Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • promocja
  • Empik Go W empik go

Czarownica. Tom 1 - ebook

Wydawnictwo:
Seria:
Data wydania:
26 sierpnia 2020
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Czarownica. Tom 1 - ebook

Sonia Hunamska prowadzi dziennikarskie śledztwo w sprawie tajemniczych pochówków w lokalnym kościele. Komuś jednak bardzo zależy, by jej artykuł nigdy nie ujrzał światła dziennego. Za dnia bohaterka próbuje odkryć prawdę, a w nocy dręczą ją niepokojące sny. Wkrótce dowiaduje się, że wszystkie kobiety w jej rodzinie posiadają pewien dar. Daje on siłę, ale może też okazać się przekleństwem To przecież przez niego zaginęła przed laty jej matka. Na szczęście w drodze ku przeznaczeniu Sonia nie jest sama. Przewodniczką po świecie magii staje się ciocia Hala. Nie brak także mężczyzn gotowych stanąć po jej stronie. Czy Sonia zaufa ekscentrycznemu archeologowi, czy może diabelnie przystojnemu adwokatowi? Z kim zdecyduje się związać swój los? Powieść Anny Litwinek pokazuje, jak ważne jest, by iść za głosem serca, odnaleźć wewnętrzną siłę i kobiecość.

Kategoria: Obyczajowe
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-272-6616-3
Rozmiar pliku: 1,2 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Prolog

Palące słońce wyciskało krople potu na czole i nie pozwalało otworzyć szeroko oczu, a mimo to nikt nie chował się w cieniu. Wszyscy wpatrywali się w nią w skupieniu i powtarzali jej ruchy. Ramiona wyciągnięte w górę, palce obejmujące jaskrawą kulę na niebie. Oślepiająca biel wyciskała spod podrażnionych powiek łzy. Otarła je i ponownie uniosła dłonie w stronę słońca, aby obeschły. Tłum stojący poniżej na pustynnym piasku powtórzył gest. Melodyjny, zaintonowany przez nią śpiew powrócił wzmocniony setkami głosów.

*

Ostry ból w piersi wyrwał Sonię z najgłębszego snu. Z trudem oddychając, skuliła się na boku i odszukała wzrokiem fosforyzujące wskazówki zegara. Druga trzydzieści. Przyciskając dłoń do żeber tuż pod piersią, zastanawiała się, czy wzywać pomoc, czy czekać, aż minie. Zawał to chyba nie jest, pomyślała z nadzieją, bo u kobiet podobno bolą wtedy łokcie, a jej wciskały się teraz w brzuch, nie pozwalając ciału stoczyć się z łóżka w odruchu ucieczki.

Po chwili ból odpłynął i Sonia powoli usiadła, starając się nie wykonywać gwałtownych gestów. Musiała zebrać myśli. To pewnie coś, co zjadłam wczoraj. Co prawda wigilijna wieczerza z założenia była postna, ale jeśli zjadło się choć po kawałku każdej z dwunastu potraw, i tak przewyższało to normę dzienną dwóch dorosłych mężczyzn. W głowie jej szumiało, jakby nuty kolęd z minionego wieczoru nałożyły się na siebie w fałszywie brzmiącą melodię. A głowę miała dziwnie rozpaloną i chyba przed chwilą płakała. Czasem budziła się z twarzą mokrą od łez, wtedy jednak pamiętała, jaki sen je wycisnął. Czyżby ten okazał się tak straszny, że wywołał aż ból serca?

Szklanka chłodnej wody pomogła uspokoić oddech. Rozejrzała się po mieszkaniu. Mała kuchnia połyskiwała w srebrnym świetle księżyca, którego pełnia przypadała na pierwszy dzień Świąt Bożego Narodzenia. Na starym drewnianym stole na stosie gazet i zeszytów z notatkami leżał niedbale przechylony, równie stary laptop. Powinnam choć na święta schować gdzieś głęboko pracę i odpocząć, pomyślała Sonia. Odstawiła kubek do szeregu innych brudnych naczyń, by umyć je wreszcie następnego ranka, i wróciła do sypialni. Zasunęła szczelniej rolety, bo księżycowa poświata działała na nią zawsze przygnębiająco, i owinęła się kołdrą po czubek nosa. Może przeżegnam się, jak dawno temu uczyła mnie Hala?

Ciocia Hala, jedyna siostra mamy, opiekunka i przyjaciółka Soni, zawsze powtarzała, że złe demony duszą człowieka w nocy, siedząc mu na piersi, i dlatego śnią się koszmary, które trzeba przegnać, odmawiając modlitwę. Aniele mój… i co było dalej? Stój przy mnie, łap, bym nie spadła z łóżka, i obudź, jeśli będę miała jeszcze koszmary. Proszę. Chyba może być.

Chyba mogło, bo Sonia już mocno spała, gdy księżycowa smuga zimnego światła odszukała jej rozrzucone po poduszce włosy.25 grudnia, wtorek

Ranek był bardzo słoneczny. Sonia kochała słońce i szukała go w każdej szczelinie chmur, w odbiciu wody, liczyła drobiny kurzu unoszące się w smudze niedomkniętej żaluzji. Dla niej światło słoneczne pachniało i prawie wierzyła ludziom twierdzącym, że mogą się nim żywić i nic innego nie muszą jeść. Pisała nawet o tym artykuł. Sama próbowała wtedy przez tydzień nie jeść, co poskutkowało dwoma kilogramami mniej, zaskakującą, niewyczerpaną wręcz energią i ogromną tęsknotą za tym, by w cokolwiek wbić zęby. Miłość do słońca musiała na razie spełnić się w porannym piciu kawy w ciepłych promieniach światła padających przez uszczelnione na zimę okno. Marząc o wielkim kubku gorącego czarnego napoju, Sonia nastawiła czajnik i zaspanym krokiem udała się do łazienki. Jeszcze mniejsze niż kuchnia pomieszczenie pomalowane zostało na jaskrawożółty kolor w proteście przeciw wstawaniu przed świtem. Z lustra nad umywalką spojrzały na nią lekko opuchnięte czarne oczy pod potarganym kołtunem jasnorudych włosów. To nietypowe zestawienie Sonia zawdzięczała rodzicom, choć wolałaby raczej kombinację gęstych czarnych włosów ojca z szarymi oczami mamy. Dostało jej się jednak odwrotnie i choć nosiła się z zamiarem przefarbowania się na ciemno, to lenistwo ostrzegające przed koniecznością regularnego dbania o odrosty wciąż brało górę. Uważała, że wygląda jak tandetna cyrkowa wróżka kantująca wszystkich w tarota. Kiedy pochyliła z westchnieniem głowę i nabrała wodę w dłonie, by umyć twarz, nagle zamarła z przerażenia. Z niedowierzaniem przyjrzała się swoim palcom i kiedy zrozumiała, na co patrzy, z trudem powstrzymała odruch wymiotny. Pod każdym długim i starannie pielęgnowanym paznokciem widniała zaschnięta krew. Nie drobina brązowych okruchów, jakie czasem zdarza się mieć po skaleczeniu. Opuszki pokrywały ciemne smugi, palce wyglądały, jakby ryły glebę, a każda płytka paznokcia niczym łopatka zagarnęła dla siebie, ile mogła, czerwonobrązowej ziemi. Sonia z obrzydzeniem odsunęła dłonie jak najdalej od ciała i próbowała przypomnieć sobie, co się działo w nocy. Nigdzie przecież nie była. Po spokojnym wieczorze nad książką grzecznie poszła spać. Nigdy nie zdarzyło jej się lunatykować i przez sen szukać przygód.

Sen. Pamiętała zły sen, księżyc, szklankę wody. I ból w klatce piersiowej. Ale od tego się nie krwawi, o ile nie jest to ból od noża w sercu. Otwierając łokciem drzwi do łazienki, wróciła do sypialni. Rozrzucona pościel w drobne kwiaty była świeża i biała. Dywan, meble, podłogi – ani śladu krwi. Podobnie jej bawełniana piżama w świąteczne choinki. Sonia wróciła przed lustro i uważniej przyjrzała się swojemu odbiciu. Żadnych zadrapań, ran, śladów kłutych czy ciętych. Żadnych wskazówek, skąd ta krew. Potrzebuję dwóch wielkich kubków kawy, stwierdziła. I przynajmniej jeden musi zawierać choć trochę rumu. Nie obchodzi mnie, która godzina, nigdzie się dziś nie wybieram, zdecydowała, zaciekle szorując palce. Pod prysznicem przypomniała sobie, że jednak musi wyjść, bo ma dyżur w redakcji. Kawę z rumem obiecała drugiej, widniejącej na szybie kabiny prysznicowej Soni jeszcze tego samego dnia po powrocie.

Redakcja „Życia Miasta” mieściła się na pierwszym piętrze stylowej kamienicy tuż obok centralnego parku. Sonia, choć mieszkała dwie ulice dalej, zazwyczaj przychodziła do pracy ostatnia. Nie spędzało jej to snu z powiek. Wręcz przeciwnie – skoro „kto się spieszy, ten diabła cieszy” (życiowe mądrości ciotki Hali pozostają w głowie na całe życie), nie powinna zrywać się na pierwszy dźwięk budzika ku uciesze szefa i ciemnych mocy. W tej chwili także szła wolnym krokiem, mijając ciche bramy, przeglądając się w opustoszałych witrynach sklepowych i przecinając na ukos puste ulice. Nadłożyła nawet drogi, by przejść przez ulubioną alejkę w parku i pozdrowić popiersie Chopina, którego głaskała ukradkiem po wydatnym nosie z brązu. Na szczęście. W przeciwieństwie do większości znajomych artystów i dziennikarzy nie była przesądna. Nie bała się drabin ani czarnych kotów. Lubiła jednak zbierać szczęście. Nawet jeśli oznaczało to przeznaczenie oddzielnej szuflady na kapsle z dobrymi wróżbami, znalezione na ulicy jednogroszówki i kolczyki nie do pary, muszle, kamyki o dziwnych kształtach, resztki woskowych bryłek z nocy świętego Andrzeja. Nos Chopina, ozdobiony dwoma gustownymi soplami lśniącymi w ostrym zimowym słońcu, okazał się lodowato zimny.

– Przynieś mi dziś dużo szczęścia, Fryniu – szepnęła – bo ranek wcale nie należał do tych miłych.

Po pustym parku snuły się markotne gołębie, karmiąc się raczej nadzieją niż chlebem. Śnieg skrzypiał pod zimowymi butami, kiedy szła białą alejką. Zapowiadał się piękny pierwszy dzień świąt, co musiała przyznać nawet Sonia, która osłonięta przed zimą potrójnie zawiniętym wokół szyi grubym szalem, czapką i puchową kurtką odliczała dni do wiosny. Minęła kolejny parkowy pomnik, rozpartego w fotelu Kochanowskiego z przyklejoną do boku kukiełkowatą córką i skręciła w stronę kamienicy. Wdrapała się po stromych, skrzypiących ze starości drewnianych schodach na pierwsze piętro i przyłożyła kartę do czytnika otwierającego drzwi wejściowe. Trzydzieści lat to jednak za mało na taką zadyszkę, pomyślała ze zdziwieniem, łapiąc oddech.

– Sonia Hunamska! – Głos naczelnego zaskoczył ją, gdy zrzucała kurtkę w pokoju reporterów. – Od pół godziny powinnaś być w zasięgu dźwięku telefonu! Może i blisko mieszkasz, ale nawet nie próbuj mi wmówić, że w domu słyszysz dzwonki z redakcji!

– Sorry, szefie. To już przedostatni raz, obiecuję. Zresztą w świąteczny ranek i tak wszyscy złoczyńcy, zadymiarze, intryganci i nasi reklamodawcy siedzą z rodzinami w domach. Przecież sam wiesz. A właśnie, dlaczego ty siedzisz tutaj? Nie, żebyśmy się nie czuli jak twoja rodzina…

Naczelny Teodor Knut, barczysty, wysoki mężczyzna, zbliżał się do pięćdziesiątki. Jako były ciężarowiec z tytułami mistrzowskimi na koncie nie narzekał na kondycję, a przy tym odznaczał się życiową mądrością i tylko lekko posiwiałą czupryną. Zanim został szefem lokalnej gazety w niewielkim mieście, pracował jako prawnik w międzynarodowej korporacji, z której odszedł, rezygnując z obiecującej kariery i majątku na rzecz pierwszej żony. Pełnił również funkcję burmistrza nadmorskiego kurortu, w którym pozostawił drugą żonę i opinię odpornego na korupcję niewygodnego lidera. Przez krótki czas spełniał marzenia, topiąc oszczędności w założonej wbrew lokalnym gustom tajskiej restauracji, dopóki trzecia żona, niechętna zimnemu przez większość roku miastu Hiszpanka Maria, nie zagroziła rozwodem, a wieloletni przyjaciel nie zaproponował stałej posady naczelnego dziennika „Życie Miasta”. Biegły w trzech językach, obdarzony tubalnym głosem i – zdaniem pracowników gazety – nadprzyrodzoną przenikliwością, był dla nich jak czujny ojciec. Z nieco zagadkową, wciąż nie do końca odkrytą przeszłością. Po raz pierwszy w zawodowym życiu ubierał się, ku swej radości, niedbale, preferując znoszone bluzy i wygodne od częstego prania dżinsy. Dziś jednak miał na sobie szyty na miarę garnitur z cienkiej wełny i jasną koszulę. Całość sprawiała lekko sztywne wrażenie, tym bardziej że Knut starał się nie oddychać zbyt głęboko w obawie o szwy eleganckiego stroju.

– Zostawiłem w redakcji prezenty dla rodziny na resztę świąt. Gdybym trzymał to w domu, bliźniaki zagarnęłyby wszystko dla siebie.

Sonia nie lubiła dzieci, jednak z Manią i Mateo, wesołymi i inteligentnie bezczelnymi pięcioletnimi dziećmi naczelnego i jego wyniosłej żony, umiała nie tylko bez szwanku przebywać w jednym pomieszczeniu, ale nawet rozmawiać. Traktowały ją jak ciocię od trudnych pytań. Testowe kwestie, takie jak: czy kurwan to jest wanna dla kur i dlaczego Mania nie ma siusiaka, po których nie drgnęła Soni powieka, zapewniły jej bardzo wysokie notowania w dziecięcym świecie bliźniąt. Małe Knutki potrafiły znaleźć wszystkie schowane przed nimi najbardziej niebezpieczne rzeczy, wyjawić nieznajomym krępujące rodzinne tajemnice i przeprogramować piloty do telewizora na sobie tylko znane częstotliwości. Dlatego właśnie od pewnego czasu cenne rzeczy Knut trzymał w swoim gabinecie w pracy.

– Hunamska… – odchrząknął. – Nie mów nikomu… no wiesz, o garniturze.

– Spoko, szefie – uśmiechnęła się. – Zachowam na rozmowę o podwyżce.

– No to załatwione. Czyli nie musimy już nigdy do tego wracać – pokiwał głową Knut. – To idę, a ty siedź tu, odbieraj telefony i nie blokuj ich za długo, bo ja przeglądam billingi i wcale tego nie ukrywam. Jeśli zadzwonisz znowu na radiowe gadanie na antenie, wyślę im twoje zdjęcie, jak tańczysz w Szkapie na barze w dziurawych pończochach. I w korytarzu na tablicy ogłoszeń też je wywieszę… Hunamska, dobrze się czujesz? Żartowałem…

Dziewczyna siedziała na kanapie z głową odchyloną na oparciu i przymkniętymi oczami. Było jej gorąco, wręcz duszno. Całkowicie opadła z sił. Ręką, która wydała jej się nagle obca i odlana z ołowiu, próbowała poluzować chustę na szyi. Słowa naczelnego dobiegały do niej, jakby znajdowała się pod wodą.

– Sonia?! Co tobie? Nie wykręcisz się od roboty, nie myśl sobie. Kurwa, dziecino… Co ty masz na szyi?

– Zrobiłam na drutach – słabym głosem odrzekła Sonia – ale wiesz co, Teo? Chyba za ciepłe… – dodała już prawie niesłyszalnie i odpłynęła w pozbawioną czasu ciemność.

*

Mętna jeziorna woda zalewała jej oczy. Na szyi czuła zaciskające się dłonie. Nie miażdżyły krtani, ale trzymały jak w imadle, co jakiś czas zanurzając jej głowę pod powierzchnię wody. Próbowała się bronić. Łapczywie otwierała usta, gdy czuła na policzkach podmuch wiatru. Okrzyki tłumu mieszały się z chrapliwym jękiem, z jakim chwytała powietrze. „Dłużej ją! Szatańska dziwka! Inna dawno by utonęła! Do piekła!”

Wśród głosów jeden wyróżniał się spokojem: „Panie doktorze, jak długo będzie spała?”, i bardzo przypominał głos ciotki Hali.

– Powinna niedługo się budzić. Nic jej nie jest, podwyższona temperatura, żadnych obrażeń wewnętrznych.

– Ale przez telefon mówiliście, że to poważne. A w karcie przyjęcia napisano: rozległy obrzęk szyi, wybroczyny…

– Cóż, jak pani widzi, objawy ustąpiły. Pacjentka nie wykazuje zmian chorobowych. Być może cała sytuacja ma podłoże psychosomatyczne. Radziłbym konsultacje z psychiatrą. O! Już się budzi, to zostawię panie same. Mam pilny zabieg.

Przez uchylone powieki Sonia zobaczyła oddalające się pospiesznie plecy w białym fartuchu. Otworzyła szerzej oczy. Biały sufit i ściany, metalowe łóżka, zapach środków do dezynfekcji. Najwyraźniej znalazła się w szpitalu. Na krześle obok siedziała znajoma, kolorowo ubrana postać.

– Cześć, ciociu – powiedziała, lekko chrypiąc.

– Sonieczka – uśmiechnęła się szeroko Hala. – Aleś mnie przestraszyła. A raczej te konowały. Dzwonią i mówią, że w ciężkim stanie przyjęli cię na oddział. Matko jedyna, rzucam wszystko, nawet się nie rozpakowałam, taksówkę łapię, lecę na to trzecie piętro, bo winda zepsuta, a do tej dla personelu pacjentom nie wolno, a ty śpisz spokojnie jak aniołek. – Ciotka na jednym wydechu, z ręką przyciśniętą do piersi, dzieliła się swoim niepokojem.

Gdy w dramatycznych okolicznościach zniknęła matka Soni, Hala została opiekunką małej. Ojciec dziewczyny po kilku latach bezowocnych poszukiwań ożenił się ponownie i wyprowadził do innego miasta, ona jednak wolała zostać z ciotką. Hala nigdy nie wyszła za mąż. Przez kilkanaście lat mieszkały razem we względnie spokojnej symbiozie, aż pewnego dnia Hala postanowiła spełnić swoje największe marzenie – podróżowanie.

– Jesteś już duża, dasz sobie radę. Masz stypendium z uczelni, pieniądze od ojca i rentę po matce. Mieszkanie zapisałam na ciebie. Jakby co – dzwoń, odbiorę. Chyba że będę akurat w dżungli amazońskiej – oznajmiła, poprawiła przekrzywiony beret, złapała podróżną torbę i wyjechała.

Sonia nie bardzo wiedziała, z czego ciotka żyje. Miała tylko nadzieję, że z niczego nielegalnego, zważywszy na to, jak trudno wyciąga się ludzi z egzotycznych więzień. Ciotka miała wiele talentów, małe potrzeby materialne i łatwość nawiązywania kontaktów, co pozwala się odnaleźć pod każdą szerokością geograficzną. I tak już prawie dziesięć lat Sonia widywała Halę od wielkiego dzwonu, za to często w skrzynce znajdowała kolorowe kartki zapisane jej drobnym pismem. Grube korzenie drzewa kruszące mury świątyni w Angkor, a na odwrocie przepis na orzeźwiający napój i rozważania, czy lepiej ścinać drzewa i budować z nich domy, czy sadzić drzewa i mieszkać w ich koronach. Ta ulubiona Soni – z wizerunkiem splątanych postaci wyrzeźbionych na ścianach świątyni Khajuraho – wisiała oprawiona w przedpokoju i załatwiała często kwestię gry wstępnej. Na odwrocie ciotka rozpisała się na temat czystości wody w Indiach i dostępu do toalet, ale tego zaproszony na noc gość już wiedzieć nie musiał. Obok widniała też pocztówka z oślepiająco białym piaskiem na plaży Goa i inna, z czerwonymi ścianami zwieńczonymi gigantycznymi, wypolerowanymi kamiennymi jajami. Na odwrocie znajdowało się tylko jedno zdanie z Salvadora Dalego: „Jedyną rzeczą, jakiej świat nigdy nie będzie miał dość, jest przesada”. Oddzielne miejsce na ścianie zajmowała kartka z meksykańską maską z jadeitu. Może dlatego, że Sonia miała zwyczaj rozmawiać z nią i szukać w wydrążonych oczodołach zrozumienia. Ciotka natomiast z tyłu maski donosiła: Spotkałam archeologa. Jest zarośnięty i nosi koszulki ze śmiesznymi napisami. Czy mężczyźni w tym zawodzie zawsze są małymi chłopcami? Oprowadził mnie po swoim stanowisku pracy i okolicznych wystawach. To pierwsze było nudne, to drugie – super. Mają tu w muzeach fajne knajpki. Przesyłam Ci maskę Majów, symbol szczęścia, zdrowia i równowagi ducha. Niech Ci zapewni opiekę bogów. PS. Ma taką maskę nad łóżkiem. Trochę mroczne, w końcu z założenia jest pośmiertna. Obudziłam się rano z uczuciem, że ktoś mnie obserwuje.

Niewątpliwie dzięki podróżom ciotka Hala zdobywała nauki w wielu dziedzinach.

– Ale co się właściwie stało? – zapytała dziewczyna.

– To ty nic nie pamiętasz? Twój szef cię przywiózł, bo zasłabłaś w pracy. Swoją drogą, kto to widział, by w święta pracować! – Kobieta pokręciła głową z dezaprobatą. W jej pięknych oczach, szarych jak u matki Soni, iskrzyła niewyczerpana energia. Szczupła postać, opalona, wyrzeźbiona w delikatne zmarszczki twarz okolona krótko obciętymi siwymi włosami były emanacją pochwały wolnego czasu.

– Długo tu jestem? – Zignorowała wyrzut ciotki.

– Jakieś dwie godziny.

– No to pora wyjść. Mam jeszcze dzisiaj pełno spraw do załatwienia. – Sonia podniosła się na łokciach.

– Ale kochana, coś ty! Musisz zostać na obserwacji, tak mówił lekarz. – Hala chwyciła ją za rękę. – Miałaś dziwne ślady na szyi. Poza tym w święta nie wypisują.

– Jak są wpisy, to będą i wypisy – stwierdziła i opuściła nogi na podłogę. – Poza tym to nie więzienie, chyba mnie nie zastrzelą przy wyjściu. Gdzie moje ubrania? – Wstała i rozejrzała się po szpitalnym, prawie pozbawionym mebli pokoju.

– Soniu, wróć! – Stanowczy głos zatrzymał ją przy drzwiach. – Musimy porozmawiać.

Dawno zapomniany wewnętrzny nawyk słuchania ciotki w połączeniu z ciekawskim dziennikarskim nosem wietrzącym intrygę zawróciły Sonię na łóżko.

– O co chodzi, ciociu? Tak w ogóle skąd się tu wzięłaś? Nie powinnaś być teraz w Gruzji?

– I od tego trzeba było zacząć, moja droga. „Cześć, ciociu, jak miło, że przyjechałaś na święta”. Tak, Soniu, postanowiłam zrobić ci urodzinową niespodziankę i przywieźć twoje ulubione gruzińskie wino. Spokojnie, nie jest to aż taka niespodzianka, mieszkam w hotelu – uśmiechnęła się, widząc, jak na twarzy dziewczyny radość walczy o pierwszeństwo z niepokojem. – W końcu nie co dzień moja siostrzenica kończy trzydzieści lat. Teraz ty mi opowiedz dokładnie, ze szczegółami, co cię spotkało – poprosiła, z naciskiem wymawiając słowo „dokładnie”.

– W redakcji czy w domu? Bo mnie od rana spotykają dziwne rzeczy. Nie zatrzymasz mnie na siłę w szpitalu, jeśli ci opowiem?

– Obiecuję nie wtrącać się w twoje życie. – Z patosem i uniesioną ręką Hala przypomniała zwyczaj z czasów, gdy mieszkały razem i przyrzekały sobie wciąż szanować wzajemnie prywatność, po czym nagminnie obietnice te łamały przy pierwszej sposobności odkrycia swoich sekretów.

– No, beznadziejnie się czuję, jakbym traciła wszystkie siły – z ponurą miną wyznała Sonia. – Już w nocy mnie łapało…

– Obudziłaś się z ostrym bólem serca – raczej stwierdziła, niż zapytała kobieta.

– I potem te przywidzenia z paznokciami… Zaraz, zaraz… skąd wiesz?

– Miałaś wrażenie, że masz krew pod paznokciami? – odpowiedziała pytaniem na pytanie ciotka.

– I potem na szczotce i w odpływie umywalki. A w redakcji zaczęło mnie dusić i nie mogłam oddychać. Ty wiesz, co mi jest? – Sonia wpatrywała się intensywnie w ciotkę, która akurat postanowiła obdarzyć zainteresowaniem swoje paznokcie.

– Nie wiem – westchnęła po chwili milczenia. – Ale to samo działo się z twoją matką, gdy skończyła trzydzieści lat.

– Moja matka zniknęła, gdy miała trzydzieści lat – zaprotestowała dziewczyna.

– Dokładnie trzydzieści lat i siedem dni. Przez te siedem dni Mila codziennie do mnie dzwoniła, opowiadając, co dziwnego ją spotyka. Może nie całkiem zmyślała? Może to były zwiastuny nieszczęścia? Czasem, gdy ktoś słyszy walące się drzewo, chociaż nie ma wiatru, trzy dni później dowiaduje się o śmierci członka rodziny.

– Chcesz powiedzieć, że umieram? – parsknęła śmiechem Sonia. – W moje urodziny tak mi życzysz? Zdecydowanie musimy to opić! Chyba przywiozłaś dużo tego wina, co?

– Nie, nie! – żachnęła się Hala. – Nic nie chcę powiedzieć! To znaczy chcę powiedzieć, bo Mili przytrafiały się jeszcze inne rzeczy. I Sonieczko… – zawahała się. – Może ty zostań jednak w tym szpitalu kilka dni? I się pilnuj. – Z troską w głosie i prośbą w oczach pogłaskała kolano siostrzenicy.

*

Iwo stukał paznokciami o parapet kamienicy i zastanawiał się, co on tu właściwie robi w pierwszy dzień świąt. Zamiast siedzieć teraz w ciepłym mieszkaniu i pić poranną kawę, sterczy w zimnej, opuszczonej kamienicy. Otworzył ją specjalnie dla tej dziennikarki, bo chciała obejrzeć odkopane w piwnicach resztki średniowiecznego zamku. Ładnie prosiła, że niby spieszy jej się i koniecznie chce zdjęcie kierownika wykopalisk do artykułu. Dlaczego właściwie się zgodził? Zwykle unika kontaktu z mediami. Czyżby aż tak sprytnie go podeszła? Zdradliwa słabość do rudych włosów pewnie też miała w tym udział. Zawsze cenił naturalną rudość, jak zresztą wszystko, co naturalne i nieczęsto teraz spotykane. Rzadko spotykany kolor miały też jej oczy, które przyprawiały o dreszcze, ale innego rodzaju. Ciemne, wręcz nieprzyjemnie wiercące. Jakbyś patrzył w słońce, a miał tylko dwie ciemne plamy przed nosem. I teraz ta baba z oczami wariatki w ogóle nie przyszła. Nie zadzwoniła. Nie odbiera telefonu. Zero profesjonalizmu. On, chociaż żyje w poczuciu względności czasu i wciąż przenosi się między wiekami, badając stare znaleziska, nie pozwala sobie na takie zachowania.

Westchnął i wykręcił ponownie numer telefonu dziennikarki. Kolejny raz odezwała się poczta głosowa. Nagrał się i tym razem, wychodząc z założenia, że byłoby niegrzecznie tak bez słowa odkładać słuchawkę.

– Pani Soniu, nie chcę przeszkadzać w święta, ale to pani nalegała na spotkanie dzisiaj, i to koniecznie na stanowisku archeologicznym. Proszę się ze mną skontaktować. Czekam w kamienicy jeszcze piętnaście minut. Do widzenia. Iwo Petrarka – dodał jeszcze po kilku sekundach wahania, choć jego numer powinien się wyświetlić. Ale z dziennikarkami nigdy nic nie wiadomo. Zamiast do telefonu mogła wpisać dane do snobistycznego czarnego notesu Moleskine. Iwo starał się myśleć o wszystkim i przewidzieć wszystko. Taką miał naturę. Dzięki niej wystarczył mu kawałek odkopanego stuletniego ceramicznego kafla, by wyobrazić sobie całą powierzchnię. Przeszedł się teraz dla rozgrzewki po pokojach, wyglądając przez zakurzone okna na starą dzielnicę miasta. Słońce odbijało się w witrażach pobliskiego kościoła farnego, w którym rozpoczynała się południowa msza. Jedynie w pobliżu świątyń panował dziś jakikolwiek ruch. Ulice opustoszały, zamarły sklepy i kawiarnie. Ta dziennikarka musi być ateistką, doszedł do wniosku, co mu zupełnie nie przeszkadzało, gdyż w swojej pracy poznał tyle wyznań, kultów i boskich panteonów, że sam się zastanawiał, czy przewaga wiary nad niewiarą jest taka oczywista. Iwo zgadzał się z Epikurem: trzeba wyzwolić się ze strachu przed bogami i śmiercią.

W ciągu kolejnych piętnastu minut Petrarka próbował policzyć wrony malowniczo odbijające się czernią od śniegu. Dziewięć ruchliwych, wrzeszczących ptaków, skaczących najpewniej po to, by nie marznąć. Pora, żeby i on przestał tu odmrażać sobie uszy. Zamknął dwuskrzydłowe ciężkie drzwi, przekręcił klucz i dla pewności sprawdził kilka razy, ruszając klamką. No, to pani Sonia nie będzie miała szybko zdjęć ani artykułu.

*

Dwanaście połączeń, trzy wiadomości i prawie rozładowana bateria. Sonia szybko przebiegła wzrokiem zawartość odzyskanej komórki. W szpitalnej piżamie, kożuchu i butach ciotki siedziała na kanapie w redakcji, na której szczęśliwie czekała porzucona w dramatycznej chwili torebka. Gdyby Knut zabrał ją ze sobą, leżałaby teraz w szpitalnym magazynie uwięziona razem z ubraniem. Okazało się, że nie tak łatwo wyrwać się z trybików medycznej machiny. Na szczęście drzwi nie pilnowała uzbrojona straż, a ciotka – miłośniczka wolności – dała się przekonać do wyjścia na mróz w szpitalnych kapciach. Zawodowo obojętny taksówkarz zawiózł obie kobiety do redakcji „Życia Miasta”. Dyżur pełniła oderwana nagle od rodzinnych pieleszy i chyba całkiem z tego zadowolona Julia, bliska przyjaciółka Soni. Długie ciemne włosy kołysały się za nią upięte wysoko w kucyk, piwne oczy błyszczały troską z domieszką ciekawości. Julia Bera była żywiołową, uparcie zadowoloną z siebie i z życia dziewczyną, która w redakcji pełniła funkcję opiekuńczej siostry łatki. Lubiła się ubierać w jaskrawe kolory, podkreślające jej naturalną południową urodę i wewnętrzny optymizm. Tylko Sonia wiedziała, że bywały gorsze dni, kiedy Julia zmęczona awanturami z byłym już mężem rozważała porzucenie wszystkiego, łącznie z krajem, i sprawdzała oferty pracy w swojej mitycznie rajskiej Hiszpanii. Na szczęście jej bardziej pesymistyczna przyjaciółka zazwyczaj mogła liczyć na Julię radosną, taką, która właśnie wniosła trzy parujące kubki kawy, otwarcie wpatrując się w szyję Soni.

– Nic nie widzę – stwierdziła z udawanym niezadowoleniem. – Według Knuta miałaś dziwne plamy na szyi. To co się w końcu stało?

– Niech zgadnę, robicie zakłady? Mam dwie wiadomości od Kuby i Tymka z pytaniami, kto mi to zrobił. I jedną z nieznanego numeru z prośbą o pilne spotkanie. I kilka do odsłuchu.

– Nie, no co ty? Martwiliśmy się – oburzyła się Julia i dodała: – Zakłady będą później. Jak im powiem, że już wszystko z tobą OK…

– Sonia, masz już swoje rzeczy, jedźmy teraz do domu – przerwała Hala. – Musisz się przebrać.

– Chwila, ciociu, odsłucham tylko wiadomości. Może to ważne.

Trzymając w jednej ręce kubek z gorącą kawą, a w drugiej telefon przy uchu, Sonia usiłowała sobie przypomnieć, czy była z kimś umówiona. Nie czuła się nadal najlepiej, choć udawała przed ciotką w pełni zdrową. To, co od niej usłyszała, też nie poprawiało samopoczucia. Przypomniało trudne chwile, które jak przez mgłę pamiętała z dzieciństwa, gdy nagle zniknęła z jej życia matka. Ciche rozmowy dorosłych i niezdarnie ukrywaną przed dzieckiem rozpacz. Niedowierzanie, strach, złość na ojca, cały świat, bo ten wciąż istniał, choć w mniemaniu małej Soni nie miał już prawa. Ostatnie, czego chciała w święta, to wspominać utraconą rodzinę. A tu dochodziło jeszcze irracjonalne poczucie zagrożenia, zakłócające jasność myślenia. Oczywiście nie wierzyła w ani jedno słowo ciotki o śmiertelnych zwiastunach, trudno jednak było uwolnić się od działania wyobraźni, gdy ta niepokojąco wydłużała cienie w kątach. Odsłuchała pierwszą wiadomość i z poplątanych myśli wydostała się na wierzch jedna – archeolog!

– Matko! – Zachłysnęła się kawą. – Zapomniałam o Petrarce!

– No, całkiem nieźle pisał – zauważyła łaskawie Julia. – Nie przejmuj się, mało osób go pamięta. Jeśli to nie jest miłość – cóż ja czuję? A jeśli miłość – co to jest takiego? – zadeklamowała uwodzicielskim głosem, rozkładając przy tym teatralnie ręce.

– Nie! Nie ten! – Sonia w pośpiechu zaczęła wyrzucać rzeczy z torby. – Ten archeolog od resztek zamku i cmentarzy. Tego, o czym miałam pisać na po świętach. Muszę znaleźć do niego numer, gdzieś tu miałam w notesie.

– Skoro do ciebie dzwonił, chyba możesz oddzwonić na ten sam numer? – spokojnie zapytała ciotka Hala.

Sonia zatrzymała się i odetchnęła głęboko. Ten dzień wreszcie się skończy i będzie mogła wziąć gorący prysznic, a potem zakopać się pod kocem z książką, ale wcześniej musi się wziąć w garść. Inaczej wszystko, co usłyszała, stanie się samospełniającą się przepowiednią, i to z jej własnej winy.

– Panie Petrarka, niech pan odbierze… proszę… proszę… Halo? Panie Petrarka? Tu Sonia Hunamska. Tak wiem, wiem, najmocniej pana przepraszam. Nie uwierzy pan, co mnie spotyka od rana, ale to nieistotne. Najważniejsze, by pan znalazł jeszcze dla mnie czas. Oczywiście, że pamiętałam. Byliśmy umówieni dokładnie ooo… tak, tak, o dwunastej. Bardzo pana proszę, zajmę tylko chwilę, kwadrans, no, może pół godziny. Trudno, bez zdjęć. Ale choć krótka rozmowa? Teraz? Może mnie pan przyjąć teraz? Oczywiście już biegnę. Zapisuję adres, ulica Szewska… – gorączkowo zanotowała numer na kawałku podsuniętego przez Julię papieru. – Bardzo panu dziękuję. To do zobaczenia. Najdalej za dziesięć minut.

– Dziecko, ty jesteś w piżamie – zaoponowała natychmiast ciotka. – Pozwalam ci jechać jedynie prosto do twojego domu.

Pięć minut później trzymana stanowczo pod rękę Sonia wsiadła wraz z ciotką do taksówki, po cichu licząc na brak korków w mieście i poczucia czasu u archeologów.

*

Dzisiejsi dziennikarze nie mają skrupułów, pomyślał Iwo, odkładając słuchawkę. Ani moralności, dodał po chwili, wspominając kolor włosów Soni. Rude kobiety są inne. To wiadomo już od setek lat. Te prawdziwie rude, bo teraz trudno poznać. A natura przecież wiedziała, co tworzy, i tylko człowiek zawsze próbuje kłamać. Zakłada maski i używając sprawdzonych schematów, wypacza kierunki ewolucji. Ale może oszukiwanie natury to właśnie ewolucja, rozważał Iwo. Nie będzie autorytarny, nie jego dziedzina. Kwestionowanie jest prawem każdego naukowca, udzielanie odpowiedzi – tylko nielicznych. On odpowiada na pytania dotyczące przeszłości. Pozostaje tylko mieć nadzieję, że ci, co wywiad przeczytają, wyciągną z niego wnioski na przyszłość.

Iwo przeszedł się po mieszkaniu, sprawdzając porządek przed wizytą gościa. Wolałby nie zapraszać jej do domu, ale może wreszcie pozbędzie się natrętnej spóźnialskiej. Mieszkał w kamienicy z dziewiętnastego wieku, niedaleko starej części miasta. Grube mury miały wąskie okna o podwójnych szybach. Chłód utrzymywał się przez cały rok, a światła było mniej niż w nowoczesnym budownictwie, ale Iwo nie wyobrażał sobie mieszkania na jednym z licznych otaczających miasto zamkniętych osiedli. Za tymi niezamkniętymi, pozostałymi po minionym ustroju politycznym, również nie przepadał. Najlepiej czuł się w otoczeniu przypominającym czasy sprzed rewolucji przemysłowej. Dotyczyło to także ubrań i butów. Wszystko miał szyte na miarę, w ilości niewielkiej, a jakości najlepszej, co uwalniało go od kaprysów mody i męczarni zakupów nawet na kilka lat. Dwupokojowe mieszkanie nie stwarzało niestety warunków do eksponowania dużych, solidnych mebli ze szlachetnych gatunków drewna. Samotnie żyjący mężczyzna nie potrzebuje jednak wielu dekoracji we wnętrzach. Mimo to Iwo nie odmówił sobie wysokich pod sufit dębowych regałów wypełnionych książkami. Biblioteka służyła mu jednocześnie jako salon i gabinet do pracy. Pod oknem stało duże mahoniowe biurko, obok dwa wygodne fotele z niewielkim stolikiem i lampą, pod którą spędzał długie wieczory w towarzystwie swoich książek. Bardzo skromnie przedstawiała się za to kuchnia, gdyż właściciel jadał wyłącznie na mieście, preferując pojawiające się przed nim zapełnione talerze, po posiłku samoistnie znikające w niebycie. Sypialnia poza łóżkiem i szafą na ubrania posiadała także obraz jako jeden z nielicznych wyjątków od obowiązującej w domu zasady funkcjonalności. Była to reprodukcja batalistycznego obrazu Brandta Walka o sztandar turecki. Dynamiczna scena bitwy z muzułmańskim wojownikiem w ogniście czerwonej szacie na pierwszym planie mogłaby przyprawić o bezsenność. Iwo jednak wyobrażał sobie wieczorami, że uzbrojony i gniewny siedzi na szarżującym koniu i powala każdego, kto stanie mu na drodze. Słuchając w głowie bitewnego zgiełku, zapadał w sen. Konie zajmowały wyjątkowe miejsce w hierarchii podziwianych przez archeologa zjawisk. Silne zwierzęta o szlachetnej sylwetce i niezależnym charakterze. Ich imiona przechodziły do historii wraz z czynami, których dokonywały wspólnie z jeźdźcem. Gdyby Iwo wierzył w reinkarnację, modliłby się o kolejne życie w końskim wcieleniu. Na każdej wewnętrznej kieszonce marynarki polecił wyhaftować jedwabną czerwoną nicią sylwetkę konia. Przystanął teraz przed lustrem, odchylił poły marynarki i obrysował palcem wyszyte zwierzę. Przyjrzał się uważnie swojemu odbiciu. Dwurzędowa marynarka z angielskiej wełny, ze skórzanymi łatami na łokciach, jedwabna kamizelka i jedwabny krawat. Włoskie mokasyny z cienkiej skóry, specjalnie do chodzenia po domu. Krótko przystrzyżone jasne włosy. Ale nie za krótko – szanujący się mężczyzna nie może wyglądać jak byle wojak. Błysk inteligencji w szarych oczach. Lub szlachetności. Iwo nie mógł się zdecydować. Dzwonek do drzwi oderwał go od poprawiania mankietów. Zerknął na ukryty pod mankietem mały zegarek Cyma z początku dwudziestego wieku. Znowu spóźniona. I nawet nie zapukała. Coraz bardziej zniechęcony, westchnął i udał się do wejścia.

– Proszę, pani Soniu, pozwoli pani, że wezmę kurtkę. I proszę nie zdejmować butów – uprzejmie zaproponował.

– Jeśli to dla pana nie problem – rzuciła z uśmiechem dziennikarka i weszła do pokoju. – Bardzo panu dziękuję za możliwość spotkania. I to jeszcze dziś. Nie zajmę wiele czasu. Tylko kilka pytań, na które pan mi szybko odpowie, i zmykam.

– Może napije się pani czegoś? Herbaty, kawy, koniaku? – zapytał Iwo.

– A pan się nie spieszy? Mówił pan przez telefon, że ma czas tylko do trzynastej.

Mówiłem, pomyślał, ale to nie powód, by łamać zasady gościnności. Czego uczą teraz w szkołach? Zresztą wystarczy spojrzeć na jej strój. Dżinsy! Na wywiad z szanowanym naukowcem! Choć Iwo musiał przyznać, że lepiej znał kobiece stroje z epoki renesansu niż z kilku ostatnich lat.

– Z pewnością zdążymy i porozmawiać, i spokojnie się napić. – Sięgnął po kieliszki i butelkę ukryte pod stolikiem. – W moim wieku, szanowna pani, nie wolno się spieszyć.

– A mogę spytać, ile pan ma lat, panie Petrarka?

– O, jestem już w wieku balzakowskim, choć określał on w ten sposób jedynie kobiety. Jako trzydziestotrzylatek młodość zostawiłem już za sobą. Nie smakuje pani koniak? – zapytał z troską, widząc, jak dziennikarka krztusi się alkoholem. – Może jednak zaparzę herbatę?

– Nie, nie. Wszystko w porządku. To przejdźmy już do wywiadu, nie chcę zabierać zbyt dużo czasu. – Sonia wyciągnęła dyktafon, a mały notes położyła sobie na kolanach.

– Proszę powiedzieć kilka słów o sobie i swojej roli w odkryciach.

Iwo zastanowił się przez moment, układając w myślach listę własnych osiągnięć, zalet osobistych wspieranych przez naukowe dokonania oraz wielu innych wartych w jego mniemaniu podkreślenia atutów.

– Jestem doktorem archeologii i kierownikiem badań wykopaliskowych prowadzonych w obrębie nieistniejących już murów średniowiecznego miasta. Pod moim kierunkiem zespół nieustannie dokonuje interesujących odkryć uzupełniających zdobytą już wiedzę. Wydostajemy na światło dzienne dawno zapomniane fragmenty życia mieszkańców miasta sprzed kilku stuleci i jak puzzle składamy je, by każdy mógł spojrzeć na pełen obraz i zrozumieć swoje korzenie.

Zadowolony z siebie poszukał w oczach dziennikarki podziwu. Zasłaniała je jednak fala rudych włosów. Sonia siedziała z pochyloną głową, kreśląc coś pospiesznie w notesie. Jakie to niegrzeczne, prowadzić rozmowę, nie patrząc rozmówcy w oczy, pomyślał Iwo i czekał na dalsze pytania.

– Znajdowane przez pana ekipę pozostałości gotyckiego zamku świadczą, że był on rezydencją królewską. Czy może pan opisać najciekawsze odkrycia?

– Jak wiemy ze źródeł, to jeden z zamków ufundowanych przez króla Kazimierza Wielkiego. Wie pani, nie zawsze trzeba znajdować złote maski w ziemi, aby dotrzeć do historycznych rewelacji. – Iwo pozwolił sobie na odrobinę złośliwości. – Ze względu na zniszczenia, na przykład podczas potopu szwedzkiego, a także przebudowy w późniejszych stylach, wygląd pierwotnego zamku możemy sobie niestety tylko wyobrazić. Zapewne stanowił on typowy przykład nizinnego zamku miejskiego. Najprawdopodobniej składał się z murów obwodowych, domu mieszkalnego, wieży głównej oraz wieży bramnej. Znajdował się w granicach miasta i jego umocnień, był jednak oddzielony murem, co podkreślało jego odrębność i zwierzchnictwo.

– Tak, tak… a najciekawsze znaleziska? – ponowiła pytanie Sonia.

Ci dziennikarze, westchnął bezgłośnie Iwo. Interesują ich tylko sensacja i skarby. Złote skarby, bo kamienne zbyt szaro wychodzą na zdjęciach.

– Tak… Myślę, że trzeba sprecyzować, co rozumiemy pod pojęciem „ciekawe”. Oprócz kamiennych nadproży z dawnego zamku w kilku miejscach odkryliśmy pozostałości warsztatów rzemieślniczych. Z wykopów wydobyto też sporo zabytków ruchomych: fragmenty ceramiki, szklanych naczyń, kafli. Najciekawsza jak dotąd jest nóżka szklanego kielicha, najprawdopodobniej z szesnastego wieku.

– Szklana nóżka? – Dziennikarce nie udało się ukryć zawodu w głosie.

– Cóż, znaleźliśmy także kilka denarów jagiellońskich z piętnastego wieku. Wie pani, to nie są wykopaliska w grobach władców, w których to najczęściej można znaleźć drogocenne wyposażenie stanowiące zabezpieczenie zmarłego na wieczne życie.

– À propos grobów. Czy to prawda, że jesienią na jednym ze stanowisk pana zespół znalazł jeszcze starsze od zamku pochówki? – Sonia podniosła głowę i wbiła ciemne oczy w naukowca, aż ten zamrugał powiekami, jakby patrzył prosto w słońce. – A dokładniej, groby wampirze. Niektórzy z pana ludzi odmówili dalszej pracy. To prawda?

Skąd ona ma te informacje?, pomyślał zbity z tropu Iwo. Przyszła rozmawiać o zamku. Spokojnie, tylko spokojnie. Grzecznie odpowiesz, pomijając szczegóły. Powoli. Oby tylko nie dostrzegła twojego zdenerwowania. Starając się wytrzymać spojrzenie dziennikarki, mocniej ścisnął palce dłoni, by ukryć ich drżenie.

– Pani Soniu – uśmiechnął się najszczerzej, jak tylko potrafił – to nie byli moi ludzie, tylko bezrobotni czasowo wyznaczeni przez miasto do prostych prac ziemnych. Nie można się dziwić niewykształconym ludziom, że na dźwięk słowa „wampir” zaczynają panikować. Proszę mi pozwolić sobie wytłumaczyć, co należy rozumieć przez pojęcie wampirzego pochówku, który zresztą nie jest żadną tajemnicą. Zjawisko jest znane w świecie nauki i udokumentowane. Również te badania z jesieni. Nie chciałbym, by pani i czytelnicy gazety zaczęli ze strachu wyprowadzać się z miasta.

Nieodgadnione spojrzenie dziennikarki znowu przeniosło się na notes i zapisane tam niewidoczne dla Iwona uwagi.

– Otóż słowo „wampir” jest pochodzenia słowiańskiego. – Iwo przybrał swój najbardziej naukowy ton. – Bułgarskie pojęcie vampir rozpowszechniło się w całej Europie i dalej w świecie. Na ziemiach polskich natomiast używano określeń: upiór, wypiór, wąpierz, wampierz, strzyga, strzygoń. Archeolodzy badający średniowieczne cmentarzyska natrafiają niekiedy na zagadkowe pochówki odbiegające wyglądem od ówcześnie obowiązujących. Zmarli ułożeni twarzą do dołu, brak pewnych części ciała, zazwyczaj głowy, przebicie klatki piersiowej ostrym przedmiotem, stos ciężkich kamieni na zwłokach. To są tak zwane pochówki wampirze, których rytuał chronił pozostałą przy życiu społeczność przed rzekomym powrotem umarłych do świata żywych. Podkreślam, rzekomym. Czy pani się domyśla, kim byli owi wampirzy biedacy? – Pedagogiczny ton nie pozostawiał wątpliwości, że Iwo oczekuje odpowiedzi na co najmniej ocenę dobrą.

– Przeciwnicy opalania? – odpowiedziała z kamienną miną Sonia.

– Żartobliwa odpowiedź – skwitował z dezaprobatą. – A im chyba nie było do śmiechu. Wampirem mógł zostać okrzyknięty każdy, kto miał nieszczęście zbytnio wyróżniać się za życia. Ekscentryczny indywidualizm to od wieków przywilej bogatych, pani Soniu. Za przyszłego upiora uważano często osobę o nietypowym wyglądzie. Gigantyzm i karłowatość, ale także zajęcza warga, owłosiona wewnętrzna strona dłoni, zrośnięte brwi. W naszym kręgu kulturowym za wcielenie zła brano kobiety o rudych włosach… – zawiesił głos, spoglądając na reakcję dziennikarki.

– Tak? – uprzejmie i obojętnie odniosła się Sonia, nie podnosząc głowy znad notesu.

– Cóż, długo by wyliczać. Epidemie oskarżeń o wampiryzm wybuchały z błahych powodów, często ekonomicznych i politycznych. Niemniej jednak wiara w wampiry to przeszłość – stanowczo podkreślił Iwo. – Nikt, kto charakteryzuje się choć śladową ilością zdrowego rozsądku, nie wierzy, że zmarli wstają z grobów.

– A miliony chrześcijan podczas Świąt Wielkanocnych? – niewinnie zapytała dziennikarka.

– Metafora, moja droga pani – uciął krótko. – Czy to już wszystko?

– Prawie. Nadal nie odpowiedział mi pan, czy rzeczywiście znaleźliście grób wampira.

Iwo przez chwilę przyglądał się jej w milczeniu. Uparta. Niedouczona. Bezczelna. Jak mógł kiedykolwiek pomyśleć o niej jak o atrakcyjnej kobiecie? Na pewno farbowana.

– Ponieważ mamy za mało czasu, by kontynuować tę fascynującą rozmowę, pożyczę pani ciekawą lekturę, która powinna zaspokoić każde pani pytanie w tej kwestii. – Wstał i podszedł do zapełnionych książkami regałów. Z precyzją godną operatora skomplikowanej maszyny bez wahania sięgnął po niepozorny grzbiet z szarego płótna. Tytuł na okładce był tłoczony i niegdyś zapewne wypełniony farbą, a dziś już zatarty. – Polska demonologia ludowa – przeczytał na głos. – Proszę się nie spieszyć z czytaniem. Być może potem znajdziemy chwilę na rozwinięcie tematu. Teraz muszę panią przeprosić. Jest już kwadrans po trzynastej, a zatem od piętnastu minut powinienem poświęcać swój czas innej sprawie.

Stanął w defensywnej postawie na środku pokoju, stanowczo dając do zrozumienia, że nie odpowie na żadne więcej pytanie. Dziennikarka jeszcze przez chwilę wydawała się niezdecydowana, ale w końcu zabrała ze stołu dyktafon i poszła do przedpokoju. Podając jej kurtkę, Iwo sam miał ochotę się nią owinąć, jakby temperatura w chłodnym mieszkaniu spadła jeszcze bardziej.

– Bardzo panu dziękuję za wyjątkowo interesujący wywiad. – Sonia uśmiechnęła się bez śladu wdzięczności i wyciągnęła na pożegnanie rękę, od czego Iwo wzdrygnął się leciutko. O dziwo, dotyk okazał się miły, a uścisk mocny a przyjazny. – Czy życzy pan sobie autoryzację? Nie? To powiadomię pana, kiedy tekst ukaże się w druku. I oczywiście kiedy przeczytam książkę. Aha, panie Petrarka? – Odwróciła się już w drzwiach. – Nie jestem farbowana.

*

Balzakowski wiek? Biegła przez zaniedbany rynek starego miasta, ze złością analizując nieudane spotkanie i wyżywając się w myślach na Petrarce. Niech sobie nie myśli, że nie zdobędę odpowiedzi na ostatnie pytanie. Nie on jeden ma dostęp do wykopalisk. Trzeba spróbować z innej strony. Czasu mało, ale bez dobrych zdjęć i ciekawej historii naczelny nie puści materiału. Zmierzała wąskimi uliczkami prosto do domu, w którym czekała na nią ciotka Hala. Mijane kamienice wystawiały do słońca dachy i kruszejące z upływem czasu ściany. Ostre zimowe światło bezlitośnie podkreślało konieczność remontu. Okna opuszczonych mieszkań patrzyły na Sonię spod powiek potłuczonych szyb. Jedyne odnowione mury przy ulicy Bramnej należały do kościoła farnego. Budowla datowana była na rok tysiąc trzysta sześćdziesiąty. Fundowany przez króla Kazimierza Wielkiego kościół z czerwonej cegły miał gotyckie wąskie okna i strzeliste wieże. Schowany za niskim ogrodzeniem z kutego metalu i bezlistnymi zimowymi kasztanowcami, odsunięty nieco od linii chodnika, emanował chłodnym majestatem. Tuż koło fary dziewczynie przypomniała się niechęć ciotki do kościelnych duchownych i ich obrzędów. Soni księża kojarzyli się tylko z kolejnym społecznie oczekiwanym zawodem, za to wyraźnie pociągała ją atmosfera starych świątyń. Schematyczna przestrzeń o nieraz doskonałych proporcjach i przykuwających wzrok detalach, stworzonych przez zdolnych rzemieślników sprzed stuleci. Żebrowane sklepienia wysoko nad głową jak skamieniałe konary pochylających się nad wiernymi drzew. Nic się nie stanie, jeśli zatrzyma się na chwilę, przysiądzie w mniejszej nawie, pozbędzie się trochę nagromadzonej wściekłości i ochłonie w cichym o tej porze kościele.

Przed niskim bocznym wejściem Sonia zawahała się. Lekki dreszcz, który poczuła na plecach, przypisała zbyt cienkiej kurtce i przeciągom zakręcającym za wysokimi murami kościoła. Ciężkie, obite metalem drzwi skrzypnęły jękliwie, ustępując przed dziennikarką. Ciche kroki na wiekowej posadzce rozbrzmiewały głuchym echem, które odbijając się od murów, zwielokrotniało i potęgowało efekt. Zanim doszła na środek nawy i stanęła na wprost ołtarza, towarzyszyła jej cała krocząca armia. Stała wyprostowana, przyglądając się promieniom światła przenikającym witraże. W świetlistych smugach wirował kurz. Na kamiennych płytach posadzki odbijały się wymieszane jak na malarskiej palecie wielobarwne plamy. Gdzieś tam w głębi po lewej urządzono kukiełkową stajenkę z kołyską małego Jezusa i całą ludycznie ustrojoną czeredą pastuszków, zwierzątek, aniołków, gwiazdek z nieba, wstążek z życzeniami, a czasem polityczno-patriarchalnych haseł. Mijały minuty. Złość w Soni opadała, ustępując miejsca świątecznej refleksji, wywołanej przez las choinek ustawionych po obu stronach nawy. Skoro święta katolickie są czasem wolnym w tym kraju, czemu inne wyznania nie mają tego przywileju? Może wszyscy powinniśmy celebrować przesilenie zimowe i zwycięstwo dnia nad nocą? Słońca nad ciemnością? Każdego, bez względu na wiarę, dotyczy zima z jej pozbawionym życiodajnego ciepła oddechem. Każdy niech na chwilę zatrzyma się dwudziestego piątego grudnia i ucieszy, że kolejny raz przysuniemy się bliżej naszej gorejącej gwiazdy, która nie pozwala nam zniknąć w lodowatej kosmicznej otchłani. Taki New Age z pierwotną wiarą w naturę. I możemy zachować choinki – z cynicznym dystansem podsumowała swoje rozważania. Pora opuścić świątynię.

Byłoby łatwiej, gdyby mogła się ruszyć.

Początkowe zdziwienie Soni stopniowo przeradzało się w zimny, ściskający gardło niepokój. To było coś innego niż poranny atak. Bez duszności i zawrotów głowy. Ogarniała ją coraz większa niemoc. Opadła bezradnie na kolana. Próbowała zebrać myśli, ale nagle opuściły ją wszystkie siły, zupełnie jakby nie jadła nic od wielu dni. Odczuwała pragnienie, od którego po kilku sekundach popękały jej wargi, a język zamienił się w szorstkie obce ciało. Kiedy oparła dłoń o lodowatą kamienną płytę, ta natychmiast skostniała i zaczęła sinieć. Pod warstwą chłodu wyczuwała otaczające ją niechęć i potępienie. Te kamienne mury najchętniej ruszyłyby z miejsca, ścierając ją na proch. Druga dłoń odnalazła jednak plamę światła wpadającego tu przez jedno z wąskich okien i pulsowała życiodajnym ciepłem. Gdzieś z dna, spod posadzki, z głębi docierało wrażenie tęsknoty, akceptacji i zrozumienia.

– Światło – szepnęła bezdźwięcznie Sonia, kierując twarz w stronę promieni. Usta pragnęły zanurzyć się w strumieniu słońca i pić z niego, aż ciało wypełni się niczym naczynie po deszczu, ale cień już nią zawładnął. Powieki ciążyły jej jak po długiej drodze i zanim zamknęły się całkiem, zdążyła jeszcze pomyśleć: Znowu?
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: