Salome - Izabela M. Krasińska - ebook

Salome ebook

Izabela M. Krasińska

4,1

Opis

Pełna namiętności powieść z elementami thrillera psychologicznego

Pięć lat temu Dorota i Przemek przeżyli tragedię, która odmieniła ich życie. Dzisiaj małżonków łączą jedynie wzajemny żal, pusty dom i dogasająca miłość, po której zostały tylko smutne wspomnienia… Kiedy na horyzoncie pojawia się Sandra, fascynująca studentka polonistyki, profesor traci dla niej głowę. Dziewczyna przypomina mu biblijną Salome – i tak jak ona rozpala zmysły. Tymczasem Dorota próbuje odzyskać miłość męża. Przemek – rozdarty między powinnością a namiętnością – staje przed wyborem, którego konsekwencje zaważą na całym jego życiu.

To nie jest banalny romans, lecz…

Zbrodnia, której nie można wybaczyć.

Kara, którą należy wymierzyć.

Zemsta, która kiełkuje latami.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 397

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,1 (34 oceny)
17
7
8
0
2
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
bozenasup

Nie oderwiesz się od lektury

Ciekawa i dość orginalna historia o trójkącie miłosnym. "Salome" wciąga właściwie od pierwszej strony. Mamy tu 3 - osobową narrację, wię jesteśmy w stanie "wejść" do głowy bohaterów, poznać ich motywy postępowania, ogromne emocje i namiętności, które nimi rządzą. Zupełnie nie spodziewałam się takiego zakończenia. Autorka zaskoczyła mnie, co jest dla mnie dużym plusem. Polecam! Warto przeczytać!
10
margaret12

Nie oderwiesz się od lektury

Bardzo ciekawa
00
JadziaFeret

Nie polecam

Książka zbyt przewidywalna. Napisana niezbyt wyszukanym językiem, treść bez morału. Bohaterowie bez wyrazu i charakteru. Typowa obyczajowa, ale tych niskich lotów. Niestety co rusz, gdy wezmę do ręki książkę polskiego pióra jestem rozczarowana poziomem i stylem książki. Większość jest napisana, jakby za pióro wziął się uczniak piszący rozprawkę na polski.
00
wanda79

Dobrze spędzony czas

Charyzmatyczny, szanowany i pewny siebie profesor, otoczony wianuszkiem rozanielonych studentek, które są wpatrzone w niego jak w obrazek, gotowe spijać każde słowo z jego ust, do tego żonaty facet z zasadami - poznajcie Przemka. Dorota jest oddaną swojej pracy przedszkolanką, która mężowi oddana jest już trochę mniej, a pewne zdarzenie sprzed lat sprawia, że przyszłość tego małżeństwa jest dość niepewna. Od tamtej tragedii złość, smutek i cierpienie wypełniają każdy dzień, a oni jako małżeństwo tkwią w zawieszeniu. Czy w sytuacji, kiedy większość marzeń zdążyła się rozbić o twardą i bolesną rzeczywistość, a w ich wspólną codzienność wkradły się dystans i marazm, miłość zastąpiła chłodna obojętność i pozorna uprzejmość, a z wzajemnej komunikacji zostały tylko strzępki, mogą wyjść z tych małżeńskich zawirowań na prostą? Jaką rolę w tej historii odegra Sandra, młodziutka studentka profesora, która przypomina mu biblijną Salome? Czy okaże się klasyczną "femme fatale"? ___ Banał - pomyśli...
00
zapach_stron

Dobrze spędzony czas

Całkiem dobrze się czyta, zakończenie nieprzewidywalne a to duży plus.
00

Popularność




Zapraszamy na www.publicat.pl
Projekt okładki AGNIESZKA LENART Rera Design
Ilustracje© zolotareva_elina/Adobe Stock © Alena Ozerova/Adobe Stock
Koordynacja projektuALEKSANDRA CHYTROŃ-KOCHANIEC
RedakcjaJOANNA JEZIORNA-KRAMARZ
KorektaURSZULA WŁODARSKA
SkładLOREM IPSUM – RADOSŁAW FIEDOSICHIN
Polish edition © Izabela M. Krasińska, Publicat S.A. MMXXII (wydanie elektroniczne)
Wykorzystywanie e-booka niezgodne z regulaminem dystrybutora, w tym nielegalne jego kopiowanie i rozpowszechnianie, jest zabronione.
All rights reserved
ISBN 978-83-271-6237-3
Konwersja: eLitera s.c.
jest znakiem towarowym Publicat S.A.
PUBLICAT S.A.
61-003 Poznań, ul. Chlebowa 24 tel. 61 652 92 52, fax 61 652 92 00 e-mail: [email protected], www.publicat.pl
Oddział we Wrocławiu 50-010 Wrocław, ul. Podwale 62 tel. 71 785 90 40, fax 71 785 90 66 e-mail: [email protected]

Wykładowcom i koleżankom ze studenckich lat.To były piękne dni, naprawdę piękne dni...

.

Wszystkie postacie, sytuacje i wydarzenia opisane w powieści są fikcyjne, a ewentualna zbieżność nazwisk jest przypadkowa.

Ach! złocę się w słonecznym, błękitnym przestworzu

i czekam na winnicach engaddyjskiej ziemi,

aż przyjdzie pragnący On,

aż przyjdzie żniwiarz wybrany

i niecierpliwą dłoń

wzniesie po owoc ten złoty...

Ach! przyjdź!...

Na oceany

niewyczerpanych żądz

rzuć swoich żagli płótna

i płyń!...

Ach! przyjdź!...

Czekam na ciebie smutna...

Ach! przyjdź!...

Czekam na ciebie wesoła, radosna

onym pragnieniem, co się spełnić ma,

jako ta kwieciem pękająca wiosna!

Ach! przyjdź!

Jan Kasprowicz, Salome (fragment)

Przemek

– ...najpierw musimy odpowiedzieć sobie na pytanie, kim tak naprawdę jest femme fatale. To kobieta demon, żądna krwi chimera, jak ukazywali ją Nietzsche, Schopenhauer czy ten nieszczęsny mizogin, Weininger? – Przemek zatrzymał się i uśmiechnął delikatnie na myśl o austriackim filozofie. Wspomnienie czytania we fragmentach jego Płci i charakteru na studiach polonistycznych do dzisiaj wywoływało w nim uczucie zniechęcenia i znudzenia. Facet nienawidził kobiet równie mocno, jak swojego żydowskiego pochodzenia. Nic dziwnego, że biedny Otto zastrzelił się, mając zaledwie dwadzieścia trzy lata. Co ciekawe, samobójstwo postanowił popełnić w domu, w którym mieszkał kiedyś Beethoven, a którego muzykę bardzo sobie cenił. – Proszę nie zapominać, że mizoginizm ukazał zupełnie nowe oblicze kobiecości, wskutek czego modernistyczni pisarze i poeci zaczęli zwracać większą uwagę na ciemną stronę natury niewieściej. – Przemek odwrócił się do tablicy i zapisał coś na niej mazakiem. – Une grande amoureuse fatale[1] – odczytał wyrażenie swoim nienagannym francuskim – stanowiła przedmiot żywych dyskusji jeszcze w dwudziestoleciu międzywojennym. No dobrze... – Przemek powiódł wzrokiem po studentkach pierwszego roku filologii polskiej.

Z każdym kolejnym rocznikiem działo się coraz gorzej. W czasach, gdy on studiował, nie wszystkim udawało się dostać na polonistykę, za to wystarczyło niewiele, by zostać skreślonym po pierwszej sesji egzaminacyjnej. Kiedy zaczynał studia, było ich na roku prawie sto osiemdziesięcioro. Po pierwszym semestrze pozostało nieco ponad sto osób. Doskonale pamiętał swoich surowych profesorów, którzy onieśmielali go samymi tylko nazwiskami. Dziś z wieloma z nich pozostawał w koleżeńskich relacjach. Już na początku studiów wiedział, że nie zamierza uczyć polskiego w szkole, ale wykładać na uniwersytecie, badać literaturę, odkrywać w niej to, co inni przeoczyli, podróżować po Polsce albo i całym świecie ze swoimi referatami, pisać prace oraz artykuły, a przede wszystkim zdobywać kolejne stanowiska i tytuły naukowe.

Większość z jego zamierzeń rozbiła się o twardą i bolesną rzeczywistość, jednak cieszył się z tego, co udało mu się do tej pory osiągnąć. Miał czterdzieści dwa lata, na koncie doktorat i habilitację, a od roku mógł się pochwalić stanowiskiem profesora uczelni. Wielu z jego rówieśników nadal biedziło się nad wiecznie rozgrzebaną pracą doktorską, tymczasem on dawno miał to za sobą i celował najwyżej, po tytuł profesora belwederskiego. Wiedział, że przy połączeniu ambicji, determinacji, samodyscypliny oraz, rzecz jasna, odpowiednich znajomości, zdobędzie go jeszcze przed pięćdziesiątką.

Przemysław Brzozowski był pewnym siebie, charyzmatycznym mężczyzną o niezaprzeczalnym uroku osobistym, który często wykorzystywał do własnych celów. Szczupły, przystojny, lekko siwiejący, co jedynie dodawało mu seksapilu, magnetyzował swoimi niebieskimi oczami nie tylko z natury nieprzychylne panie z dziekanatu, ale także wykładowczynie i studentki. Z tymi ostatnimi rzecz jasna uważał, by nie zostać wplątanym w jakieś nieprzyjemne afery. Wystarczało mu, że miał niemal stuprocentową frekwencję na wykładach i konwersatoriach, a rozanielone dziewczyny wpatrywały się w niego z uwielbieniem, spijając z jego ust każde słowo. W takich chwilach czuł, że jest we właściwym miejscu i naprawdę kocha to, co robi.

W bieżącym roku akademickim na pierwszym roku filologii polskiej studiowało zaledwie piętnaście osób i były to same kobiety. Przemek nie narzekał, poprzedni rok był jeszcze gorszy, bo liczył tylko dziesięcioro studentów. Mimo że na początku lista obejmowała prawie pięćdziesiąt nazwisk, dzięki czemu mogli w ogóle uruchomić kierunek, przetrwała tylko ta dziesiątka. Pozostali chętni gdzieś się rozpłynęli, podobnie jak w tym roku akademickim. Z czasem przywyknął do tego, że polonistyka umiera śmiercią naturalną, czego pokłosiem była, malejąca z roku na rok, liczba chętnych do studiowania ojczystego języka. Nie dziwił się młodym ludziom, po filologii polskiej nie było większych perspektyw na znalezienie dobrej pracy, ba, jakiejkolwiek pracy. Mało który z jego byłych studentów pracował w zawodzie. Kiedy Przemek opuszczał mury uczelni po obronie swojej pracy magisterskiej, świat stał przed nim otworem. Tym właściwym, dającym realne szanse na rozwijanie się i zarabianie przy tym w miarę przyzwoitych pieniędzy. Mógł ubiegać się o etat w szkole, ale bez wahania wybrał pracę na uczelni. Mimo że polonistykę co roku kończyło wielu studentów, każdy z nich potrafił znaleźć dla siebie wygodne miejsce w świecie. Dziś filologię polską studiowali jedynie desperaci albo pasjonaci. Kto żyw, wybierał inny kierunek, ale według Przemka i tak wszyscy byli na przegranej pozycji. Niż demograficzny spowodował, że nawet największe uczelnie zostały zmuszone do obniżenia swoich kryteriów. Uniwersytet, na którym wykładał Brzozowski, przyjmował właściwie każdego kandydata, patrząc przez palce na jego świadectwo maturalne. W konsekwencji Przemek dowiadywał się na egzaminach czy ćwiczeniach, że Mickiewicz miał na imię Juliusz, a Słowacki napisał Dziady. Dwadzieścia lat temu taki osobnik zostałby relegowany z uczelni po pierwszym semestrze albo i wcześniej, dzisiaj z powodzeniem przechodził na kolejny rok, by finalnie zapłacić komuś za napisanie pracy licencjackiej i łaskawie ją obronić.

Początkowo Przemek stanowczo sprzeciwiał się takiemu postępowaniu, ale po kilku rozmowach z dziekanem zrozumiał, że jeśli będą wybrzydzali, sami niedługo zostaną bez pracy. Miał świadomość, że stąpa po kruchym lodzie, że przyszłość polonistyki stoi pod dużym znakiem zapytania i niewykluczone, że za kilka lat przyjdzie mu zmienić profesję. Nauczył się, trochę ironią, trochę żartem, radzić sobie z tępymi studentami, a po pewnym czasie przestał zwracać uwagę na wygłaszane przez nich herezje. W głębi ducha ubolewał nad tym, jak niewiele dziś znaczyło studiowanie, nad nonszalanckim i pozbawionym kultury zachowaniem tych przerośniętych licealistów, którzy myślą, że nie widzi, jak przeglądają ukradkiem media społecznościowe na swoich wypasionych smartfonach. Gdzie przepadły te czasy, kiedy bycie studentem stanowiło powód do dumy, gdy nie było to dostępne dla wszystkich, a przez to stawało się elitarne, gdy ślęczało się nad książkami, robiło odręczne notatki, a potem wkuwało je na blachę, by z trudem zdobyć czwórkę na egzaminie? O tempora, o mores![2], chciałoby się zakrzyknąć. Niestety, etos prawdziwego żaka oraz wysoki poziom uczelni przegrały z koniecznością przetrwania tych ostatnich. Zamiast słów Cycerona Przemkowi bardziej pasowało do tej sytuacji powiedzenie: „Jak się nie ma, co się lubi, to się lubi, co się ma”. Owszem, serce mu krwawiło, gdy patrzył na kolejne roczniki przyszłych polonistów, jednak zgodnie z poleceniem dziekana nie wolno mu było ich zbytnio przemęczać, by przypadkiem się nie zniechęcili i nie wybrali innej uczelni. Student oznaczał pieniądze, prestiż uniwersytetu nie był już tym samym najważniejszym punktem na liście priorytetów.

Przemek z ogromną ulgą stwierdził, że studentki pierwszego roku filologii polskiej, z którymi w drugim semestrze miał zajęcia z motywów literackich, wydają się całkiem bystre. Skoro przeszły pierwszą, najtrudniejszą sesję egzaminacyjną i nadal tu były, oznaczało to, że albo im naprawdę zależało, albo pytania na egzaminach były dziecinnie łatwe.

– Drogie panie, jakie femme fatale znacie? Oczywiście mam na myśli bohaterki literatury polskiej i światowej... – Przemek uśmiechnął się zawadiacko i przesunął wzrokiem po nieco spłoszonych studentkach. Nie miał zupełnie pamięci do twarzy i imion, rzadko zapamiętywał studentów, nawet tych gorliwych. Kiedy wygłaszał wykłady, rzadko na nich spoglądał, zresztą większość i tak notowała, pochylona nad swoimi zeszytami. Podczas konwersatoriów musiał jednak nawiązywać kontakt wzrokowy, by zmusić, często opornych, żaków do konwersacji. Nie inaczej było i tym razem. Zadane przez niego pytanie zawisło w próżni, a grupa dziewcząt jak na komendę wlepiła wzrok w swoje notatki. Przemek przerabiał to tysiące razy, sam robił podobnie na zajęciach z najsurowszymi wykładowcami. Spoglądał na studentki z lekko kpiącym wyrazem twarzy, gdy nagle jego spojrzenie zatrzymało się na jednej z nich. Długie, gęste, brązoworude włosy i staranny makijaż z doskonałą jaskółką na powiekach niemal od razu skojarzyły mu się z biblijną Salome. Dziewczyna, w przeciwieństwie do koleżanek, wpatrywała się w niego bez skrępowania, a jej pełne wargi pokryte krwistoczerwoną szminką poruszały się nieznacznie. Przemek domyślił się, że studentka żuje dyskretnie gumę, za co kiedyś zwyczajnie wyrzuciłby ją z zajęć. Kiedyś. Dzisiaj mógł co najwyżej zwrócić jej delikatnie uwagę.

– Może pani. – Wskazał na Salome, spodziewając się, że wywołana do odpowiedzi, szybko straci rezon. – Jak ma pani na imię?

– Sandra – odpowiedziała pewnym siebie głosem. Nadal nie spuszczała spojrzenia z Brzozowskiego, którego zaczynało to powoli irytować. Kolejna różnica, jaką dostrzegał w zachowaniu dzisiejszych studentów i tych z jego czasów. Na myśl o tym, że miałby wgapiać się bezczelnie w któregoś ze swoich wymagających profesorów, prawie się wzdrygnął.

Ile ta ślicznotka ma lat?, zastanawiał się w duchu. Jakieś dwadzieścia, skoro to drugi semestr pierwszego roku. Jeszcze całe życie przed nią. Aż dziw, że taka atrakcyjna dziewczyna wybrała akurat filologię polską.

– Słucham, pani Sandro. – Przemek skrzyżował ręce na piersiach. Ciekawe, czy jest równie bystra, co ładna, zakpił w myślach. Zaraz się o tym przekonamy.

Sandra poprawiła włosy, po czym uśmiechnęła się delikatnie.

Czy to właśnie ten moment, ten uśmiech, ten gest zadecydowały o tym, co wkrótce miało nastąpić? Przemek poczuł, jak nagle robi mu się gorąco. Jeszcze chwilę temu dziewczyna wydawała mu się po prostu ładna, ale kiedy się uśmiechnęła... Coś w nim drgnęło, coś, czego dawno już nie czuł, co zdawało się na zawsze zniknąć wraz z młodością, z pierwszym zakochaniem, miłosną fascynacją czy nawet pierwszym razem. Przemek omal nie parsknął śmiechem. Uspokój się, stary durniu, skarcił w myślach sam siebie. To tylko kolejna studentka, mało to miałeś na zajęciach seksownych dzierlatek, które robiły do ciebie maślane oczy? Za piątkę z egzaminu zgodziłyby się na wszystko, nieraz ci to sugerowały.

Tylko że Sandra wcale nie posyłała mu pełnych uwielbienia spojrzeń. Jej wzrok zdawał się go... oceniać, jak potencjalnego partnera, czy raczej... kochanka. Dziewczyna bezczelnie lustrowała go wzrokiem, jakby się zastanawiała, czy jest dobry w łóżku.

– Myślę, że najsłynniejszymi femme fatale w literaturze były: Jagna z Chłopów, Markiza de Merteuil z Niebezpiecznych związków, Izabela Łęcka z Lalki, Świtezianka z ballady Mickiewicza czy choćby Laura z Przedwiośnia. Ciekawa wydaje się również postać Salome... – Urwała i spojrzała na Brzozowskiego, jakby oczekując na jego werdykt.

Przemek wciągnął gwałtownie powietrze, czując, że fala gorąca zaczyna przenikać całe jego ciało. Sam nie rozumiał tego, co się z nim dzieje, ale... doznawał niemal erotycznej przyjemności z patrzenia i słuchania tej pięknej dziewczyny. W dodatku podała całkiem ciekawe przykłady literackich femme fatale. Przygotowała się do zajęć czy po prostu dużo czytała?

– Bardzo dobrze, pani Sandro. Rozumiem, że czytała pani wiersz Kasprowicza o Salome? A może dramat Wilde’a? – Spojrzał na studentkę z wyczekiwaniem.

Sandra znowu posłała mu ten na wpół niewinny, na wpół kusicielski uśmiech, który ponownie wywołał w Przemku drżenie. Do cholery, jeszcze trochę, a dostanę erekcji, zbeształ się w myślach. Miał ochotę zakończyć zajęcia wcześniej, gdyż zwyczajnie obawiał się, że jego ciało zaczyna niebezpiecznie reagować na obecność rudawej studentki. Nie potrafił nad tym zapanować, mimo że próbował ostudzić się upiorną wizją tego, że stoi przed piętnastoma studentkami w garniturowych spodniach, które opinają się charakterystycznie na jego nabrzmiałej męskości. Po czymś takim jak nic wylądowałby na dywaniku u dziekana i pożegnałby się z pracą na uniwersytecie, na zawsze naznaczony łatką zboczeńca albo erotomana.

– Nie, panie profesorze. – Sandra odrzuciła na plecy swoje piękne włosy, a Przemek poczuł, że przechodzą go ciarki. – Oglądałam operę Straussa.

Wykładowca popatrzył na dziewczynę z niekłamanym podziwem. Naprawdę mu imponowała i nie widziałby w tym nic złego, gdyby przyjmował jej słowa na zimno. Nie była pierwszą i ostatnią atrakcyjną studentką, jaką spotkał na swojej zawodowej drodze. Nigdy jednak nie pozwolił sobie nawet na niewinny flirt czy jakąkolwiek dwuznaczność. Po pierwsze, kochał swoją żonę, Dorotę, po drugie, nie zaryzykowałby świetnie rozwijającej się kariery akademickiej dla jakiejś młodej siksy. Owszem, pokusy istniały, jednak on potrafił je skutecznie zwalczać. Dlaczego więc tym razem czuł, że traci nad sobą panowanie? Gdzie się podziały jego pewność siebie i charyzma?

Przemek chrząknął i spojrzał na zegarek.

– Niestety, miłe panie, musimy dziś skończyć nasze zajęcia wcześniej. Zapomniałem o tym powiedzieć na początku, ale mam ważne spotkanie. Widzimy się za tydzień, dalej będziemy rozmawiali o motywie femme fatale. Proszę, by panie się przygotowały i zanotowały sobie wasze ulubione postaci z literatury, które uważacie za kobiety fatalne. Dziękuję, to już wszystko na dziś.

Miał wrażenie, że w oczach Salome, jak nieświadomie zaczął nazywać w myślach Sandrę, dostrzegł rozczarowanie. Dziewczyno, robię to dla twojego i mojego dobra, pomyślał, siadając za biurkiem. Obserwował w milczeniu, jak studentki zabierają swoje rzeczy i z nosami w telefonach opuszczają salę, mamrocząc pod nosem niewyraźne „do widzenia”. Sandra wyszła jako ostatnia. Przemek nie mógł się powstrzymać, by nie odprowadzić jej wzrokiem. Miała oczywiście nienaganną figurę i zgrabny, ponętny tyłek, który chętnie by...

– Jezu, co się ze mną dzieje – szepnął sam do siebie, gdy jako jedyny został w sali. – Człowieku, masz żonę i jesteś na prostej drodze do profesury. Młodych dup ci się zachciało, serio? Dopadł cię kryzys wieku średniego? – parsknął śmiechem i zerknął w dół. Czekał, aż ustąpi bolesna erekcja, która niemal rozrywała materiał jego spodni. Przemek z zażenowaniem musiał przyznać, że ostatnio czuł coś podobnego w dniu, gdy pierwszy raz poszedł do łóżka z Dorotą. To było dobre czternaście lat temu. Ich kolejne zbliżenia, owszem, były ekscytujące, ale nigdy więcej nie doświadczył takiej ekstazy jak podczas ich pierwszego razu. Aż do dzisiaj.

Dorota

Większość osób nie znosi poniedziałków, a już szczególnie dźwięku budzika o poranku, jednak Dorota należała do tej mniejszości, która nie miała większych problemów ze wstawaniem do pracy. Niewątpliwie znaczenie miał fakt, że bardzo lubiła swój zawód nauczycielki przedszkolnej. Praca z dziećmi dawała jej tyle energii, że po powrocie do domu nie odpoczywała, tylko wyszukiwała sobie kolejne zajęcia. Owszem, zdarzały się dni, gdy maluchy dawały jej niezły wycisk. Wtedy marzyła tylko o tym, by zakopać się pod kocem z kieliszkiem wina i dobrą książką, ale takie momenty należały do rzadkości. Dorota miała trzydzieści osiem lat, z czego ostatnie trzynaście przepracowała jako wychowawczyni w przedszkolu. Wyróżniała się ogromną cierpliwością i zrozumieniem dla spraw swoich małych podopiecznych, emanowały z niej spokój i ciepło, nic więc dziwnego, że dzieciaki garnęły się do niej, co wzbudzało czasem zazdrość koleżanek z pracy.

Dorota przyciągała uwagę swoimi pięknymi, zielonymi oczami, które w połączeniu z blond włosami do ramion oraz nieco zaokrągloną sylwetką dodawały jej uroku, za to odejmowały lat. Uwielbiały ją nie tylko dzieci, ale również ich rodzice oraz pracownicy przedszkola. Kobieta zawsze tryskała humorem i miała głowę pełną pomysłów. Razem ze swoją grupą „Tygrysków” śpiewała ulubione piosenki, tworzyła do nich układy taneczne, czytała bajki i ciekawe książki, uczyła dzieci zasad higieny i bezpieczeństwa, rysowała, piekła ciasteczka, słowem, cały dzień w pracy miała wypełniony kolejnymi zadaniami. Maluchy przepadały za nią, ciągle się do niej przytulały i nie odstępowały jej na krok.

Po pracy Dorota wracała do domu, pisała zdawkowego esemesa do męża z pytaniem, o której wróci, po czym szykowała obiad, wstawiała pranie, zmywarkę, sprzątała, mimo że mieszkanie i tak zawsze lśniło czystością. Czasem, gdy miała gorszy dzień, włączała telewizor albo płytę Davida Garretta (uwielbiała tego długowłosego skrzypka!), brała prysznic i otuliwszy się miękkim szlafrokiem, siadała na kanapie, napawając się słodkimi momentami lenistwa. Starała się w takich chwilach o niczym nie myśleć, ale nieposłuszny mózg natychmiast rozpoczynał swój seans. Niczym nagranie z projektora wyświetlał kolejne kadry z filmu, który znała na pamięć, szczegół po szczególe. Zrywała się wtedy z kanapy, zabierała do jakiejś pracy, byleby zająć czymś ręce, głowę, byleby już nie pamiętać, nie wiedzieć, nie gdybać.

Gdy Przemek wracał do domu, zjadali w milczeniu obiad, po czym on zamykał się w gabinecie ze szklaneczką whisky, tłumacząc się nawałem pracy, a ona z kieliszkiem wina czytała książkę albo szukała inspiracji do zajęć z dziećmi. Znikały gdzieś jej energiczność, uśmiech, spontaniczność, a na ich miejsce pojawiały się przygnębienie oraz ospałość. Tkwiła w tym stanie do wieczora, po czym przyrządzała kolację, którą nierzadko zjadała w samotności, szykowała ubrania na następny dzień, brała kąpiel i z kolejnym kieliszkiem wina czytała dalej, ale już w łóżku. Przemek czasem zjawiał się przed jej zaśnięciem, a czasem długo po tym, jak przyłożyła głowę do poduszki i odpływała w zbawienny sen. Nazajutrz wyłączała budzik, robiła śniadanie, zaparzała kawę, ubierała się i nakładała makijaż, a wraz z nim maskę wesołej i miłej nauczycielki przedszkolnej. Ten teatr trwał już pięć lat, a każdy kolejny poranek przypominał ten z Dnia świstaka.

Kiedyś było zupełnie inaczej, ona była inna. Gdy poznała Przemka, studiowała pedagogikę. Miała dwadzieścia dwa lata, on dwadzieścia sześć i był w trakcie pisania doktoratu. Poznali się nieco banalnie, by nie rzec: nudnie, bo w czytelni bibliotecznej. Sięgnęli równocześnie po tę samą książkę i tak to się zaczęło. Przemek z miejsca zakochał się w jej zielonych oczach, a Dorota przepadła, gdy się do niej uśmiechnął z zakłopotaniem. Usiedli razem, by podzielić się książką, i... dalej ich historia potoczyła się jak tysiące innych. Jak zawsze na początku, było wspaniale i ekscytująco: motyle w brzuchu, kradzione pocałunki, pierwsze zbliżenie, poczucie, że kocha i jest kochana. Potem zaręczyny, ślub, mieszkanie na kredyt i decyzja o dziecku. Wszystko w ustalonym porządku, który oboje tak sobie cenili.

Dźwięk telefonu wyrwał Dorotę z zamyślenia.

– Halo? – wychrypiała w słuchawkę, odstawiając ostrożnie kieliszek na stolik.

– Znowu żłopiesz wino? Myślisz, że nie słyszałam brzdęku szkła?

Dorota mimowolnie parsknęła śmiechem.

– Wyobraź sobie, że piję sok – odpowiedziała, z trudem zachowując powagę.

Po drugiej stronie rozległo się prychnięcie.

– Taki kit to swoim przedszkolakom wciskaj, a nie mnie. Kiedy się widzimy? Uprzedzam, że jak zaczniesz mi tu wymieniać liczne obowiązki, które uniemożliwiają ci spotkanie z najlepszą i jeśli się nie mylę, jedyną przyjaciółką, to ci się roześmieję prosto w ucho.

Dorota zachichotała. To właśnie była cała Marcelina, jej przyjaciółka jeszcze ze studiów. Jak zawsze bezkompromisowa i dosadna, ale równocześnie kochana i lojalna. Jedyna, która nie pozostawiła jej w potrzebie, nie zerwała kontaktu po tym, co się wydarzyło, która zawsze potrafiła postawić Dorotę do pionu, gdy ta za bardzo się nad sobą użalała; wierna, szczera i kontrowersyjna.

– Okej, w takim razie co powiesz na jutro? Tak około szesnastej? – zaproponowała Dorota.

– Super. To co, jak zawsze w LaSpezii?

– Jasne. Nigdy nie schudnę przez to ich pyszne jedzenie, ale co mi tam. – Dorota przewróciła oczami. – Raz się żyje, a ich makarony są obłędne.

– Nooo – potwierdziła Marcelina. – A tak poza tym... wszystko gra? – zapytała ostrożnie.

Dorota westchnęła i zerknęła na zamknięte drzwi od gabinetu męża.

– Jest jak zwykle, czyli marazm, kamieni kupa i...

– Okej, nie kończ, znam to, choć jak zwykle przekręciłaś kolejność – roześmiała się Marcelina. – Wiem, że nie masz jak gadać, jutro mi wszystko opowiesz. Trzymaj się tam i nie puszczaj, chociaż właściwie to ostatnie nie byłoby dla ciebie takie najgorsze...

Dorota parsknęła śmiechem.

– Jesteś szurnięta, wiesz? Tobie by się przydało, z tego, co słyszę.

Poprzekomarzały się jeszcze trochę i w końcu Dorota odłożyła telefon. Rozmowa z Marceliną jak zawsze poprawiła jej humor. Uwielbiała tę szaloną kobietę, mimo że różniły się w wielu kwestiach. Dorota była dokładna i uporządkowana, Marcelina roztrzepana i bałaganiarska. Dorota miała ładny charakter pisma i zawsze była przygotowana do egzaminu. Przyjaciółka bazgrała jak kura pazurem, jej notatki przypominały zapiski szaleńca, a egzaminy zdawała na trójkach. Dorota po studiach znalazła pracę w przedszkolu, Marcelina założyła antykwariat, który po latach przekształciła w księgarnię. Mimo że większość jej konkurentów dawno splajtowała przez księgarnie internetowe i sieci sprzedaży książek, księgarenka Marceliny dalej utrzymywała się na powierzchni. Przyjaciółka Doroty cieszyła się wiernym gronem klientów, którzy nie tylko mogli kupić książkę, ale również napić się filiżanki kawy czy herbaty. Właścicielka potrafiła doradzić jak nikt inny, zawsze była uśmiechnięta, do tego szalenie atrakcyjna, co również przyciągało potencjalnych klientów. Singielka z wyboru, wikłała się w krótkie, niezobowiązujące romanse. Deklarowała swój sprzeciw przeciwko małżeństwu i potomstwu, za to zawsze płakała na ślubach. W księgarni towarzyszył jej jedyny męski osobnik, któremu pozwalała spać codziennie w swoim łóżku i do którego miała ogromną słabość. Był to ośmioletni, rudy i tłusty kocur Erich, nazwany tak na cześć jej dwóch ulubionych pisarzy: Ericha Marii Remarque’a oraz Érica-Emmanuela Schmitta. Marcelina kochała go z wzajemnością, a i Dorota też zawsze chętnie głaskała tego ogromnego futrzaka, który domagał się czułości niemal od każdej osoby, która odwiedzała księgarnię.

Dorota zapytała kiedyś Marcelinę, czemu właściwie wybrała pedagogikę zamiast polonistyki. Zawsze lubiła czytać, podobnie jak Brzozowska, ale jej miłość do książek była o wiele większa. Dorota widziała ten szczególny błysk w jej oczach, gdy odwiedzała ją i Przemka, z którym przy butelce wina prowadziła długie dysputy o pisarzach i powieściach. Jej mąż jak zawsze popisywał się swoją erudycją i niemal unosił z dumy pod sufit, gdy Marcelina wychwalała jego wiedzę. Dorota słuchała ich konwersacji z pobłażliwym uśmiechem. Sama namiętnie czytywała kryminały i rzadko sięgała po inne gatunki, tymczasem Marcelina i Przemek do upadłego bronili swoich ulubionych autorów oraz powieści. Kiedyś obawiała się, że tych dwoje wpadnie sobie w oko i w końcu wylądują w łóżku, ale Marcelina, jakby czytając jej w myślach, zapewniła, że prędzej by sobie odgryzła rękę, niż ruszyła żonatego, w dodatku męża swojej najlepszej przyjaciółki. Dorota nigdy nie mogła zarzucić jej braku lojalności i to nie zmieniło się do dzisiaj.

Ich przyjaźń trwała od niemal dwudziestu lat. Przez ten czas zawsze mogły na siebie liczyć i nigdy się na sobie nie zawiodły. Dorota coraz częściej dochodziła do wniosku, że Marcelina jest jej bliższa niż własny mąż. Przyjaciółka wiedziała o niej więcej niż Przemek i bardziej jej zależało na Dorocie niż jemu. On miał swoje książki, artykuły, odczyty, konferencje, życie uniwersyteckie, zdobywał kolejne tytuły, odznaczenia, widać, że uporał się już z przeszłością i skupił na przyszłości. W swoim egoizmie zapomniał jednak, że ma jeszcze żonę. Dorota wiedziała, ba, była pewna, że Przemek ją kocha. Widziała to w każdym jego spojrzeniu, tyle że spoglądali na siebie coraz rzadziej, wymieniali coraz mniej zdań, głównie komunikowali się za pomocą esemesów, a wieczory spędzali samotnie, każde w innym pomieszczeniu. Nawet w łóżku, które kiedyś stanowiło dla nich ostoję i pomagało załagodzić gniew po kłótniach, spali odwróceni do siebie plecami. Dorota co noc marzyła o tym, by było jak dawniej, by mogła przytulić się do Przemka i znaleźć zapomnienie w jego ciepłych ramionach. Czasami zdobywała się na odwagę i odwracała w stronę męża, ale wystarczyła jedna myśl, jeden kadr z filmu, by powróciły wspomnienia, a wraz z nimi niechęć, z jaką patrzyła na niego od pięciu lat. Wracała na skraj łóżka, podkulała nogi i tak zasypiała, pozwalając, by słone łzy spływały jej po twarzy.

Sandra

– Hej, nie tak szybko, panuj nad sobą. – Sandra odsunęła się od Sebastiana i spojrzała na niego z wyrzutem.

Chłopak uśmiechnął się na wpół przepraszająco, na wpół uwodzicielsko.

– Przepraszam, ale tak mnie podniecasz, że... – Położył jej dłoń na swoim rozporku i westchnął z emfazą.

Sandra mimowolnie parsknęła śmiechem. Uwielbiała to, jak działała na swojego chłopaka, na innych facetów również. Widziała, jak zerkają na jej tyłek, obcisłe sweterki, pod którymi kryły się krągłe piersi, jak pożerali ją wzrokiem i z trudem powstrzymywali się przed tym, by nie dotknąć jej włosów, by mieć ją całą. Dziewczyna nie prowokowała, po prostu potrafiła wyeksponować swoje atuty, i to nie w ostentacyjny sposób. Unikała dekoltów, wolała pobudzać męską wyobraźnię tym, co było ukryte, zostawić jakieś pole dla wyobraźni. Jak w pamiętnej scenie z Lalki, kiedy Wokulski jeździ konno z panią Wąsowską i ma kosmate myśli o swojej towarzyszce. Umiała podkreślić swoją urodę odpowiednimi strojami oraz kolorami, i to wszystko. Nie flirtowała z innymi facetami, nie szukała też bogatego męża, który by ją utrzymywał i zapewniał życie w luksusie. Owszem, zarówno jej, jak i matce zbytnio się nie powodziło, ale to nie powód, by miała się sprzedać dla pieniędzy. Była na to zbyt mądra i zbyt ambitna. Zasada była prosta: patrzeć mogli, ale dotknąć już nie.

– Jak cię podniecam? – Sandra zagryzła wargę i spojrzała kokieteryjnie na swojego chłopaka. Tylko on mógł się do niej zbliżać, całować, pieścić, kochać się z nią. Oczywiście musiał na to wszystko zasłużyć i poczekać. Nie mogła nie przyznać, że był wyjątkowo cierpliwy, inny na jego miejscu już dawno by odpuścił. Widocznie Sebastianowi bardzo na niej zależało, bo dzielnie znosił jej fochy i odtrącanie, za to kiedy wreszcie pozwoliła mu na więcej... Od tamtej pory chłopak nie potrafił utrzymać rąk przy sobie. Byli razem od roku, Sebastian studiował na tej samej uczelni co Sandra, ale jego wydział znajdował się w innej części miasta. Spotykali się zazwyczaj u niej. Matka Sandry pracowała w supermarkecie, najczęściej więc tylko się mijały. Rodzeństwa nie miała, a ojciec... nie szukała z nim kontaktu, choć mama ciągle ją do tego namawiała, powtarzała, że Sandra nie ma prawa go skreślać, że nadal jest jego dzieckiem, a on tak bardzo za nią tęskni... Nie chciała go widzieć, nie po tym, co zrobił. Matka widywała się z nim regularnie, ale nadal nie udało jej się przekonać do tego córki. Sandra zbywała ją, mówiąc, że potrzebuje czasu, by mu wybaczyć, by wszystko sobie uporządkować w głowie. Nie chciała dokładać mamie kolejnych zmartwień. Może ich relacje nie były najserdeczniejsze, ale Sandra kochała matkę, tak jak ona ją. Odkąd zostały same, ich standard życia znacznie się pogorszył. Sandra miała wrażenie, że mama ciągle czeka na swojego męża, któremu nie chciała dać rozwodu, mimo że nieraz o to prosił. Nie zanosiło się na to, by miał do nich wrócić, a żyć za coś musiały. Kiedy ojciec jeszcze z nimi mieszkał, zarabiał na tyle dobrze, że matka nie musiała pracować. Gdy zostały same, nagle okazało się, że z dnia na dzień musi znaleźć pracę. Czterdziestolatka z zerowym doświadczeniem zawodowym. Udało jej się zaczepić w markecie, i to tylko dzięki znajomościom. Od tamtej pory powtarzała Sandrze, by nie była tak lekkomyślna jak ona i nigdy nie opierała finansów rodziny jedynie na mężczyźnie, bo zostanie z niczym. Faceci zawodzili, odchodzili, zakładali nowe rodziny, czasem zwyczajnie umierali, a ich byłe partnerki zostawały bez środków do życia. Sandra słuchała jej pouczeń z pozornym zainteresowaniem, lecz w rzeczywistości miała chęć uderzyć pięścią w stół i powiedzieć, że w przeciwieństwie do matki ona nie jest taka naiwna i leniwa. Zamierzała być niezależną i silną kobietą, dla której facet jest tylko przyjemnym dodatkiem do życia, a nie jego esencją. Zaczytywała się w historiach o przebiegłych i mądrych kobietach, które potrafiły skłonić mężczyznę do tego, by tańczył tak, jak mu zagrają, i sama pragnęła taką się stać.

Sebastian był dla niej właśnie taką miłą odskocznią od ponurej rzeczywistości. Nigdy by za niego nie wyszła, ale na chłopaka się nadawał. Mogła z nim pójść na kawę, na imprezę, dostawała od niego prezenty, stanowiła obiekt jego uwielbienia, co bardzo jej schlebiało. Czasami śmiała się w duchu, że postępuje niczym femme fatale, zwodziła, kokietowała, czerpała przyjemność, podczas gdy tak naprawdę jej serce pozostawało spokojne. Wiedziała, że nie kocha Sebastiana, że jest z nim tylko dla wygody i pewnego dnia powie mu Adieu. Miała nadzieję, że chłopak nie jest aż tak zaangażowany w ich związek, jak to deklarował, że gdy dojdzie do rozstania, zachowa się z klasą. Sandrze podobali się starsi mężczyźni, dużo starsi, jak na przykład... jej wykładowca, Przemysław Brzozowski. Odkąd go zobaczyła, przepadła. Kiedy prowadził zajęcia, chłonęła każde jego słowo, każdy gest czy delikatny, lekko ironiczny uśmiech. Była zachwycona jego wiedzą, głosem, tym, jak do nich przemawiał... Oczywiście zwróciła również uwagę na jego wygląd, niepokojące niebieskie oczy, w których czaił się sarkazm, ale i... pożądliwość. Szczupły, średniego wzrostu, ciemnowłosy, idealnie wpasował się w jej ideał mężczyzny. Nie przepadała za blondynami, omijała facetów z kompleksem wzrostu, ale i tych, którzy mierzyli po dwa metry. Jej wykładowca był idealny pod każdym względem, do tego zawsze miał nienaganny strój i maniery. W przeciwieństwie do brzuchatych satyrów, którzy zdobyli już wszystkie tytuły naukowe i traktowali studentów z wyższością oraz źle skrywaną pogardą, jej profesor wydawał się dżentelmenem. Sandra nie mogła się doczekać kolejnych zajęć. Wciąż analizowała w pamięci moment, gdy Brzozowski się do niej zwrócił, gdy zapytał o jej imię... Udawała obojętną, lecz jej serce waliło jak oszalałe. Z trudem zdobyła się na odpowiedź na zadane przez niego pytanie na temat literackich femme fatale. Odniosła dziwne wrażenie, że profesor również poczuł się niepewnie. Jakby na potwierdzenie jej słów Brzozowski zakończył wcześniej zajęcia. Sandra poczuła nagłe rozczarowanie, jednak nie dała niczego po sobie poznać. Pozostawało jej cierpliwie czekać na następne konwersatorium.

– Hej, kotku, o czym tak myślisz? Mówię do ciebie, a ty bujasz gdzieś w obłokach... – Sebastian pomachał Sandrze dłonią przed oczami.

Sandra popatrzyła na niego z zakłopotaniem.

– Przepraszam, zamyśliłam się.

Sebastian przysunął się do niej i zsunął bluzkę z jej ramienia, pokrywając je pocałunkami.

– We mnie się krew gotuje, a ty myślisz nie wiadomo o czym. A może o kim? – Zerknął na nią z wyczekiwaniem.

Sandra parsknęła śmiechem i oplotła chłopaka ramionami.

– Już jestem skupiona. To co robimy?

Sebastian popchnął ją delikatnie na poduszkę.

– Na początek proponuję małą rozgrzewkę – zamruczał, całując Sandrę w szyję.

Mimowolnie zadrżała i przesunęła dłonią po jego torsie.

– A co dalej? – kokietowała, równocześnie odpinając mu pasek od spodni.

Sebastian pocałował ją namiętnie w usta, a kiedy wsunął dłoń między jej nogi, jęknęła i zacisnęła rękę na jego przyrodzeniu. Na chłopaka podziałało to niczym płachta na byka. Rozebrał się w kilkanaście sekund, po czym to samo uczynił z Sandrą. Leżała na poduszce i patrzyła na niego wyczekująco. Jego podniecenie udzieliło się również jej, dlatego rozchyliła powoli nogi i przyciągnęła Sebastiana do siebie. Wiedziała, że za kilka minut będzie po wszystkim. Jej chłopak nadal nie nauczył się kontrolować swoich żądz, dawkować sobie przyjemności, przedłużać zbliżenie, by oboje mogli mieć z tego coś więcej niż szybki numerek.

Sandra zamknęła oczy, by nie patrzeć na twarz Sebastiana, który poruszał się w niej rytmicznie, oddychając przy tym głośno. Oczami wyobraźni ujrzała nad sobą Przemka, swojego profesora. On z pewnością był dobry w łóżku. Miał dłonie stworzone do pieszczenia kobiety, jego aksamitny głos działał jak afrodyzjak, spojrzenie rozpalało zmysły, a on sam... Wyobrażała sobie, że to Brzozowski się z nią kocha, pieści ją delikatnie i szepcze do ucha miłosne wyznania, deklamuje fragmenty wierszy, doprowadza do ekstazy, szczytuje razem z nią, by na koniec zamknąć ją w swoich ciepłych ramionach, tulić dotąd, aż ustanie drżenie, aż krew przestanie pulsować, serce łomotać, a ona sama zaśnie, zmęczona tą orgiastyczną podróżą.

Głośny jęk Sebastiana, który pospiesznie wycofał się z Sandry i opadł na wznak obok niej, szybko sprowadził dziewczynę na ziemię. Seksualna wizja rozpłynęła się jak senna mara, a Sandra uzmysłowiła sobie, że nie pamięta ani momentu z tego, co się przed chwilą działo. Kiedy zerknęła na zegarek, omal nie parsknęła śmiechem. Sebastian jak zwykle odstawił chwilówkę. Jeśli sądził, że Sandra zdoła osiągnąć orgazm w tak krótkim czasie, to niestety się mylił. Może i był sympatyczny, ale kochanek z niego żaden.

– Jak ci było? – zapytał, gdy udało mu się już wyregulować oddech.

Sandra posłała mu spojrzenie kobiety spełnionej po seksie.

– Cudownie – wyszeptała.

– Kocham cię, Sandra – powiedział Sebastian i przyciągnął ją do siebie, całując namiętnie.

– Ja ciebie też – skłamała, po czym wstała i zaczęła się ubierać.

Kłamstwo przychodziło jej coraz łatwiej i... częściej. Było dużo wygodniejsze od prawdy i zwykle nie wymagało tłumaczeń. Prawdomówność bywała kłopotliwa, mnożyła problemy i wątpliwości, natomiast ściemę kupował każdy, bez zbędnej gadaniny. Kłamanie uspokajało, prawda budziła niepokój. Gdyby powiedziała Sebastianowi, że nie jest pewna, co do niego czuje, ten zasypałby ją dziesiątkami bzdurnych podejrzeń i pytań. Jedno niewinne oszustwo zapewniało im obojgu spokój i poczucie, że wszystko jest w jak najlepszym porządku.

– Jakie masz plany na jutro? – usłyszała i z trudem zapanowała nad tym, by nie westchnąć z emfazą. Naprawdę lubiła tego chłopaka, ale nie zamierzała spędzać z nim każdego wolnego popołudnia.

– Muszę się przygotować do zajęć – odparła i zanim uznała swoje słowa za kolejne kłamstwo, dotarło do niej, że jutro ma zajęcia z Brzozowskim. Miała ochotę skakać z radości, jednak zachowała obojętny wyraz twarzy. Sebastian nie wiedział o profesorze i na razie tak miało pozostać. Przemek był jej słodką tajemnicą, jeszcze niespełnionym marzeniem. Myślenie o nim było jak zjadanie ulubionego batonika. Specjalnie żujemy go powoli, aby jak najdłużej cieszyć się jego smakiem.

– No co ty, na studiach? – Sebastian popatrzył na nią ze zdziwieniem.

– Może u was, na informatyce, nie wymagają zbyt wiele, ale wyobraź sobie, że na filologii polskiej tak. – Sandra wstała gwałtownie z nadzieją, że Sebastian wreszcie sobie pójdzie.

Ten jednak podszedł nagi do Sandry i przytulił się do jej pleców. Dziewczyna przewróciła oczami. Nie miała zamiaru powtarzać kolejnego żałosnego aktu miłosnego, który potrwa nie więcej niż pięć minut.

– Sebastian, nie ma mowy. – Obróciła się do niego twarzą. – Jeśli cię nosi, idź do domu i obejrzyj sobie jakiś pornos. Ja nie jestem poduszką z dziurą na... – Spojrzała na niego wymownie, a potem przeniosła wzrok na zegarek.

Sebastian popatrzył na nią z wyrzutem, po czym sięgnął po swoje rzeczy i zaczął pospiesznie się ubierać.

– W takim razie znikam, nie będę cię już denerwował swoją osobą – powiedział, po czym wyszedł bez pożegnania.

Sandra prychnęła. Jeśli oczekiwał, że pobiegnie za nim i zacznie go przepraszać, to grubo się mylił. Wiedziała, że do jutra i tak mu przejdzie. Za bardzo mu zależało, by tak łatwo ją sobie odpuścił. Musiał jednak wiedzieć, że jeśli chce z nią być, to jedynie na jej warunkach. Nie zamierzała nigdy poświęcać się dla żadnego mężczyzny. No, z małym wyjątkiem.

Opadła na fotel i ponownie oddała się marzeniom. Już za kilkanaście godzin znowu go zobaczy. Znowu będą ze sobą rozmawiali i patrzyli sobie w oczy. Czy ponownie dostrzeże w jego niebieskich tęczówkach głęboko skrywane pożądanie? Czy patrzył tak na każdą kobietę, czy jedynie na nią?

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

Przypisy

[1] Wielka fatalna miłośnica (tłum. I.M. Krasińska).
[2]O czasy, o obyczaje! – słowa Cycerona wyrażające jego dezaprobatę wobec ówczesnego zepsucia i powszechnej degrengolady.