Kryminał pod psem. Wypocznij i zgiń - Marta Matyszczak - ebook

Kryminał pod psem. Wypocznij i zgiń ebook

Marta Matyszczak

4,1

Opis

Pod wyciągiem narciarskim na szczawnickiej Palenicy zostaje znalezione ciało Mateusza Słowika. Czy lokalny biznesmen padł ofiarą bezwzględnej konkurencji? A może jego śmierć to skutek rodzinnych porachunków?

Właściciel wyciągu wynajmuje Szymona Solańskiego i zleca mu złapanie mordercy. Prywatny detektyw przyjeżdża do Szczawnicy z Różą Kwiatkowską i kundelkiem Guciem. W toku śledztwa okazuje się, że sprawa ma związek z tragedią, która wydarzyła się w dwudziestoleciu międzywojennym, gdy do tutejszych wód ściągały osobistości świata kultury. W wolnych chwilach Róża unika jazdy na nartach, a Solański przygotowuje dla niej niespodziankę...

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 362

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,1 (348 ocen)
144
119
66
18
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Azurelight

Nie oderwiesz się od lektury

Fajna książka
00
Beatawoz

Dobrze spędzony czas

Fajna historia ale te idiotyczne komentarze polityczne zepsuły wszystko
00
kasiatylek

Z braku laku…

Takie se. Nic specjalnego.
00

Popularność




Zapraszamy na www.publicat.pl
Projekt okładki ILONA GOSTYŃSKA-RYMKIEWICZ
Koordynacja projektuNATALIA STECKA
RedakcjaANNA JACKOWSKA
KorektaBOGUSŁAWA OTFINOWSKA
Redakcja technicznaKRZYSZTOF CHODOROWSKI
Polish edition © Publicat S.A., Marta Matyszczak MMXX (wydanie elektroniczne)
Wykorzystywanie e-booka niezgodne z regulaminem dystrybutora, w tym nielegalne jego kopiowanie i rozpowszechnianie, jest zabronione.
All rights reserved.
ISBN 978-83-271-6020-1
Konwersja: eLitera s.c.
jest znakiem towarowym Publicat S.A.
PUBLICAT S.A.
61-003 Poznań, ul. Chlebowa 24 tel. 61 652 92 52, fax 61 652 92 00 e-mail: [email protected], www.publicat.pl
Oddział we Wrocławiu 50-010 Wrocław, ul. Podwale 62 tel. 71 785 90 40, fax 71 785 90 66 e-mail: [email protected]
.

KRYMINAŁY POD PSEM

• Tajemnicza śmierć Marianny Biel

• Zbrodnia nad urwiskiem

• Strzały nad jeziorem

• Zło czai się na szczycie

• Morderstwo w hotelu Kattowitz

• Trup w sanatorium

• Wypocznij i zgiń

Pamięci Gucia, najlepszego Przyjaciela

Donoszę uprzejmie, że szczawnicka willa Martyna, w której osadzono akcję powieści, jest wzorowana na istniejącej w rzeczywistości willi Marta. Co nie znaczy, że w tej prawdziwej kiedykolwiek kogokolwiek zamordowano! Wypocznij i zgiń można potraktować jako swoisty przewodnik po pienińskim kurorcie, jednak zarówno intryga kryminalna, jak i postacie występujące w książce zostały wymyślone i nie mają swojego odzwierciedlenia w realiach, o czym zapewniam. Podczas wizyty w Szczawnicy należy jednak uważać, by nie natknąć się na Różę Kwiatkowską. Bo z nią to nigdy nie wiadomo...

Autorka

.

A Józio w pysk, a Józia w mordę.

I już w powietrzu pachnie mordem

Julian Tuwim, Kwiaty polskie

PROLOG

Dziś

Martyna Chodelska miała wrażenie, że umrze z zimna. Tak mroźny styczeń w Szczawnicy odnotowano ostatnio w latach siedemdziesiątych, kiedy jej nie było jeszcze na świecie.

Minęła ósma. Goście willi Martyna schodzili na śniadanie. Turystyczny rozgardiasz miał się dopiero zacząć. Te trzy kwadranse przed otwarciem wyciągu na Palenicy były jedyną chwilą dnia, gdy kobieta mogła w spokoju pojeździć na nartach. Pracownicy stacji przychodzili wcześniej i puszczali kolejkę na kilka próbnych kursów, zanim punkt dziewiąta wsiądą na nią wielbiciele dwóch desek. Wyciągowi pozwalali Martynie korzystać ze świeżo wyratrakowanych tras – tak po sąsiedzku.

Chodelska spojrzała na szczyt Palenicy z okna na piętrze. Wyszła przed dom, zasunęła zamek sportowej kurtki pod samą szyję i przecięła ulicę Główną. Nowiutkie carvingi zarzuciła na ramię. Masywne buty nie ułatwiały poruszania się po oblodzonym asfalcie. Przeszła parę metrów w prawo. Zapięła wiązania, zatrzasnęła klamry. Minęła drewnianą ażurową altankę ujęcia źródła Szymon, zjeżdżając uliczką wprost pod dolną stację kolejki. Śnieg skrzypiał pod nartami. W powietrzu unosił się zapach palonego drewna. Z dołu tym razem nie dobiegał szum rzeki.

Grajcarek zamarzł.

Na parkingu było jeszcze pusto. Czteroosobowe kanapy nie zostały puszczone w ruch.

Zbliżyła się do przeszklonego dachu kryjącego silnik wyciągu. Panowała tu dziwna cisza. Nie dostrzegła żadnego z pracowników. Może było wcześniej, niż jej się wydawało? Kilka metrów przed nią, tuż pod linami, majaczyła na śniegu jakaś zielona plama. Przełożyła gogle na kask, żeby lepiej widzieć.

– Halo! – zawołała. – Jest tu ktoś?

Wstrząsnął nią dreszcz. Mróz dawał się we znaki. Dopiero za trzecim razem udało jej się trafić końcówką kijka w zatrzask uwalniający but z wiązania. Wypięła drugą nartę. Potykając się w zaspach, podbiegła do wyciągu.

W śniegu leżał człowiek.

Nie ruszał się. Martyna przesadziła bramkę obrotową i podbiegła do mężczyzny. Potrząsnęła nim. Obróciła na plecy. Było już jednak za późno.

Nie żył.

Rozdział 1

Gwar, gwar, gwar, chichoty,Gwar, gwar, gwar, piski,Wyglancowane dowcipkują pyski[1]

Chorzowską ulicą 11 Listopada niosło się nawoływanie. Z daleka nie mogłem dosłyszeć słów. Im jednak bliżej bramy z numerem sto trzynaście znajdowała się stara, przeżarta rdzą skoda fabia mojego pana, tym większa ogarniała mnie pewność, że wiem, kto i co wykrzykuje.

Wracaliśmy właśnie z wizyty u konowała. Przypuszczam, że Szymon Solański, mój właściciel (czytaj: niewolnik), zakochał się w doktorze Dłutce. Innej racjonalnej przyczyny ciągania mnie z tak dużą częstotliwością w progi oprawcy nie potrafiłem znaleźć.

Tym razem wymyślił sobie sztywniejącą łapę. Moją. Telefonicznie umówił nas na wizytę.

A potem doszło do kidnapingu.

Drzemałem niewinnie na kanapie i śniłem o pasztetce, gdy nagle zostałem pojmany przez długie, kościste łapska właściciela agencji detektywistycznej Solan (jednoosobowej i nie nazbyt prężnie działającej), zaniesiony do opartego zderzakiem o skrzynkę elektryczną przed naszym familokiem auta i wywieziony na ulicę Żołnierzy Września, gdzie mieściła się siedziba przychodni weterynaryjnej Psia Kostka zbudowana z betonu, szkła i tekowego drewna.

Ładna recepcjonistka z długim, czarnym ogonem lśniących włosów uśmiechnęła się (do mnie, nie do pokrytej trzydniowym zarostem gęby Solańskiego) i kazała nam poczekać na ławeczce. Może i wyglądam jak słodki misiaczek, ale trzeba wam wiedzieć, że duszę mam rogatą. Puściłem więc dyspozycję mimo uszu i ruszyłem z kopyta. Wprost na przeszkloną ścianę. Tak ją dokładnie wypucowali, że nie zauważyłem okna. Byłem święcie przekonany, że za rzędem szarych krzesełek jest już odkryta przestrzeń. Łupnięcie czachy o przeszkodę przywróciło mnie do rzeczywistości. A ta nie przedstawiała się bajkowo.

Utknąłem!

Solański próbował rozproszyć moją uwagę i zainteresować metalową miską z kranówą, którą częstowano tu skazańców. Popatrzyłem tylko na niego wzrokiem mówiącym „chybaś zgłupł”, i już nic więcej nie musiałem dodawać.

Namierzyłem drzwi wyjściowe i nawet podreptałem w ich kierunku, ale wtedy z korytarzyka prowadzącego do szeregu gabinetów kaźni dobiegł znajomy głos:

– Gucio i młody człowiek nazwiskiem Solański! No, chodźcie, chodźcie, co tam u was?

Odziany w zielonkawy kitel doktor Dłutko we własnej osobie wyszedł nam na spotkanie. Poczułem się wzruszony. Powitanie przez kompanię honorową to zbytek łaski. Z mojego powodu lekarz mógł się nie kłopotać.

– Co złego, to nie ja i do niewidzenia się z państwem – powiedziałem, ale jak zwykle nikt mnie nie zrozumiał. Albo po prostu psie zdanie się nie liczyło.

Wkroczyliśmy do gabinetu: oni żwawym krokiem, ja na wyprostowanych w geście obronnym łapach. Moje wysiłki na nic się jednak zdały, ponieważ podłoga wyłożona była jakimś śliskim świństwem i nie mogłem liczyć na zbawienne działanie tarcia.

– O, widzi pan! – zakrzyknął Solański, pokazując na mnie palcem.

Nieelegancko.

Doktor Dłutko ślepy nie był, to dlaczego miałby mnie nie widzieć? Poza tym upierałbym się przy twierdzeniu, że jeżeli komuś jest tu potrzebna pomoc specjalisty, to Szymonowi.

Nie mnie!

– No widzę – przyznał weterynarz. – Ślicznego małego kundelka. Czego pan od niego chcesz?

– Ma sztywną łapę! Tę tylną. To na pewno choroba stawów – postawił diagnozę geniusz.

Doktor Dłutko łypnął złowrogim wzrokiem na Solańskiego i przykucnął. Pogłaskał mnie po łebku, myśląc, że dam się nabrać na te ksiuty. Głupi nie jestem! Nie jestem też potomkiem pitbulla. Niestety. Gdyby tak się sprawy genetycznie potoczyły, z pewnością wbiłbym się doktorowi w aortę i więcej nie śmiałby ze mną zaczynać. A tymczasem stałem posłuszny jak ten baran i znosiłem macanki z tą odrobiną godności, która mi w tej przykrej sytuacji pozostała.

Dłutko się wyprostował, zatarł ręce i uniósł jedną brew.

– No trochę ma sztywną. I tak już będzie miał. Co pan zrobisz, skoro nic pan nie zrobisz?

Taką diagnozę to ja rozumiem! Uważam, że powinno się zdecydowanie częściej pozostawiać bieg rzeczy matce naturze, a nie zapaskudzać sobie organizm medykamentami. A już o dziobaniu niewinnych skalpelem nie wspomnę.

– Lekarstwo! – huknął mój pan. – Musi być jakieś lekarstwo!

– Będzie chodził jak na szczudłach. – Doktor Dłutko kontynuował, zupełnie nieprzejęty tym domorosłym eskulapem. – Ale przednie ma w porządku.

– Arth-ro-Vet! – sylabizował teraz detektyw, bo znów się naczytał jakichś bzdur w Internetach.

– No tak – sapnął weterynarz. – Wróżki. Różdżki. Homeopatia.

– Wiem, że to suplement diety, ale dawać mu?

– Może pan dawać.

– Pomoże?

– A nuż.

Po tej pouczającej wymianie zdań dostałem zapasowe recepty na stos innych trucizn, którymi mnie faszerowano rano i wieczorem, a potem doktor Dłutko przeszedł do konkretów.

– Jakim narodem rządzi się najłatwiej? – zadał Solańskiemu pytanie z rodzaju egzaminacyjnych.

Szymon podrapał się w czarny czerep.

– Głupim – strzelił.

Odpowiedź najwyraźniej usatysfakcjonowała konowała, ponieważ walnął dłonią w blat biurka i uśmiechnął się krzywo.

– Właśnie! – potwierdził. – No to pan zdajesz sobie sprawę, że już po nas.

Nie za bardzo interesuję się polityką czy też stopniem inteligencji Lachów, ale po tych niewesołych konstatacjach obiecałem sobie, że zacznę oglądać serwis informacyjny. Albo zaprenumeruję jakiś tygodnik opinii. Żeby być na bieżąco z sytuacją w nadwiślańskim kraju. „Politykę”. Bo nie jakieś „Od Rzeczy” czy „W Śmieci”. Albo to trzecie z błędem ortograficznym w tytule. Ignorantia legis non excusat. To samo dotyczy działalności władz państwowych.

Z filozoficznego zamyślenia wyrwały mnie niecichnące krzyki na naszej ulicy. Nie zdążyliśmy wysiąść z samochodu, a już wiedziałem, co jest grane.

Grana była Róża.

Róża Kwiatkowska.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

Przypisy

[1] Motta rozdziałów zaczerpnięto z utworów Juliana Tuwima, tu z wiersza pt. Wiosna.