Chilling Adventures of Sabrina. Sezon na czarownice - Sarah Rees Brennan - ebook

Chilling Adventures of Sabrina. Sezon na czarownice ebook

Sarah Rees Brennan

3,7

Opis

Losy Sabriny sprzed pierwszego sezonu serialu Netflixa

To ostatnie lato Sabriny Spellman przed jej szesnastymi urodzinami, które będą prawdziwym przełomem… Dziewczyna od dziecka uczy się magii od swoich ciotek, Zeldy i Hildy, ale jednocześnie żyje jak zwykła nastolatka – uczy się w liceum, spotyka się z przyjaciółkami, Roz i Susie, oraz z Harveyem, który szalenie jej się podoba. Jednak czas spędzony wśród śmiertelników nieubłaganie dobiega końca. Pożegnanie z Roz, Susie i Harveyem wydaje się o wiele trudniejsze, niż Sabrina sądziła. Na domar złego, nie jest pewna, czy Harvey w ogóle coś do niej czuje. Postanawia z pomocą kuzyna Ambrose’a rzucić na chłopaka zaklęcie miłosne. Skutki okażą się nieprzewidywalne…

Sabrina od zawsze marzyła o zostaniu czarownicą, jednak teraz dręczą ją coraz większe wątpliwości. Czy będzie gotowa porzucić drogę światła i podążyć ku ciemności?

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 258

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,7 (141 ocen)
41
40
45
11
4
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
przeczytane1995

Z braku laku…

55% Nie uważam, żeby ta książka była zła, jednak z tego co pamiętam jest chyba dosłownie kropka w kropkę to samo co w serialu, przez co strasznie się nudziłam jak ją czytałam. Myślę, że dla osób, które nie znają tej alternatywnej historii Sabriny, to może być całkiem fajna książka, ale no jak już ktoś widział serial, to nie bardzo.
00

Popularność




Zapraszamy na www.publicat.pl
Tytuł oryginałuChilling Adventures of Sabrina. Season of the Witch
Projekt okładki © ADAMS CARVALHO
Typografia książki© KATIE FITCH
Koordynacja projektuSYLWIA MAZURKIEWICZ-PETEK
RedakcjaURSZULA ŚMIETANA
KorektaMAGDALENA SZAJUK
Redakcja technicznaKRZYSZTOF CHODOROWSKI
© 2019 Archie Comics Publications, Inc. All Rights Reserved. Archie Comics are trademarks and/or registered trademarks of Archie Comics in the U.S. and/or other countries.
© Netflix 2019. Used with permission.
Polish-language edition published by WYDAWNICTWO DOLNOSLASKIE - PUBLICAT S.A., by arrangement with Scholastic Inc., 557 Broadway, New York, NY 10012, USA.
© 2019 for the Polish translation by Archie Comics Publications, Inc. Translated by Donata Olejnik
Polish edition © Publicat S.A. MMXIX (wydanie elektroniczne)
Wykorzystywanie e-booka niezgodne z regulaminem dystrybutora, w tym nielegalne jego kopiowanie i rozpowszechnianie, jest zabronione.
All rights reserved
ISBN 978-83-271-5968-7
Konwersja: eLitera s.c.
jest znakiem towarowym Publicat S.A.
PUBLICAT S.A.
61-003 Poznań, ul. Chlebowa 24 tel. 61 652 92 52, fax 61 652 92 00 e-mail: [email protected], www.publicat.pl
Oddział we Wrocławiu 50-010 Wrocław, ul. Podwale 62 tel. 71 785 90 40, fax 71 785 90 66 e-mail: [email protected]

„O czymkolwiek marzysz, cokolwiek zamierzasz, zrób to. W zdecydowaniu drzemie geniusz, potęga i magia. Zacznij teraz”.

słowa przypisywane J.W. Goethemu

Dla Kelly Link

– cichej wody i pewnego zakazanego słowa –

która zawsze wie, jak znaleźć dziwaczne piękno.

Chwała szatanowi!

Na początku września zauważyliśmy na skraju lasu dziewczynę. Miała na sobie zielony płaszcz, a nieopodal stał jej czerwony sportowy wóz. Wyglądała jak żywcem wyjęta z reklamy samochodowej, która przekonałaby każdego chłopaka, że właśnie potrzebuje kupić dokładnie takie auto.

Sama nie wyglądam najgorzej. Ciotka Hilda twierdzi, że jestem śliczna jak ucho robala, a w jej przekonaniu robaki są piękne. W normalnych okolicznościach pogratulowałabym w duchu tej dziewczynie idealnego looku i poszłabym dalej, nie oglądając się za siebie – gdyby nie to, że mój chłopak się obejrzał, i to nie raz.

Harvey odprowadzał mnie po szkole do domu. Zanim spotkaliśmy tę dziewczynę, spieszyliśmy się, bo właśnie zrywał się wiatr. Jeden podmuch owinął się wokół nas niczym niewidzialny bat. Przyglądałam się, jak z drzew spadają pierwsze liście, niespodziewana zielona kaskada, i poczułam ukłucie żalu. Lato dobiegało końca.

Nad koronami drzew zawisła warstwa grubych ciemnych chmur. Tym samym w Greendale zapanował mrok. Widocznie noc miała nadejść wcześniej niż zwykle.

Trąciłam Harveya.

– Tak, wiem. Ona jest szalenie seksowna, ale robi się zimno – powiedziałam pozornie obojętnym głosem.

– W porównaniu z tobą jest nikim – odparł Harvey. – Ale ma supersamochód.

– Nie no, jasne, patrzyłeś na samochód.

– Właśnie tak! – obruszył się Harvey. – Brina!

Biegłam przez świeżo opadłe liście, protestując i śmiejąc się, a wiatr zawzięcie szarpał mnie za płaszcz, jakby duchy próbowały zwrócić na siebie moją uwagę. Dziewczyna w zieleni została z tyłu.

Harvey, Roz, Susie i ja przyjaźnimy się od pierwszego dnia szkoły podstawowej. Początek naszej znajomości był dość typowy: obce sobie dzieciaki przed pierwszym dzwonkiem, a już przed końcem długiej przerwy – najlepsi przyjaciele. Wszyscy dookoła zarzekali się, że chłopak nie będzie się chciał bawić z dziewczynami i w końcu od nas odpadnie. Na szczęście nigdy się tak nie stało.

Zawsze bardzo lubiłam Harveya i niemal od samego początku się w nim podkochiwałam. To z nim całowałam się po raz pierwszy i nigdy nie chciałam całować się z nikim innym.

Pamiętam szkolną wycieczkę po lasach Greendale. Trafiliśmy na starą opuszczoną studnię nieopodal strumienia. Podekscytowany Harvey natychmiast usiadł na brzegu i zaczął ją rysować. Spojrzałam na jego ciemną głowę pochyloną nad szkicownikiem i w myślach wypowiedziałam dla niego życzenie. Nie miałam jednak przy sobie monety, a kiedy próbowałam wrzucić do studni kamyk, chybiłam.

Zimą Harvey zaprosił mnie do kina. Gdy dotarłam na miejsce, okazało się, że jesteśmy tylko we dwoje. Byłam tak skołowana od buzujących we mnie emocji, że do dzisiaj nie potrafię powiedzieć, jaki film oglądałam i o czym był. Pamiętam tylko muskanie się naszych dłoni, gdy sięgaliśmy jednocześnie po popcorn. Taka prosta, głupia rzecz, ale dotyk był wręcz elektryzujący. W końcu Harvey splótł moje słone palce ze swoimi, a ja pomyślałam: „Tak właśnie płoną czarownice”.

Jednak najbardziej wyraziste wspomnienie tamtego wieczoru dotyczy powrotu do domu. Harvey mnie odprowadził, a pod bramą pochylił się i mnie pocałował. Zamknęłam oczy. I choć pocałunek był delikatny, zdziwiłam się, że wszystkie jabłonie w sadzie nie zmieniły się w kwitnące czerwone róże.

Od tamtego momentu w szkole trzymaliśmy się za ręce, a on codziennie odprowadzał mnie do domu. No i chodziliśmy na randki. Nigdy jednak nie zadeklarowaliśmy oficjalnie naszego związku. Czy jestem jego dziewczyną? Inni nazywali Harveya moim chłopakiem, ale ja nigdy... jeszcze nigdy.

Boję się utraty tego, co mam. Moja rodzina powtarza ciągle, że to wszystko długo nie potrwa.

Boję się też, że on nie czuje do mnie tego, co ja do niego.

Wiem, że mnie lubi i nigdy by mnie nie skrzywdził. Ale chciałabym, żeby na mój widok serce mu waliło tak, jakby ktoś dobijał się do jego duszy. Zastanawiam się czasami, czy to nie jest tak, że Harvey jest ze mną, bo wybrał bezpieczne rozwiązanie: dziewczyna z sąsiedztwa, a nie – miłość na całe życie.

Niekiedy chciałabym, żeby widział we mnie coś magicznego. W końcu jestem magiczna – przynajmniej połowicznie.

***

Harvey pożegnał mnie – jak zwykle – pocałunkiem pod bramą. Oczywiście, od czasu do czasu wchodzi ze mną i wita się z domownikami, ale z zasady staram się trzymać rodzinę i przyjaciół na odległość.

Zamknęłam za sobą drzwi i podążyłam śladem cudownie słodkiego zapachu, który unosił się w przedpokoju.

– Wrócił mój kochany opos! – zawołała ciotka Hilda z kuchni. – Robię dżem! Ze wszystkich twoich ulubionych składników z ogrodu: truskawek, borówek, wiewiórczych gałek ocznych...

– Nie! Ciociu Hildo! Rozmawiałyśmy już o tym!

Zatrzymałam się na progu kuchni, przerażona i zdradzona. Ciotka stała przy czarnym żeliwnym piecu i mieszała krwistoczerwoną substancję w wielkim garze. Miała na sobie różowy fartuch z napisem:

BUZIAKI DLA KUCHARKI!

Mrugnęła do mnie jednym okiem.

– Przekonasz się, że jest przepyszny.

– Niewątpliwie – odparłam.

Łagodna, dobrotliwa twarz ciotki wykrzywiła się łagodnie i dobrotliwie w wyrazie zdumienia.

Moja rodzina nie do końca rozumie ludzkie podniebienie. Kiedy byłam małą dziewczynką, ciotka Zelda wygłaszała długie bezowocne przemowy o odżywczej wartości larw i jako argument przywoływała głodujące wiedźmy w Szwajcarii.

Ciotka Hilda, znacznie bardziej wyluzowana, przyjmowała moje ludzkie zwyczaje zwykłym wzruszeniem ramion. Teraz podeszła do mnie i zmierzwiła mi czule włosy ręką, tą, w której nie trzymała umazanej na czerwono drewnianej łyżki.

– Moja ty wybredna dziewczynko! Nigdy nie chcesz jeść tego, co dla ciebie najlepsze. Może kiedy osiągniesz pełnię mocy, coś się zmieni w tym temacie.

Chociaż znajdowałam się w ciepłej, przytulnej, słodko pachnącej kuchni, poczułam lodowaty dreszcz na plecach.

– Może. – Nie chciałam się kłócić.

Ciotka Hilda uśmiechnęła się do mnie promiennie.

– Nie mogę uwierzyć, że zaraz twoje szesnaste urodziny. Mam wrażenie, jakby zaledwie wczoraj był ten dzień, w którym odebrałyśmy poród. Wyglądałaś tak cudownie, cała pokryta krwią i śluzem, a twoje łożysko było przepysz...

– Przestań, proszę.

– Ooo, to cię krępuje?

– Raczej obrzydza.

– Przecież to była cudowna, wyjątkowa chwila. Twoja biedna mama chciała urodzić cię w szpitalu, wyobrażasz to sobie? – Ciotka Hilda aż się wzdrygnęła. – Szpitale są niehigieniczne. Nie pozwoliłabym ci się zbliżyć do takiego okropnego miejsca. Jesteś moją ukochaną bratanicą, od razu obiecałam sobie, że będę się tobą opiekować. I proszę. Jak ty wyrosłaś! I jesteś gotowa oddać swoją duszę Czarnemu Panu!

Ciotka Hilda uszczypnęła mnie w policzek i wróciła do swojego dżemu. Nuciła pod nosem, jakby to, co powiedziała, było wyjątkowo kuszącą perspektywą.

Taka właśnie była moja rodzina: uwielbiająca mnie, jeszcze bardziej uwielbiająca wprawiać mnie w zakłopotanie, nieustannie przejmująca się tym, co jem, wymagająca w kwestii szkoły, pragnąca dla mnie wszystkiego, co najlepsze, a jednocześnie stawiająca mi wysoko poprzeczkę.

Czyli niespecjalnie różniąca się od każdej innej rodziny – nie licząc oddania Szatanowi.

Ciotka Hilda przestała nagle nucić.

– Jak tu dzisiaj cicho. Ciotka Zelda udała się na konsultacje do ojca Blackwooda, więc obiad zjemy tylko we troje. Jak tam twój kawaler?

– Oficjalnie nie jest moim chłopakiem. Ani kawalerem. Ale wszystko dobrze.

– To świetnie – odparła ciotka Hilda, nieobecna duchem. – To dobry chłopiec. Martwię się o niego i o jego brata. W domu bez matki, w którym rządzi surowy ojciec, najbardziej cierpią dzieci.

Myśl o Harveyu zwykle przynosiła mi ukojenie, ale nie tym razem.

Odchrząknęłam.

– Gdzie jest Ambrose?

– Twój kuzyn siedzi na dachu. Wiesz, jak uwielbia letnie burze.

***

Wyszłam przez okienko strychowe.

Niebo było już czarne, w powietrzu kłębiły się liście. Ambrose stał na krawędzi stromego dachu, tańcząc i śpiewając do wtóru ostatniego letniego wiatru. Wokół jego pasa wiła się kobra, jej okrągła głowa przywodziła na myśl klamrę wężowego paska, a złote ślepia świeciły jak klejnoty. W ręku, jak mikrofon, trzymał drugą kobrę. Jej pokryty łuskami ogon okręcał mu się wokół nadgarstka. Ambrose śpiewał prosto w jej otwarty pysk z widocznymi kłami jadowymi. Kręcił przy tym piruety i kołysał się, jak gdyby pochylony dach i rynny stanowiły idealny parkiet taneczny. Mój kuzyn tańczył z liśćmi, tańczył z wiatrem, tańczył z całą nocą. Liście wirowały wokół niego jak confetti, a wiatr syczał jak tysiąc węży.

Złożyłam dłonie wokół ust i zawołałam:

– Słyszałam o tym, że można mieć węża w kieszeni, ale to, co ty robisz, to już gruba przesada!

Ambrose się odwrócił, a wtedy wszystkie wiatry szalejące wokół naszego domu nagle ucichły. Iluzoryczne kobry rozpłynęły się w powietrzu. Kuzyn mrugnął do mnie.

– Doceniam metaforę – odparł. – Dosłownie. Witaj w domu, Sabrino. Co słychać w szerokim, niedobrym świecie?

Gdy byłam mała, wiecznie pytałam, dlaczego Ambrose nie może wyjść i pobawić się ze mną w lesie. Ciotka Hilda wyjaśniła mojej niczego nierozumiejącej sześcioletniej wersji, że chłopak jest uwięziony w czterech ścianach za karę.

– Wiedz, Sabrino, że kara była niesprawiedliwa, tym bardziej musimy go kochać, żeby mu to wynagrodzić – powiedziała. – To naturalne, że młodzieńcza energia musi znaleźć gdzieś ujście, stąd jego różne drobne figle, jak dokuczanie dziewczynom, rozbijanie powozów, topienie żeglarzy, palenie miast, niszczenie cywilizacji i tak dalej. Chłopcy muszą się wyszaleć.

Dopiero wiele lat później dowiedziałam się, co Ambrose rzeczywiście zmalował.

Ciotka Hilda od zawsze traktowała go pobłażliwie. Choć nie jest jego matką, przeprowadziła się do Anglii i wychowywała go, gdy był mały i potrzebował opieki. Mieszkali tam tak długo, że nawet teraz, niemal sto lat później, ciotka Hilda zachowała brytyjski akcent. Wyobrażam sobie, jak pojawiła się, by zająć się małym Ambrose’em, pełna magii i macierzyńskich uczuć, jak spadła z nieba niczym sataniczna wersja Mary Poppins.

Zaklęcie, które uwięziło Ambrose’a w naszym budynku, jest starsze ode mnie o kilkadziesiąt lat. Kuzyn od zawsze pozostaje częścią mojego życia – niczym przyjazny duch nawiedzający nasz dom. Gdy byłam małą dziewczynką, pozostawał idealnym kompanem do zabaw. Sprawiał, że moje lalki same się poruszały, a zabawki śmigały po pokoju. Teraz jest niczym mój starszy, nie do końca grzeczny brat, chętny do całodziennego plotkowania o chłopakach. Albo o dziewczynach, gdybym tylko wyraziła taką chęć. Nie ma to dla niego większego znaczenia.

Wzruszyłam ramionami, ostrożnie zeszłam po dachu i stanęłam obok Ambrose’a. 

– Świat jest taki sam jak zwykle – powiedziałam.

– Naprawdę? Z tego, co słyszę, ciągle się zmienia. Zmiany klimatu, walka o prawa czarowników... to brzmi strasznie. – W jego głosie zadźwięczały posępne tony. – Szkoda, że sam nie mogę się o tym przekonać.

– Nie martw się. Nasze miasto jest ciągle takie samo. W Greendale nic się nie zmienia.

Ambrose zanucił coś pod nosem.

– Co cię martwi?

– Nic.

– Mnie nie oszukasz, Sabrino. Zbyt dobrze cię znam – odparł i dodał niedbale: – Rzuciłem na ciebie czar, za każdym razem, gdy mnie okłamiesz, twój nos zrobi się fioletowy.

– Żartujesz!

Zaśmiał się.

– Czy aby na pewno? Przekonamy się. Ale teraz zdradź mi, co cię trapi. Kuzyn Ambrose zamienia się w słuch.

Zawahałam się. Z dachu widać było niemal całe nasze miasteczko otoczone z każdej strony lasem. Linia drzew – ciemnych, mrocznych – biegła niemal na całym horyzoncie. Zadrżałam, Ambrose objął mnie ramieniem.

– Czy chodzi o twój czarny chrzest? A nie, moment. Tu na pewno chodzi o Harveya.

– Dlaczego tak uważasz? – zapytałam z napięciem w głosie.

Ambrose przytulił mnie mocniej.

– Tak sobie strzelam. Lubię strzelać. I wiem, jak bardzo ci na nim zależy. Co nie znaczy, że rozumiem twoje zainteresowanie, osobiście wolę złotych chłopców nieco ubabranych smołą.

Trąciłam go w bok, a on się zaśmiał.

– To co z tym twoim chłopakiem? Czyżby wpadł w nostalgiczny artystyczny trans? Na rogi Szatana, chyba nie zaczął nazywać cię swoją muzą?

Zamyśliłam się, zanim mu odpowiedziałam. Harveya otaczała niekiedy aura zmęczenia, jakby za bardzo się wszystkim przejmował i niósł na swoich barkach zbyt wielki ciężar.

– Czasami bywa smutny. Jego brat i tata pracują w kopalni. Ojciec chciałby, żeby Harvey też czasem zszedł na dół na zmianę. Często mówi o rodzinnym interesie i spuściźnie. Ale Harvey nie chce być uwięziony pod ziemią, w ciemności.

– Dobra wiadomość, Harvey! Górnictwo to wymierający zawód! – zauważył Ambrose, po czym dodał z rozmysłem: – Tyle że w naszym mieście nic nie zostaje długo wymarłe.

– Widzieliśmy – czuję się jak idiotka, gdy to mówię – widzieliśmy na skraju lasu prześliczną dziewczynę. Zastanawiam się, czy Harvey zauważył, że ona jest ode mnie ładniejsza.

– Niemożliwe – odparł Ambrose. – Absurdalne wręcz. Ale chwila, udało ci się zrobić zdjęcie temu okazowi nieziemskiej urody? Jeśli tak, pokaż mi, a ja powiem ci prawdę. Możesz mi zaufać. To znaczy... nie możesz mi zaufać. Ale i tak mi pokaż.

Odepchnęłam go od siebie.

– Bardzo ci dziękuję. Jesteś szalenie pomocny.

Usiedliśmy na dachu. Ambrose wyprostował nogi, a ja oplotłam ramionami swoje kolana.

– Podejrzewasz go o wiarołomność? Zawsze mogę rzucić na niego zaklęcie, za każdym razem, gdy jego wzrok gdzieś powędruje, będzie miał wrażenie, że oczy mu się rozpuszczają.

– Ambrose! Nie zrobiłbyś czegoś takiego!

Odwróciłam się i rzuciłam mu wściekłe spojrzenie. Ciemne oczy chłopaka pociemniały jeszcze bardziej, ale po chwili znów rozbłysły.

– Oczywiście, że nie. Żartuję. Rzuciłbym przezabawne i całkowicie niewinne zaklęcie, ponieważ jestem słodki. Prawda, że jestem słodki?

Uniosłam brwi. Ambrose się zaśmiał. Wykonałam gest podrzynania gardła, na co on przycisnął dłoń do serca, jakbym go śmiertelnie uraziła.

– Po prostu... chciałabym być pewna – odparłam. – Zawsze pragnęłam znaleźć wielką miłość, tak jak moi rodzice, ale żeby była wielka miłość, ta druga osoba musi odwzajemniać twoje uczucie.

Moja mama była śmiertelniczką, a ojciec – jednym z najpotężniejszych czarowników w Greendale. Musiał ją naprawdę bardzo kochać, skoro zdecydował założyć z nią rodzinę.

– Jest pewne zaklęcie, które mogłoby temu zaradzić. Masz może jakieś włosy Harveya?

– Nie! Nie mam jego włosów! I nie, Ambrose, nie chcę, żebyś rzucał zaklęcie miłosne na mojego faceta i do tego jednego z najlepszych przyjaciół od czasów dzieciństwa – jak jakiś ostatni zboczeniec. Dziękuję ci bardzo.

Powiedziałam to wszystko, naśladując najbardziej surowy ton głosu ciotki Zeldy. Ambrose machnął niedbale dłonią, a wtedy liście poszybowały w jego stronę niczym motyle, które chciałyby przycupnąć na jego palcach.

– Nie chodziło mi o zaklęcie miłosne, bo sam za nim nie przepadam. Takie zaklęcie zbytnio wszystko ułatwia, a ja wolę wyzwania. Jesteśmy uroczy i inteligentni, Sabrino, sugestia użycia zaklęcia miłosnego byłaby jak potwarz. Ale istnieje pewne zaklęcie, które mogłoby otworzyć mu oczy na twoją cudowność. Nastoletni chłopcy bywają ślepi – uwierz mi, wiem coś na ten temat, bo sam byłem nastolatkiem.

Mogłabym to zrobić. Potrafię rzucać proste zaklęcia. Zresztą ciotki i Ambrose zawsze są gotowi śpieszyć mi z pomocą. Od małego uczą mnie wszystkiego, czego się da, na temat świata magii. We wczesnym dzieciństwie poznałam łacinę i teksty czarów, dorastałam ze świadomością, że powinnam się wystrzegać demonów i szukać wsparcia dobrych duchów. Poznałam właściwości leśnych roślin, wiedziałam, które należy dodawać do mikstur i eliksirów. Ale bez względu na to, jak pilnie się uczyłam, ciągle mi powtarzano, że to nic w porównaniu z tym, czego się zacznę uczyć po czarnym chrzcie, gdy trafię do Akademii Sztuk Niewidzialnych.

– Kuszące – przyznałam.

– Jak to zwykle bywa z pokusami – odparł.

Gdybym rzuciła zasugerowane przez kuzyna zaklęcie, mogłabym już zawsze mieć pewność co do uczuć Harveya. Podobała mi się wizja, w której wpatruje się we mnie szeroko otwartymi oczami, zapominając o całym świecie. Nie zostało nam już wiele czasu, ale do chwili wyjazdu wiedziałabym, na czym stoję. Z trudem wyrzuciłam z głowy ten pomysł.

– Raczej nie – powiedziałam. – Rzucenie czaru na Harveya wyłącznie dla swoich własnych korzyści – nie, to nie wydaje się słuszne.

– Jak sobie życzysz. Jesteś taką dobrą dziewczyną. Niekiedy się zastanawiam, czy kiedykolwiek staniesz się złą wiedźmą.

– Właśnie – wyszeptałam do wiatru, zbyt cicho, by Ambrose mnie usłyszał. – Ja też się zastanawiam.

Mój kuzyn wstał i otrzepał czarne dżinsy z resztek suchych liści i śladów błyszczącej wężowej skóry.

– Robi się późno, a ja muszę zająć się nieszczęsną panią Portman, która czeka na balsamowanie.

Nasza rodzina prowadzi dom pogrzebowy. Nawet wiedźmy muszą z czegoś żyć.

Ambrose pochylił się i popukał mnie w brodę. Kiedy na niego spojrzałam, obdarzył mnie radosnym uśmiechem.

– Uszy do góry, kuzynko. I daj mi znać, jeśli zmienisz zdanie w kwestii zaklęcia.

Pokiwałam głową i zostałam na dachu sama, z burzą i swoimi rozterkami. W myślach cały czas słyszałam słowo „późno”. „Robi się późno”. „Późne lato”. „Jeszcze tylko kilka tygodni i będzie za późno”. To chyba najbardziej przerażające słowo, jakie znam.

Od samego początku wiedziałam, że gdy skończę szesnaście lat, przejdę czarny chrzest, zapiszę moje imię w czarnej księdze i rozpocznę naukę w Akademii Sztuk Niewidzialnych jako pełnoprawna wiedźma. W dzieciństwie, szykowałam się na ten dzień. Niecierpliwie czekałam na wypełnienie przeznaczenia, którego moi rodzice sobie dla mnie życzyli, na przyniesienie dumy ciotkom, na stanie się prawdziwą czarownicą.

Moje urodziny przypadają w Halloween, a już mamy koniec lata. W dzieciństwie nie zastanawiałam się nad tym, że wypełnienie przeznaczenia i zostanie wiedźmą będzie oznaczało porzucenie dotychczasowego życia, za to teraz nie mogę przestać myśleć o utracie przyjaciół i Harveya, a nawet o końcu lekcji matematyki w szkole Baxter High. Każdego dnia budzę się z poczuciem, że świat coraz bardziej mi się wymyka.

Owszem, nadal uwielbiam magię. Kocham to poczucie siły wypełniającej mój krwiobieg, cieszę się, że będę mogła więcej z niej korzystać. Bardzo lubię ten moment, kiedy zaklęcie idealnie się udaje, za to nienawidzę myśli, że mogłabym rozczarować swoją rodzinę.

To wybór zgoła niemożliwy, a jednak za chwilę przed nim stanę. Nigdy nie myślałam o tym, kiedy jako dziecko marzyłam o magicznej sile albo kiedy całowałam się pod bramą z Harveyem.

Chyba nie do końca wierzyłam, że ten dzień naprawdę kiedyś nadejdzie.

Przez tak długi czas miałam wrażenie, że przyszłość leży daleko za horyzontem, a teraz, gdy stoi tuż za progiem, nie jestem na nią gotowa.

Tworzymy dziwny las. Jesteśmy drzewami, które pod tysiącem księżycowych poświat pokryły się srebrem, jesteśmy szeptem pośród martwych liści. Jesteśmy drzewami, na których kiedyś wieszano czarownice. Drzewa wisielcze zachowały pamięć tamtych wydarzeń, a ziemia, która wypiła krew wiedźm, może rodzić nowe życie. W niektóre noce jesteśmy świadkami miłości, w inne – śmierci.

Dziewczyna w zieleni, którą widziała młoda półwiedźma, czekała na chłopaka. W końcu się zjawił, przyszedł w samym środku burzy. Wiele par tuli się do siebie pośród naszych drzew, ale oni tego nie robili. Randki kochanków często kończą się kłótnią.

– Mówię ci, wyjedź razem ze mną z tej zapadłej dziury – powiedziała. – Wybieram się do Los Angeles. Będę gwiazdą.

Chłopak uśmiechnął się posępnie, ale wzrok miał cały czas wbity w ziemię.

– Czy nie to właśnie mówią wszyscy, którzy jadą do LA? Że zostaną gwiazdami. Chociaż raz chciałbym usłyszeć, jak ktoś mówi, że jedzie tam, by pracować jako kelner.

– Przynajmniej będę kimś – zaripostowała. – A ty kim tu zostaniesz? Zamierzasz być frajerem do końca życia?

Chłopak podniósł wzrok i przez dłuższą chwilę w milczeniu wpatrywał się w dziewczynę.

– Zapewne tak – odparł w końcu.

Odwrócił się i ruszył przed siebie z rękoma upchniętymi w kieszeniach. Dziewczyna wołała go władczym, wściekłym tonem, ale nie reagował.

Była zbyt rozgniewana, by wsiąść do samochodu, więc zanurzyła się w wietrzny las. Gdy szła, jaskrawozielony płaszcz łopotał za jej plecami. Kaptur zsunął się z błyszczących włosów, a wiatr zamienił nasze gałęzie w długie szpony, szarpiące jej ubranie i drapiące skórę. Dziewczyna zeszła ze ścieżki i zgubiła się w lesie. Tak łatwo jest się tu zgubić.

Trafiła na małą polankę, przez którą przepływał wartki strumyk. Mogłyśmy ją ostrzec, ale nie zrobiłyśmy tego.

Strumień połyskiwał jak rozłożony na ziemi srebrny łańcuszek. Szalejąca wichura nawet nie zmierzwiła jego powierzchni. Dziewczyna podeszła bliżej, marszcząc czoło w zadziwieniu, po czym w lustrzanej tafli dostrzegła własne odbicie. Nie widziała zadrapań na twarzy ani potarganych włosów. Widziała tylko kogoś, kto błyszczy na powierzchni, kogoś, kto łatwo mógłby wam wmówić, że cudna złuda perfekcyjności jest prawdą. Kogoś, kogo widzi się raz i zapamiętuje na zawsze.

Dziewczyna zapomniała o wietrze, o lesie i o całym świecie. Widziała tylko siebie. Słyszała tylko syreni śpiew.

Oto chwała, na którą czekałaś. To twoje przeznaczenie. Wystarczy tylko wyciągnąć rękę, by je zdobyć. Pisane ci są wielkość i piękno. Tylko ty zasługujesz na ten dar, tylko ty, tylko ty...

Kiedy spod tafli wody wyłoniły się dłonie, dziewczyna ochoczo je pochwyciła.

Rzeka pochłonęła ją jednym haustem. A krótka szamotanina ofiary nawet nie zburzyła spokojnej srebrzystej toni. Dziewczyna zniknęła.

W świecie żywych ostatnie słowa wypowiedziane na jej temat brzmiały: W porównaniu z tobą jest nikim. Nie brzmi to jak epitafium, którego można by sobie życzyć. I w dodatku nie ma żadnego znaczenia.

Teraz zaginiona dziewczyna jest rzeczywiście nikim: zaledwie echem westchnienia umierającym pośród letnich liści. Zostawianie za sobą echa to tradycja. Las jest pełen echa.

Ludzie cały czas czekają, aż coś się zacznie, a zamiast tego coś się dla nich kończy. Życie.

Cóż, nie macie powodów do narzekania. Każdego spotka własny koniec.

Uwielbiam chodzić do szkoły. Nie żebym kochała Baxter High, ceglaste więzienie, w którym rządzą zawodnicy futbolu amerykańskiego oraz ich cheerleaderki. Po prostu kocham swoich przyjaciół i zawsze świetnie się z nimi bawię.

To znaczy – zazwyczaj.

W stołówce mamy swój ulubiony stolik. Kto pierwszy wpada do środka, zajmuje go dla pozostałych. Razem tworzymy nierozłączny kwartet. Susie w swoich bezkształtnych bluzach z kapturem, unikająca spojrzeń masywnych idiotów z drużyny, którzy jej dokuczają, albo wręcz przeciwnie: patrząca na nich z wściekłym buntem w oczach. Roz, jakby trochę nieobecna, a jednak zdecydowana w swoich opiniach. No i ja oraz Harvey, zawsze siedzący obok siebie. Zazwyczaj przegadujemy ze sobą całą przerwę obiadową.

Rzadko jednak rozmawiamy o naszych rodzinach. Wydaje mi się, że wuj Susie ma jakieś problemy. Ojciec Harveya jest problemem sam w sobie. No a tata Roz to wielebny pastor Walker. Dziwnie jest przyjaźnić się z córką pastora, kiedy ma się dwie ciotki, które w każdym momencie mogą rzucić to swoje niedbałe: „Chwała Szatanowi”.

Tematem naszych rozmów są najczęściej książki, filmy, seriale i sztuka. Harvey ma sporo do powiedzenia na temat złotej ery superbohaterów, a mnie fascynuje klasyka horrorów.

Dzisiaj jednak Harvey nic nie jadł i w ogóle się nie odzywał.

– Co z nim? – szepnęła Susie, kiedy odnosił tacę z nietkniętym obiadem. – Sprawia wrażenie, jakby nic go dzisiaj nie interesowało. Nawet Sabrina!

Próbowałam się uśmiechnąć, ale bezskutecznie. Roz dała Susie kuksańca w bok.

– To nic takiego – odparłam. – Wszyscy miewamy gorsze dni. Na pewno jutro będzie jak nowo narodzony.

Kiedy Harvey wrócił do naszego stolika, oczywiście z posępną miną, objęłam go ramieniem i pociągnęłam czule za kosmyk.

– Auu! – krzyknął. – Wyrwałaś mi włosy!

– Nie, skądże – zaprotestowałam. – Po prostu się nimi bawiłam, zupełnie normalnie, w ramach czułości.

– Czy ty nie masz przypadkiem w dłoni kępki jego włosów? – zapytała Roz.

Schowałam rękę.

– Może czasami zbyt gwałtownie wyrażam uczucia.

Teraz patrzyli na mnie całą trójką. Czasami się zastanawiam, jak by na mnie spoglądali i jak mnie traktowali, gdyby znali prawdę.

***

Cokolwiek doskwierało Harveyowi, nie przeszkodziło mu odprowadzić mnie do domu. Niestety, to oznaczało, że zauważył dziewczyny w lesie. Znowu.

– Hej, Brino! – Wskazał głową na stojącą za drzewami grupkę. – Znasz je?

Dzisiaj były trzy. Wszystkie miały na sobie krótkie ciemne suknie z koronkowymi kołnierzykami i mankietami. Wyglądały jak seksowne kwakierki. Stał też z nimi jakiś chłopak, ciemnowłosy, w ciemnym ubraniu. Nie widziałam jego twarzy.

– Raczej nie – skłamałam. Poznawałam je, nawet z daleka. To trzy wiedźmy, które już zaczęły naukę w Akademii Sztuk Niewidzialnych. Miałam wątpliwą przyjemność spotkać je kilkakrotnie na swojej drodze. Prudence, Dorcas i Agatha są piękne, potężne i niezbyt zachwycone tym, że do ich cudownej szkoły dołączy niebawem półśmiertelniczka. Wykorzystują każdą okazję, by podkreślić, że jestem od nich gorsza.

Potrafią sprawić, że czuję się gorsza, nawet gdy mnie nie widzą. Nawet gdy się nie starają.

Chłopak wydawał mi się nieznajomy. Zapewne jakiś śmiertelnik, z którym postanowiły się zabawić. Prudence, Dorcas i Agatha służyły wiernie ojcu Blackwoodowi, czerpiąc przyjemność z dręczenia zwyczajnych chłopaków.

– Ja też ich nigdy nie widziałem – odparł Harvey. – Pewnie nie są stąd.

– Teraz będziesz sprawdzał każdą dziewczynę? – zapytałam sarkastycznie. – Nie możesz znaleźć sobie atrakcyjniejszego hobby? Na przykład gry w szachy albo kolekcjonowania motyli? Zbieranie motyli to szalenie seksowne zajęcie.

– Nie sprawdzam żadnych dziewczyn! – zaoponował. – Nigdy czegoś takiego nie robiłem. Po prostu niekiedy przyglądam się przyjezdnym i zastanawiam, jak wygląda ich życie. I jak by to było, gdybym wyjechał z Greendale i zaczął żyć na nowo. Też czasem się nad tym zastanawiasz? Nad tym, jak by było, gdyby twoje życie wywróciło się do góry nogami?

– Może czasami – odparłam cicho.

Harvey utkwił wzrok w jakimś odległym punkcie, którego nikt inny nie mógł zobaczyć. Na swój sposób był z niego większy magik niż ze mnie. Mój artysta, kolekcjoner widoków, ktoś, kto chce przelać swoje marzenia na kartkę i pokazać światu. Nie patrzył na wiedźmy między drzewami i nie patrzył na mnie.

Podczas gdy Harvey roił o odległych krainach, ja zastanawiałam się, co on o mnie myśli. Czy gdy widział swoją wielką ucieczkę, ja byłam tylko małym punkcikiem widocznym w lusterku wstecznym, pozostawionym z tyłu razem z całym miastem i dotychczasowym życiem?

Przyglądałam się czarownicom w lesie. W którymś momencie ciemnowłosy chłopak się odwrócił, a pod naporem jego wzroku zielony liść wiszący obok jego głowy nagle zajął się ogniem. Rozżarzył się, zwinął i zniknął w ciemności. Popiół odleciał razem z wiatrem.

Fiu, fiu! Może to jednak nie był pierwszy lepszy śmiertelnik, nad którym postanowiły się poznęcać. Co prawda czarowników spotykało się rzadziej niż wiedźmy, ale przecież znałam Ambrose’a i ojca Blackwooda. No i był jeszcze mój tato. A teraz ten czwarty. Przypuszczałam, że po wstąpieniu do Akademii będę ich spotykać na każdym kroku.

Nie chciałam, by Harvey zauważył tę magię wśród drzew, dlatego chwyciłam go za rękę i pociągnęłam za sobą.

– Chodźmy – przynagliłam. – Muszę wracać do domu.

Gdy dotarłam na miejsce, natychmiast wbiegłam na górę i bez pukania wparowałam do pokoju Ambrose’a.

Ten podniósł wzrok znad zniszczonego egzemplarza Salome Oscara Wilde’a i jednocześnie uniósł brwi.

– Sabrino, mogłem prezentować się nieprzyzwoicie. Oczywiście nie twierdzę, że jestem przyzwoity, ale na szczęście mam na sobie spodnie.

Rzeczywiście, miał na sobie jedwabne spodnie od piżamy i czerwony aksamitny szlafrok, więc nie wyglądał, jakby się gdzieś wybierał. Ambrose nigdy się nigdzie nie wybierał.

– Twoje spodnie mnie nie interesują! – zawołałam. – Mam ważną sprawę.

– Jednak dla wielu osób moje spodnie pozostają istotnym i absorbującym zagadnieniem – oświadczył. Zsunął się z łóżka, zawiązał mocniej zakończony złotymi frędzlami pasek od szlafroka i włożył suszony płatek trującego powoju między karty książki.

Nadal dyszałam po biegu do domu i pokonaniu wszystkich stopni, ale mimo to natychmiast wyrzuciłam z siebie:

– Rzućmy zaklęcie!

Od razu się rozpromienił.

– Fantastycznie! Jesteś gotowa na spacer do lasu? Będą nam potrzebne wyjątkowe składniki, bo to wyjątkowe zaklęcie. Kuzynko, czy udało ci się zdobyć próbkę włosów Harveya?

Potwierdziłam skinieniem głowy.

Ambrose się uśmiechnął.

– Doskonale. Mamy włosy Harveya, świecę, sznur, lawendę, rozmaryn i podbiał, brakuje nam niezabudek. Podobno rosną w lesie.

Nasz las jest mroczny, przepastny i niebezpieczny. Kiedyś w Greendale odbywały się procesy czarownic, tak samo jak w Salem, tyle że informacje o nich zaginęły w czeluściach dziejów. Wiedźmy umierały w naszych lasach, a wisielcze drzewa nadal tu rosną.

Nigdy wcześniej nie zbaczałam ze ścieżek w nocy, żeby zebrać składniki potrzebne do rzucenia zaklęcia. Może nadeszła właściwa pora. Może należało zaprzyjaźnić się z nocą.

– W lesie... – powtórzyłam powoli. – Jasne.

Nie zostało mi zbyt wiele czasu do rozpoczęcia rewolucji w moim życiu, wiedziałam tylko, że gdy nadejdzie, muszę być gotowa.

Prudence, Dorcas i Agatha ciągle spacerowały między drzewami, ale przecież to było także i moje miejsce. Już za kilka krótkich tygodni miałam stać się taką samą wiedźmą jak i one.

***

Ponieważ Ambrose nie mógł iść ze mną, musiałam wybrać się do lasu w pojedynkę. Na szczęście miałam swoje typy miejsc, w których powinnam szukać składników.

Harvey podarował mi swój rysunek starej studni, na którą natrafiliśmy podczas szkolnej wycieczki do lasu. Popędziłam do swojego pokoju i zaczęłam go szukać. Znalazł się złożony na pół w szufladzie biurka. Rozwinęłam go, wygładziłam i ujrzałam, jak utalentowana dłoń Harveya zamieniła kreskę ołówka w żywe kwiaty. Tak jak zapamiętałam, narysował maleńkie płatki niezapominajek pośród rosnącej nad brzegiem strumienia wysokiej trawy.

To musiał być znak.

Jednak gdy tylko weszłam do lasu, porzuciłam to przekonanie. Wiatr nie był co prawda tak silny jak poprzedniego dnia, ale pozostałości letniej burzy w zupełności wystarczyły, by poszarpać na mnie ubranie. Każdy krok okazywał się wielkim wyzwaniem, a każde drzewo – potencjalnym wrogiem. Gałęzie gięły się na wietrze tak gwałtownie, że bałam się, iż się złamią. Przy każdym ruchu konarów po ziemi skakały ich cienie.

Nad sobą widziałam jedynie rozkołysaną ciemność. Zdawałam sobie sprawę, że wśród gałęzi mogą się czaić gotowe do skoku zwierzęta, a z konarów – zwisać martwe ciała. W lasach otaczających Greendale próżno szukać drogowskazów. Trzeba po prostu odnaleźć drogę w mroku, pośród cieni.

I mnie się to udało.

Opuszczona studnia, którą odkryłam z Harveyem, po ciemku nie wyglądała już tak zachęcająco jak za dnia. Nie obiecywała spełniania życzeń i przysiąg miłosnych, była po prostu kamiennym okręgiem z ciemnym okiem wpatrującym się w błyszczący księżyc.

Być może tak mi się spodobała za pierwszym razem, ponieważ towarzyszył mi wtedy Harvey. Przypomniał mi się cytat z pewnego tekstu dotyczącego magii w lesie: „Bo miłość duszą patrzy, a nie okiem, dlatego Amor jako ślepy słynie”[1].

W lesie panowała zupełna ciemność, korony drzew przesłaniały gwiazdy. Szłam na oślep, ale gdy tylko moja stopa stanęła na polanie ze studnią i strumieniem, delikatna iluminacja zamieniła trawę w srebrne nitki, a rzeczkę w jedwabną wstążkę. Widocznie księżyc znalazł jakiś prześwit między gałęziami i użyczył mi swojego światła. Moje ciotki twierdzą, że księżyc spogląda na wiedźmy z miłością.

Na polanie nawet wiatr zdawał się cichnąć. Nieco podbudowana przeszłam przez połyskująca trawę ku brzegowi strumienia, gdzie na rysunku Harveya rosły drobne błękitne kwiatuszki. Księżyc świecił na tyle, że byłam w stanie dostrzec zarys kwiatów na drugim brzegu. Widocznie szczęście przestało mi dopisywać.

Ukucnęłam na brzegu i wyciągnęłam rękę, próbując sięgnąć na drugą stronę, ale nic z tego. Wstałam więc i zaczęłam się zastanawiać, czy nie przeskoczyć strumienia.

Ten jednak wydawał się szerszy niż jeszcze przed chwilą, kiedy nie myślałam o żadnych skokach. Zawahałam się, rozważając opcje: skoczyć teraz czy iść tak długo wzdłuż rzeczki, aż znajdę odpowiednie przewężenie, które zdołam pokonać?

Jak się okazało, wahałam się zbyt długo. Być może brzeg był bardziej grząski, niż sądziłam, a może ziemia osunęła mi się spod nóg. Tak czy siak, nastąpił moment ogromnego przerażenia, kiedy moje wyciągnięte ręce zamachały gwałtownie i nie znalazły żadnego oparcia w powietrzu. Wpadłam głową do strumienia, z wrzaskiem, którego nikt nie usłyszał.

Do otwartych oczu wpłynęły mi srebrzysta woda oraz mroczne cienie. Woda zalała moje otwarte usta. Zimna i gorzka. Nigdy bym nie przypuszczała, że latem strumień może nieść w sobie taki lodowaty chłód, zupełnie jak górski potok płynący w cieniu skał, nigdy nieoglądający słońca.

Próbowałam płynąć, ale kończyny mi zdrętwiały i wydawały się jak z ołowiu. Walczyłam z nurtem, usiłując wydostać się na powierzchnię, jednak ciągle opadałam na dno. Nie sądziłam, że ten strumień jest aż tak głęboki.