Ludzkość. Historia, o jakiej nie mieliście pojęcia - Tamim Ansary - ebook

Ludzkość. Historia, o jakiej nie mieliście pojęcia ebook

Ansary Tamim

4,1

Opis

Co łączy Wielki Mur Chiński z bostońską herbatą, a krucjaty z systemem bankowym? Gdzie byli Saraceni, gdy zachodnia cywilizacja eksplorowała świat? Ansary udziela odpowiedzi na pytania, o których nikt nawet by nie pomyślał!

LUDZKOŚĆ to fascynujący wywód o tym, jak kształtowaliśmy historię – od epoki kamienia po erę cyfrową. Autor dowodzi, że machinę dziejów wprawiały w ruch nie zwycięskie bitwy, rozwój rolnictwa czy nawet podbój kosmosu, lecz… opowieści! Zaczęliśmy je tworzyć przed tysiącami lat, dzięki nim mogliśmy budować społeczności, zgłębiać tajemnice świata i szukać sensu życia. To opowieści były podwalinami imperiów, a ich wzajemne przenikanie się przynosiło zarówno zamęt i wojny, jak i rozkwit kultury, ożywienie religijne czy przełomy intelektualne.

Ansary rzuca nowe światło na naszą powikłaną teraźniejszość. Przede wszystkim jednak stawia pytanie o przyszłość: czy zdołamy wymyślić nową opowieść, która przyniesie lepsze jutro następnym pokoleniom?

Pouczająca lektura, która nie pozostawi cię obojętnym.

Khaled Hosseini, autor Chłopca z latawcem oraz Tysiąca wspaniałych słońc

Pełna błyskotliwych spostrzeżeń, klarownie napisana – oto historia świata, jakiej dziś potrzebujemy.

prof. Lynn Hunt, profesor historii, autorka ksiażki Writing History In The Global Era

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 604

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,1 (27 ocen)
9
12
5
1
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Zapraszamy na www.publicat.pl
Tytuł oryginałuThe Invention of Yesterday: A 50,000-Year History of Human Culture, Conflict, and Connection
Projekt okładkiNATALIA TWARDY
Koordynacja projektuSYLWIA MAZURKIEWICZ-PETEK
Przekład z języka angielskiego TOMASZ SZLAGOR (ss. 1–278) AGNIESZKA ZIAJKA-MAŁECKA (ss. 279–373) JUSTYN HUNIA (ss. 373–476)
RedakcjaIWONA GAWRYŚ
KorektaBOGUSŁAWA OTFINOWSKA
Redakcja technicznaLOREM IPSUM – RADOSŁAW FIEDOSICHIN
Copyright © 2019 by Tamim Ansary
Polish edition © Publicat S.A. MMXXI (wydanie elektroniczne)
Wykorzystywanie e-booka niezgodne z regulaminem dystrybutora, w tym nielegalne jego kopiowanie i rozpowszechnianie, jest zabronione.
All rights reserved.
ISBN 978-83-271-6096-6
Konwersja: eLitera s.c.
jest znakiem towarowym Publicat S.A.
PUBLICAT S.A.
61-003 Poznań, ul. Chlebowa 24 tel. 61 652 92 52, fax 61 652 92 00 e-mail: [email protected], www.publicat.pl
Oddział we Wrocławiu 50-010 Wrocław, ul. Podwale 62 tel. 71 785 90 40, fax 71 785 90 66 e-mail: [email protected]

O TEJ KSIĄŻCE

Pięknie opowiedziana historia świata, skupiająca się na tym, jak kolejne cywilizacje postrzegały to, skąd przychodzimy i kim jesteśmy. Kończy się fundamentalnym pytaniem: czy w dzisiejszym świecie potrafimy budować narracje na tyle uniwersalne, by umożliwić globalną współpracę przy tworzeniu lepszej przyszłości dla nas wszystkich?

DAVID CHRISTIAN, profesor Uniwersytetu Macquarie w Sydney,autor książek Maps of Time: An Introduction to Big Historyi Opowieść o początku. Wielka historia wszystkiego

Pełna błyskotliwych spostrzeżeń, klarownie napisana – oto historia świata, jakiej dziś potrzebujemy.

LYNN HUNT, profesor historii,autorka Writing History in the Global Era

Tamim Ansary znów zachwyca! Spod jego pióra wyszła cudownie przystępna, napisana z rozmachem opowieść o naszym dzisiejszym świecie. Za pomocą trafnie dobranych przykładów z historii powszechnej autor dobitnie obala teorię, jakoby kultura czy rasa były w jakikolwiek sposób „czyste”. Kultury mieszały się i przenikały wszędzie i od zawsze, a efektem tego jest świat, w którym żyjemy obecnie. Ansary to czarujący przewodnik po tej wielkiej fuzji cywilizacji.

RAJ PATEL, autor Stuffed and Starved:The Hidden Battle for the World Food System

Splatając liczne, różnorodne wątki ludzkich doświadczeń we frapującą fabułę, Ansary dostarczył nam – w typowym dla siebie kolokwialnym i jednocześnie erudycyjnym stylu – pasjonującą, globalną „narrację narracji”, popartą dziesięcioleciami badań, refleksji i własnego wielokulturowego doświadczenia. Głęboko ubogacająca lektura i ważny, wyjątkowy głos naszych czasów.

R. CHARLES WELLER, Central Eurasian and Islamic World History,Uniwersytet Stanu Waszyngton i Kazachski Uniwersytet Narodowy

Ta książka to wnikliwy przewodnik po ludzkiej cywilizacji, pełen informacji pokazujących, że od zarania dziejów stanowimy globalnie połączoną całość. Tamim Ansary objaśnia skomplikowane teorie, by w jasny i przejrzysty sposób pokazać, jak doszliśmy do tego, kim jesteśmy obecnie.

FARIBA NAWA, autorka Opium Nation: Child Brides,Drug Lords and One Woman’s Journey through Afghanistan

Niniejszą książkę dedykuję moim przyjaciołomz tych wszystkich licznych światów, które przemierzyłem przez lata

WSTĘP

Pomysł na niniejszą książkę zrodził się lata temu, gdy w tym samym czasie czytałem trzy z pozoru niezwiązane ze sobą opracowania historyczne. Jedno traktowało o Pierwszym Cesarzu Chin, który do budowy Wielkiego Muru Chińskiego zaangażował milion swoich poddanych. Inne opowiadało o koczowniczym życiu w Azji Środkowej wieki przed mongolskimi podbojami. Tematem trzeciego byli barbarzyńscy wojownicy, tacy jak Attyla, wódz Hunów, którzy atakowali Rzym u schyłku panowania imperium.

Ponieważ czytałem wszystkie te trzy książki równocześnie, zauważyłem coś, co przypuszczalnie inaczej nie zwróciłoby mojej uwagi. Powstanie Wielkiego Muru Chińskiego było w jakiś sposób związane z upadkiem Cesarstwa Rzymskiego. Intrygująca myśl. Chiny i Rzym były przecież zupełnie odrębnymi światami i wówczas prawie nic o sobie nie wiedziały, ale między nimi rozciągały się trawiaste równiny środkowoazjatyckich nomadów, skąd nadciągnęli huńscy jeźdźcy. Gdy w Chinach wydarzyło się coś wiekopomnego – jak budowa muru, który zatrzymał inwazję koczowników – następstwa tego faktu omiotły świat nomadów niczym rozchodzące się po wodzie kręgi, aż dotarły do Rzymu. Oczywiście wówczas przełomowe wydarzenia w Rzymie wywołały podobną falę, skierowaną w przeciwną stronę.

Tym, co mnie zaintrygowało, były nie same relacje między Rzymem a Chinami, ale wzajemne powiązania jako aspekt historii ludzkości. Zacząłem szukać innych zależności, a znalezienie ich nie było trudne. Praktyki religijne zalecane przez proroka Mahometa miały, jak się okazało, coś wspólnego z faktem, że Europejczycy weszli w posiadanie kompasu magnetycznego. Podbój Jerozolimy przez Turków seldżuckich w XII wieku wiąże się w subtelny sposób z nieurodzajem w Skandynawii, który nastąpił wieki wcześniej. Polityka dynastii Ming w Chinach przyczyniła się do rewolucji amerykańskiej. Wynalezienie w XIX wieku w Stanach Zjednoczonych odziarniarki bawełny doprowadziło do ruiny życie rodzinne w Afryce Subsaharyjskiej. Przykłady można mnożyć bez końca.

Nawet, jak się zdaje, dziesiątki tysięcy lat temu, kiedy byliśmy odizolowanymi od siebie społecznościami zbieracko-łowieckimi, które nie miały pojęcia o wielu innych, podobnych grupach przemierzających naszą planetę, jakimś sposobem tworzyliśmy rozległą sieć powiązanych ze sobą ludów. Ta skłębiona masa, którą się staliśmy w epoce globalizacji, to tylko najnowszy rozdział w historii, która zaczyna się co najmniej 40 tysięcy, a może nawet 60 tysięcy lat temu.

Niniejsza książka traktuje wzajemne zależności jako jeden z motywów przewodnich w historii świata, ale nie neguje innego aspektu tej opowieści. Im bardziej jesteśmy ze sobą powiązani, tym większa jest w nas determinacja do zachowania odrębności grupowej. Żyjemy na tej samej planecie, ale w wielu różnych światach. To, co postrzegamy jako cały świat, jest tylko obrazem widzianym z naszej indywidualnej perspektywy. Historia świata, jak ją nazywamy, to w istocie narracja oparta na czyimś punkcie widzenia. Ten zaś może być eurocentryczny, islamocentryczny, chińskocentryczny itd. Liczba tych narracji zależy od tego, jak wiele zbiorowisk ludzkich na Ziemi myśli o sobie „my” w przeciwieństwie do „innych”. Dowolne dwie narracje historyczne mogą traktować te same wydarzenia całkowicie odmiennie, ponieważ sposób, w jaki się je przedstawi, zależy od tego, kto opowiada. Powiedzieć, że tylko jedna z tych niezliczonych relacji jest prawdziwą historią świata, to jak stwierdzić, że tylko jedna z tych map pokazuje świat taki, jaki jest naprawdę.

Ostatecznie wszystko sprowadza się do kształtu narracji. Historia oczywiście zajmuje się faktami, ale generalnie służą one narracji. Opowiadając naszą historię, tworzymy siebie samych. Właśnie to robiliśmy dawno temu w jaskiniach, siedząc przy ognisku, przekazując potomkom to, co pamiętamy o naszych przodkach, wspominając wspólnie przeżyte przygody, spierając się o to, które z nas naprawdę pokonało tamtego niedźwiedzia, i doszukując się sensu życia w gwiazdach – ponieważ kiedy ci pradawni ludzie patrzyli w nocne niebo, nie widzieli tylko samych gwiazd, ale konstelacje. Mówili: „O, tam jest niedźwiedź”. Potem, patrząc na gwiazdozbiór Oriona, ktoś zawołał: „Zobaczcie, a tu jest wielki myśliwy!”, a pozostali pokiwali głowami.

Nam, żyjącym współcześnie, łatwo jest powiedzieć, że nasi odlegli przodkowie ulegli iluzji. Tak, to prawda, że owe konstelacje istniały tylko w umysłach tych, którzy na nie patrzyli. Czy jednak wszystko to, co nas otacza, nie jest w pewnym sensie taką konstelacją, istniejącą tylko dlatego, że ją widzimy? My sami funkcjonujemy jako konstelacje ludzi. Żyjemy we wszechświecie złożonym z konstelacji. W naszym społecznym uniwersum konstelacje są jak najbardziej realne. To one narzucają narrację naszych dziejów. Kraje, rodziny, imperia, narody, klany, korporacje, plemiona, kluby, partie polityczne, towarzystwa, sąsiedzkie wspólnoty, ruchy społeczne, gangi, cywilizacje, szkolne kliki – wszystko to konstelacje. Nie istnieją poza kulturą, którą sami stworzyliśmy. Gwiazdozbiór Oriona, gdy przyjrzymy mu się bliżej, nie jest myśliwym, lecz umownym zbiorem pojedynczych gwiazd. To samo odnosi się do konstelacji społecznych. Spójrzcie na nie z bliska, a zobaczycie pojedynczych ludzi.

Kultura to świat, który stworzyliśmy i którego nie przestajemy tworzyć. Świat, który bez nas zniknie. Konstelacje społeczne nie są tym samym co rzeki albo góry. Nie istnieją w sensie fizycznym, mimo że są równie realne, jak powodzie czy lawiny. Odpowiadają za rzeczy i zjawiska w świecie fizycznym: budują mosty, prowadzą wojny i wysyłają rakiety na Księżyc. Nawet gdy kogoś ubywa, konstelacja trwa dalej. W istocie nie traci ona swej tożsamości ani ciągłości, mimo że tworzące ją osoby są sukcesywnie zastępowane przez kolejne pokolenia. Chociaż wszyscy Amerykanie, którzy żyli 150 lat temu, już odeszli z tego świata, Ameryka wciąż nadaje ton. Wszyscy muzułmanie, którzy żyli w 1900 roku, już zmarli, a mimo to społeczność islamska wywiera wpływ na to, co aktualnie dzieje się na świecie. Kiedy mówimy o historii, mówimy o zjawiskach, które wydarzyły się jedynie w uniwersum kulturowym, a na tej scenie aktorami są konstelacje społeczne.

Czterdzieści tysięcy lat temu takie konstelacje były tworzone przez ludzi, którzy znali się osobiście, i to, czego doświadczali razem, stanowiło o ich wspólnej tożsamości. Nie jesteśmy już grupką 50 osób mieszkających w jednej jaskini, ale liczącym osiem miliardów ludzi mrowiem, które zasiedliło całą planetę. Nie możemy mieć perspektywy jednakowej dla wszystkich. Każde z nas jest częścią jakiejś mniejszej społecznej wspólnoty i utożsamia się z jej perspektywą. Nie widzimy tych samych gwiazd, a nawet gdyby tak było, nie widzielibyśmy tych samych gwiazdozbiorów. To, co widzimy tam na górze, odpowiada temu, kim jesteśmy tu na dole, a tutaj nie należymy wszyscy do jednej grupy. Historia dzieje się właśnie z powodu tego faktu – nie jesteśmy jedną grupą.

Kiedy byłem w liceum, spotkałem się ze słowem „defenestracja”. Musiałem zajrzeć do słownika, by się dowiedzieć, że to tajemnicze określenie oznacza „wyrzucenie kogoś przez okno”. Zaintrygowało mnie, że takie słowo w ogóle istnieje. Przecież nie istnieje osobny termin na wyrzucenie kogoś z balkonu, za drzwi albo z jadącego samochodu, skąd więc defenestracja? Odpowiedź, jak odkryłem, ma swoje źródło w czymś, co wydarzyło się w Europie Środkowej cztery wieki temu. Pewnego pogodnego dnia w 1618 roku grupa katolickich arystokratów przyjechała do Pragi, gdzie większość mieszkańców wyznawała luteranizm. Przybyli oni dostarczyć wiadomość od świętego cesarza rzymskiego – luteranie, jak oświadczył cesarz, muszą zaprzestać budowy kościołów na królewskich włościach. Luteranie wysłuchali, a następnie zawlekli dwóch z owych katolickich arystokratów do okna i wyrzucili ich na zewnątrz. Sala, w której odbywało się spotkanie, znajduje się na trzecim piętrze, więc upadek nastąpił z wysokości około 20 metrów. To była słynna defenestracja praska.

O dziwo, obaj nieszczęśnicy przeżyli, co dało pole do interpretacji. Co oznaczało ich ocalenie? Cóż, to zależało od tego, kim się było. Katolicy uznali to wydarzenie za cud i dowód, że Bóg jest po ich stronie. Luteranie skupili się na przyczynie, dla której wyrzuceni przeżyli – wylądowali na pokaźnej stercie gnoju. Zarówno katolicy, jak i luteranie byli chrześcijanami, ale gdy się spotkali, nie dostrzegli w sobie nawzajem współwyznawców ani rodaków. To samo zajście widzieli w diametralnie odmienny sposób. Nawet siedząc w tej samej sali, żyli w różnych światach, a te światy istniały tylko dzięki kulturze.

Katolicy i luteranie bynajmniej nie stanowili wyjątku. W ówczesnej Europie nie brakowało rozmaitych odłamów chrześcijan, którzy mówili o sobie „my”, a o innych grupach europejskich chrześcijan – „oni”. Luteranie i kalwiniści byli protestantami, ale sami protestanci składali się z wielu wzajemnie wykluczających się grup, każda z własną wizją świata. W beczce prochu zwaśnionych „my” i „oni”, jaką była siedemnastowieczna Europa, defenestracja praska wywołała wojnę trzydziestoletnią – koszmar, który pochłonął życie ośmiu milionów ludzi, poległych, zamordowanych lub zmarłych z głodu. Stronami tego konfliktu nie były pojedyncze osoby, ale społeczne konstelacje.

Czy grupy, które dopuściły się takiego bestialstwa wobec siebie nawzajem, mogą się pojednać? Czy ich potomkowie są w stanie wznieść się ponad podział „my” i „oni”? Czterysta lat temu musiało się to wydawać nie do pomyślenia. A mimo to obecnie rodzina luteranów, z pochodzenia Niemców, może mieszkać w jakiejś mieścinie w Minnesocie obok rodziny prezbiterianów, których antenaci przybyli ze Szkocji, i nie dociekać, do jakiego odłamu chrześcijaństwa należą ich sąsiedzi – ani nawet o to nie dbać. Katolik i protestant mogą bez obawy przed defenestracją należeć do tego samego klubu książki i toczyć ożywione dysputy, w których temat religii nigdy nie wypływa.

Dzieje się tak nie dlatego, że różnice dzielące owe grupy wyparowały. Wyznawane przez nie doktryny są tak samo różne, jak wcześniej. Rzecz w tym, że jakimś sposobem z czasem grupy te stały się elementami składowymi tej samej kultury, jakiegoś większego, amorficznego, wspólnego „my”. Przykładów tego zjawiska można znaleźć bez liku w każdej cywilizacji. Małe światy czasem scalają się w większe albo splatają się, tworząc odrębne części mozaiki, która stanowi większą całość. Jak do tego dochodzi, jest zagadką, którą można rozwikłać tylko w kulturowym uniwersum. Może pewnego dnia dwie rodziny, które mieszkają przy tej samej ulicy i posyłają dzieci do tego samego przedszkola, nie będą nawet wiedziały, że ich sąsiedzi są luteranami czy wahabitami, gdyż będzie im wszystko jedno.

Być może jednak nie, ponieważ chociaż to prawda, że stajemy się coraz bardziej wzajemnie powiązani, nie zapominajmy, w jaki sposób to robimy – poprzez nieustanne stykanie się ze sobą rozmaitych grup społecznych, gron i konstelacji. Idee i informacje nie tylko rozchodzą się jak kręgi po ludzkim morzu; przenikają z kultury do kultury i kiedy przekraczają takie granice, pewne rzeczy się zmieniają. Inne pozostają niezmienione. Czasem zaś te granice zacierają się i powstaje coś większego, mieszczącego w sobie elementy obu tamtych kultur, będące żywą pamiątką po wcześniejszych, mniejszych konstelacjach kulturowych.

Weźmy przykład. Obecnie szachy są rozpowszechnione na całym świecie, ale w VI wieku grało się w nie tylko w Indiach, gdzie je wymyślono. W tamtych czasach, jak głosi legenda, żył sobie król, który gorąco wierzył w wolną wolę. Kości go irytowały – chciał gry, w której uczestnicy mogliby kontrolować swój los. Pewien mędrzec o imieniu Sissa sprostał wyzwaniu, wymyślając grę, która zależała wyłącznie od umiejętności strategicznego myślenia – takiego, które zapewnia dowódcom sukces na wojnie. Król był tak zachwycony, że zaoferował wynalazcy złoto, ale skromny Sissa w zamian chciał jedynie pszenicę – jedno ziarnko na pierwszym polu, dwa na następnym, na kolejnym cztery i tak dalej. Plansza do gry liczyła 64 pola i kiedy król próbował spełnić prośbę mędrca, odkrył, że podwojenie liczby ziaren na każdym z kolejnych pól daje w sumie liczbę przekraczającą roczną produkcję pszenicy. Sissa, będąc matematykiem, doskonale o tym wiedział, a matematyka była chlubą indyjskiej kultury tamtych czasów.

Wymyślona przez mędrca gra odzwierciedlała na wiele sposobów kulturowy kontekst, w którym powstała. Była przeznaczona dla czterech graczy, z których każdy dysponował ośmioma figurami. Jedna z nich przedstawiała króla, inna jego głównego generała. Pozostałe figury odpowiadały czterem formacjom typowym dla ówczesnej indyjskiej armii: rydwany, kawaleria, słonie bojowe i oczywiście piechota. Gra nosiła nazwę czaturanga, co oznacza „cztery gałęzie” albo „cztery kończyny”. W politycznie rozdrobnionych Indiach symulacja wojny toczonej jednocześnie przez cztery zwaśnione ze sobą strony była strzałem w dziesiątkę.

Z Indii gra zawędrowała do Persji – monolitycznego społeczeństwa toczącego epickie zmagania z równie monolitycznym Rzymem. W Persji dominowała filozofia, w której fundamentalną zasadę rzeczywistości stanowiła dwubiegunowość: światło kontra ciemność, noc kontra dzień, dobro kontra zło, życie kontra śmierć. Taki właśnie jest świat, mówili Persowie. Nic zatem dziwnego, że w Persji czaturanga zmieniła się w grę dla dwóch osób, z których każda rozporządzała 16 figurami. Planszę przeprojektowano tak, by jej pola były na zmianę jasne i ciemne. Ponadto gra nabrała miejscowego kolorytu. Samą nazwę zmieniono na podobnie brzmiące perskie słowo satranj, czyli „sto trosk”. Generał stał się wezyrem, głównym doradcą politycznym – każdy perski monarcha miał go przy sobie. Na wojnie nie używano już rydwanów, dlatego zastąpił je ruk – mityczny olbrzymi ptak drapieżny z perskiego folkloru.

Do czasów średniowiecza gra dotarła przez Hiszpanię do Europy Zachodniej. I spójrzcie, co się tam wydarzyło: wezyr stał się hetmanem, kawaleria skoczkiem, słonie gońcami. Europa nie miała w swoim folklorze ptaka podobnego do perskiego ruka, ale jego nazwa brzmiała jak roq, po francusku „kamień”, dlatego figura symbolizująca ruka stała się kamienną wieżą.

Mimo że ewoluowały powierzchowne elementy gry, jej wewnętrzna struktura i porządek przetrwały w nienaruszonym stanie. Liczba figur i sposób ich poruszania się pozostały niezmienione. Słonie były teraz gońcami, ale nadal używano tylko dwóch i mogły się one poruszać jedynie po przekątnych. Rydwany stały się wieżami, ale ponieważ były mobilne, wieże również zachowały tę cechę. Król pozostał najcenniejszą figurą na planszy, a cała gra wciąż polegała na chronieniu jednego delikwenta, który sam prawie nic nie robił. Szach nadal był szachem, a szach-mat to wciąż szach-mat. Pionki pozostały pionkami, gdyż najwyraźniej w każdym społeczeństwie jest ich wiele. Strategie, które sprawdzały się w Indiach, zdawały egzamin także w Persji i Europie. Sissy już dawno nie ma (być może go ścięto, gdy próbował zawłaszczyć roczną produkcję pszenicy w całym królestwie), ale matematyczne założenia z szóstowiecznych Indii do dziś stanowią fundamenty gmachu ludzkiej wiedzy.

To, co stało się z szachami, dzieje się praktycznie ze wszystkim w kulturze. Gdy dochodzi do interakcji, pewne rzeczy się zmieniają, inne nie, a czasem powstaje coś nowego – generalnie większego. Czterdzieści tysięcy lat temu istnieliśmy jedynie jako małe autonomiczne grupy myśliwych-zbieraczy, rozproszone pośród bezkresnej dziczy i przemierzające świat praktycznie przez nas nienaruszony. Mało kto przez całe swoje życie spotykał kogoś, kogo nie znał od urodzenia. Dzisiaj ludzie zamieszkują każdy skrawek Ziemi, który nadawał się do zasiedlenia. Nie ma już na tej planecie miejsc, na których człowiek nie odcisnąłby piętna swojej obecności. Żadne życie nie może się rozwinąć w izolacji od reszty ludzkości, a działania jednych niosą konsekwencje dla innych. Mimo tej gęstej sieci powiązań wciąż jesteśmy podzieleni na wiele rozmaitych społecznych mikrokosmosów, z których składa się nasz świat.

Spoglądając na to wszystko z odpowiedniego dystansu, moglibyśmy uznać historię ludzkości za opowieść generowaną przez ekspansję tych mikrokosmosów w domenie kulturowej oraz interakcje, które następują, gdy te mikrokosmosy krzyżują się ze sobą albo zachodzą na siebie. Interakcje te powodują całą gamę wydarzeń i zjawisk, od społecznego chaosu i wojen przez kulturowy rozkwit i religijne przebudzenia do intelektualnych przełomów. Co jednak najważniejsze, nawet w czasach podbojów i zniewoleń, gwałtów i mordów idee mieszają się i wzajemnie inspirują, przez co powstają nowe, pojemniejsze ramy konceptualne. Dostrzegamy to w postępie społecznym i ekonomicznym, w konfliktach zbrojnych, technologiach i wynalazkach, w religii, sztuce, filozofii i nauce. Widać to również, gdy od czasu do czasu jeden globalny paradygmat jest obalany przez inny. Ludzka pajęczyna zagęszcza się od dziesiątków tysięcy lat i z pewnością będzie tak się działo dalej. Za rok, za dziesięć lat, a może sto, jeśli ludzkość przetrwa tak długo, nasze losy będą splecione ze sobą nie mniej, lecz jeszcze bardziej. Taki jest nieuchronny trend. Wydaje się, że jesteśmy świadkami jakiegoś wspólnego globalnego przedsięwzięcia, ale jest ono zbyt rozległe, by je dostrzec. W każdym razie jeszcze go nie widzimy, podobnie jak starożytni Chińczycy nie byli świadomi, że mają wpływ na ówczesny Rzym – i vice versa. Wszyscy chcemy stanowić część czegoś większego niż my sami, ale to coś większego nigdy nie było całą ludzkością. Wygląda na to, że zmierzamy od wielości do jedności, ale sama trajektoria nie powie nam, czy właśnie w tym kierunku zmierza ta historia, tym bardziej że z pewnością nie jesteśmy jeszcze jedną wielką, szczęśliwą rodziną – czy w ogóle jednym wielkim czymkolwiek.

Aby uzyskać wskazówkę, co nas czeka w przyszłości, musimy spojrzeć na drogę, która rozpościera się za nami. Jak dotarliśmy z miejsca, w którym byliśmy, tu, gdzie obecnie się znajdujemy? Jeśli motywem przewodnim jest współzależność, jak rozwijała się narracja do tej pory? Jakie były główne wątki i punkty zwrotne? Jakie rozdziały i kluczowe wydarzenia? Krótko mówiąc, jeśli historia jest opowieścią, którą relacjonujemy sobie nawzajem, to jaka jest jej fabuła?

Właśnie tego szukałem przez te wszystkie lata, od czasu, gdy uświadomiłem sobie, że wzrost potęgi Chin miał coś wspólnego z upadkiem Rzymu. A to, co odkryłem, zawarłem w tej książce.

CZĘŚĆ PIERWSZA

NARZĘDZIA, JĘZYK I ŚRODOWISKO

.

My, ludzie, jako jedyne stworzenia na Ziemi używamy narzędzi i mowy, by skutecznie sobie radzić z otoczeniem. Język umożliwia opowiadanie historii, a mity i legendy to spoiwo ludzkich zbiorowisk. U zarania naszych dziejów determinantem była geografia.

Tworzyliśmy sieć znaczeń z osobami z naszego bezpośredniego otoczenia, a miejsce, gdzie żyliśmy, determinowało to, kim byliśmy. Nieustannie komunikując się ze sobą nawzajem, zbudowaliśmy wspólne wyobrażenia o tak ważkich kwestiach, jak czas i przestrzeń, życie i śmierć, dobro i zło. Żyliśmy i umieraliśmy w symbolicznych sceneriach utkanych z naszych idei, w przekonaniu, że to, co nas otacza, jest całym światem. Tymczasem w odmiennym środowisku, może zaledwie kilkaset kilometrów dalej, ludzie skupieni wokół jakiejś innej geograficznej determinanty, którzy pracowali ramię w ramię, by zdobyć pożywienie, żyli w odrębnej symbolicznej scenerii – tej, którą zbudowali wspólnie.

1

OTOCZENIE FIZYCZNE(lata 15 000 000 000–50 000 p.n.e.)

Pewnego jesiennego dnia 1940 roku czterech francuskich nastolatków, wałęsając się po lesie nieopodal swego domu w południowo-zachodniej Francji, szukało legendarnego skarbu, o którym słyszeli. W pewnej chwili ich pies o imieniu Robot wskoczył do wykrotu powstałego po przewróceniu się drzewa i zaczął grzebać łapami w ziemi. Chłopcy pospieszyli za nim, mając nadzieję, że ujrzą starą skrzynię z precjozami. Tymczasem zobaczyli jedynie wąską ciemną jamę.

Później zachowali się jak typowi nastolatkowie, robiąc to, co pewnie sam bym zrobił na ich miejscu – przecisnęli się przez szczelinę w ziemi, by zobaczyć, dokąd prowadzi. Na szczęście mieli ze sobą latarki, ponieważ natrafili na korytarz, który dość długo prowadził ich w dół, zanim w końcu ustąpił miejsca przestronnej jaskini. Tam zaś, omiatając ściany snopami światła, ujrzeli na ścianach, a nawet na suficie, pięć do sześciu metrów ponad ich zdumionymi oczami, wielkie malowidła. Ukazywały bizony, jelenie i inne zwierzęta, przedstawione z wdziękiem i realistycznie, w kolorach czarnym, czerwonym, ochrowym i żółtym. W istocie odkryli jedną z najbardziej spektakularnych galerii sztuki paleolitycznej – jaskinię w Lascaux.

Spektakularną, ale nie unikalną. Malowidła naskalne tego typu są odkrywane we wszystkich częściach globu od 1868 roku. Wciąż odkrywa się nowe – setkami – od Hiszpanii przez Libię do Indonezji. W wielu przypadkach malowidła w danej jaskini powstawały na przestrzeni tysięcy lat – ludzie przychodzili tam malować, pokolenie za pokoleniem. Najstarsze z tych dzieł liczą około 40 tysięcy lat i, co intrygujące, należą do najbardziej wyrafinowanych. Nie odnaleziono prac „przejściowych”. Nie było tak, że kilkaset pokoleń z epoki kamienia tylko paćkało po ścianach, a następnych kilkaset zostawiło po sobie plamy ledwie podobne do czegokolwiek, zanim w końcu ówcześni artyści wykoncypowali, jak namalować wierne naturze postacie zwierząt i myśliwych. Wydaje się, że około 35–45 tysięcy lat temu ludzie nagle zaczęli tworzyć wyrafinowaną sztukę. I nie były to tylko malowidła. W Azji Mniejszej paleoantropolodzy wydobyli wyszukaną biżuterię, pochodzącą z tego samego okresu co malowidła. W Afryce Południowej odnaleziono ozdobne kamienne noże, wypolerowane tak kunsztownie, że podobnych przykładów próżno szukać do dziś. W Niemczech odkryto rzeźbę z kości, wielkości amuletu, przedstawiającą kobietę ze smukłymi ramionami i nogami, ale wydatnymi piersiami, pośladkami i sromem.

Dlaczego człowiek osiągnął tę biegłość artystyczną tak nagle? W owym okresie oprócz przodków Homo sapiens istniały inne ssaki naczelne, które potrafiły wytwarzać narzędzia. Asortyment był mniej więcej taki sam, ale narzędzia wytwarzane przez te ssaki nie zmieniły się znacząco przez tysiące lat, podczas gdy te produkowane przez nas przeszły zdumiewająco raptowny rozwój. Coś musiało się wydarzyć około 45 tysięcy lat temu, ale co? W odpowiedzi na to pytanie kryje się nasza ludzka historia.

Każda opowieść ma swoje miejsce akcji. W naszym wypadku będzie to fizyczne uniwersum, dlatego zacznijmy od niego. Fizycy twierdzą, że wszechświat fizyczny powstał około 13,32 miliarda lat temu. Mogłoby się wydawać, że to dużo czasu, ale gdyby przyjąć, że te lata są dolarami, nie wystarczyłoby ich na budowę trzech nowoczesnych lotniskowców. Tak więc pod pewnymi względami, nawet w opinii fizyków, wszechświat jest raczej młodym tworem.

Wszystko zaczęło się, jak mówią naukowcy, od eksplozji w miejscu bez wymiaru. Nawiasem mówiąc, większość świętych ksiąg głosi coś podobnego. Do czasu tego tak zwanego Wielkiego Wybuchu przestrzeń nie istniała, dlatego nie miałoby sensu stwierdzenie, że ów punkt był mały. Ponadto wraz z wybuchem narodził się czas, dlatego zdanie zawierające słowa „na krótko przed Wielkim Wybuchem” byłoby równie pozbawione sensu. Nie było czegoś takiego jak „przed” – wyłącznie „po”.

W następstwie Wielkiego Wybuchu rozchodząca się masa materii zakrzepła w niezliczone tryliony gwiazd, oddalające się od siebie nawzajem – ale nie od jakiegoś centralnego punktu, gdyż wszystko, łącznie z kosmosem, także się rozszerzało (i nadal to czyni). Z naszej perspektywy wszechświat stał się interesujący około 4,54 miliarda lat temu, kiedy powstała Ziemia, jedna z ośmiu chmur gwiezdnego pyłu zastygającego w tej części kosmosu wokół lokalnej gwiazdy. Z powodu wzajemnego przyciągania grawitacyjnego cząsteczek każda z tych chmur gęstniała, wirując niczym łyżwiarz, aż przybrała postać zwartej kuli, która obraca się wokół własnej osi i jednocześnie, podobnie jak pozostałych siedem siostrzanych planet, obiega Słońce[1].

Nasza własna droga Ziemia za młodu była kulą wrzącej lawy. W ciągu mniej więcej miliarda lat jej zewnętrzna powierzchnia zastygła w skalną skorupę. Potem nadeszły deszcze i padały tak długo, aż cała planeta pokryła się wodą.

W tejże wodzie znalazło się trochę prostych molekuł – metan, dwutlenek węgla czy amoniak – z chemiczną skłonnością do łączenia się, w przypadku gdy na siebie wpadną. Gdy to nastąpiło, zaczęły one tworzyć bardziej złożone związki. Wprawdzie różnorodność kombinacji, które mogły z nich powstać, była niewielka, ale w miarę jak przybywało nowych związków, wzrastała też liczba następnych potencjalnych kombinacji. Dzięki temu rosnącemu w nieskończoność zbiorowi możliwych wariacji wszechświat materialny stawał się coraz bardziej różnorodny i złożony. Nie było szansy, żeby ze zderzenia tych pierwszych prostych cząsteczek jakimś sposobem powstała żaba albo ptak. Ale bardziej złożone substancje, takie jak aminokwasy? Lipidy? Nukleotydy? Pewnie. To nie tylko możliwe, ale wręcz nieuniknione.

Jak twierdzą fizycy, w zamkniętych systemach chaos wzmaga się samoistnie. To najwyraźniej jest regułą. Książki, które przypadkowe osoby odkładają na półkę jak popadnie, nie ustawią się same w alfabetycznym porządku; to nie jest naturalny kierunek w rzeczywistości fizycznej. Generalnie strumień zawsze płynie w dół, z poziomu bardziej uporządkowanego na mniej uporządkowany, aż do chwili, gdy osiągnie najniższy punkt i nie ma dokąd dalej płynąć. Wtedy kończy jako sadzawka i przestaje istnieć. To jest entropia. Niemniej prawa fizyki deklarują również, że entropii w zamkniętym systemie można zapobiec albo nawet odwrócić ją na chwilę, jeśli system zostanie zasilony jakąś energią z zewnątrz. Woda zawsze płynie w dół – chyba że użyje się pompy. Ogień zawsze prędzej czy później wygasa – jeśli nie dołoży się do niego drewna. W posprzątanym pokoju z czasem robi się bałagan – chyba że ktoś włoży odrobinę wysiłku, by go uporządkować. Z wszechświatem jako całością prawdopodobnie tak to nie działa. Dlaczego? Ponieważ z samej definicji na zewnątrz wszechświata nie ma nic. Parafrazując słowa filozofa Ludwiga Wittgensteina: „Wszechświat jest wszystkim, co istnieje”. Jako że dla wszechświata nie istnieje żadne „zewnątrz”, skąd mogłaby dotrzeć energia, entropię można trzymać na dystans tylko w małym zamkniętym systemie umiejscowionym wewnątrz większego środowiska.

Jakieś 4 miliardy lat temu tego typu małe zamknięte systemy zaczęły pojawiać się na Ziemi. Rozwijały się w miejscach, gdzie przez drobne pęknięcia w dnie oceanu wydobywało się ciepło wciąż płynnego jądra planety. Tam (a może i gdzie indziej) molekuły, takie jak aminokwasy, lipidy i nukleotydy, łączyły się, tworząc spójne środowiska, w których prawa entropii nie miały zastosowania – gdzie, mówiąc metaforycznie, woda mogła płynąć do góry, a ogień mógł nie gasnąć. Te małe „skrzepy” cząsteczek były prekursorami pierwszych prostych komórek, elementarnych jednostek organizmów żywych.

Życie to zatem system zamknięty, umiejscowiony wewnątrz otaczającego środowiska; posiada wewnętrzny porządek części składowych i przekształca wiele swoich elementów w pojedynczą całość. Ta reguła dotyczy każdej formy życia: komórki, żaby, istoty ludzkiej – bez wyjątku.

Życie jest niczym konstelacja, której gwiazdami są molekuły. Konstelacja nie jest żadną ze swoich gwiazd, ale porządkiem między nimi wszystkimi. Aby utrzymać strukturę wewnętrzną, każda forma życia musi pochłaniać energię, która z kolei musi pochodzić ze świata zewnętrznego. Mówiąc trywialnie, komórkom niezbędne jest jedzenie. Jeśli nie pozyskają wystarczającej ilości energii, stracą spójność. Gdy ten proces postępuje, konstelacja w końcu się rozpada. Jej materialne składniki wciąż gdzieś tam istnieją, ale samej konstelacji już nie ma. Życie ustąpiło miejsca śmierci.

Pierwsze ślady życia pojawiły się w oceanie prawie 4 miliardy lat temu, a może nawet jeszcze wcześniej. Jedno jest pewne: życie na Ziemi jest niemal tak stare, jak ona sama. I chociaż poszczególne cząstki żywej materii z czasem umierały, życie jako ogół mnożyło się i rozprzestrzeniało, a dzięki reprodukcji wzmagała się jego zdolność do opierania się entropii. Taka jest historia życia „w pigułce” – pojedyncze osobniki żyją, rozmnażają się i umierają, ale życie jako całość rozprzestrzenia się, rozgałęzia i staje się coraz bardziej złożone. W każdym razie tak to wyglądało do tej pory.

Przez miliardy lat jednokomórkowe formy życia wyewoluowały w niezliczone różnorodne formy wielokomórkowe. Tymczasem zmieniało się otoczenie fizyczne. Z oceanu wynurzył się ląd i uformował jeden duży kontynent, który potem podzielił się na pół. Te dwie połówki podryfowały w przeciwnych kierunkach. Jednocześnie każda z nich rozdrabniała się dalej, aż osiągnęły konfigurację, która w dużej mierze odpowiadała tej istniejącej obecnie: tutaj masywna Eurazja, bezpośrednio na południe od niej gigantyczna Afryka, mała Australia na wschodzie, daleko, po drugiej stronie planety obie Ameryki i Antarktyda najdalej na południe oraz rozrzucone gdzieniegdzie wyspy, niektóre z nich prawie wielkości kontynentu. Brakowało jeszcze istot ludzkich, ale otoczenie fizyczne było już na swoim miejscu.

Około 55 milionów lat temu wyspa tak wielka, że praktycznie będąca kontynentem, uderzyła w ląd eurazjatycki. Mówię „uderzyła”, ponieważ nadal stosuję geologiczną skalę czasu. W naszej ludzkiej skali nie wydarzyłoby się nic godnego uwagi, może oprócz sporadycznych trzęsień ziemi albo paru erupcji wulkanu raz na sto lat. Jednak w geologicznej skali czasu ów subkontynent powooooli napierał na Eurazję, przez co Ziemia w tym miejscu wypiętrzała się, tworząc grzebień, który znamy jako Himalaje, najwyższe góry świata. Ich narodziny są ważne dla historii ludzkości z powodu wpływu, jaki miały na typy klimatu w tym regionie. Wiatry wiejące w głąb lądu, napotykając wysokie stoki górskie, zrzucały niesioną wilgoć. Te intensywne opady stworzyły gęste lasy w Azji Południowo-Wschodniej i na subkontynencie zwanym Indiami. Tymczasem odarte z wilgoci wiatry wiały dalej na południe, w głąb Afryki, ogrzewając się po drodze. Suche, ciepłe powietrze odmieniło roślinność w północno-wschodniej Afryce. Gęste lasy, które wyrosły tam w wilgotniejszych czasach, pod naporem suchych wiatrów zaczęły zanikać.

Afrykański las był na tym etapie zamieszkany przez liczne gatunki zwierząt, wśród nich rozmaite ssaki naczelne. Niektóre z nich, wraz z przesunięciem obszaru występowania dżungli, migrowały, by pozostać w środowisku, w którym były najlepiej przystosowane do życia. Inne jednak wykształciły nowe sposoby egzystencji na obrzeżach lasu, gdzie w rzadkim poszyciu było więcej otwartej przestrzeni między drzewami. Tam niektóre ssaki naczelne zaczęły spędzać równie dużo czasu na ziemi, jak na drzewach. Przypuszczalnie poruszały się podobnie, jak to robią dzieci w małpim gaju – stąpały po ziemi, przytrzymując się gałęzi. W miarę upływu czasu gęstwiny przerzedzały się i tam, gdzie wcześniej był las, w którym tylko gdzieniegdzie prześwitywały polany, pojawiła się sawanna – trawiasta równina, porośnięta tu i ówdzie kępami drzew.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

PRZYPISY

[1] Swoją drogą, kiedy byłem młody, mówiono nam, że jest dziewięć planet, ale jakiś czas temu ta położona najdalej została zdegradowana. Biedny Pluton, tkwiący w najzimniejszym, najciemniejszym zakątku Układu Słonecznego, nie jest już nawet uważany za „prawdziwą” planetę, tylko za planetę karłowatą – coś niewiele lepszego od asteroidy! Ostatnio jednak astronomowie sądzą, że odkryli olbrzymią ciemną, lodową kulę materii, dziesięć razy większą od naszej Ziemi, zlokalizowaną za Plutonem. Ponieważ znajduje się zbyt daleko od Słońca, odbija znikomą część jego światła i dlatego odkryto ją tak późno. Astronomowie nazwali ją Planetą 9.

.