sil­je zro­bi­ła krok do przo­du. – Mu­szę jed­nak pa­nią pro­sić o oka­za­nie iden­ty­fi­ka­to­ra. Zna pani ha­sło na dzi­siaj?

Pie­lę­gniar­ka zdu­mio­na po­pa­trzy­ła na An­to­na.

– Chy­ba że mój ko­le­ga może za pa­nią po­rę­czyć – do­da­ła Sil­je.

An­ton kiw­nął gło­wą.

– Wchodź, wchodź, Mona.

Pie­lę­gniar­ka otwo­rzy­ła drzwi, a An­ton zaj­rzał do środ­ka. W sła­bo oświe­tlo­nej sali do­strzegł urzą­dze­nia sto­ją­ce wo­kół łóż­ka i pal­ce stóp wy­sta­ją­ce spod koł­dry. Pa­cjent był tak wy­so­ki, że trze­ba było za­ma­wiać spe­cjal­ne łóż­ko. Drzwi za­raz się za­mknę­ły.

– Świet­nie. – An­ton uśmiech­nął się do Sil­je. I od razu spo­strzegł, że wca­le jej się to nie spodo­ba­ło. Że uzna­ła go za mę­skie­go szo­wi­ni­stę, któ­ry wła­śnie wy­sta­wił szkol­ną oce­nę młod­szej ko­le­żan­ce, ko­bie­cie.

Ale prze­cież ona była stu­dent­ką, do dia­bła cięż­kie­go! I pod­czas roku prak­ty­ki mia­ła się uczyć od star­szych do­świad­czo­nych po­li­cjan­tów. Sta­nął, ko­ły­sząc się na pię­tach, nie­pew­ny, jak po­dejść do tej sy­tu­acji. Sil­je go uprze­dzi­ła:

– Prze­czy­ta­łam in­struk­cję, tak jak mó­wi­łam. A na cie­bie pew­nie cze­ka ro­dzi­na…

Pod­niósł ku­bek z kawą do ust. Co ona mo­gła wie­dzieć o jego sta­nie cy­wil­nym? Czyż­by coś in­sy­nu­owa­ła? Na przy­kład w związ­ku z Moną? Wie­dzia­ła, że parę razy po dy­żu­rze od­wiózł ją do domu i że na tym się nie skoń­czy­ło?

– Na­lep­ka z mi­siem na two­jej tor­bie – wy­ja­śni­ła z uśmie­chem.

Wy­pił duży łyk. Chrząk­nął.

– Mam czas. Po­nie­waż to jest twój pierw­szy dy­żur, po­win­naś sko­rzy­stać z oka­zji, je­śli się nad czymś za­sta­na­wiasz. Nie za­wsze wszyst­ko da się zna­leźć w in­struk­cji. – Prze­stą­pił z nogi na nogę. Miał na­dzie­ję, że zro­zu­mia­ła pod­tekst.

– Jak so­bie chcesz – od­par­ła z iry­tu­ją­cą pew­no­ścią sie­bie, na jaką moż­na so­bie po­zwo­lić tyl­ko wte­dy, gdy nie ma się jesz­cze skoń­czo­nych dwu­dzie­stu pię­ciu lat. – Ten pa­cjent, któ­ry tam leży. Kim on jest?

– Tego nie wiem. I to rów­nież na­pi­sa­no w in­struk­cji. Jest ano­ni­mo­wy i taki ma po­zo­stać.

– Ale ty coś wiesz.

– Tak są­dzisz?

– Mona. Nie prze­cho­dzi się z ludź­mi na ty bez wcze­śniej­szej roz­mo­wy na ja­kiś te­mat. Co ci po­wie­dzia­ła?

An­ton Mit­tet przyj­rzał jej się uważ­nie. Była ra­czej ład­na, ale nie mia­ła w so­bie cie­pła ani wdzię­ku. Tro­chę za chu­da jak na jego gust. Za­nie­dba­ne wło­sy i lek­ko unie­sio­na przez nie­co zbyt na­pię­te wę­dzi­deł­ko gór­na war­ga, od­sła­nia­ją­ca przez to nie­rów­ne przed­nie zęby. Ale dziew­czy­na mia­ła mło­dość. I jędr­ne wy­tre­no­wa­ne cia­ło skry­te pod mun­du­rem, po pro­stu był tego pe­wien. Gdy­by więc prze­ka­zał jej to, co wie­dział, czy zro­bił­by to, po­nie­waż pod­świa­do­mie wy­kal­ku­lo­wał­by, że dzię­ki jego do­brej woli szan­se na prze­spa­nie się z nią zwięk­szy­ły­by się o zero prze­ci­nek zero je­den pro­cent? A może ra­czej po­nie­waż dziew­czy­ny ta­kie jak Sil­je w cią­gu pię­ciu lat zo­sta­wa­ły ko­mi­sa­rza­mi lub śled­czy­mi spe­cjal­ny­mi i mo­gły mu sze­fo­wać, gdyż sam miał po­zo­stać sier­żan­tem, nędz­nym sier­żan­tem tyl­ko dla­te­go, że tam­ta spra­wa z Dram­men mia­ła nig­dy się od nie­go nie od­kle­ić i być jak ścia­na, jak pla­ma, któ­rej nie da się usu­nąć?

– Usi­ło­wa­nie za­bój­stwa – po­wie­dział An­ton. – Stra­cił mnó­stwo krwi. Po­dob­no kie­dy go tu przy­wieź­li, puls miał pra­wie nie­wy­czu­wal­ny. Od tej pory cały czas w śpiącz­ce.

– A dla­cze­go ochro­na po­li­cyj­na?

An­ton wzru­szył ra­mio­na­mi.

– Po­ten­cjal­ny świa­dek. Je­śli prze­ży­je.

– A co on ta­kie­go wie?

– Coś o nar­ko­ty­kach. Na wy­so­kim szcze­blu. Je­śli się ock­nie, to naj­praw­do­po­dob­niej prze­ka­że in­for­ma­cje, któ­re mogą znisz­czyć gru­be ryby na ryn­ku nar­ko­ty­ko­wym w Oslo. No i oczy­wi­ście bę­dzie mógł po­wie­dzieć, kto pró­bo­wał go za­bić.

– Czy­li uwa­ża­ją, że za­bój­cy wró­cą i do­koń­czą dzie­ła?

– Je­śli się do­wie­dzą, że żyje i gdzie jest, to tak. Wła­śnie dla­te­go tu je­ste­śmy.

– Prze­ży­je?

An­ton po­krę­cił gło­wą.

– Le­ka­rze są­dzą, że zdo­ła­ją utrzy­mać go przy ży­ciu przez kil­ka mie­się­cy, jed­nak szan­se na to, żeby się wy­bu­dził ze śpiącz­ki, są ra­czej nie­wiel­kie. Ale i tak… – Znów prze­niósł cię­żar cia­ła na dru­gą nogę, bo ba­daw­cze spoj­rze­nie Sil­je było na dłuż­szą metę wręcz nie­przy­jem­ne. – Ale i tak do tej pory trze­ba go pil­no­wać.

An­ton Mit­tet opusz­czał Sil­je z po­czu­ciem klę­ski. Mi­nął re­cep­cję i wy­szedł na je­sien­ny wie­czór. Do­pie­ro kie­dy na par­kin­gu wsiadł do sa­mo­cho­du, zo­rien­to­wał się, że brzę­czy ko­mór­ka.

Dzwo­ni­li z Cen­tra­li Ope­ra­cyj­nej.

– Ma­ri­da­len. Za­bój­stwo – po­in­for­mo­wał Zero Je­den. – Wiem, że skoń­czy­łeś służ­bę na dzi­siaj, ale po­trzeb­ne jest wspar­cie do za­bez­pie­cze­nia miej­sca zda­rze­nia. A po­nie­waż już je­steś w mun­du­rze…

– Na jak dłu­go?

– Ktoś cię zmie­ni w cią­gu mak­sy­mal­nie trzech go­dzin.

An­ton nie po­sia­dał się ze zdzi­wie­nia. Ostat­nio ro­bio­no wszyst­ko, byle tyl­ko nie do­pu­ścić do nad­go­dzin. Kom­bi­na­cja sztyw­nych za­sad z okro­jo­nym bu­dże­tem nie po­zwa­la­ła na­wet na sto­so­wa­nie prak­tycz­nych roz­wią­zań. Do­my­ślił się, że to musi być ja­kieś spe­cjal­ne za­bój­stwo. Miał tyl­ko na­dzie­ję, że nie cho­dzi o dziec­ko.

– W po­rząd­ku – po­wie­dział.

– Prze­ślę ci współ­rzęd­ne GPS.

To była no­wość – GPS ze szcze­gó­ło­wą mapą Oslo i oko­lic oraz ak­tyw­nym na­daj­ni­kiem umoż­li­wia­ją­cym Cen­tra­li Ope­ra­cyj­nej lo­ka­li­za­cję funk­cjo­na­riu­szy. Pew­nie wła­śnie dla­te­go do nie­go za­dzwo­ni­li. Był naj­bli­żej.

– Do­brze – zgo­dził się An­ton. – Trzy go­dzi­ny.

Lau­ra już się po­ło­ży­ła, ale i tak lu­bi­ła, żeby po pra­cy pręd­ko wra­cał do domu, więc wy­słał jej SMS-a, a do­pie­ro po­tem wrzu­cił bieg i ru­szył w stro­nę Ma­ri­dal­svan­net.

An­ton nie mu­siał ko­rzy­stać z GPS-u. Przy wjeź­dzie na Ul­le­vål­se­te­rve­ien sta­ły za­par­ko­wa­ne czte­ry po­li­cyj­ne ra­dio­wo­zy, a nie­co da­lej dro­gę wska­zy­wa­ły bia­ło-po­ma­rań­czo­we ta­śmy.

Wy­jął la­tar­kę ze schow­ka i pod­szedł do funk­cjo­na­riu­sza sto­ją­ce­go przed ta­śma­mi. Wi­dział bły­ski la­ta­rek w le­sie i re­flek­to­ry tech­ni­ków, któ­re za­wsze ko­ja­rzy­ły mu się z pla­nem fil­mo­wym. Zresz­tą nie było to ta­kie da­le­kie od praw­dy, bo te­raz nie tyl­ko ro­bi­ło się zdję­cia, lecz rów­nież fil­mo­wa­ło w ja­ko­ści HD za­rów­no ofia­ry, jak i całe miej­sce zda­rze­nia. Umoż­li­wia­ło to po­now­ne obej­rze­nie ca­ło­ści i po­więk­sze­nie na stop-klat­ce szcze­gó­łów, któ­re po­cząt­ko­wo wy­da­ły się nie­istot­ne.

– Co się dzie­je? – spy­tał po­li­cjan­ta, któ­ry trząsł się ze skrzy­żo­wa­ny­mi na pier­si rę­ka­mi.

– Za­bój­stwo – od­parł męż­czy­zna nie­wy­raź­nym gło­sem. Oczy miał za­czer­wie­nio­ne, a twarz nie­na­tu­ral­nie bla­dą.

– To już sły­sza­łem. Kto tu rzą­dzi?

– Tech­ni­cy. Lønn.

An­ton sły­szał szum gło­sów do­bie­ga­ją­cy z lasu. Było ich wie­le.

– Nie ma jesz­cze ni­ko­go z KRI­POS? Ani z Wy­dzia­łu Za­bójstw?

– Z cza­sem przy­je­dzie wię­cej lu­dzi. Cia­ło do­pie­ro co zna­le­zio­no. To ty masz mnie za­stą­pić?

Jesz­cze wię­cej lu­dzi. A jemu mimo wszyst­ko dali nad­go­dzi­ny. An­ton przyj­rzał się funk­cjo­na­riu­szo­wi. Po­li­cjant miał na so­bie gru­by płaszcz, ale trząsł się co­raz bar­dziej, cho­ciaż wca­le nie było tak zim­no.

– By­łeś na miej­scu pierw­szy?

W mil­cze­niu kiw­nął gło­wą i spu­ścił wzrok. Sze­rzej roz­sta­wił nogi.

Do dia­bła, po­my­ślał An­ton. Dziec­ko. Prze­łknął śli­nę.

– O, An­ton! Zero Je­den cię przy­słał?

Mit­tet pod­niósł gło­wę. Nie usły­szał tych dwoj­ga, cho­ciaż wy­ło­ni­li się z gę­stych za­ro­śli. Już wcze­śniej miał oka­zję ob­ser­wo­wać, jak tech­ni­cy po­ru­sza­ją się w miej­scu zda­rze­nia, tro­chę jak nie­zdar­ni tan­ce­rze, po­chy­la­ją się i wy­gi­na­ją tak, by ni­cze­go nie do­tknąć, a sto­py sta­wia­ją, jak­by byli astro­nau­ta­mi na Księ­ży­cu. A może to po pro­stu ich bia­łe stro­je na­su­nę­ły mu ta­kie sko­ja­rze­nie.

– Tak, mam tu ko­goś za­stą­pić – od­po­wie­dział An­ton ko­bie­cie. Do­brze wie­dział, kim jest, wszy­scy ją zna­li. Be­ate Lønn, sze­fo­wa Wy­dzia­łu Tech­ni­ki Kry­mi­na­li­stycz­nej, była sław­na jako ktoś w ro­dza­ju Rain Mana z po­wo­du swo­jej zdol­no­ści roz­po­zna­wa­nia twa­rzy, któ­rą wy­ko­rzy­sty­wa­no do iden­ty­fi­ko­wa­nia ra­bu­siów na ziar­ni­stych, ska­czą­cych na­gra­niach z mo­ni­to­rin­gu. Mó­wi­ło się, że jest w sta­nie roz­po­znać na­wet do­brze za­ma­sko­wa­nych ban­dy­tów, je­śli tyl­ko byli wcze­śniej ska­za­ni. I że ma w swo­jej ja­sno­wło­sej głów­ce bazę da­nych z wie­lo­ma ty­sią­ca­mi po­li­cyj­nych fo­to­gra­fii prze­stęp­ców. To za­bój­stwo mu­sia­ło więc być szcze­gól­ne. Prze­cież sze­fów nie zry­wa się z łóż­ka w środ­ku nocy.

Przy bla­dej, nie­mal prze­zro­czy­stej twa­rzy de­li­kat­nej ko­bie­ty ob­li­cze jej ko­le­gi zda­wa­ło się nie­mal pło­nąć. Jego pie­go­wa­te po­licz­ki zdo­bi­ły jak dwa pół­wy­spy ja­skra­wo­ru­de bo­ko­bro­dy. Męż­czy­zna miał lek­ko wy­łu­pia­ste oczy, jak­by w gło­wie pa­no­wa­ło zbyt wy­so­kie ci­śnie­nie, i przez to wy­da­wał się sta­le nie­co zdzi­wio­ny. Naj­bar­dziej jed­nak przy­cią­ga­ła uwa­gę czap­ka, któ­ra uka­za­ła się, gdy ścią­gnął z gło­wy bia­ły kap­tur: wiel­ka czap­ka ra­sta w ko­lo­rach zie­lo­nym, żół­tym i czer­wo­nym.

Be­ate Lønn po­ło­ży­ła rękę na ra­mie­niu roz­trzę­sio­ne­go funk­cjo­na­riu­sza.

– No to jedź już do domu, Si­mon. I nie mów, że ja tak po­wie­dzia­łam, ale za­le­cam moc­ne­go drin­ka, a po­tem szyb­ko do łóż­ka.

Po­li­cjant kiw­nął gło­wą, a trzy se­kun­dy póź­niej jego przy­gar­bio­ne ple­cy po­chło­nę­ła ciem­ność.

– Fa­tal­nie to wy­glą­da? – spy­tał An­ton.

– Nie masz kawy? – rzu­cił ten w ra­sta­fa­riań­skiej czap­ce i otwo­rzył ter­mos. Już po tych trzech sło­wach An­ton roz­po­znał, że męż­czy­zna nie po­cho­dzi z Oslo. Mu­siał być ze wsi, ale An­ton, jak więk­szość miesz­kań­ców miast we wschod­niej Nor­we­gii, nie miał po­ję­cia o dia­lek­tach ani też za bar­dzo się nimi nie in­te­re­so­wał.

– Nie mam – od­po­wie­dział.

– Za­wsze mą­drze jest za­brać wła­sną kawę na miej­sce zda­rze­nia – po­uczy­ła Czap­ka Ra­sta. – Nig­dy nie wia­do­mo, ile przyj­dzie tu za­ba­wić.

– Daj spo­kój, Bjørn. On już pra­co­wał przy za­bój­stwach – włą­czy­ła się Be­ate Lønn. – W Dram­men, praw­da?

– Zga­dza się. – An­ton za­ko­ły­sał się na pię­tach. Pra­wi­dło­wa od­po­wiedź po­win­na brzmieć: „O tyle o ile”. Nie­ste­ty po­dej­rze­wał, dla­cze­go Be­ate Lønn go pa­mię­ta. Ode­tchnął głę­bo­ko. – Kto zna­lazł zwło­ki?

– On. – Be­ate Lønn ru­chem gło­wy wska­za­ła sa­mo­chód funk­cjo­na­riu­sza, któ­ry wła­śnie włą­czył sil­nik.

– Cho­dzi­ło mi o to, kto po­in­for­mo­wał o zwło­kach?

– Zona za­dzwo­ni­ła, kie­dy nie wró­cił do domu z prze­jażdż­ki ro­we­ro­wej – wy­ja­śnił ten w czap­ce. – Za­po­wie­dział, że nie bę­dzie go naj­wy­żej przez go­dzi­nę, więc prze­stra­szy­ła się, że ser­ce mu wy­sia­dło. Miał przy so­bie GPS z na­daj­ni­kiem, dla­te­go szyb­ko go zna­leź­li.

An­ton z na­my­słem ski­nął gło­wą. Da­lej po­tra­fił so­bie wszyst­ko wy­obra­zić. Dwo­je po­li­cjan­tów dzwo­ni do drzwi, ko­bie­ta i męż­czy­zna. Chrzą­ka­ją, pa­trzą na żonę po­waż­nym wzro­kiem, któ­ry ma prze­ka­zać to, co za mo­ment po­wtó­rzą sło­wa­mi. Nie­moż­li­wy­mi sło­wa­mi. Twarz żony, któ­ra się opie­ra, nie chce, ale mimo wszyst­ko ob­na­ża się, po­ka­zu­je całe swo­je wnę­trze.

Przed ocza­mi sta­nę­ła mu Lau­ra, jego wła­sna żona.

Ci­cho pod­je­cha­ła ka­ret­ka. Bez sy­re­ny, bez włą­czo­ne­go ko­gu­ta.

An­to­no­wi roz­ja­śni­ło się w gło­wie. Bły­ska­wicz­na re­ak­cja na zwy­kłe zgło­sze­nie za­gi­nię­cia. GPS z na­daj­ni­kiem. Mnó­stwo lu­dzi. Nad­go­dzi­ny. Ko­le­ga tak wstrzą­śnię­ty zna­le­zio­nym cia­łem, że mu­siał zo­stać ode­sła­ny do domu.

– To po­li­cjant – stwier­dził ci­cho.

– Ob­sta­wiam, że tem­pe­ra­tu­ra tu­taj jest o pół­to­ra stop­nia niż­sza niż w mie­ście – po­wie­dzia­ła Be­ate Lønn i wy­stu­ka­ła ja­kiś nu­mer w ko­mór­ce.

– Zga­dzam się – od­parł ten w czap­ce i wy­pił łyk z kub­ka od ter­mo­su. – Na ra­zie nie ma żad­nych prze­bar­wień skó­ry. Czy­li że mię­dzy ósmą a dzie­sią­tą?

– Po­li­cjant – po­wtó­rzył An­ton. – To dla­te­go wszy­scy tu są, praw­da?

– Ka­tri­ne? – ode­zwa­ła się Be­ate. – Mo­żesz mi coś spraw­dzić? Cho­dzi mi o spra­wę San­dry Tve­ten. Do­brze.

– Psia­krew! – za­wo­łał ten w czap­ce. – Prze­cież pro­si­łem, żeby za­cze­ka­li, aż przy­wio­zą wo­rek na zwło­ki!

An­ton od­wró­cił się i zo­ba­czył prze­dzie­ra­ją­cych się przez za­ro­śla dwóch męż­czyzn z no­sza­mi tech­ni­ków. Spod koca wy­sta­wa­ły buty do jaz­dy na ro­we­rze.

– On go znał – stwier­dził An­ton. – To dla­te­go tak się trząsł, praw­da?

– Mó­wił, że pra­co­wa­li ra­zem na Økern, za­nim Ven­ne­sla prze­szedł do KRI­POS – wy­ja­śnił ten w czap­ce.

– Masz tę datę? – spy­ta­ła Lønn ko­goś w te­le­fo­nie.

Roz­legł się okrzyk.

– Do ja­snej cho… – za­klął ra­sta­fa­ria­nin.

An­ton znów od­wró­cił gło­wę. Je­den z dźwi­ga­ją­cych no­sze po­śli­zgnął się w ro­wie. Pro­mień świa­tła jego la­tar­ki padł na no­sze. Na koc, któ­ry się zsu­nął. Na… na co? An­ton wy­ba­łu­szył oczy. Czy to była gło­wa? Czy to, co wień­czy­ło bez wąt­pie­nia ludz­kie cia­ło, na­praw­dę było kie­dyś gło­wą? W cią­gu lat prze­pra­co­wa­nych w Wy­dzia­le Za­bójstw, przed swo­im wiel­kim błę­dem, An­ton miał oka­zję oglą­dać wie­le zwłok. Ale cze­goś ta­kie­go nig­dy nie wi­dział. Sub­stan­cja uło­żo­na w kształ­cie klep­sy­dry sko­ja­rzy­ła mu się z nie­dziel­nym ro­dzin­nym śnia­da­niem, z ugo­to­wa­ny­mi przez Lau­rę na pół­twar­do jaj­ka­mi, na któ­rych wciąż tkwią reszt­ki sko­ru­pek, pęk­nię­ty­mi tak, że żółt­ko wy­pły­wa, za­sty­ga­jąc na ścię­tym, ale jesz­cze mięk­kim biał­ku.

An­ton stał i mru­gał w ciem­no­ści, pa­trząc, jak tyl­ne świa­tła ka­ret­ki zni­ka­ją. I na­gle uświa­do­mił so­bie, że to po­wtór­ka, że już to kie­dyś wi­dział. Ubra­ne na bia­ło po­sta­cie. Ter­mos. Sto­py ster­czą­ce spod koca. Tak nie­daw­no wi­dział to w Szpi­ta­lu Cen­tral­nym. Tak jak­by to był zwia­stun. Gło­wa…

– Dzię­ku­ję, Ka­tri­ne – za­koń­czy­ła Be­ate.

– O co cho­dzi? – spy­tał ten w czap­ce.

– Pra­co­wa­łam z Er­len­dem do­kład­nie w tym miej­scu – od­po­wie­dzia­ła Be­ate.

– Tu­taj? – zdzi­wił się jej ko­le­ga.

– Do­kład­nie tu­taj. On kie­ro­wał śledz­twem. Już z dzie­sięć lat temu. San­dra Tve­ten. Zgwał­co­na i za­bi­ta. Jesz­cze dziec­ko.

An­ton prze­łknął śli­nę. Dziec­ko. Po­wtór­ki.

– Pa­mię­tam tę spra­wę – oży­wił się ru­dzie­lec. – Los dziw­nie się ple­cie. Zgi­nąć w miej­scu pro­wa­dzo­ne­go przez sie­bie śledz­twa… Czy tam­ta spra­wa też nie była ja­koś na je­sie­ni?

Be­ate mil­cza­ła, ale wol­no ski­nę­ła gło­wą.

An­ton mru­gał i mru­gał. To nie mo­gła być praw­da, on  r z e c z y w i ś c i e  wi­dział po­dob­ne zwło­ki.

– Psia­krew! – za­klął ci­cho ra­sta­fa­ria­nin. – Nie chcesz po­wie­dzieć, że…?

Be­ate Lønn wzię­ła od nie­go ku­bek od ter­mo­su, wy­pi­ła łyk i od­da­ła mu go z po­wro­tem. Kiw­nę­ła gło­wą.

– Niech to cho­le­ra – szep­nął ru­dzie­lec.

3

– Déjà vu – po­wie­dział Ståle Aune, pa­trząc na gę­sty śnieg sy­pią­cy na Spo­rve­is­ga­ta, gdzie po­ran­ny gru­dnio­wy mrok ustę­po­wał przed krót­kim dniem. Po­tem od­wró­cił się do męż­czy­zny sie­dzą­ce­go na krze­śle przy biur­ku. – Déjà vu to wra­że­nie, że wi­dzi się coś, co się już wcze­śniej wi­dzia­ło. Nie wie­my, co to jest.

Mó­wiąc „my”, miał na my­śli ogól­nie psy­cho­lo­gów, nie tyl­ko te­ra­peu­tów.

– Nie­któ­rzy uwa­ża­ją, że kie­dy je­ste­śmy zmę­cze­ni, na­stę­pu­je opóź­nie­nie w prze­ka­zy­wa­niu in­for­ma­cji do świa­do­mej czę­ści mó­zgu, więc in­for­ma­cja do­cie­ra do nas już po tym, jak przez pe­wien czas tkwi­ła w pod­świa­do­mo­ści. Dla­te­go do­świad­cza­my tego jako roz­po­zna­nia. Zmę­cze­nie może tłu­ma­czyć, dla­cze­go prze­ży­cia déjà vu wy­stę­pu­ją naj­czę­ściej pod ko­niec ty­go­dnia pra­cy. Ale to mniej wię­cej wszyst­ko, co po­tra­fi stwier­dzić na­uka. Że pią­tek to dzień déjà vu.

Ståle Aune być może li­czył na uśmiech. Wpraw­dzie uśmie­chy nie mia­ły zna­cze­nia dla jego za­wo­do­wych am­bi­cji na­pra­wia­nia lu­dzi, ale uwa­żał, że w tej sy­tu­acji by się przy­dał.

– Nie ta­kie déjà vu mam na my­śli – za­pro­te­sto­wał pa­cjent. Klient. In­te­re­sant. Czło­wiek, któ­ry za mniej wię­cej dwa­dzie­ścia mi­nut miał w re­cep­cji za­pła­cić za wi­zy­tę, do­rzu­ca­jąc się w ten spo­sób do kwo­ty na po­kry­cie wspól­nych kosz­tów pię­cior­ga psy­cho­lo­gów pro­wa­dzą­cych od­ręb­ne prak­ty­ki w czte­ro­kon­dy­gna­cyj­nym, po­zba­wio­nym cha­rak­te­ru, a mimo wszyst­ko sta­ro­świec­kim bu­dyn­ku na Spo­rve­is­ga­ta w śred­nio do­brej za­chod­niej dziel­ni­cy Oslo. Ståle Aune ukrad­kiem zer­k­nął na ze­gar ścien­ny za gło­wą męż­czy­zny. Osiem­na­ście mi­nut.

– To bar­dziej jak sen, któ­ry sta­le się po­wta­rza.

– J a k  sen? – Spoj­rze­nie Ståle­go Aune prze­su­nę­ło się po ga­ze­cie, któ­rą miał roz­ło­żo­ną w otwar­tej szu­fla­dzie biur­ka w spo­sób nie­wi­docz­ny dla pa­cjen­ta. Obec­nie więk­szość te­ra­peu­tów sia­dy­wa­ła na fo­te­lu na­prze­ciw­ko pa­cjen­ta, więc gdy do ga­bi­ne­tu Ståle­go wno­szo­no ma­syw­ne biur­ko, ko­le­dzy ze śmie­chem przy­po­mnie­li mu, że teo­ria no­wo­cze­snej te­ra­pii twier­dzi, iż naj­le­piej po­zbyć się wszel­kich fi­zycz­nych ba­rier mię­dzy te­ra­peu­tą a pa­cjen­tem. Od­po­wiedź Ståle­go była krót­ka: „Być może naj­le­piej dla pa­cjen­ta”.

– To jest sen. Śnię.

– Po­wta­rza­ją­ce się sny nie są ni­czym nie­zwy­kłym. – Aune po­tarł ręką usta, żeby stłu­mić ziew­nię­cie. Z tę­sk­no­tą po­my­ślał o ulu­bio­nej sta­rej ka­na­pie, któ­rą za­bra­no z jego ga­bi­ne­tu. Sta­ła te­raz w re­cep­cji, gdzie ra­zem z ław­ką do pod­no­sze­nia cię­ża­rów i sztan­gą funk­cjo­no­wa­ła jako coś w ro­dza­ju psy­cho­te­ra­peu­tycz­ne­go dow­ci­pu, zro­zu­mia­łe­go tyl­ko dla wą­skie­go krę­gu osób. Pa­cjen­ci na ka­na­pie jesz­cze bar­dziej uła­twia­li mu spo­koj­ne czy­ta­nie ga­zet.

– Ale ja nie chcę, żeby mi się to śni­ło. – Wą­skie war­gi roz­cią­gnię­te w pew­nym sie­bie uśmie­chu. Cien­kie, sta­ran­nie ostrzy­żo­ne wło­sy.

Wi­ta­my u eg­zor­cy­sty snów, po­my­ślał Aune i pró­bo­wał rów­nież się uśmiech­nąć. Pa­cjent był ubra­ny w prąż­ko­wa­ny gar­ni­tur, sza­ro­czer­wo­ny kra­wat i czar­ne błysz­czą­ce buty. Sam Aune był w twe­edo­wej ma­ry­nar­ce, we­so­łej musz­ce wy­sta­ją­cej spod po­dwój­ne­go pod­bród­ka i brą­zo­wych bu­tach, któ­re już od pew­ne­go cza­su nie wi­dzia­ły szczot­ki.

– Może pan po­wie­dzieć, o czym jest ten sen?

– Prze­cież przed chwi­lą mó­wi­łem.

– Owszem, ale mógł­by pan przed­sta­wić go bar­dziej szcze­gó­ło­wo?

– Za­czy­na się, tak jak wspo­mi­na­łem, w tym miej­scu, gdzie się koń­czy Dark Side of the Moon. Ec­lip­se wy­brzmie­wa przy tym, jak Da­vid Gil­mo­ur śpie­wa… – męż­czy­zna zło­żył war­gi i prze­szedł na an­giel­ski z taką ma­nie­rą, że Aune do­słow­nie zo­ba­czył, jak uno­si fi­li­żan­kę do uło­żo­nych w dzio­bek warg – …and eve­ry­thing un­der the sun is in tune but the sun is ec­lip­sed by the moon.

– I to się panu śni?

– Nie! A ra­czej tak. To zna­czy w rze­czy­wi­sto­ści pły­ta też się tak koń­czy. Opty­mi­stycz­nie. Po trzech kwa­dran­sach śmier­ci i sza­leń­stwa. Czło­wiek my­śli więc, że wszyst­ko do­brze się skoń­czy. Do wszyst­kie­go wra­ca har­mo­nia. Ale w chwi­li, gdy dźwię­ki z pły­ty wy­brzmie­wa­ją, w tle le­d­wie sły­chać mam­ro­ta­nie. Trze­ba pod­gło­śnić, żeby zro­zu­mieć sło­wa. Wte­dy sły­szy się je bar­dzo wy­raź­nie: The­re is no dark side of the moon, re­al­ly. Mat­ter of fact, it’s all dark. Wszyst­ko jest ciem­ne. Ro­zu­mie pan?

– Nie – od­parł Aune. We­dług pod­ręcz­ni­ka po­wi­nien te­raz spy­tać: „Czy to dla pana waż­ne, że­bym zro­zu­miał?” albo ja­koś tak. Ale nie miał na to siły.

– Zło nie ist­nie­je, po­nie­waż wszyst­ko jest złe. Ko­smos jest ciem­ny. Ro­dzi­my się źli. Zło jest punk­tem wyj­ścia, tym, co na­tu­ral­ne. Nie­kie­dy po­ja­wia się ma­leń­kie świa­teł­ko, świe­ci jed­nak tyl­ko przez pe­wien czas i znów wra­ca­my do ciem­no­ści. Wła­śnie to się dzie­je w tym śnie.

– Pro­szę mó­wić da­lej. – Aune ob­ró­cił się na krze­śle i wyj­rzał przez okno z za­my­ślo­ną miną. Mina mia­ła ukryć fakt, że czuł, iż musi po­pa­trzeć na coś in­ne­go niż twarz tego męż­czy­zny, na któ­rej wid­nia­ło prze­mie­sza­nie uża­la­nia się nad sobą z pew­no­ścią sie­bie. Ten czło­wiek naj­wy­raź­niej uwa­żał się za wy­jąt­ko­we­go, a więc psy­cho­log po­wi­nien mieć w co się tu za­głę­biać. Bez wąt­pie­nia cho­dził już wcze­śniej na te­ra­pię. Aune do­strzegł par­kin­go­we­go po­ru­sza­ją­ce­go się po uli­cy na sze­ro­ko roz­sta­wio­nych no­gach jak sze­ryf, i za­dał so­bie py­ta­nie, do ja­kie­go in­ne­go za­wo­du nada­wał­by się on, Ståle Aune. Pręd­ko do­szedł do kon­klu­zji – do żad­ne­go. Poza tym prze­cież ko­chał psy­cho­lo­gię, uwiel­biał na­wi­go­wać w prze­strze­ni mię­dzy tym, co wia­do­me, a tym, co nie­wia­do­me, łą­czyć swój cięż­ki ba­last wie­dzy me­ry­to­rycz­nej z in­tu­icją i cie­ka­wo­ścią. W każ­dym ra­zie po­wta­rzał to so­bie co rano. Dla­cze­go więc sie­dział tu­taj i pra­gnął wy­łącz­nie tego, by ten czło­wiek wresz­cie się za­mknął i wy­szedł z jego ga­bi­ne­tu, znik­nął z jego ży­cia? Czy cho­dzi­ło o tę oso­bę? Czy o pra­cę w roli te­ra­peu­ty? Zmia­ny wy­mu­si­ło po­sta­wio­ne w za­sa­dzie ja­sno przez In­grid ul­ti­ma­tum: ma pra­co­wać mniej, a wię­cej cza­su po­świę­cać jej i cór­ce Au­ro­rze. Zre­zy­gno­wał więc z cza­so­chłon­nej pra­cy na­uko­wej, z kon­sul­ta­cji w Wy­dzia­le Za­bójstw i wy­kła­dów w Wyż­szej Szko­le Po­li­cyj­nej. Zo­stał te­ra­peu­tą, któ­ry ma sta­łe go­dzi­ny pra­cy. Wy­da­wa­ło się to słusz­ną de­cy­zją, bo z cze­go wła­ści­wie zre­zy­gno­wał? Cze­go mo­gło mu bra­ko­wać? Tę­sk­nił za opra­co­wy­wa­niem pro­fi­li sza­leń­ców za­bi­ja­ją­cych in­nych lu­dzi? Za ana­li­zo­wa­niem czy­nów tak okrut­nych, że od­bie­ra­ły spo­koj­ny sen, a je­śli w koń­cu uda­wa­ło mu się za­snąć, za na­głym bu­dze­niem przez ko­mi­sa­rza Har­ry’ego Hole, któ­ry żą­dał na­tych­mia­sto­wych od­po­wie­dzi na swo­je nie­moż­li­we py­ta­nia?

Czy może za tym czło­wie­kiem, w któ­re­go zmie­nił go Hole, stwa­rza­jąc z nie­go na wła­sny ob­raz i po­do­bień­stwo czuj­ne­go ma­nia­ka, war­czą­ce­go na każ­de­go, kto ośmie­lił się prze­szko­dzić mu w pra­cy nad je­dy­ną ma­ją­cą we­dług nie­go zna­cze­nie kwe­stią, i po­wo­li, ale sku­tecz­nie od­py­cha­ją­ce­go od sie­bie ko­le­gów, ro­dzi­nę i przy­ja­ciół?

Cho­le­ra, pew­nie że za tym tę­sk­nił. Tę­sk­nił za tym, co w tym było  w a ż n e.

Tę­sk­nił za po­czu­ciem, że ra­tu­je ludz­kie ży­cie. I nie cho­dzi­ło mu wca­le o ży­cie ra­cjo­nal­nie my­ślą­cych przy­szłych sa­mo­bój­ców, któ­rzy od cza­su do cza­su ka­za­li mu za­da­wać so­bie py­ta­nie: je­że­li ży­cie spra­wia ko­muś taki ból, a nie mo­że­my na to wpły­nąć, to dla­cze­go po pro­stu nie po­zwo­lić ta­kiej oso­bie umrzeć? Tę­sk­nił za tym, by być tym ak­tyw­nym, tym, któ­ry in­ter­we­niu­je, któ­ry ra­tu­je nie­win­ne­go przed win­nym. Za ro­bie­niem tego, cze­go nikt inny zro­bić nie mógł, po­nie­waż to on, Ståle Aune, był w tym naj­lep­szy. Po pro­stu. Tak, tę­sk­nił za Har­rym Hole. Tę­sk­nił za tym, by ten wy­so­ki, po­nu­ry, za­pi­ja­czo­ny męż­czy­zna o wiel­kim ser­cu dzwo­nił i pro­sił, a ra­czej roz­ka­zy­wał Ståle­mu Aune sta­wić się w służ­bie spo­łe­czeń­stwu, by żą­dał zło­że­nia w ofie­rze ży­cia ro­dzin­ne­go i spo­koj­ne­go snu po to, żeby ła­pać ko­lej­ne­go wy­rzut­ka. Ale w Wy­dzia­le Za­bójstw nie było już ko­mi­sa­rza o na­zwi­sku Har­ry Hole, a nikt inny do Ståle­go nie dzwo­nił.

Znów prze­su­nął wzro­kiem po stro­nach ga­ze­ty. Zwo­ła­no kon­fe­ren­cję pra­so­wą. Od za­bój­stwa w Ma­ri­da­len mi­nę­ły już nie­mal trzy mie­sią­ce, a po­li­cja wciąż nie mia­ła żad­nych śla­dów ani po­dej­rza­nych. To była jed­na z tych spraw, w któ­rych kie­dyś za­dzwo­nio­no by do nie­go. Do za­bój­stwa do­szło w tym sa­mym miej­scu i tego sa­me­go dnia, co w in­nej sta­rej nie­roz­wią­za­nej spra­wie. Ofia­rą był po­li­cjant, któ­ry wte­dy uczest­ni­czył w śledz­twie.

Ale to już prze­szłość. Te­raz cho­dzi­ło o bez­sen­ność prze­pra­co­wa­ne­go biz­nes­me­na, do któ­re­go nie czuł sym­pa­tii. Wkrót­ce po­wi­nien za­cząć za­da­wać mu py­ta­nia, któ­re praw­do­po­dob­nie wy­klu­czą ze­spół stre­su po­ura­zo­we­go, bo kosz­ma­ry sen­ne sie­dzą­ce­go przed nim męż­czy­zny naj­wy­raź­niej nie pro­wa­dzi­ły u nie­go do za­bu­rzeń w co­dzien­nym funk­cjo­no­wa­niu. Jego po pro­stu in­te­re­so­wa­ło je­dy­nie po­now­ne osią­gnię­cie szczy­to­wej for­my efek­tyw­no­ści. Na­stęp­nie Aune za­mie­rzał wrę­czyć mu ko­pię ar­ty­ku­łu Ima­ge­ry Re­he­ar­sal The­ra­py Kra­ko­wa i… Nie pa­mię­tał już po­zo­sta­łych na­zwisk. Po­pro­sić o opi­sa­nie kosz­ma­ru na pa­pie­rze i przy­nie­sie­nie mu tego opi­su na­stęp­nym ra­zem. Wspól­nie zaj­mą się uło­że­niem al­ter­na­tyw­ne­go, szczę­śli­we­go za­koń­cze­nia snu, któ­re men­tal­nie wy­tre­nu­ją, tak aby sen wy­da­wał się przy­jem­niej­szy albo wręcz znik­nął.

Aune sły­szał mo­no­ton­ny usy­pia­ją­cy szum gło­su pa­cjen­ta i my­ślał o tym, że spra­wa za­bój­stwa w Ma­ri­da­len już od pierw­sze­go dnia utknę­ła w mar­twym punk­cie. Na­wet gdy na jaw wy­szły nie­zwy­kłe zbież­no­ści ze spra­wą San­dry w po­sta­ci daty, miej­sca i oso­by, ani KRI­POS, ani Wy­dział Za­bójstw nie były w sta­nie po­su­nąć się da­lej. A te­raz pro­szo­no opi­nię pu­blicz­ną o na­mysł i zgła­sza­nie in­for­ma­cji, bez wzglę­du na to, jak mało istot­ne mo­gły się wy­dać pew­ne szcze­gó­ły. Tego wła­śnie do­ty­czy­ła wczo­raj­sza kon­fe­ren­cja pra­so­wa. Aune przy­pusz­czał, że to gra pod pu­blicz­kę. Po­li­cja po­czu­ła, że musi się wy­ka­zać ja­kimś dzia­ła­niem, za­prze­czyć, ja­ko­by zna­la­zła się w sta­nie pa­ra­li­żu. Choć oczy­wi­ście na to wła­śnie wy­glą­da­ło: bez­rad­ne, ostro kry­ty­ko­wa­ne sze­fo­stwo z re­zy­gna­cją zwra­ca się do opi­nii pu­blicz­nej z proś­bą o ja­kie­kol­wiek pod­po­wie­dzi.

Spoj­rzał na zdję­cie z kon­fe­ren­cji pra­so­wej. Roz­po­znał Be­ate Lønn.

I Gun­na­ra Ha­ge­na, na­czel­ni­ka Wy­dzia­łu Za­bójstw, któ­ry co­raz bar­dziej przy­po­mi­nał mni­cha ze wzglę­du na wia­nu­szek moc­nych gę­stych wło­sów ota­cza­ją­cych ni­czym wie­niec lau­ro­wy lśnią­cą łysą czasz­kę. Na kon­fe­ren­cję przy­szedł na­wet Mi­ka­el Bel­l­man, nowy ko­men­dant okrę­go­wy, bo prze­cież cho­dzi­ło o za­bój­stwo czło­wie­ka z wła­snych sze­re­gów. Ścią­gnię­ta twarz. Szczu­plej­szy, niż Aune go pa­mię­tał. Przy­ja­zne me­diom loki, za­wsze sta­ran­nie przy­cię­te na od­po­wied­niej gra­ni­cy, tak by nie dało się ich na­zwać zbyt dłu­gi­mi, naj­wy­raź­niej mu­sia­ły znik­nąć gdzieś mię­dzy sta­no­wi­ska­mi sze­fa KRI­POS i Wy­dzia­łu Prze­stęp­czo­ści Zor­ga­ni­zo­wa­nej a ga­bi­ne­tem sa­me­go sze­ry­fa. Aune po­my­ślał o nie­mal dziew­czę­cej uro­dzie Bel­l­ma­na, pod­kre­ślo­nej dłu­gi­mi rzę­sa­mi i sma­głą cerą z cha­rak­te­ry­stycz­ny­mi bia­ły­mi plam­ka­mi. Na zdję­ciu nic z tego nie było wi­dać. Nie­wy­ja­śnio­ne za­bój­stwo po­li­cjan­ta to oczy­wi­ście naj­gor­szy z moż­li­wych po­cząt­ków pra­cy ko­men­dan­ta okrę­go­we­go po­li­cji, któ­re­go bły­ska­wicz­na ka­rie­ra opie­ra­ła się wy­łącz­nie na sa­mych suk­ce­sach. Bel­l­man za­pro­wa­dził po­rzą­dek wśród gan­gów nar­ko­ty­ko­wych w Oslo, ale to mo­gło szyb­ko zo­stać mu za­po­mnia­ne. Eme­ry­to­wa­ny po­li­cjant Er­lend Ven­ne­sla co praw­da for­mal­nie nie zo­stał za­bi­ty na służ­bie, ale więk­szość lu­dzi ro­zu­mia­ła prze­cież, że jego śmierć mia­ła w ja­kiś spo­sób zwią­zek z za­bój­stwem San­dry. Z tego po­wo­du Bel­l­man zmo­bi­li­zo­wał wszel­kie środ­ki i siły za­rów­no spo­śród wła­snych lu­dzi, jak i tych z ze­wnątrz. Tyl­ko nie jego. Ståle­go Aune skre­ślo­no z li­sty. Było to w za­sa­dzie na­tu­ral­ne, bo prze­cież sam o to pro­sił.

A te­raz wcze­śnie przy­szła zima, a wraz z nią uczu­cie, że śnieg przy­sy­pu­je śla­dy. Wy­sty­głe śla­dy. Nie ma śla­dów. Wła­śnie tak wy­ra­zi­ła się pod­czas kon­fe­ren­cji pra­so­wej Be­ate Lønn: wręcz rzu­ca­ją­cy się w oczy brak śla­dów tech­nicz­nych. Oczy­wi­ście spraw­dzi­li wszyst­kich po­wią­za­nych w ja­ki­kol­wiek spo­sób ze spra­wą San­dry. Po­dej­rza­nych, krew­nych, przy­ja­ciół, a na­wet ko­le­gów Ven­ne­sli, któ­rzy pra­co­wa­li przy tej spra­wie. Bez żad­nych re­zul­ta­tów.

W po­ko­ju za­pa­dła ci­sza i Ståle Aune po mi­nie pa­cjen­ta po­znał, że ten wła­śnie za­dał ja­kieś py­ta­nie i cze­ka na od­po­wiedź psy­cho­lo­ga.

– Hm. – Aune oparł bro­dę na za­ci­śnię­tej pię­ści i po­pa­trzył pa­cjen­to­wi w oczy. – A co pan o tym my­śli?

W spoj­rze­niu męż­czy­zny po­ja­wi­ło się zdu­mie­nie. Aune przez mo­ment już się bał, że pa­cjent po­pro­sił o szklan­kę wody lub coś po­dob­ne­go.

– Co my­ślę o tym, że ona się uśmie­cha? Czy o tym ostrym świe­tle?

– O jed­nym i o dru­gim.

– Cza­sa­mi wy­da­je mi się, że uśmie­cha się, po­nie­waż mnie lubi. Kie­dy in­dziej, że chce mnie na­kło­nić, że­bym coś zro­bił. Ale gdy prze­sta­je się uśmie­chać, to ostre świa­tło w jej oczach ga­śnie i wte­dy jest za póź­no, żeby coś stwier­dzić, bo wte­dy ona nie chce już nic mó­wić. Dla­te­go uwa­żam, że to może wzmac­niacz. Mam ra­cję?

– Hm… Wzmac­niacz?

– Tak. – Chwi­la mil­cze­nia. – Ten, o któ­rym opo­wia­da­łem. Ten, któ­ry oj­ciec wy­łą­czał, kie­dy wcho­dził do mo­je­go po­ko­ju i mó­wił, że słu­cham tej pły­ty już za dłu­go, że to gra­ni­czy z sza­leń­stwem. Opo­wia­da­łem panu, że pa­trzy­łem, jak to małe czer­wo­ne świa­teł­ko przy wy­łącz­ni­ku po­wo­li ga­śnie, aż w koń­cu zni­ka. Jak oko. Albo jak za­chód słoń­ca. My­śla­łem wte­dy, że ją tra­cę. To dla­te­go ona milk­nie pod ko­niec snu. To ona jest wzmac­nia­czem, któ­ry cich­nie, kie­dy oj­ciec go wy­łą­cza. Wte­dy nie mogę z nią roz­ma­wiać.

– Słu­chał pan płyt i my­ślał o niej?

– Tak. Nie­ustan­nie. Tak mniej wię­cej do szes­na­ste­go roku ży­cia. I nie płyt. Pły­ty.

– Dark Side of the Moon?

– Tak.

– Ale ona pana nie chcia­ła?

– Tego nie wiem. Naj­praw­do­po­dob­niej nie. Wte­dy.

– Hm. Na­sza go­dzi­na do­bie­gła koń­ca. Dam panu coś do po­czy­ta­nia na na­stęp­ny raz. I chciał­bym, że­by­śmy uło­ży­li nowe za­koń­cze­nie tej hi­sto­rii ze snu. Ona musi mó­wić. Musi coś do pana po­wie­dzieć. Coś, co chciał­by pan od niej usły­szeć. Na przy­kład, że pana lubi. Może pan tro­chę o tym po­my­śleć przed na­stęp­ną wi­zy­tą?

– Do­brze.

Pa­cjent wstał, zdjął płaszcz z wie­sza­ka i pod­szedł do drzwi. Aune usiadł przy biur­ku i spoj­rzał na ka­len­darz, któ­ry świe­cił mu w oczy z ekra­nu kom­pu­te­ra. Już wy­glą­dał na de­pry­mu­ją­co wy­peł­nio­ny. Na­gle psy­cho­log uświa­do­mił so­bie, że to zno­wu się sta­ło. Ko­lej­ny raz cał­kiem wy­le­cia­ło mu z gło­wy na­zwi­sko pa­cjen­ta. Na szczę­ście zna­lazł je w ka­len­da­rzu. Paul Sta­vnes.

– W przy­szłym ty­go­dniu o tej sa­mej po­rze, w po­rząd­ku, pa­nie Sta­vnes?

– Oczy­wi­ście.

Ståle go wpi­sał. Kie­dy pod­niósł wzrok, Sta­vne­sa już nie było.

Aune wstał, wziął ga­ze­tę i pod­szedł z nią do okna. Gdzie, u dia­bła, po­dzia­ło się to glo­bal­ne ocie­ple­nie, któ­re sta­le obie­cy­wa­li? Zer­k­nął na ga­ze­tę, ale na­gle nie miał już na nią siły. Rzu­cił ją na pod­ło­gę. Ty­go­dnie i mie­sią­ce po­wta­rza­nia tych sa­mych fraz. Za­mor­do­wa­ny. Moc­ne cio­sy w gło­wę. Er­lend Ven­ne­sla po­zo­sta­wił żonę, dzie­ci i wnu­ki. Przy­ja­cie­le i ko­le­dzy są w szo­ku. „Cie­pły, życz­li­wy czło­wiek”. „Nie dało się go nie lu­bić”. „Miły, uczci­wy i to­le­ran­cyj­ny. Nie miał ab­so­lut­nie żad­nych wro­gów”. Ståle Aune głę­bo­ko wcią­gnął po­wie­trze w płu­ca. The­re is no dark side of the moon, not re­al­ly. Mat­ter of fact, it’s all dark.

Spoj­rzał na te­le­fon. Mie­li jego nu­mer. Ale apa­rat mil­czał. Tak jak dziew­czy­na z tego snu.

4

Na­czel­nik Wy­dzia­łu Za­bójstw Gun­nar Ha­gen po­tarł czo­ło ręką i prze­su­nął ją wy­żej na la­gu­nę wśród wło­sów. Pot, któ­ry ze­brał się na dło­ni, po­zo­stał na gę­stym ato­lu w tyl­nej jego czę­ści. Przed nim sie­dzia­ła gru­pa śled­cza. W wy­pad­ku ty­po­we­go za­bój­stwa skła­da­ła­by się z dwu­na­stu osób, ale za­bój­stwa ko­le­gów nie za­li­cza­ły się do ty­po­wych i sala K2 za­peł­ni­ła się aż po ostat­nie krze­sło bli­sko pięć­dzie­się­cio­ma oso­ba­mi. Gdy­by wziąć pod uwa­gę jesz­cze tych, któ­rzy byli na zwol­nie­niach le­kar­skich, gru­pa li­czy­ła­by pięć­dzie­siąt trzy oso­by. Wkrót­ce na zwol­nie­nie mie­li tra­fić ko­lej­ni, bo na­cisk me­diów za­czy­nał so­lid­nie da­wać się we zna­ki. Naj­lep­szą rze­czą, jaką dało się po­wie­dzieć o tej spra­wie, było to, że dzię­ki niej dwa duże śro­do­wi­ska zaj­mu­ją­ce się wy­kry­wa­niem spraw­ców za­bójstw w Nor­we­gii – Wy­dział Za­bójstw Ko­men­dy Okrę­go­wej i KRI­POS – zbli­ży­ły się do sie­bie. Za­wie­szo­no wszel­ką ry­wa­li­za­cję, człon­ko­wie po­szcze­gól­nych jed­no­stek współ­pra­co­wa­li ze sobą jako jed­na gru­pa, któ­rej je­dy­nym prio­ry­te­tem sta­ło się wy­ja­śnie­nie, kto za­bił ich ko­le­gę. Pierw­sze ty­go­dnie wy­peł­nio­ne in­ten­syw­no­ścią i ża­rem wpra­wi­ły Ha­ge­na w prze­ko­na­nie, że spra­wa zo­sta­nie pręd­ko wy­ja­śnio­na, mimo bra­ku śla­dów tech­nicz­nych, świad­ków, ewen­tu­al­nych mo­ty­wów czy po­dej­rza­nych, moż­li­wych i nie­moż­li­wych tro­pów. Po pro­stu dla­te­go, że tak wiel­ka była wola wy­kry­cia spraw­cy. Sieć mia­ła bar­dzo drob­ne oczka, a środ­ki, ja­kie od­da­no im do dys­po­zy­cji, wy­da­wa­ły się pra­wie bez gra­nic. A jed­nak.

Sza­re zmę­czo­ne twa­rze wpa­try­wa­ły się w nie­go z apa­tią, któ­ra w ostat­nich ty­go­dniach sta­wa­ła się co­raz wy­raź­niej­sza. Wczo­raj­sza kon­fe­ren­cja pra­so­wa – któ­ra z uwa­gi na proś­bę o wszel­ką moż­li­wą po­moc pa­skud­nie przy­po­mi­na­ła ka­pi­tu­la­cję – nie pod­nio­sła mo­ra­le w gru­pie. Dziś wpły­nę­ły ko­lej­ne dwa zwol­nie­nia, i to od lu­dzi, któ­rzy nie rzu­ca­li ręcz­ni­ka z po­wo­du ka­ta­ru. Oprócz spra­wy Er­len­da Ven­ne­sli jesz­cze spra­wa Gu­sta Hans­se­na zmie­ni­ła sta­tus z roz­wią­za­nej na nie­roz­wią­za­ną, po­nie­waż Oleg Fau­ke zo­stał zwol­nio­ny, a Chris „Adi­das” Red­dy wy­co­fał swo­je przy­zna­nie się do winy. No tak, spra­wa Ven­ne­sli mia­ła jesz­cze jed­ną po­zy­tyw­ną stro­nę: śmierć po­li­cjan­ta prze­sło­ni­ła za­bój­stwo di­le­ra nar­ko­ty­ków do tego stop­nia, że pra­sa ani sło­wem nie wspo­mnia­ła o wzno­wie­niu śledz­twa.

Ha­gen spoj­rzał na kart­kę, któ­ra le­ża­ła przed nim na mów­ni­cy. Za­pi­sa­ne na niej były dwie li­nij­ki. To wszyst­ko. Po­ran­na od­pra­wa z dwie­ma li­nij­ka­mi. Chrząk­nął.

– Dzień do­bry wszyst­kim. Jak więk­szość z was już wie, po wczo­raj­szej kon­fe­ren­cji pra­so­wej otrzy­ma­li­śmy wie­le zgło­szeń. Łącz­nie było ich osiem­dzie­siąt dzie­więć. Wie­le z nich te­raz spraw­dza­my.

Nie mu­siał do­da­wać tego, co wie­dzie­li wszy­scy: że po bli­sko trzech mie­sią­cach do­tar­li już do osa­dów den­nych i dzie­więć­dzie­siąt pięć pro­cent tych zgło­szeń to wie­rut­ne bzdu­ry. Zwy­kli wa­ria­ci, któ­rzy dzwo­ni­li za­wsze, pi­ja­cy, lu­dzie, któ­rzy chcie­li rzu­cić po­dej­rze­nia na ko­goś, kto po­de­rwał im dziew­czy­nę, na są­sia­da, któ­ry nie umył scho­dów, chcie­li zro­bić dow­cip, albo po pro­stu tacy, któ­rzy po­trze­bo­wa­li tro­chę uwa­gi, chwi­li roz­mo­wy z dru­gim czło­wie­kiem. Mó­wiąc „wie­le z nich”, miał na my­śli czte­ry. Czte­ry zgło­sze­nia. A mó­wiąc „spraw­dza­my”, skła­mał, bo już zo­sta­ły spraw­dzo­ne. I do­pro­wa­dzi­ły ich tam, gdzie byli wcze­śniej – do­ni­kąd.

– Mamy dzi­siaj wi­zy­tę z wy­so­kie­go szcze­bla – do­dał i od razu się zo­rien­to­wał, że mo­gło to zo­stać ode­bra­ne jako sar­kazm. – Ko­men­dant chciał po­wie­dzieć parę słów. Pro­szę, Mi­ka­elu…

Za­mknął pa­pie­ro­wą tecz­kę, uniósł ją i opu­ścił jej brzeg na stół, jak­by za­wie­ra­ła cały plik no­wych in­te­re­su­ją­cych do­ku­men­tów za­miast po­je­dyn­czej kart­ki A4. Miał na­dzie­ję, że uży­wa­jąc imie­nia Bel­l­ma­na, wy­gła­dził okre­śle­nie „z wy­so­kie­go szcze­bla”, i ski­nął gło­wą męż­czyź­nie sto­ją­ce­mu przy drzwiach nie­co w głę­bi sali.

Mło­dy ko­men­dant okrę­go­wy po­li­cji opie­rał się o ścia­nę z rę­ka­mi za­ło­żo­ny­mi na pier­si. Od­cze­kał chwi­lę, żeby wszy­scy zdą­ży­li się od­wró­cić i spoj­rzeć na nie­go, po czym ener­gicz­nym, zwin­nym ru­chem ode­rwał się od ścia­ny i szyb­kim zde­cy­do­wa­nym kro­kiem ru­szył w stro­nę mów­ni­cy. Na ustach błą­kał mu się cień uśmie­chu, jak­by my­ślał o czymś za­baw­nym, a kie­dy lek­ko i swo­bod­nie ob­ró­cił się na mów­ni­cy, po­ło­żył przed­ra­mio­na na pul­pi­cie, wy­chy­lił się i spoj­rzał na ze­bra­nych, pod­kre­śla­jąc, że nie ma przed sobą przy­go­to­wa­nej kart­ki, Ha­gen po­my­ślał, że te­raz Bel­l­man po­wi­nien dać im to, co obie­cał ta­kim en­trée.

– Nie­któ­rzy z was wie­dzą być może, że się wspi­nam – za­czął Mi­ka­el. – A kie­dy bu­dzę się w ta­kie dni jak dzi­siej­szy, kie­dy wy­glą­dam przez okno i oka­zu­je się, że wi­docz­ność jest ze­ro­wa, a pro­gno­zy za­po­wia­da­ją dal­sze opa­dy śnie­gu i wzma­ga­ją­cy się wiatr, wte­dy my­ślę o szczy­cie, na któ­ry kie­dyś pla­no­wa­łem się wspiąć.

Bel­l­man za­wie­sił głos, a Ha­gen stwier­dził, że nie­ocze­ki­wa­ny wstęp za­dzia­łał – ko­men­dant zdo­łał przy­kuć uwa­gę. Przy­najm­niej na ra­zie. Na­czel­nik wie­dział jed­nak, że w prze­pra­co­wa­nej gru­pie próg to­le­ran­cji na głu­pie opo­wiast­ki jest ni­ski i że nikt nie za­mie­rza się wy­si­lać, by to ukryć. Bel­l­man był za mło­dy, zbyt krót­ki czas spę­dził w fo­te­lu sze­fa i do­szedł do nie­go za szyb­ko, by po­zwo­li­li mu igrać ze swo­ją cier­pli­wo­ścią.

– Ta góra przy­pad­kiem na­zy­wa się tak samo jak ta sala. Tak samo jak nie­któ­rzy z was ochrzci­li spra­wę Ven­ne­sli. K2. To do­bra na­zwa.

Dru­ga pod wzglę­dem wy­so­ko­ści góra świa­ta. The Sa­va­ge Mo­un­ta­in. Naj­trud­niej­sza na świe­cie do zdo­by­cia. Na każ­de czte­ry oso­by, któ­rym uda­ło się na nią wejść, jed­na zgi­nę­ła. Pla­no­wa­li­śmy jej zdo­by­cie od po­łu­dnio­wej stro­ny, na­zy­wa­nej rów­nież Ma­gicz­ną Li­nią. Wcze­śniej do­ko­na­no tego tyl­ko dwa razy i pró­ba wej­ścia tam­tę­dy przez wie­lu lu­dzi uwa­ża­na jest za ry­tu­al­ne sa­mo­bój­stwo. Nie­wiel­ka zmia­na po­go­dy i siły wia­tru, a górę ra­zem z tobą ota­cza śnieg i tem­pe­ra­tu­ra, do ja­kiej nikt z nas nie jest przy­sto­so­wa­ny. Nie do prze­ży­cia. W każ­dym ra­zie nie z ilo­ścią tle­nu w me­trze sze­ścien­nym mniej­szą, niż ma się pod wodą. A po­nie­waż to są Hi­ma­la­je, wszy­scy wie­dzą, że taka zmia­na po­go­dy i siły wia­tru na­stą­pi.

Krót­ka prze­rwa.

– Dla­cze­go więc chcia­łem się wspiąć aku­rat na tę górę?

Ko­lej­na prze­rwa. Tym ra­zem dłuż­sza, jak­by cze­kał, że ktoś od­po­wie. I cią­gle ten pół­u­śmiech. Pau­za się prze­dłu­ża­ła. Za dłu­go, po­my­ślał Ha­gen. Po­li­cjan­ci nie są zwo­len­ni­ka­mi te­atral­nych sztu­czek.

– Po­nie­waż… – Bel­l­man puk­nął pal­cem w pul­pit – …po­nie­waż ona jest naj­trud­niej­sza na świe­cie. Fi­zycz­nie i psy­chicz­nie. Przy pod­cho­dze­niu nie ma ani se­kun­dy przy­jem­no­ści, tyl­ko za­mar­twia­nie się, znój, lęk, cho­ro­ba wy­so­ko­ścio­wa, brak tle­nu, ata­ki groź­nej dla ży­cia pa­ni­ki i jesz­cze groź­niej­szej apa­tii. I na­wet na szczy­cie nie ma miej­sca na na­pa­wa­nie się chwi­lą trium­fu, bo trze­ba zbie­rać do­wo­dy na to, że na­praw­dę się tam było. Pstryk­nąć jed­no czy dwa zdję­cia i nie oszu­ki­wać się, że naj­gor­sze ma się już za sobą. Żeby nie za­paść w przy­jem­ną drzem­kę, tyl­ko da­lej się kon­cen­tro­wać, wy­ko­ny­wać za­da­nia, jak na­le­ży, sys­te­ma­tycz­nie jak za­pro­gra­mo­wa­ny ro­bot, ale jed­no­cze­śnie nie prze­sta­jąc oce­niać sy­tu­acji.  C a ł y   c z a s  na­le­ży oce­niać sy­tu­ację. Jaka jest po­go­da? Ja­kie sy­gna­ły wy­sy­ła cia­ło? Gdzie je­ste­śmy? Od jak daw­na już tu prze­by­wa­my? Jak się czu­ją inni człon­ko­wie ze­spo­łu? – Cof­nął się o krok od mów­ni­cy. – Bo K2 to nie­ustan­ne prze­ciw­no­ści i opór. Na­wet przy scho­dze­niu. Prze­ciw­no­ści i opór. Wła­śnie dla­te­go chce­my pró­bo­wać.

W sali pa­no­wa­ła ci­sza. Ab­so­lut­na. Nikt nie zie­wał de­mon­stra­cyj­nie ani nie szu­rał no­ga­mi pod krze­słem. Na mi­łość bo­ską, po­my­ślał Ha­gen. Na­praw­dę mu się uda­ło.

– Dwa sło­wa – cią­gnął Bel­l­man. – Nie trzy, tyl­ko dwa. Wy­trzy­ma­łość i współ­dzia­ła­nie. Za­mie­rza­łem wy­mie­nić jesz­cze am­bi­cję, ale to sło­wo nie jest ta­kie waż­ne. Nie­do­sta­tecz­nie wiel­kie w po­rów­na­niu z dwo­ma po­przed­ni­mi. Mo­że­cie spy­tać, jaki jest sens wy­trzy­ma­ło­ści i współ­dzia­ła­nia, je­że­li nie ma celu, nie ma am­bi­cji. Wal­ka dla sa­mej wal­ki? Chwa­ła bez na­gro­dy? Tak. Wal­ka dla sa­mej wal­ki. Chwa­ła bez na­gro­dy. Gdy po wie­lu la­tach wciąż bę­dzie się mó­wi­ło o spra­wie Ven­ne­sli, to z po­wo­du opo­ru, dla­te­go, że wy­glą­da­ła na nie­moż­li­wą do roz­wią­za­nia. Że góra była za wy­so­ka, po­go­da za su­ro­wa, a po­wie­trze za rzad­kie. Że wszyst­ko szło źle. I wła­śnie opo­wieść  o   o p o r z e  uczy­ni z tej spra­wy le­gen­dę. Bę­dzie się o niej opo­wia­da­ło przy ogni­sku, bo to jed­na z ta­kich spraw, któ­re żyją dłu­go. Tak jak więk­szość wspi­na­czy na świe­cie nig­dy nie do­trze na­wet do pod­nó­ża K2, tak moż­na całe ży­cie być po­li­cyj­nym śled­czym i nig­dy nie brać udzia­łu w ni­czym po­dob­nym do tej spra­wy. Za­sta­na­wia­li­ście się nad tym, że gdy­by za­bój­cę wy­kry­to w cią­gu pierw­szych ty­go­dni, to za kil­ka lat cał­kiem już by o niej za­po­mnia­no? No bo co wspól­ne­go łą­czy wszyst­kie le­gen­dar­ne spra­wy kry­mi­nal­ne w hi­sto­rii? – Bel­l­man cze­kał. W koń­cu kiw­nął gło­wą, jak­by ktoś po­dał mu od­po­wiedź, a on ją tyl­ko po­wtó­rzył. – Wy­ma­ga­ły  c z a s u.  I na­tra­fi­ły na  o p ó r.

Tuż obok Ha­ge­na roz­legł się szept:

– Chur­chill, eat your he­art out.

Od­wró­cił się i zo­ba­czył Be­ate Lønn, któ­ra sta­nę­ła przy nim, uśmie­cha­jąc się iro­nicz­nie.

Lek­ko ski­nął gło­wą i spoj­rzał na ze­bra­nych. Może to i sta­ra sztucz­ka, ale wciąż dzia­ła­ła. Tam, gdzie przed kil­ko­ma mi­nu­ta­mi wi­dział tyl­ko czar­ne wy­ga­słe ogni­sko, Bel­l­man zdo­łał tchnąć ży­cie w żar. Ha­gen jed­nak wie­dział, że ogień nie bę­dzie się dłu­go pa­lić, je­że­li szyb­ko nie do­star­czy mu się po­żyw­ki w po­sta­ci ja­kie­go­kol­wiek po­stę­pu.

Trzy mi­nu­ty póź­niej Bel­l­man za­koń­czył spek­takl i sze­ro­ko uśmiech­nię­ty opu­ścił sce­nę przy wtó­rze okla­sków. Ha­gen z obo­wiąz­ku też kla­snął kil­ka razy, wal­cząc jed­no­cze­śnie z lę­kiem przed po­wro­tem na mów­ni­cę. Miał świa­do­mość, że po­psu­je ten show in­for­ma­cją, że gru­pa zo­sta­je okro­jo­na, zmniej­szo­na do trzy­dzie­stu pię­ciu osób. Ta­kie było po­le­ce­nie Bel­l­ma­na, ale usta­li­li, że sam im o tym nie po­wie. Ha­gen wy­stą­pił na­przód, odło­żył swo­ją tecz­kę, chrząk­nął, udał, że prze­rzu­ca ja­kieś pa­pie­ry. W koń­cu pod­niósł gło­wę. Znów chrząk­nął i uśmiech­nął się krzy­wo.

– La­dies and gen­tle­men, Elvis has left the bu­il­ding.

Ci­sza. Nikt się nie ro­ze­śmiał.

– No cóż, mamy spo­ro rze­czy do zro­bie­nia. Nie­któ­rzy z was zo­sta­ną prze­nie­sie­ni do in­nych za­dań.

Ogni­sko zga­sło.

Kie­dy Mi­ka­el Bel­l­man wy­sia­dał z win­dy w atrium Bu­dyn­ku Po­li­cji, mi­gnę­ła mu przed ocza­mi po­stać wsia­da­ją­ca do są­sied­niej. Czyż­by to był Truls? Nie­moż­li­we, miał prze­cież kwa­ran­tan­nę po spra­wie Asa­je­wa. Bel­l­man wy­szedł głów­ny­mi drzwia­mi i przedarł się przez za­mieć do cze­ka­ją­ce­go na nie­go sa­mo­cho­du. Gdy przej­mo­wał ga­bi­net ko­men­dan­ta okrę­go­we­go, wy­ja­śnio­no mu, że teo­re­tycz­nie ma do dys­po­zy­cji kie­row­cę, ale jego trzej po­przed­ni­cy zre­zy­gno­wa­li z ta­kie­go przy­wi­le­ju, uzna­jąc, że był­by to zły sy­gnał, sko­ro na wszyst­kich in­nych fron­tach obo­wią­zy­wa­ły cię­cia. Bel­l­man od­wró­cił tę prak­ty­kę, mó­wiąc wprost, że nie po­zwo­li, by tego ro­dza­ju so­cjal­de­mo­kra­tycz­na ma­łost­ko­wość za­kłó­ca­ła efek­tyw­ność jego dni pra­cy, i że za waż­niej­sze uwa­ża za­sy­gna­li­zo­wa­nie lu­dziom sto­ją­cym ni­żej w hie­rar­chii, iż cięż­ka pra­ca i awans wią­żą się z pew­ny­mi przy­wi­le­ja­mi. Rzecz­nik pra­so­wy od­cią­gnął go póź­niej na bok i za­pro­po­no­wał, że gdy­by ktoś z me­diów kie­dyś o to spy­tał, to Mi­ka­el po­wi­nien ra­czej ogra­ni­czyć się do efek­tyw­no­ści dnia pra­cy, na­to­miast frag­ment o przy­wi­le­jach skre­ślić.

– Do ra­tu­sza – po­le­cił, sia­da­jąc z tyłu.

Sa­mo­chód ru­szył, ob­je­chał ko­ściół na Grøn­land i skie­ro­wał się w stro­nę ho­te­lu Pla­za i bu­dyn­ku Pocz­ty, któ­ry mimo trwa­ją­cej roz­bu­do­wy wo­kół Ope­ry wciąż do­mi­no­wał w skrom­nej pa­no­ra­mie Oslo. Ale dzi­siaj nie było żad­nej pa­no­ra­my, tyl­ko śnieg, a w gło­wie Bel­l­ma­na po­ja­wi­ły się jed­no­cze­śnie trzy nie­za­leż­ne od sie­bie my­śli. Prze­klę­ty gru­dzień. Prze­klę­ta spra­wa Ven­ne­sli. I prze­klę­ty Truls Bernt­sen.

Mi­ka­el nie roz­ma­wiał z Trul­sem ani na­wet nie wi­dział go od po­cząt­ku paź­dzier­ni­ka, kie­dy to mu­siał za­wie­sić w peł­nie­niu obo­wiąz­ków swo­je­go przy­ja­cie­la z dzie­ciń­stwa i pod­wład­ne­go. To zna­czy chy­ba za­uwa­żył go w ze­szłym ty­go­dniu pod ho­te­lem Grand w za­par­ko­wa­nym sa­mo­cho­dzie. Przy­czy­ną kwa­ran­tan­ny były duże wpła­ty go­tów­ko­we na kon­to Trul­sa, z któ­rych nie mógł – albo nie chciał – się wy­tłu­ma­czyć. Mi­ka­el jako jego szef nie miał wy­bo­ru, cho­ciaż oczy­wi­ście wie­dział, skąd wzię­ły się te pie­nią­dze – były wy­na­gro­dze­niem za ro­bo­tę pa­la­cza, czy­li nisz­cze­nie do­wo­dów w spra­wie nar­ko­ty­ko­we­go gan­gu Ru­dol­fa Asa­je­wa. A ten idio­ta Truls po pro­stu wpła­cił je na swo­je kon­to.

Mi­ka­el mógł się po­cie­szać je­dy­nie tym, że ani te pie­nią­dze, ani sam Truls nie wska­zy­wa­ły na nie­go. Na ca­łym świe­cie je­dy­nie dwie oso­by mo­gły ujaw­nić współ­pra­cę Mi­ka­ela z Asa­je­wem. Jed­ną z tych osób była rad­na do spraw spo­łecz­nych, a za­ra­zem współ­win­na, dru­ga zaś le­ża­ła umie­ra­ją­ca w śpiącz­ce w za­mknię­tym skrzy­dle Szpi­ta­la Cen­tral­ne­go.

Je­cha­li przez Kva­dra­tu­ren. Bel­l­man za­fa­scy­no­wa­ny ob­ser­wo­wał kon­trast mię­dzy czar­ną skó­rą pro­sty­tu­tek a bie­lą śnie­gu w ich wło­sach i na ra­mio­nach. Za­uwa­żył też, że próż­nia po Asa­je­wie zdą­ży­ła się już wy­peł­nić ko­lej­ny­mi za­stę­pa­mi di­le­rów nar­ko­ty­ko­wych.

Truls Bernt­sen. To­wa­rzy­szył Mi­ka­elo­wi w okre­sie do­ra­sta­nia na Man­gle­rud, tak jak ryba po­dnaw­ka to­wa­rzy­szy re­ki­no­wi. Mi­ka­el miał mózg, chęć przy­wódz­twa, zdol­ność wy­po­wia­da­nia się i uro­dę. Truls „Be­avis” Bernt­sen miał od­wa­gę, za­ci­śnię­te pię­ści i wręcz dzie­cin­ną lo­jal­ność. Mi­ka­el na­wią­zy­wał przy­jaź­nie, gdzie tyl­ko się ob­ró­cił. Trul­sa tak trud­no było po­lu­bić, że wszy­scy świa­do­mie się od nie­go od­wra­ca­li. Mimo to wła­śnie ci dwaj byli nie­roz­łącz­ni: Bel­l­man i Bernt­sen. Z li­sty w dzien­ni­ku wy­czy­ty­wa­no ich jed­ne­go po dru­gim. Tak samo było póź­niej, w szko­le po­li­cyj­nej. Bel­l­man pierw­szy, Bernt­sen snu­ją­cy się za­raz za nim. Mi­ka­el za­czął cho­dzić z Ullą, ale Truls wciąż mu to­wa­rzy­szył, za­wsze o dwa kro­ki z tyłu. W mia­rę upły­wu lat Truls zwol­nił, bra­ko­wa­ło mu wro­dzo­nych am­bi­cji Mi­ka­ela za­rów­no w kwe­stii ży­cia pry­wat­ne­go, jak i ka­rie­ry. Z re­gu­ły ła­two się nim kie­ro­wa­ło i za­cho­wy­wał się prze­wi­dy­wal­nie. Zwy­kle ska­kał, kie­dy Mi­ka­el po­wie­dział „skacz”. Ale cza­sa­mi w jego oczach po­ja­wiał się mrok i sta­wał się wte­dy kimś, kogo Mi­ka­el nie znał. Tak jak wte­dy, z tam­tym aresz­tan­tem, mło­dym chło­pa­kiem, któ­re­go Truls tak po­bił pał­ką, że chło­pak oślepł. Albo z tam­tym fa­ce­tem z KRI­POS, któ­ry oka­zał się pe­da­łem i pró­bo­wał do­bie­rać się do Mi­ka­ela. Ko­le­dzy to wi­dzie­li, Mi­ka­el mu­siał więc przed­się­wziąć od­po­wied­nie kro­ki, tak aby ja­sne się sta­ło, że nie to­le­ru­je po­dob­nych za­cho­wań. Za­brał więc Trul­sa do domu tego fa­ce­ta, zwa­bił go do ga­ra­żu i do­pie­ro tam Truls rzu­cił się na nie­go. Wa­lił pał­ką naj­pierw kon­tro­lo­wa­nie, po­tem z co­raz więk­szą wście­kło­ścią, a mrok w jego oczach zda­wał się roz­sze­rzać. W koń­cu Truls spra­wiał ta­kie wra­że­nie, jak­by był w sta­nie szo­ku, oczy miał sze­ro­ko otwar­te i cał­kiem czar­ne. Mi­ka­el mu­siał go po­wstrzy­my­wać, bo in­a­czej uka­tru­pił­by tam­te­go. Oczy­wi­ście Truls był lo­jal­ny. Ale przy­po­mi­nał rów­nież od­bez­pie­czo­ny gra­nat. I wła­śnie to mar­twi­ło Mi­ka­ela Bel­l­ma­na. Kie­dy prze­ka­zał mu, że Rada do spraw Za­trud­nie­nia po­sta­no­wi­ła za­wie­sić go w obo­wiąz­kach do cza­su wy­ja­śnie­nia, skąd wzię­ły się pie­nią­dze na jego kon­cie, Truls po­wtó­rzył tyl­ko, że to pry­wat­na spra­wa, wzru­szył ra­mio­na­mi, jak­by to nie mia­ło naj­mniej­sze­go zna­cze­nia, i od­szedł. Jak­by Truls „Be­avis” Bernt­sen miał do cze­go odejść. Jak­by miał jesz­cze ja­kieś ży­cie poza pra­cą. A Mi­ka­el znów do­strzegł ten mrok w jego oczach. To przy­wo­dzi­ło na myśl za­pa­le­nie lon­tu i ob­ser­wo­wa­nie, jak się spa­la co­raz da­lej w głę­bi czar­ne­go ko­pal­nia­ne­go ko­ry­ta­rza. I nic się nie dzie­je. Nie wia­do­mo jed­nak, czy ten lont po pro­stu zgasł, czy też jest bar­dzo dłu­gi. Czło­wiek cze­ka więc w na­pię­ciu, bo coś mu mówi, że im dłu­żej to trwa, tym gło­śniej huk­nie.

Sa­mo­chód skrę­cił na tyły ra­tu­sza. Mi­ka­el wy­siadł i po scho­dach ru­szył do wej­ścia. Nie­któ­rzy twier­dzi­li, że wła­śnie tu znaj­do­wa­ło się głów­ne wej­ście, za­pro­jek­to­wa­ne przez ar­chi­tek­tów Ar­ne­ber­ga i Po­uls­so­na w la­tach dwu­dzie­stych ubie­głe­go wie­ku, a pro­jekt od­wró­co­no przez nie­po­ro­zu­mie­nie. Gdy to od­kry­to pod ko­niec lat czter­dzie­stych, bu­do­wa po­su­nę­ła się już na tyle da­le­ko, że spra­wę wy­ci­szo­no i uda­wa­no, że nic się nie sta­ło, z na­dzie­ją, że ci, któ­rzy przy­pły­ną do sto­li­cy Nor­we­gii fior­dem, nie zro­zu­mie­ją, że wita się ich ku­chen­nym wej­ściem.

Wło­skie skó­rza­ne po­de­szwy mięk­ko kla­ska­ły o ka­mien­ną po­sadz­kę, gdy Mi­ka­el Bel­l­man ma­sze­ro­wał do re­cep­cji. Sie­dzą­ca za kon­tu­arem ko­bie­ta po­wi­ta­ła go pro­mien­nym uśmie­chem.

– Dzień do­bry, pa­nie ko­men­dan­cie. Jest pan ocze­ki­wa­ny. Dzie­sią­te pię­tro, w głę­bi ko­ry­ta­rza na lewo.

Pod­czas jaz­dy win­dą Bel­l­man przej­rzał się w lu­strze. I po­my­ślał, że wszyst­ko się zga­dza. Jest w dro­dze na górę. Mimo spra­wy tego za­bój­stwa. Po­pra­wił je­dwab­ny kra­wat, któ­ry Ulla przy­wio­zła mu z Bar­ce­lo­ny. Po­dwój­ny wę­zeł wind­sor­ski. W szko­le śred­niej uczył Trul­sa wią­zać kra­wat, ale tyl­ko pro­ste­go, cien­kie­go wę­zła.

Drzwi w głę­bi ko­ry­ta­rza były uchy­lo­ne, Mi­ka­el je pchnął.

Ga­bi­net wy­da­wał się nagi. Biur­ko sprząt­nię­te, pół­ki pu­ste, a na ta­pe­cie wi­dać było ja­śniej­sze pola – śla­dy po ob­ra­zach, któ­re wcze­śniej tam wi­sia­ły. Sie­dzia­ła na pa­ra­pe­cie. Na jej twa­rzy znać było kon­wen­cjo­nal­ną uro­dę, o któ­rej ko­bie­ty mó­wią „wspa­nia­ła”, ale bez sło­dy­czy i wdzię­ku, mimo ja­snych lal­ko­wa­tych wło­sów uło­żo­nych w ja­kieś ko­micz­ne gir­lan­dy. Była wy­so­ka, moc­nej bu­do­wy, mia­ła sze­ro­kie bar­ki i bio­dra, tego dnia wtło­czo­ne w ob­ci­słą skó­rza­ną spód­ni­cę. Uda skrzy­żo­wa­ne. Mę­skie ele­men­ty w jej twa­rzy pod­kre­ślo­ne przez duży orli nos i zim­ne, nie­bie­skie jak u wil­ka oczy – w po­łą­cze­niu z pew­no­ścią sie­bie w wy­zy­wa­ją­cym spoj­rze­niu – skło­ni­ły Bel­l­ma­na do róż­nych do­my­słów, kie­dy zo­ba­czył ją pierw­szy raz. Uznał wów­czas, że Isa­bel­le Skøy­en chęt­nie po­dej­mu­je ini­cja­ty­wę i jest skłon­ną do ry­zy­ka ko­ci­cą, lu­bią­cą seks z młod­szy­mi od niej męż­czy­zna­mi.

– Za­mknij na klucz – po­wie­dzia­ła.

I wca­le się wte­dy nie po­my­lił.

Za­mknął drzwi i prze­krę­cił klucz w zam­ku. Pod­szedł do jed­ne­go z trzech okien. Ra­tusz gó­ro­wał nad masą skrom­nych czte­ro – i pię­cio­pię­tro­wych ka­mie­nic. Po dru­giej stro­nie pla­cu Ra­tu­szo­we­go kró­lo­wa­ła li­czą­ca sie­dem­set lat twier­dza Aker­shus, wznie­sio­na na wy­so­kich wa­łach, ze sta­ry­mi, uszko­dzo­ny­mi pod­czas woj­ny ar­ma­ta­mi wy­ce­lo­wa­ny­mi w fiord, któ­ry wy­glą­dał te­raz tak, jak­by po­krył się gę­sią skór­ką i lek­ko drżał w lo­do­wa­tych po­dmu­chach wia­tru. Śnieg już prze­stał pa­dać, a pod oło­wia­no­sza­ry­mi chmu­ra­mi mia­sto le­ża­ło ską­pa­ne w nie­bie­sko­bia­łym świe­tle. Tru­pi ko­lor, po­my­ślał Bel­l­man.

Głos Isa­bel­le od­bił się echem od go­łych ścian:

– I co po­wiesz, mój dro­gi? Jak ci się po­do­ba ten wi­dok?

– Po pro­stu im­po­nu­ją­cy. O ile do­brze pa­mię­tam, po­przed­nia rad­na do spraw spo­łecz­nych mia­ła ga­bi­net o wie­le mniej­szy i znacz­nie ni­żej po­ło­żo­ny.

– Nie tam­ten wi­dok. Ten.

Od­wró­cił się do niej. Świe­żo mia­no­wa­na rad­na do spraw spo­łecz­nych i prze­ciw­dzia­ła­nia nar­ko­ma­nii roz­su­nę­ła nogi. Majt­ki le­ża­ły obok na pa­ra­pe­cie. Isa­bel­le wie­lo­krot­nie po­wta­rza­ła, że nig­dy nie zro­zu­mie cza­ru wy­go­lo­nej cip­ki, ale Mi­ka­el, wpa­tru­jąc się w dżun­glę, po­my­ślał, że chy­ba musi ist­nieć ja­kieś roz­wią­za­nie po­śred­nie, i pod no­sem po­wtó­rzył cha­rak­te­ry­sty­kę wi­do­ku: po pro­stu im­po­nu­ją­cy.

Moc­no stuk­nę­ła ob­ca­sa­mi o par­kiet i po­de­szła do nie­go. Strzep­nę­ła mu z kla­py nie­wi­dzial­ny py­łek. Na­wet bez szpi­lek by­ła­by od nie­go o cen­ty­metr wyż­sza, a w tej chwi­li nad nim gó­ro­wa­ła. Nie wi­dział w tym nic krę­pu­ją­ce­go, prze­ciw­nie, jej roz­mia­ry w po­łą­cze­niu z do­mi­nu­ją­cą oso­bo­wo­ścią sta­no­wi­ły cie­ka­we wy­zwa­nie. Wy­ma­ga­ły od nie­go jako męż­czy­zny wię­cej niż drob­na po­stać i ła­god­na ule­głość Ulli.

– Uwa­żam za jak naj­bar­dziej słusz­ne, że to ty za­in­au­gu­ru­jesz mój ga­bi­net. Bez two­jej… woli współ­pra­cy nie do­sta­ła­bym tego sta­no­wi­ska.

– I vice ver­sa – po­wie­dział Mi­ka­el Bel­l­man, wdy­cha­jąc za­pach jej per­fum. Wy­dał mu się zna­jo­my. Per­fu­my… Ulli? Mar­ka Toma For­da. Jak one się na­zy­wa­ją? Black Or­chid. Mu­siał je ku­po­wać pod­czas wy­jaz­dów do Pa­ry­ża czy Lon­dy­nu, bo w Nor­we­gii były nie do do­sta­nia. Zbieg oko­licz­no­ści wy­da­wał się nie­praw­do­po­dob­ny.

Do­strzegł śmiech w jej oczach, bę­dą­cy od­po­wie­dzią na jego zdu­mie­nie. Za­rzu­ci­ła mu ręce na szy­ję i od­chy­li­ła się do tyłu.

– Prze­pra­szam, ale nie mo­głam się po­wstrzy­mać.

No tak, cho­le­ra! Po pa­ra­pe­tów­ce w no­wym domu Ulla prze­cież się skar­ży­ła, że zgi­nę­ła jej bu­tel­ka per­fum. Twier­dzi­ła, że mu­siał ją ukraść któ­ryś z za­pro­szo­nych przez nie­go ele­ganc­kich go­ści. Mi­ka­el na­to­miast był w du­chu prze­ko­na­ny, że zro­bił to ra­czej je­den z miej­sco­wych man­gle­rud­czy­ków, a kon­kret­nie Truls Bernt­sen. Prze­cież do­brze wie­dział, że Truls od wcze­snej mło­do­ści jest po uszy za­ko­cha­ny w Ulli, cho­ciaż oczy­wi­ście nig­dy o tym nie wspo­mniał, ani jej, ani Trul­so­wi. Nie wspo­mniał też o per­fu­mach. Prze­cież i tak le­piej, że Truls ukradł per­fu­my Ulli, niż miał­by kraść jej majt­ki.

– Przy­szło ci do gło­wy, że może wła­śnie na tym po­le­ga twój pro­blem? – spy­tał Mi­ka­el. – Na tym, że nie umiesz się po­wstrzy­mać?

Ro­ze­śmia­ła się mięk­ko. Za­mknę­ła oczy. Dłu­gie gru­be pal­ce roz­plo­tły się na jego kar­ku, prze­su­nę­ły na krzyż i za­nur­ko­wa­ły pod pa­sek. Po­pa­trzy­ła na nie­go z ła­god­nym roz­cza­ro­wa­niem w oczach.

– Co się dzie­je, mój byku?

– Le­ka­rze mó­wią, że on nie umrze – od­parł Mi­ka­el. – A ostat­nio po­ja­wi­ły się ozna­ki świad­czą­ce o tym, że może się wy­bu­dzić ze śpiącz­ki.

– Jak to? Ru­sza się?

– Nie, ale wi­dzą ja­kieś zmia­ny w EEG, więc za­czę­li pro­wa­dzić ba­da­nia neu­ro­fi­zjo­lo­gicz­ne.

– I co z tego? – Jej war­gi były tuż przy jego ustach. – Bo­isz się go?

– Nie jego, tyl­ko tego, co może po­wie­dzieć. O nas.

– Dla­cze­go miał­by zro­bić coś tak głu­pie­go? Jest prze­cież sam. Nic by na tym nie zy­skał.

– Po­zwól, że po­wiem tak, moja dro­ga. – Mi­ka­el od­su­nął jej rękę.

– Już sama myśl o tym, że tam jest ktoś, kto może za­świad­czyć, że współ­pra­co­wa­li­śmy z han­dla­rzem nar­ko­ty­ków, żeby po­pchnąć na­sze wła­sne ka­rie­ry…

– Po­słu­chaj – prze­rwa­ła mu Isa­bel­le. – My tyl­ko ostroż­nie in­ter­we­nio­wa­li­śmy, nie po­zwa­la­jąc, by siły ryn­ku dzia­ła­ły same. To do­bra, od daw­na wy­pró­bo­wa­na po­li­ty­ka Par­tii Pra­cy, mój dro­gi. Po­zwo­li­li­śmy Asa­je­wo­wi uzy­skać mo­no­pol na sprze­daż nar­ko­ty­ków i aresz­to­wa­li­śmy wszyst­kich po­zo­sta­łych ba­ro­nów nar­ko­ty­ko­wych, po­nie­waż to­war ofe­ro­wa­ny przez Asa­je­wa nie po­wo­do­wał tylu śmier­tel­nych ofiar. Inne po­stę­po­wa­nie ozna­cza­ło­by złą po­li­ty­kę an­ty­nar­ko­ty­ko­wą.

Mi­ka­el mu­siał się uśmiech­nąć.

– Sły­szę, że wy­szli­fo­wa­łaś re­to­ry­kę na tych kur­sach.

– Zmie­ni­my te­mat, mój dro­gi? – Wsu­nę­ła mu rękę pod kra­wat.

– Wiesz, jak zo­sta­ło­by to przed­sta­wio­ne pod­czas pro­ce­su? Że ja do­sta­łem fo­tel ko­men­dan­ta okrę­go­we­go po­li­cji, a ty sta­no­wi­sko rad­nej do spraw spo­łecz­nych, po­nie­waż wy­da­wa­ło się, że oso­bi­ście za­pro­wa­dzi­li­śmy po­rzą­dek na uli­cach Oslo i zre­du­ko­wa­li­śmy licz­bę zgo­nów z przedaw­ko­wa­nia. Na­to­miast w rze­czy­wi­sto­ści po­zwo­li­li­śmy Asa­je­wo­wi nisz­czyć do­wo­dy, uśmier­cać kon­ku­ren­tów i sprze­da­wać nar­ko­ty­ki czte­ry razy sil­niej­sze i bar­dziej uza­leż­nia­ją­ce niż he­ro­ina.

– Mmm. Strasz­nie się pod­nie­cam, kie­dy tak mó­wisz… – Przy­lgnę­ła do nie­go i wsu­nę­ła mu ję­zyk do ust. Usły­szał cha­rak­te­ry­stycz­ny chrzęst poń­czo­chy, gdy otar­ła się łyd­ką o jego nogę i po­cią­gnę­ła go za sobą ko­ły­szą­cym ru­chem w stro­nę biur­ka.

– Je­śli on się ock­nie w szpi­ta­lu i za­cznie ga­dać…

– Ci­cho bądź, nie ścią­gnę­łam cię tu na roz­mo­wę. – Już maj­stro­wa­ła przy jego pa­sku.

– Mamy pro­blem, któ­ry trze­ba roz­wią­zać, Isa­bel­le.

– Ro­zu­miem, ale te­raz, kie­dy je­steś ko­men­dan­tem po­li­cji, tra­fi­łeś do bran­ży, któ­ra jest prio­ry­te­to­wa, a aku­rat w tej chwi­li prio­ry­te­tem ra­tu­sza jest  t o!

Mi­ka­el zdo­łał ode­pchnąć jej rękę.

Wes­tchnę­ła.

– No do­brze. Mów, co wy­my­śli­łeś.

– Trze­ba mu za­gro­zić, i to w wia­ry­god­ny spo­sób.

– Po co gro­zić? Dla­cze­go od razu go nie uśmier­cić?

Mi­ka­el się ro­ze­śmiał. Śmiał się, do­pó­ki nie zro­zu­miał, że Isa­bel­le mówi po­waż­nie. I że nie po­trze­bo­wa­ła na­wet cza­su do na­my­słu.

– Po­nie­waż… – Przy­trzy­mał ją wzro­kiem i za­pa­no­wał nad gło­sem. Sta­rał się być tym sa­mym sta­now­czym Mi­ka­elem Bel­l­ma­nem, któ­ry pół go­dzi­ny wcze­śniej stał przed gru­pą śled­czą. Pró­bo­wał zna­leźć od­po­wiedź. Ale ona go uprze­dzi­ła:

– Po­nie­waż ty się bo­isz. Sprawdź­my, co znaj­dzie­my pod ha­słem „Ak­tyw­na po­moc przy umie­ra­niu” w książ­ce te­le­fo­nicz­nej. Ka­żesz usu­nąć ochro­nę, uza­sad­nia­jąc to nie­wła­ści­wym wy­ko­rzy­sta­niem środ­ków i tak da­lej, a pa­cjen­ta nie­ocze­ki­wa­nie od­wie­dzi gość z książ­ki te­le­fo­nicz­nej. To zna­czy gość nie­ocze­ki­wa­ny przez nie­go. A zresz­tą mo­żesz wy­słać tego swo­je­go cie­nia, „Be­avi­sa”, Trul­sa Bernt­se­na. Prze­cież on dla pie­nię­dzy zro­bi wszyst­ko, praw­da?

Mi­ka­el z nie­do­wie­rza­niem po­krę­cił gło­wą.

– Po pierw­sze, to Gun­nar Ha­gen, szef Wy­dzia­łu Za­bójstw, zle­cił sta­łą ochro­nę tego pa­cjen­ta. Gdy­by fa­cet zo­stał uśmier­co­ny za­raz po mo­jej in­ge­ren­cji w de­cy­zję Ha­ge­na, nie­zbyt do­brze bym wy­glą­dał, je­śli mogę tak to okre­ślić. Po dru­gie, nie ma mowy o za­bój­stwie.

– Po­słu­chaj mnie, mój dro­gi. Ża­den po­li­tyk nie jest lep­szy od swo­ich do­rad­ców. Dla­te­go wa­run­kiem do­tar­cia na szczyt jest za­wsze ota­cza­nie się ludź­mi mą­drzej­szy­mi od sie­bie. A wła­śnie za­czę­łam wąt­pić w to, czy je­steś ode mnie mą­drzej­szy, Mi­ka­elu. Przede wszyst­kim nie po­tra­fisz zła­pać tego za­bój­cy po­li­cjan­ta, a w do­dat­ku nie wiesz, jak roz­wią­zać pro­sty pro­blem czło­wie­ka w śpiącz­ce. A sko­ro jesz­cze nie chcesz mnie po­su­wać, to mu­szę za­dać so­bie py­ta­nie: „Co mi wła­ści­wie po nim?”. Po­tra­fisz mi na to od­po­wie­dzieć?

– Isa­bel­le…

– Przyj­mu­ję to za od­po­wiedź prze­czą­cą. Po­słu­chaj mnie więc uważ­nie, bo zro­bi­my to tak…

Nie mógł jej nie po­dzi­wiać. Tego kon­tro­lo­wa­ne­go, wręcz zim­ne­go pro­fe­sjo­na­li­zmu przy jed­no­cze­snej go­to­wo­ści do po­dej­mo­wa­nia ry­zy­ka i nie­obli­czal­no­ści, któ­re spra­wia­ły, że w jego ko­le­gach wzma­ga­ła się czuj­ność. Nie­któ­rzy uwa­ża­li ją za wręcz nie­bez­piecz­ną, ale nie ro­zu­mie­li, że wy­twa­rza­nie nie­pew­no­ści sta­no­wi­ło ele­ment gry pro­wa­dzo­nej przez Isa­bel­le Skøy­en. Za­li­cza­ła się do tych, któ­rym w nie­prze­cięt­nie krót­kim cza­sie uda­wa­ło się zajść da­lej i wy­żej i któ­rych upad­ki, je­śli do nich do­cho­dzi­ło, na­stę­po­wa­ły z wy­so­ka i były przez to groź­niej­sze. Mi­ka­el Bel­l­man po­nie­kąd roz­po­zna­wał w niej sie­bie, ale Isa­bel­le Skøy­en sta­no­wi­ła jego eks­tre­mal­ną wer­sję. Dziw­ne na­to­miast było to, że za­miast po­cią­gać go za sobą, zmu­sza­ła go do więk­szej ostroż­no­ści.

– Na ra­zie pa­cjent się nie obu­dził, więc nie ro­bi­my nic – oświad­czy­ła Isa­bel­le. – Znam pew­ne­go pie­lę­gnia­rza ane­ste­zjo­lo­gicz­ne­go z Ene­bakk. Nie­cie­ka­wy typ. Za­opa­tru­je mnie w ta­blet­ki, któ­rych jako po­li­tyk nie mogę ku­po­wać na uli­cy. Ten czło­wiek tak jak Be­avis zro­bi pra­wie wszyst­ko dla pie­nię­dzy. A wszyst­ko dla sek­su. À pro­pos…

Usia­dła na brze­gu biur­ka, unio­sła i roz­ło­ży­ła nogi, a po­tem jed­nym szarp­nię­ciem roz­pię­ła gu­zi­ki jego spodni. Mi­ka­el moc­no zła­pał ją za nad­garst­ki.

– Isa­bel­le, za­cze­kaj­my do śro­dy w Gran­dzie.

– N i e  cze­kaj­my do śro­dy w Gran­dzie.

– A ja gło­su­ję, żeby tak było.

– Do­praw­dy? – Wy­rwa­ła mu się, do koń­ca roz­pię­ła roz­po­rek i spoj­rza­ła w dół. Za­raz do­da­ła gar­dło­wym gło­sem: – W ta­kim ra­zie zo­sta­łeś prze­gło­so­wa­ny. Dwa do jed­ne­go, mój dro­gi.

5

Wraz z za­pa­da­ją­cą ciem­no­ścią spa­dła rów­nież tem­pe­ra­tu­ra. Bla­dy księ­życ świe­cił za oknem po­ko­ju Stia­na Ba­rel­le­go, kie­dy z sa­lo­nu do­biegł głos mat­ki:

– To do cie­bie, Stian!

Już wcze­śniej usły­szał dzwo­nek te­le­fo­nu sta­cjo­nar­ne­go, ale miał na­dzie­ję, że to nie do nie­go. Odło­żył kon­tro­ler Nin­ten­do Wii. Osią­gnął wy­nik dwa­na­ście un­der par, a zo­sta­ły mu jesz­cze trzy doł­ki, czy­li in­ny­mi sło­wy miał świet­ną po­zy­cję i moż­li­wość za­kwa­li­fi­ko­wa­nia się do Ma­sters. Grał jako Rick Fow­ler, po­nie­waż była to je­dy­na faj­na po­stać w grze Ti­ger Wo­ods – The Ma­sters