Miłość oraz inne dysonanse - Janusz Leon Wiśniewski, Irada Wownenko - ebook

Miłość oraz inne dysonanse ebook

Janusz Leon Wiśniewski, Irada Wownenko

5,0
29,99 zł

lub
-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.
Dowiedz się więcej.
Opis

"Anna… Pojawiła się tak nagle, przypadkiem. Przypadkiem?! W Moskwie przypadek powinien otrzymać zupełnie inną definicję. Słuchałem Okudżawy i w tle ciągle słyszałem jej mocny, harmonijny głos. Odtwarzałem w pamięci obraz jej warg…"

Struna – ceniony krytyk muzyczny, Polak z niemieckim paszportem. Rozwiedziony, bez rodziny, bez nadziei. Kiedyś marzył o tym, że zostanie muzykiem, kochał do szaleństwa, ale ani muzyka, ani kobieta nie były mu wierne. Anna – Rosjanka – żyje z dnia na dzień, w małżeństwie bez miłości. Chciała być aktorką, chciała mieć dzieci. Niestety, żadnego z tych marzeń nie udało jej się zrealizować. Spotkali się przypadkowo, oboje samotni w Moskwie. Nie spodziewali się, że taka miłość w ogóle się zdarza. Niemożliwa, wbrew rozsądkowi, wbrew zasadom.

"Miłość oraz inne dysonanse" to pełna muzyki i namiętności powieść, pisana z dwóch perspektyw, z dwóch krajów, z dwóch serc. To opowieści o diametralnie różnych światach, dwóch równoległych losach, które połączył przypadek – w cieniu osobistych dramatów i niełatwych relacji polsko-rosyjskich.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI

Liczba stron: 577

Oceny
5,0 (1 ocena)
1
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Miłość oraz inne dysonanse

Janusz Leon WiśniewskiIrada Wownenko

Copyright © by Anna Litwinek

Copyright © by Virtualo.pl

Redakcja językowa: Czcionka Natalia Tarka

Projekt okładki: Łukasz Różyński

tłumaczenie tekstu autorstwa Irady Wownenko

Katarzyna Maria Janowska

Wydanie I

Warszawa, 2020 r.

Książka jest objęta ochroną prawa autorskiego. Wszelkie udostępnianie osobom trzecim, upowszechnianie i upublicznianie, kopiowanie oraz przetwarzanie jest nielegalne i podlega właściwym sankcjom.

ISBN: 978-83-272-6618-7

Skład wersji elektronicznej:

konwersja.virtualo.pl

Berlin, 3 kwietnia, sobota, wczesny ranek

Świt przekradał się swoją szarością przez ciemność. Nagle usłyszałem głośne uderzenie w okno. Biały gołąb nie zatrzymał się w locie. Jak gdyby nie zauważył przeszkody albo z jakiegoś powodu chciał przedostać się przez szybę. Podszedłem do parapetu. Na nieregularnej linii rysy pękniętego szkła rozmazała się czerwień krwi. W miejscu uderzenia z czerwienią połączyła się biel strzępów upierzenia gołębia. Nie wiem dlaczego, ale nagle poczułem ukłucie rozpaczy. Płakałem…

Budynek szpitala psychiatrycznego w berlińskiej dzielnicy Pankow zachodnim skrzydłem niemalże dotykał muru. Od drugiego piętra okna psychiatryka pozwalały wyglądać na świat za murem. Przed nim był tylko plac ułożony z bruku, zamknięty po obu stronach drucianym płotem. „Przed murem”, dokładnie pod oknami zachodniej części, przebiegała kiedyś ruchliwa ulica. W ciągu niecałego tygodnia w sześćdziesiątym pierwszym asfalt pokryto kostkami bruku, zlikwidowano chodniki i komuś, kto tamtędy nigdy nie przechodził lub nie przejeżdżał samochodem, motocyklem albo rowerem, mogło się wydawać, że wybrukowany plac był tam od zawsze. Zadbano nawet o to, aby kamienne kostki, których użyto do wybrukowania placu, wyglądały jak stare i zużyte. Że niby ten plac był tam tak od zawsze…

Gdy w szpitalnych salach zachodniej części stanęło się w pewnej odległości od okna, nie widziało się ani muru, ani nawet kilku linii drutu kolczastego rozpiętego na pordzewiałych słupkach wmurowanych betonem w jego górnej krawędzi. Widziało się jedynie samochody zaparkowane na ulicach po drugiej stronie, kawałek parku z fontanną, zegar i dzwonnicę na wieży kościoła z czerwonej cegły, a wieczorami neony dyskoteki, która stykała się z kościołem i była dokładnie naprzeciwko okien. I to było tak blisko, to znaczy wydawało się, że jest tak blisko, że można tam bez wysiłku zeskoczyć z parapetu okna. Szczególnie wtedy, gdy nocą wyłączali prąd po wschodniej stronie, stawało się tak przerażająco cicho, że można było usłyszeć muzykę spoza muru. Hartmut, który był strażnikiem w psychiatryku jeszcze za Ulbrichta, a dzisiaj dorabia do emerytury, twierdzi, że wybudowanie tego placu „to była, panie, straszna pomyłka”. Gdyby była tam jak zawsze ulica – nawet za Hitlera była tam przecież ulica – nikt nie wyskakiwałby przez okna. Odkąd pojawił się ten plac, „psychole” zaczęli wyskakiwać. Otwierali na oścież okna, stawali przy umywalkach, rozpędzali się i skakali. Nie mieli szans, jak twierdzi Hartmut, spadali na bruk, bo do muru było ponad dziesięć metrów, a tego „sam pan wie, nie przeskoczył nawet Beamon”. Tak mówi Hartmut. Kiedyś „wyskoczył nawet jeden kulawy z protezą”. Od przypadku kulawego zamurowali okna, bo on zabił się, uderzając głową o wiatę nad wejściem do budynku. I z niego spłynęło „najwięcej krwi, bo wie pan, z mózgu spływa najwięcej”. „A dobry przedwojenny bruk, proszę pana, jest prawdziwie niemiecki, nieugięty – mówi Hartmut – chłonie krew na zawsze”. I na dodatek dyrektor nie chciał już nigdy więcej wchodzić drzwiami „zbabranymi krwią półgłówków”.

Dzisiaj nie ma muru. Plac ciągle jest. Ulicę pociągnęli elipsą za placem. W ustalonej przez architekta odległości – z dokładnością do jednego metra – od obrysu placu. Dyrektor mierzył to swoim laserowym miernikiem, który tylko dla tego jednego aktu pomiaru kupiło mu miasto Berlin. Niemcy tak mają. Jak jest przepis, to musi być i miernik. Nieważne, ile kosztuje. W sądzie najważniejsze są liczby. Szczególnie gdy architektem jest Turek. Z niemieckim paszportem, ale jednak to Turek. Może gdyby architektem był Niemiec, ale taki czysty, bio-Niemiec, bez dodatków, oszczędzono by kilkaset euro.

Dyskoteka także jest. Fontanna jest, ale bez wody. Kościół jest. Ale dzwon nie bije. Mówią, że miasto nie ma pieniędzy na dzwonnika. „To już nie moje miasto – twierdzi Hartmut – za moich czasów, jak był kościół, to był i dzwon. Ja tam w Boga nie wierzę, ale dzwon w kościele musi być. Jak pan myśli?”. Liczba samobójstw po likwidacji muru wyraźnie spadła.

Aneta, psycholog z doktoratem, która pracuje tutaj od kilku lat, uważa, że to zasługa Programu. Przez duże P, jak za każdym razem podkreśla. Jej zdaniem Program polega na tym, aby na psychiatrii w Pankow „od niczego nie odcinać naszych gości”. Aneta uważa, że ja nie jestem pacjentem, a w Pankow nie leczy się chorób, a ludzi. Ja jestem tutaj „gościem”. Odwaliła mi wprawdzie szajba, ale jestem gościem. Samo to już zawiera optymizm w sobie. I rodzaj szacunku do mnie. Nawet jeśli to tylko Program. Zameldowałem się w Pankow jak w hotelu. I mam się tam czuć jak gość. Dzisiaj zrozumiałem, że Aneta nie całkiem postradała zmysły. Tam jest naprawdę trochę jak w hotelu. Obok toalet jest tak zwana sala wypoczynku. To, że jest obok toalet, jest wbrew pozorom ważne. W sali wypoczynku, w jej samym środku, stoi fortepian. Nie ma wszystkich klawiszy, ale to nieważne. Większość ma, można na nim grać. Dzisiaj po południu sikałem do pisuaru w toalecie obok sali wypoczynku. I ktoś grał. Grał Schumanna. Ja rozpoznam Schumanna nawet w trumnie. Grał go tak, że obsikałem sobie spodnie. Zapomniałem się, sikałem długo na spodnie. Tak zasłuchany. I w pewnym momencie przestałem sikać i przeszedłem do sali wypoczynku. I tam przy fortepianie siedział Joshua. Zamknąłem szczelnie wszystkie okna, aby odgłosy ulicy nam nie przeszkadzały, usiadłem na parapecie najbliżej fortepianu i słuchałem. A Joshua grał. Schumanna grał. Wiedziałem, kiedy brakowało mu klawisza, którego nie było, i sobie dogrywałem dźwięk z tego klawisza w moim mózgu. A Joshua ciągle grał, a ja dodawałem sobie brakujące klawisze. I z zamkniętymi oczyma zastanawiałem się, co jest takiego w muzyce, że się zapominam. I gdy skończył i siedział w tej ciszy na tym wyleniałym krzesełku z IKEI z liniami popękanego skaju, wyglądał jak prawdziwy psychol. Rozbiegane oczy, drżące ramiona wiszące wzdłuż ciała. Niezrozumiałe szepty i grymasy pod nosem. Piana na ustach. No, jak wzorcowy psychol. Wyglądał naprawdę jak psychol. Taki jak ja. Nawet bardziej niż ja. Wydaje mi się, że w tym momencie zacząłem go trochę kochać. Mężczyzna może kochać mężczyznę. Zasunąłem zamek w rozporku, podszedłem do niego i zapytałem:

– Joshua, dlaczego grasz Schumanna?

– Bo to jeden z nas…

– Jak to jeden z nas? Schumann nie był przecież Żydem…

– No tak. Ale mimo to jeden z nas…

– To znaczy, kurwa, kto?

– Popaprany muzyk. Romantyk. Chory psychicznie. Taki jak my…

Przysunąłem wtedy krzesło spod okna i siedzieliśmy przed klawiaturą fortepianu obok siebie. I nie zamieniwszy więcej ze sobą słowa, zaczęliśmy grać. On grał Schumanna, a ja Szopena. Na jednej klawiaturze! Równolegle. Dwóch psychicznych grało dwie muzyki. Nie pamiętam, co Schumanna on grał. Nie pamiętam, co Szopena ja grałem. Ale to się w jakiś magiczny sposób na siebie nałożyło. Niezwykła interferencja fal, która mogłaby zburzyć mosty. I to pomimo tych brakujących klawiszy. I nie było w tym żadnego dysonansu. To było jak opętanie. A potem, gdy zapadła cisza, on wstydził się swojego wzruszenia, a ja wstydziłem się tego, że doprowadziłem go do tego wstydu. I nie żegnając się, wstaliśmy od fortepianu i poszliśmy każdy w swoją stronę. Joshua do toalety, a ja na psychoterapię grupową. Poczułem, że natychmiast muszę oddalić się od muzyki. Psychoterapia grupowa to zwykła psychoterapia, tyle że trzeba opowiadać o sobie, gdy wokół nas oprócz psychiatry są także inni ludzie. Dla niektórych jest to warunek nie do spełnienia. Można – z zamkniętymi oczami i szeptem, zanim się zwymiotuje – wyznać psychiatrze, że ojciec wpychał mimo naszego płaczu swój ogromny penis w mój mały, ciasny anus, gdy miałam osiem lat, ale przy innych to jest niemożliwe.

Nie chodziłem na psychoterapię grupową. Ale po Szopenie i Schumannie miałem dziwną ochotę tam pójść.

W pokoju terapii grupowej oprócz profesora Mielkego – ponad siedemdziesięcioletni starzec w zbyt krótkich spodniach, nieustannie obgryzający paznokcie – były dwie kobiety. Magda z czeskiego Cieszyna i niemiecka protokolantka. Niemcy lubią wszystko mieć udokumentowane. Nawet opowieści o seksie analnym z ojcem. Przysiadłem na pustym krześle obok Magdy i zacząłem słuchać. Magda mówiła po niemiecku…

Magda jest niemiecką Czeszką, pochodzi z czeskiej części Cieszyna. Tak mniej więcej w środku miasta Cieszyn, pośrodku nurtu rzeki Olza, przebiega granica między Polską i Czechami. Magda urodziła się kilkaset metrów za tą granicą. Wtedy ciągle była to jeszcze granica między Polską i Czechosłowacją. Teraz, po „przemianie”, są tam Czechy. Ale Magda twierdzi, że jest z Czechosłowacji. Słowacja według Magdy się nie liczy, bo oni, to znaczy Słowacy, „odłączyli się z powodu nieposkromionej próżności kilku żądnych władzy polityków w Bratysławie”. Sama mi to powiedziała. Po czesku. Słuchanie czegokolwiek po czesku jest z definicji radosnym przeżyciem. A jeśli nie radosnym, to z pewnością śmiesznym. Przynajmniej dla Polaka. Cokolwiek Czesi mówią po czesku, jest śmieszne dla Polaka. Gdy jeździłem autem w pobliżu czeskiej granicy, to zawsze słuchałem wyłącznie czeskiego radia. Nawet informacja o zabiciu kilku tysięcy ludzi przez tsunami po czesku brzmi dla Polaka śmiesznie. Dziwne to, momentami może bardzo obraźliwe dla Czechów, ale prawdziwe. Ale teraz Magda mówiła po niemiecku. Niemiecki nigdy nie jest śmieszny. Dla mnie ciągle jeszcze, nawet po tylu latach spędzonych tutaj, bywa, że niemiecki brzmi jak rozkaz lub fragment wykrzykiwanego zachrypłym głosem przemówienia.

To jakaś wredna, genetyczna – specyficznie polska, bo na przykład ani Rosjanie, ani Ukraińcy tego nie mają – wada. Ciekawe, ile jeszcze pokoleń musi się pojawić i wymrzeć, zanim ten gen zmutuje do nieistnienia.

Magda mówiła po niemiecku. Czasami przestawała, spoglądała na swoje dłonie, czasami wzdychała, czasami podnosiła głos, momentami nawet krzyczała, aby za chwilę szeptać. Ale nie płakała. Ani przez chwilę…

Nie wiem, czy jest gdzieś limit cierpień przypadających na jednego człowieka. Podobno dostajemy ich tyle, ile jesteśmy w stanie udźwignąć…

Nazywam się Schmitova. Nie Schmit, ale Schmitova. Bo ja nie jestem Schmit. Nie mogłabym być „Frau Schmit”. Nawet po ślubie z ukochanym mężczyzną nie potrafiłabym stać się Niemką. Dlatego zapłaciłam mojemu adwokatowi dużo pieniędzy, aby w dowodzie osobistym i osobiście być Schmitova. Mieć „-ova” na końcu nazwiska jak wszystkie Czeszki. To była bardzo zła inwestycja. Schmit, mój były mąż, któregoś dnia stwierdził, że jestem dla niego „zbyt gruba i zbyt stara” i że jego koledzy z firmy przyprowadzają na przyjęcia „lepszą i młodszą zwierzynę”. Sam tak kiedyś powiedział. Po pijanemu, ale powiedział. Nie chciałam być starą, grubą foką na rautach w Deutsche Bank. Wystąpiłam o rozwód. Nawet jeśli jestem gruba, to stara jeszcze nie. Miałam dopiero dwadzieścia osiem lat. Córka z pierwszego małżeństwa Schmita jest dwa lata starsza ode mnie. Poza tym nie jestem gruba! Dla Marcela byłam zawsze zbyt chuda. Dla Darii także…

Powinnam teraz płakać. Gdy wymawiam imię Daria, to z reguły płaczę. Normalnie płakałabym, ale siedzimy w psychiatryku i jestem od trzech tygodni na psychotropach. Albo te psychotropy naprawdę działają, albo skończyły mi się łzy.

Marcel…

Pojawił się w moim życiu około południa w dniu rozwodu ze Schmitem. Po procesie poszłam sobie płakać do bistro w pobliżu budynku sądu. Rozwód to zawsze porażka. Nawet rozwód z takim zerem jak Schmit. Piłam wódkę, rozpamiętywałam swój stracony czas ze Schmitem i musiałam wyglądać jak kobieta, którą trzeba się zaopiekować. Marcel dosiadł się do mojego stolika, podawał mi chusteczki i – jak twierdził – „bez pamięci” zakochiwał się we mnie. Prawdziwego Marcela odkryłam dopiero dwa lata później. W międzyczasie zaliczyłam depresję, dwa epizody alkoholizmu, cztery dyscyplinarne zwolnienia z pracy, uzależnienie od walium, pięć przeprowadzek, osiemnaście różnych diet, dwie aborcje, czternastu mężczyzn i jedną lesbijkę, Darię z Moskwy. Z kobiety zrozpaczonej stałam się także kobietą rozpaczliwie rozwiązłą.

Wyłączając Darię, inżynier Edward Murphy, przypadkowo formułując swoje słynne „prawo podłości”, bo tak powinno się ono nazywać, miał rację. Jeśli może zdarzyć się coś gorszego, to na pewno się zdarzy. Prawo Murphy’ego nie przewidziało jednak wszystkiego. Najgorsze zdarzyło mi się w dniu moich trzydziestych urodzin w Pankow. Z własnej winy, w alkoholowej desperacji po trzech butelkach wina i dwudziestu czterech miesiącach szukania swojego miejsca w życiu, wyobraziłam sobie, że po pewnym czasie mogę jednak pokochać Marcela. Tym bardziej że melduje się w moim życiu regularnie od tego spotkania w bistro po rozwodzie. I gdy tak się stanie, może okazać się on lepszym rozwiązaniem niż samotność i kolejna katastrofa, do której zmierzam. Zadzwoniłam do niego i jeszcze tego samego wieczoru wprowadziłam go do siebie. Już pierwszej nocy, podczas pierwszego naszego razu i po nim, zaczął wypytywać o moich mężczyzn z przeszłości. Potem powtarzało się to każdej nocy. Przez jakiś czas wmawiałam sobie, że to może przez miłość, wynikającą z niej nieodłączną zazdrość, może z powodu męskiej próżności, i że to minie, gdy przekonam go, że posiada mnie na wyłączność…

Marcel był Włochem. Z ojca emigranta z Iranu i sycylijskiej matki. Przez długi czas zrzucałam tę jego ekstremalną ciekawość na specyficzną geografię południa Włoch, tradycję irańskiego islamu i wynikające z tego spotkania i poczęcia geny. Potem nie było to już tylko wypytywanie. Potem były to przesłuchania. Doszło do tego, że potrafił kilkakrotnie w ciągu jednej nocy najpierw kochać się ze mną, a potem, zaciskając pasek na mojej szyi, wymuszać na mnie opowieści o moich mężczyznach. Jak? Gdzie? Jak oddychałam? Co mówiłam? Jak szeroko rozsuwałam uda? Czy smakowałam jego spermę? Czy było mi dobrze? Dlaczego było mi dobrze? Gdy zaczynałam się dusić, mówiłam prawdę, której jeszcze mu nie opowiedziałam, albo później, gdy już skończyła mi się lista prawd o moich mężczyznach, wymyślałam coś na poczekaniu. Rano Marcel był innym mężczyzną, ale wieczorem znowu byłam „największą czesko-niemiecką prostytutką”. Gdy zaszłam w ciążę, nic się nie zmieniło. Oprócz tego, że jego chorobliwa zazdrość przeistoczyła się w schizofreniczny obłęd. Stałam się jednocześnie jego „największą, świętą miłością” i „brudną prostytutką noszącą pod sercem dziecko z jego nasienia”. Wiedziałam, że muszę uciec. Dla dobra dziecka odkładałam to do porodu. Zanim przyjechała karetka, po tym, jak odeszły mi wody, zgwałcił mnie jeszcze na podłodze w przedpokoju, aby „zaznaczyć całemu światu, że jestem tylko jego kobietą”. Daria, która jako jedyna o wszystkim wiedziała, dwa dni po porodzie zabrała z mojego mieszkania wszystko, co zmieściło się do jej małego auta, i zawiozła mnie z dzieckiem do Bratysławy, do mojej matki. W szpitalu zostawiłam list adresowany do Marcela. Skłamałam, że lecę do Londynu, błagając go, aby rozpoczął jakąś psychoterapię.

Po kilku dniach odszukał Darię. Najpierw ją prosił, potem starał się przekupić pieniędzmi, potem jej groził. Gdy mimo to nie chciała mu powiedzieć, gdzie jestem, wpadł w szał. Przywiązał ją do krzesła i bił pół nocy. Nie załamała się. Nawet wtedy, gdy upijał ją wódką wlewaną na siłę do gardła i gasił papierosy na jej czole. A na koniec… na koniec powiesił się na jej oczach. Siedziała tak związana, patrząc, jak wisi, do rana. I powiem panu jedno! Tylko Daria mnie kochała. Tylko ona. On nie miał pojęcia o miłości…

I wysłuchaliśmy tego wszyscy. Profesor Mielke, który w pewnym momencie przestał obgryzać paznokcie i zaczął chrząkać jak astmatyk, i protokolantka, która jakoś w połowie przestała pisać i zaczęła płakać, i ja, który trzymałem Magdę za rękę. I gdy Magda z czeskiego Cieszyna zamilkła, to w tej strasznej ciszy, która zapadła, ja słyszałem muzykę z dyskoteki po drugiej stronie muru, którego nie było. I chciałem rozpędzić się i w tym pędzie nie przeskoczyć żadnego muru…

Nawet gdy dzisiaj myślę o tobie, to gdzieś tam w tle słyszę muzykę Schumanna. I czuję, jak Magda w berlińskim psychiatryku w Pankow ściska moje dłonie za każdym razem, gdy wymawia imię Daria.

Ta cisza się skończyła dokładnie w momencie, w którym protokolantka wybiegła ze szlochem z pokoju. Mielke zdjął wtedy okulary, położył je na biurku, podszedł do okna i zapalił papierosa. W psychiatryku wolno było palić tylko w jednej palarni. W piwnicy na poziomie minus dwa. Dwa poziomy „poniżej światła” – jak twierdził Hartmut – tuż obok kotłowni. Palacze papierosów mieli czuć się jak palacze w kotłowni. Upokorzeni. Niemiecki profesor Mielke nie dostosował się do przepisu. Ja także nie, ale ja mogłem mieć to gdzieś, podczas gdy Mielke ryzykował swoją reputacją i mógł się spodziewać oficjalnej nagany, która na zawsze pozostanie w jego aktach personalnych. A to dla wielu Niemców jest gorszą karą niż utrata reputacji. Stanąłem przy oknie obok niego. Mielke chował papierosa w dłoni. Zamykał oczy, gdy się nim zaciągał, potem znowu go chował, otwierając oczy, gdy wydmuchiwał dym. Jak gdyby nigdy nic. Palił w sposób niewidoczny. Przynajmniej wobec przepisów. I rozmawiał przy tym.

– Był pan kiedyś w Moskwie? – zapytał, strząsając popiół z papierosa za okno.

– Nie. A pan był?

– Tak. Bardzo dawno temu. W siedemdziesiątym dziewiątym. Zimą. Było bardzo, bardzo zimno. To była zima stulecia. Naprawdę prawdziwa zima stulecia. Nie jakaś udawana. Teraz zimy stulecia są cztery razy do roku. Najpierw w Europie, potem w Australii lub Afryce Południowej. A jak pewne gazety nie mają o czym pisać, to nawet na Antarktydzie. Czyta pan takie gazety? Zima stulecia w niemieckim lipcu na Antarktydzie! Absolutny nonsens. Ale naród się tym pociesza. Szczególnie latem, gdy nie musi płacić za ogrzewanie. Pan to pamięta? Siedemdziesiąty dziewiąty? Nie może pan pamiętać. Był pan za młody. Albo w ogóle pana jeszcze nie było. Był pan na świecie w siedemdziesiątym dziewiątym? To był dobry rok. Dla Honeckera może nie, ale dla wina tak. Wie pan, kto to był Honecker? Pewnie tak. Kto jak kto, ale Polacy znają nazwiska wszystkich skurwieli. Siedemdziesiąty dziewiąty był także dla mnie wyjątkowo dobry. W styczniu zrobiłem habilitację, w czerwcu moja żona w końcu odeszła ode mnie. Mogłem wreszcie poza naszą działką na przedmieściach Poczdamu pojechać gdzieś dalej poza Berlin, nie pytając o jej zgodę. Gdyby moja żona pracowała dla Stasi, to NRD upadłoby znacznie później. Albo w ogóle by nie upadło. Ona zawsze wiedziała, nawet przede mną, gdzie będę… Szczerze mówiąc, nie miałem wtedy wielkiego wyboru. Warszawa, Sofia, Praga, Budapeszt, Phenian, Hawana lub Moskwa. Hawana była wprawdzie na liście, ale nieosiągalna dla naukowców. Phenian był chyba za karę. Ale Bukaresztu i Tirany już na przykład nie było. Rumunia i Albania były wtedy postrzegane jak dwie „socjalistyczne prostytutki”. Najpierw Breżniew, a zaraz po nim Honecker zaczęli głosić, że „te dwa do niedawna bratnie narody zeszły z jedynie słusznej drogi i zaprzedały się rewizjonistycznym Chinom”. Jak już, to już. Do samego środka piekła. Poleciałem więc do Moskwy. Chociaż powinienem, gdy teraz o tym myślę, do Warszawy. To był, bardzo rzadki u mnie, epizod braku intuicji. Powinienem wtedy pojechać do Polski. Do Warszawy albo lepiej do Gdańska. Gdy w październiku siedemdziesiątego ósmego Wojtyła został papieżem, powinienem wyczuć, że to początek końca.

– Myśli pan, że są takie Darie w Moskwie? – zapytałem.

– Bo widzi pan, Wojtyła był początkiem ruchu, który… Przestałem go słuchać. Nie mogłem sobie wyobrazić, że Mielke mógł wiedzieć o Wojtyle więcej niż ja. A nawet gdyby, to Wojtyła nie wydał mi się wtedy w żadnym szczególe ważniejszy od Darii. Wiem, że Wojtyła by to zrozumiał. On był taki, że natychmiast rozumiał takie rzeczy i sam chciałby poznać Darię z Moskwy. Nie wiem, czy Mielke zauważył, że przestał mnie interesować. Gdy odchodziłem od okna, zapalał kolejnego papierosa i ciągle mówił. To moja okropna wada. Gdy coś przestaje mnie interesować, to albo odchodzę, albo gdy nie mogę tego zrobić, zapadam się w siebie i nie słucham. Nie dopuszczam do siebie żadnych bitów informacji, które nic mi nie przyniosą.

Przeszedłem na korytarz i windą zjechałem do kotłowni zapalić. Joshua stał na szczycie góry koksu i coś rytmicznie głośno wykrzykiwał. Gdy tak na niego patrzyłem i go słuchałem, natychmiast przypomniał mi się koncert niejakiego Matisyahu, młodego chasydzkiego wykonawcy reggae z Nowego Jorku. Przywiodła mnie na niego rekomendacja mojej kanadyjskiej koleżanki Marleny, notabene wcale już niemłodej specjalistki od muzyki organowej i klawesynowej. Któregoś wieczoru w Nowym Jorku nie pozwoliła mi zamknąć się w hotelowym pokoju i pracować, a zamiast tego porwała mnie do ciemnej klubowej sali w nowojorskiej dzielnicy Queens, w której bardzo młody brodaty mężczyzna z głową przykrytą jarmułką doprowadzał do euforii tłoczących się tam równie młodych ludzi. Pamiętam swoje oczarowanie i słowa Marleny, która po koncercie powiedziała: „To chyba najbardziej cool Żyd, jakiego znam. Oprócz Jezusa…”.

Zupełnie zapomniałem, że to piątek wieczór i zaczął się szabat. Joshua generalnie skrupulatnie przestrzegał szabatu, ale z dwoma wyjątkami. Palił i słuchał muzyki w swoim iPodzie. Zawsze jakoś to robił, że marlboro, które palił, i iPod, z którego słuchał, były koszerne. Nie chciał mi powiedzieć, jak ukoszernia się muzykę z iPoda. Koszerne marlboro mogłem sobie mniej więcej wyobrazić. Ale koszernego iPoda albo koszernej muzyki z iPoda nie. Żydzi wiedzą jednak, jak to zrobić. Joshua był przede wszystkim Żydem. Ale poza tym był ciemnoskórym „Negro” (jego matka była z Etiopii, tylko ojciec był z Izraela) i homoseksualistą („z przekonania i z przyjemności, a nie z genów”, jak sam twierdził). Czyli krótko mówiąc, cytując co do słowa jego samego, był „żydowskim, czarnym, obrzezanym pedałem”. I na dodatek był członkiem (z legitymacją o bardzo niskim numerze!) neonazistowskiej niemieckiej partii NPD.

Jego ojciec dostał w latach sześćdziesiątych azyl w Niemczech. Joshua się urodził w Monachium i „niepytany, jako niemogące zaprzeczyć niemowlę o zgodę” dostał niemiecki paszport i z tym paszportem, jak już go miał, zapisał się do partii NPD. „Aby robić tym krótkim chujom w krótkich czarnych skórzanych spodniach na za krótkich szelkach piątą kolumnę”. Koniec cytatu. Jego ojciec, gdy się o tym dowiedział, chciał w pierwszej chwili popełnić samobójstwo, ale nie miał na to czasu, bo „akurat załatwiał transport butów z Mediolanu i nie mógł tak po prostu się zabić, bo przecież gdy buty dojadą, to on nie zapłaci rachunku, a zapłacić zawsze trzeba, gdy jest towar”. Potem, gdy już buty dojechały, a on zapłacił wszystkie rachunki, złość i „poczucie hańby” mu minęły. Na dodatek zauważył, że Joshua wcale nie zaczął, czego się spodziewał, po zapisaniu do NPD zachowywać się „jak esesman”. Był ciągle tym samym pejsatym, garbatonosym Żydem. Jego synem. Potem zabić się z powodu Joshuy chciał jeszcze tylko jeden raz. Dokładnie tego wieczoru, gdy Joshua przedstawił mu Markusa i gdy po kolacji oraz dziękczynnej modlitwie Joshua razem z Markusem zniknęli w tak zwanym dziecinnym pokoju, który przez cienką ścianę graniczy z łazienką, gdzie ojciec Joshuy nie tylko bierze prysznic, szoruje zęby, obcina paznokcie, ogląda „Playboya”, ale także się od czasu do czasu onanizuje. Robi to przeważnie wtedy, gdy za drugą graniczącą z łazienką ścianą pani doktor Henriette Wolf von Augsburg wykrzykuje cały swój wymasturbowany orgazm. Tego wieczoru swój orgazm o wiele głośniej wykrzykiwał przez drugą graniczącą z łazienką ścianę jego syn. Joshua Abraham David Izaak Grossman. Gdy ojciec rozpoznał w końcu jego głos, postanowił się po raz kolejny zabić, ale nauczony doświadczeniem z partią NPD, także i wtedy zdecydował odczekać i zabić się jednak innym razem.

W przerwie jednego z zebrań NPD w Norymberdze Joshua zakochał się bez pamięci w Markusie. To była miłość od pierwszego wejrzenia. Markus miał przepiękne szerokie, muskularne ramiona, cudowne pośladki i „usta, które po prostu nie mieściły się w jego obrzmiałych wargach”. Był aryjsko piękny. Przez dwa lata te wargi i te pośladki należały tylko do Joshuy. Potem Markus go opuścił i wargi, i to, co pomiędzy pośladkami, i wszystko inne z Markusa zaczęło należeć do Mirko z Chorwacji. Przez miesiąc Joshua tolerował Mirko. Ale potem nie mógł tego już dłużej znieść. Wpadł w depresję i któregoś razu późną nocą zamówił taksówkę i pojechał do psychiatryka w Pankow. Najpierw chciał jechać do Charitè, ale gdy sprawdził, ile ma pieniędzy w portfelu, wybrał Pankow, który był w zasięgu jego portfela i nocnej taryfy berlińskich taksówek.

Opowiedział młodemu lekarzowi, że „ze wszystkich rzeczy na świecie najbardziej pragnie się teraz zabić”, pokazał mu swoje nadgarstki z narysowanymi czerwonym flamastrem liniami „po żyletce” i zaczął spazmatycznie płakać, mówić od rzeczy o cierpieniu Żydów i dygotać. I tak znalazł się w Pankow. Ma teraz dach nad głową, ma śniadania, ma drugie śniadania, obiady, podwieczorki, ma kolacje i ma fortepian w sali odpoczynku. I Niemcy za to wszystko płacą. Co można mieć więcej? Markusa i tak już nie odzyska. Zresztą już nawet nie chce. Joshua stał na szczycie sterty koksu w kotłowni, palił koszerne marlboro, słuchał koszernej muzyki i jak przypuszczałem, modlił się. Ze słuchawkami szczelnie obejmującymi jego uszy wykrzykiwał swoje modlitwy. Joshua był trochę jak Jezus, za którego się czasami uważał.

Nie zauważył, gdy wszedłem. Stanąłem tuż przy żeliwnej komorze pieca i słuchałem. Joshua rapował. Nie rozumiem jidysz, ale rozumiem rap. Obojętnie, w jakim języku. Rap to głównie słowa i historia nimi opowiadana, ale dla muzyka to przecież nie wszystko. To także specyficzny rytm, bardziej melodyka niż melodia, natychmiast rozpoznawalna sekwencja przerw, harmonia wysokich i niskich tonów nałożona na dominujący nad wszystkim „beat”. Przy rapie chce się podnosić i opuszczać ręce, bo jest się przy rapie nakręconym kluczykiem lub prądem z baterii, tak jak odpustowy pluszowy niedźwiadek, który wali pałeczkami w mały blaszany bębenek przypięty czerwoną tasiemką do jego brzucha.

Joshua przestępował z nogi na nogę na szczycie sterty koksu i rapował swoją Maariw. Podnosił i opuszczał ramiona, momentami dotykał dłońmi krocza, momentami dosięgał nimi sufitu, momentami zaciskał je w pięść i komuś wygrażał. Ale z przepływu potoku słów rozumiałem, że się przy tym modlił. Bo modlitwa – czy to judaizm, czy to islam, czy to chrześcijaństwo – też jest jak rap. I też opowiada historie. I podobnie jak rap bardzo przesadzone lub zupełnie nieprawdziwe.

Gdy Joshua skończył swoją modlitwę, usiadł na stercie koksu, wyrwał gwałtownie słuchawki z uszu i rzucił nimi ze złością w kierunku pieca. Podniosłem je i idąc powoli w kierunku sterty koksu pod ścianą, zapytałem:

– Joshua, powiedz mi, kogo miałeś w słuchawkach?

– To nie twoja sprawa. I tak go nie lubisz…

– Dlaczego? – wykrzyknąłem i zacząłem wspinać się w górę.

– Bo to gej.

– Ja nie mam nic przeciwko gejom, znasz mnie przecież.

– Ale ja mam. Bo są niewierni.

– Hmm, a jakiego geja miałeś w słuchawkach?

– Ruskiego.

– A tak bliżej?

– Czajkowskiego.

– To on był gejem?! – wykrzyknąłem zdumiony.

– No, był.

– Przyznam się, że nie wiedziałem. A co ci grał gej Piotr Iljicz Czajkowski?

– Koncert skrzypcowy mi grał.

– Opus 35 ci grał?

– No tak. A skąd wiesz? – zapytał i pierwszy raz spojrzał na mnie.

– Tak wyczułem, Joshua, tak wyczułem. Tylko do tego koncertu można się modlić.

– Ja się wcale nie modliłem…

– Nie!? To nie była twoja Maariw?A co to było?

– Rytmiczny stek przekleństw w jidysz. Ja potrafię kląć w jidysz przez ponad godzinę bez przerwy.

– Ale dlaczego?

– Bo mnie to podnieca. I Markusa także podniecało.

– Ale dlaczego klniesz w jidysz do Czajkowskiego?

– Bo ten koncert mnie podnieca najbardziej.

– Ale dlaczego ten?

– I ty o to pytasz!? Wykształcony zajebany polski szopenowski wirtuozie? Ty o to pytasz!? Jak to dlaczego ten? Bo tam jest wszystko. I miłość, i nienawiść, i słońce, i księżyc, i ból, i ulga, i głód, i nasycenie, i wojna, i pokój, i czułość, i okrucieństwo, i pośpiech, i powolność, i tęsknota, i nienawiść, i niecierpliwość, i spokój, i nuda, i entuzjazm, i pochód, i spacer, i cisza, i wrzask, i życie, i śmierć. I ty o to pytasz?!

– Pytam, Joshua, pytam. Bo muzyka to nie jest tylko twoja sprawa, Joshua. Bo muzyka to jest ogromna sprawa. I twój Markus ma z tym mało wspólnego. W kotłowni na koksie muzyka jest inna i we Wiedniu w smokingach też jest inna. Ty mi tutaj nie wal życiem i śmiercią. I Szopena też mi w to nie mieszaj. Świrujesz przy Czajkowskim?! To dobry wybór, ale ja świruję w niedzielę przy Beethovenie, w środę przy Liszcie, a dopiero w Wigilię, obojętnie, czy to środa, poniedziałek czy niedziela, przy Czajkowskim? Wiesz, Joshua, co to jest Wigilia? Albo opłatek? Jak nie wiesz, to się, kurwa, dowiedz. Dopiero wtedy zrozumiesz tak do końca Szopena, Joshua. Bez polskiej Wigilii Szopena nigdy nie pojmiesz. Wygooglaj sobie, Joshua, Wigilię i się dowiedz. Ale googlaj na polskim googlu. Takim kropka pl. Bo tylko tam jest polska Wigilia. Na kropka pl. Zapamiętasz?!

Im dłużej mówiłem, tym wyżej po stercie koksu wspinałem się do góry. Czasami obsuwałem się, upadałem, wydobywałem z niego stopy, podnosiłem się z kolan, szedłem dalej i coraz głośniej krzyczałem. Tak jak gdyby w tym momencie najważniejsze było nie tylko to, że wykrzyczę swoje racje, ale że dotrę przy tym do szczytu. Nawet jeżeli jest to tylko szczyt sterty koksu w kotłowni.

W psychiatryku za pomocą Programu i konsekwentnego prania mózgów wmawiają wszystkim codziennie, że należy podnieść się z kolan i stanąć „na własnych nogach i spoglądać ku górze, ku przyszłości, ku szczytom”. Nawet tym, którzy bez porcji prozaku i krzykliwych ponaglań pielęgniarek nie chcą lub po prostu nie mogą podnieść się rano z łóżek. Po pewnym czasie ta psychoterapia, o dziwo, zaczyna działać! U jednych po kilku dniach, u innych po kilku miesiącach. Ale mniej lub bardziej każdy zaczyna wierzyć, że może dotrzeć do jakiegoś szczytu.

Pragnienie zdobywania szczytów jest ludzkim atawizmem. U alpinistów przejawia się w skrajnej, ale – moim zdaniem – szlachetnej postaci, jednakże u tych, którzy jak pająki wspinają się po szybach i betonie coraz to wyższych wieżowców w coraz to innych metropoliach na oczach zgromadzonych na dole ludzi, jest przykładem psychopatycznej fascynacji publicznym ocieraniem się o ryzyko spektakularnej śmierci. Wytryski adrenaliny na oczach wielu ludzi. Tłum na dole wzdycha, krzyczy, faluje, odczuwa empatię, podziwia, zachwyca się. Chociaż i tak wszyscy wiedzą, że na szczyt tego wieżowca można spokojnie wjechać windą. Cyrkowo-odpustowa projekcja pragnienia zdobywania szczytu. I Freud, i jego uczeń Jung doskonale wiedzieli, jak to działa, i chętnie wykorzystywali to w swoich terapiach. Bardziej Jung niż Freud, ale co do tego, że magią zdobywania szczytów można oczarować i potem leczyć – mimo że krytykowali się pod koniec życia nawzajem – byli do końca zgodni.

Dla niektórych, głównie anorektyków, szczyt w szpitalu w Pankow znajduje się na pierwszym piętrze, za drzwiami stołówki, dla innych – na poziomie pod parterem, przy szklanych drzwiach prowadzących na plac przed kliniką. Zejście na dół i wyjście po długim czasie na świat z odgłosami ulicy przypominającymi cały ból z przeszłości to także jak wejście na szczyt. Dla niektórych najwyższy w ich życiu.

Wspinałem się na szczyt sterty koksu w kotłowni i krzyczałem. Joshua spoglądał na mnie z góry i uśmiechał się. Zdyszany stanąłem w końcu przed nim, spojrzałem mu w oczy i wykrzyczałem:

– Zapamiętasz?! Zapamiętasz, Joshua? Zapamiętasz? Proszę? – dodałem po chwili szeptem.

Wyrwał w tym momencie słuchawki z mojej dłoni, wsunął końcówkę kabla do iPoda i wepchnął jedną ze słuchawek do mojego ucha. Potem zdjął swój śnieżnobiały jedwabny szalik z szyi i zaczął ścierać pot z mojego czoła. Po chwili delikatnie ocierał moją twarz i włosy, i wargi, i staliśmy tak, połączeni białą nitką kabla, patrząc sobie w oczy, i słuchaliśmy muzyki. I Joshua drugi raz tego dnia stał mi się bardzo bliski. W tym momencie najbliższy ze wszystkich ludzi na świecie.

Moskwa, 28 marca, niedziela, wcześnie rano

Chłodny wiosenny wiatr przenikał przez uchylone okno do mieszkania przy ulicy Briusowskiej pod numerem szesnastym. Od wielu lat okolicę zamieszkiwali przedstawiciele elity: ludzie teatru, malarze, muzycy i tancerze baletowi. W dawnych czasach domy te należały do zaufanego Piotra Pierwszego, generała, feldmarszałka i utalentowanego uczonego Jakuba Bruce’a. Do dziś można znaleźć tu spokój i odosobnienie, z rzadka zakłócane wszechobecnym szumem samochodów. Na każdym kroku wiszą tablice pamiątkowe z nazwiskami wybitnych postaci. Zdarzało się, że Anna godzinami wędrowała pobliskimi ulicami, odczytując inskrypcje i myśląc, że dawniej nie mogła nawet marzyć o takim sąsiedztwie. Może i dziś się wybierze? Przymknęła oczy. Jak to dobrze, że poranek zawsze w końcu przychodzi i przynajmniej tego można być pewnym. Co noc człowiek wie, że za cztery albo trzy godziny będzie mógł wstać i rozpocząć życie od nowa. Dziewiąta rano. Anna otuliła się puchową kołdrą, którą kiedyś podarował jej dziadek. Z kuchni dobiegały dźwięki jednego z nokturnów Szopena. Anna nie miała ochoty wychodzić spod kołdry i z zamkniętymi oczami słuchała muzyki. Nagle dobiegł ją dziwny dźwięk przypominający gruchanie. Uniosła głowę i ujrzała białego gołębia, który wyciągając szyję, ostrożnie stąpał po parapecie. Na tle ciepłych wiosennych barw wydawał się oślepiająco biały i to było piękne. Anna uniosła się na łóżku, a wtedy ptak, jak gdyby na powitanie, zastukał dziobem w szybę. Kobieta uśmiechnęła się do niego, wyobrażając sobie, że przyniósł jej jakąś dobrą nowinę. Chwilę myślała, wyciągnęła rękę i na oślep odnalazła na stojącym obok łóżka stoliku gruby zeszyt. Otworzyła go. Wygodnie ułożyła się na poduszkach. Gdzieś tu powinien być długopis…

Dni są coraz dłuższe. Wieczorem zapinasz płaszcz pod szyję, poprawiasz szalik w paski. Po pracy zanurzasz się we wczesną wiosnę – ciepłą, cudowną, wyczekiwaną. Która wydaje się trochę nierzeczywista. Idziesz dobrze ci znaną drogą. Delikatne liście i symfonia zapachów przypominają, że wiosna już przyszła, na przekór silnemu wiatrowi i nocnym przymrozkom. Zrywasz gałązkę czeremchy, nadgryzasz młody pęd i zdumiewa cię błogość jej aromatu przy tak niespokojnym wietrze. Rano znajdujesz ją w kieszeni, jeszcze bardziej pachnącą…

Anna czuła się jak bohater powieści Camusa Obcy: obserwowała samą siebie z oddalenia. Wyszła na parking przed archiwum. Centralny zamek odpowiedział potulnie. Przekręciła kluczyk w stacyjce. Tylko nowe silniki pracują tak cicho. Samochód podarował jej mąż na czterdzieste urodziny. Przelotnie przejrzała się w lusterku. Kolejny raz złapała się na myśli odpychającej i natarczywej jak ból zęba: nie ma już dwudziestu ani trzydziestu lat, kiedy twarz sprawnie i posłusznie potrafi ukryć wszystkie sekrety – można nie spać przez tydzień, przepłakać całą noc, stracić głowę z miłości i nikt niczego nie zauważy. Z upływem lat każda łza zostawia trwały ślad, a każda nieprzespana noc – fioletowe kręgi pod zmęczonymi oczami.

Włączyła odtwarzacz płyt, spokojnie ruszyła z miejsca. Utwór piąty. Pustą przestrzeń wnętrza samochodu wypełnił Prokofiew. Pod koniec Wariacji Julii skręciła na Nowy Arbat i od razu utknęła w korku. Puściła muzykę na cały regulator. Dobrze, że w Moskwie jest tyle samochodów i wąskich ulic.

Im więcej czasu zajmuje droga do domu, tym mniej trzeba go spędzić z mężem.

Samochody powoli sunęły jeden za drugim. Anna była zadowolona. Stanie w korku uspokajało ją, w dodatku wiedziała, że jazda przez Moskwę na Briusowską potrwa jeszcze co najmniej czterdzieści minut. Nagle zdała sobie sprawę, że od rana nie piła kawy. Zdaniem Olega Michajłowicza, jej lekarza, bez obaw mogła sobie pozwolić na dwie kawy w ciągu dnia. A i ataki ostatnio przytrafiały jej się rzadziej. Zaparkowała przy pierwszej z brzegu kawiarni. Otworzyła drzwi, owionął ją zapach pieczonych bułeczek i – kłócący się z nim – tytoniu.

– Dobry wieczór! Stolik w sali dla palących? – spytała młoda kelnerka z biustem Marylin Monroe. Gładko zaczesaną głowę dziewczyny zdobiła aksamitna opaska, na której przysiadła gromadka motyli. Ich różowe skrzydełka trzepotały w przeciągu.

– Dla niepalących – uśmiechnęła się Anna i podążyła za motylami.

Rok temu przydarzył mi się pierwszy atak duszności. Nie wiedziałam wtedy, co się ze mną dzieje i czy sytuacja jest poważna. Po prostu moje płuca nagle nie chciały napełnić się powietrzem i zamarły, jak dwa puste, bezużyteczne worki. Zaczęłam się dusić. Było jak we śnie, kiedy człowiek chce coś powiedzieć, krzyczy, ale nikt go nie słyszy. Próbowałam wzywać pomocy, tyle że głos odmówił mi posłuszeństwa i nie mogłam wydać z siebie dźwięku. Gdybym, upadając, nie strąciła rzeźbionej lampy-anioła, mąż by mnie nie usłyszał. Siergiej akurat omawiał przez Skype’a interesy ze swoim niemieckim partnerem. Anioł pozostał bez skrzydła, a ja pozostałam przy życiu.

Pogotowie przyjechało po piętnastu minutach. Młody lekarz ze zmierzwionymi czarnymi włosami podłączył mnie do kroplówki z teofiliną. Pachniał spirytusem medycznym, a może wódką. Tydzień później wieczorem jadłam kolację z mężem, który bez chwili przerwy perorował o swoich projektach, z wirtuozerią manipulując przy tym nożem i widelcem. Atak się powtórzył. Siergiej zabrał mnie do jednego z najlepszych specjalistów w Moskwie.

Za oknem, miękko kołysząc się na wietrze, przyjemnie szeleścił wonny bez. Oleg Michajłowicz, w białym fartuchu i okrągłych okularach w metalowej oprawie, przypominał bohaterów Czechowa, a może i jego samego, tyle że miał gładko ogoloną twarz, pooraną zmarszczkami. Spojrzał na mnie z dobrocią i poważnie spytał:

– Pali pani?

– Czasami – odparłam szczerze.

– Trzeba będzie rzucić. – Podszedł i wziął mnie za rękę. Milczeliśmy przez chwilę. – Gdzie pani pracuje, Anno? – ciągnął niskim głosem.

– W archiwum miejskim.

– A, to tym gorzej. Tam jest pełno kurzu.

Struchlałam. Przez ostatnie trzy lata każdego dnia po przebudzeniu przywoływałam myśl o archiwum, o wystawach, i trzymałam się jej kurczowo, aby móc cieszyć się nadchodzącym dniem. Archiwum dawało mi nie tylko pracę, lecz także wybawienie.

Poczciwa pielęgniarka z lekką nadwagą ciepłymi i zręcznymi dłońmi pobrała mi krew, a potem zaprowadziła na prześwietlenie. Po tygodniu miałam już postawioną diagnozę: astma. W odziedziczonym po dziadku słowniku medycznym przeczytałam: „astma” w przekładzie z greki oznacza „ciężki oddech”. Ataki duszności są jej typowym objawem. Trudności w oddychaniu nasilają się przy wydechu z powodu zwężenia dróg oddechowych. Część powietrza zatrzymuje się w pęcherzykach płucnych, płuca się rozdymają i wydech znacznie się wydłuża. U jednych astma jest chorobą dziedziczną, u innych rozwija się z alergii na pyłek kwiatowy lub kurz z książek…

Długo nie chciałam się przyznać przed sobą, że przyczyną moich duszności jest Siergiej.

– Czy pani już wybrała? – Kelnerka z motylkami na głowie spojrzała pytająco.

– Poproszę americano.

– Z wodą czy z mlekiem? – wypytywała dziewczyna.

– Z wodą – odparła Anna machinalnie.

– Czy spróbuje pani któregoś z naszych deserów? – Kelnerka odrabiała zadaną lekcję.

– Spróbuję – powiedziała Anna z uśmiechem i zamówiła kulkę lodów waniliowych.

Lubi lody. Niektórzy sądzą, że zawarte w nich składniki, podobnie jak składniki czekolady, wspomagają produkcję endorfin – hormonów szczęścia. Szkoda, że badania tego nie potwierdzają. Ale co za różnica? Sztuka dla sztuki, lody dla lodów.

– Mamo, ja też chcę lody!

Przy sąsiednim stoliku usiadła kobieta koło trzydziestki: sportowa kurtka, adidasy, rozjaśnione słońcem włosy, ciemniejsze u nasady. Obok niej mężczyzna w wytartych jeansach i wymiętej marynarce. Na trzecie krzesło wspinał się chłopczyk o ciemnoniebieskich oczach, ledwie widocznych spod długiej grzywki.

Mężczyzna wysłuchał zamówień, czule gładząc swoją towarzyszkę po plecach.

– Tak jest! – teatralnie zasalutował i szybko poszedł w kierunku baru.

Wrócił rozpromieniony, pocałował najpierw chłopca, potem kobietę. Przysunął się ku niej i coś wyszeptał do ucha.

Kobieta cicho się roześmiała, ich palce serdeczne splotły się w uścisku. Chłopiec jadł lody z przejęciem, głośno opowiadając o swoim koledze, prawdziwym Terminatorze. „Idziemy do kina, przecież obiecaliście” – zakończył przemowę. Na podłodze stały torby z supermarketu z makaronem i mrożonym kurczakiem. Proste jedzenie, proste rozrywki, bliscy ludzie – czego więcej trzeba? Drogiego samochodu i garści brylantów?

Anna przekręciła na palcu pierścionek z czarnym brylantem i dużą perłą, również, rzecz jasna, czarną – Siergiej ma dobry gust do biżuterii. Pochyliła się nad stygnącą kawą. Koniuszkami palców otarła łzy z rzęs. Nigdy nie płakała. Prawie nigdy.

Dwa dni wcześniej Siergiej nalegał, żeby poszła z nim na przyjęcie do ambasady niemieckiej. Miało to dla niego duże znaczenie. Protokół dyplomatyczny wymaga, żeby na takie przyjęcia przychodzić z małżonką. Poza tym chciał przedstawić Annę swoim partnerom, z którymi planował uruchomić pod Moskwą nową linię produkcyjną. Tego dnia rano, przed wyjściem do pracy, poprawiając przed lustrem w przedpokoju węzeł jedwabnego krawata od Lanvina, rzucił przez ramię:

– Anka, postaraj się dziś wieczorem wyglądać po ludzku. I na litość boską, zrób coś ze swoimi włosami. Niemcy lubią porządek, a jak wyglądają te twoje… loki Andromachy…

Ostatnie słowa wycedził przez zęby. Wsunął stopy w buty z cielęcej skóry i wyszedł.

Oczy Anny zwilgotniały, serce ścisnęło się z bólu i bezsilności. Do swojego „uspokajającego” kieliszka odmierzyła czterdzieści kropli milocardinu. Chwilę postała przy oknie. Po parapecie przechadzała się sikorka, jej żółte piórka wyglądały odświętnie na tle pochmurnego poranka. Po białym gołębiu nie było śladu. Na przyjęcie Anna wybrała ulubioną aksamitną suknię barwy głębokiej szarości i czarne zamszowe pantofle na obcasie.

Lubiła wysokie obcasy. Od razu wydawała się sobie wyższa, zgrabniejsza, bardziej tajemnicza, a krok – dostojny i niespieszny. To nic, że pod wieczór nogi zaczynają puchnąć, a pantofle obcierają, skoro przez cały dzień kobieta czuje się prawdziwą pięknością. Potem długo jeszcze można smakować przeżycia, może nieco bolesne, ale przyjemne.

W czasie przerwy obiadowej wybrała się do salonu fryzjerskiego. Dla każdej kobiety to rytuał, a zarazem psychoterapia. Kiedy fryzjerka odprawiała czary nad jej włosami – gęstymi, długimi i niesfornymi, Anna poprawiała makijaż i malowała usta szminką o wiśniowym odcieniu, dobranym do ciemnych oczu. Kiedyś Siergiej mówił o nich „orzechowe”. Dawno temu. Mąż przyjechał po nią do pracy, obrzucił pobieżnym spojrzeniem, jakby wystawiał jej ocenę. Nie odezwał się.

– Wyglądam dostatecznie dobrze? – spytała spokojnie.

– Może być. Chociaż przydałoby ci się trochę różu na policzkach. Strasznie blada jesteś…

Punkt szósta, jak nakazywało zaproszenie, wchodzili po schodach ambasady: Siergiej w doskonale skrojonym smokingu, Anna – w wieczorowej sukni, z fryzurą bez zarzutu. Na ulicy zerwała zieleniejącą gałązkę, która delikatnie i tkliwie pachniała wiosną. Mąż ze złością wyrwał jej witkę i rzucił na asfalt:

– Zlituj się! – rzucił z rozdrażnieniem. – Jesteś dorosłą kobietą! Może jeszcze wianek uwijesz?

Na szczycie schodów stał ambasador z żoną w otoczeniu tłumu gości. Każdy chciał osobiście się przywitać z gospodarzem wieczoru; jego żona z pobłażliwym uśmiechem wyciągała do każdego rękę na powitanie.

Przy wejściu do przestronnego salonu kelner w krochmalonej białej koszuli i bordowej muszce częstował gości szampanem. Anna podziękowała i duszkiem opróżniła kieliszek – była spragniona.

– Nie spiesz się. – Siergiej ścisnął ją za łokieć. – Masz robić dobre wrażenie. A przynajmniej się starać!

Salę wypełniało wiele wytwornie ubranych kobiet, które niejedną godzinę spędziły na przygotowaniach do przyjęcia. Brylanty pobłyskiwały zagadkowo i odbijały się w lustrach. Damy stały w kręgu, rozmawiając półgłosem. Obok nich grupa mężczyzn w smokingach z zapałem dyskutowała po niemiecku. Przyszedł czas na niekończące się „Das ist meine Frau, Anna”.

Anna uśmiechała się i milczała. Obowiązki reprezentacyjne wypełniała posłusznie, ale bez przyjemności. Obok niej stanęły dwie kobiety: jedna w sukni z odkrytymi plecami, druga – w miniaturowym kapelusiku.

– Widziałaś, jaką Swietka ma kieckę? – wysyczała jedna.

– Pewnie z zasłon uszyła – jadowicie podchwyciła druga. – Mąż ma całą sieć sklepów, to może brać, ile chce!

Damy zachichotały złośliwie i zmieszały się z tłumem przedstawicieli wyższych warstw społecznych, dumnie mieniących się elitą.

Do salonu weszła kobieta w jasnopurpurowej sukni odsłaniającej nieco więcej, niż dyktują zasady przyzwoitości. Na pierwszy rzut oka nie skończyła jeszcze czterdziestu lat, ale głęboki dekolt odsłaniający piegowaty biust nie pierwszej młodości zdradzał, że Antoninie Ilinicznej stuknęła już pięćdziesiątka. Urodziny świętowała oczywiście w Turandot. Ambasador z żoną był w gronie zaproszonych. Kobieta zdecydowanym krokiem podeszła do grupy mężczyzn, swoim zwyczajem obdzielając ich pocałunkami na powitanie. Siergiej szepnął do Anny:

– Tońka we własnej osobie!

Roześmiał się wyzywająco.

Kobieta dziesięć lat pracowała jako kasjerka w CUM-ie (Centralnym Domu Towarowym). Nie był on jeszcze wtedy galerią mody z luksusowymi towarami, przewyższającą cenami butiki w zachodniej Europie, ale i tak kontrastował z resztą sklepów, które straszyły pustymi półkami, a pracujące w nich ekspedientki uśmiechały się przepraszająco albo niezręczną sytuację maskowały chamstwem. Tońka za wszelką cenę starała się utrzymać posadę, znosząc sobiepaństwo kierowniczki i niechęć koleżanek. Koleżanki zazdrościły jej umiejętności dawania siebie. Tońka szczerze wierzyła, że może być cenną nagrodą, szczęściem i prezentem dla każdego mężczyzny.

Mając lat trzydzieści, wzorem Helutki z Dwunastu krzeseł, której „w zupełności wystarczało trzydzieści słów”1, nie przeczytała zapewne żadnej książki w całości, nie mówiąc już o poezji. Za to znakomicie wyuczyła się historii CUM-u i starała się nosić jak gwiazda filmowa, czerpiąc korzyści z tego, że odziedziczyła po babce cały kuferek pocztówek z Lubow Orłową i innymi boginiami epoki radzieckiej.

Godzinami potrafiła recytować historię o tym, jak to dwóch szkockich kupców Andrew Muir i Archibald Mirrielees założyło spółkę handlową, która w 1857 roku przeprowadziła się z Petersburga do Moskwy i na Placu Teatralnym otworzyła dom towarowy na wzór londyńskiego Whiteleys i paryskiego Bon Marché. Tońka przyswoiła historię CUM-u również po angielsku, co podniosło jej pozycję wśród pracowników i umożliwiło nawiązywanie kontaktów z dyplomatami zwiedzającymi dom towarowy jako jedną z atrakcji stolicy. Przyszedł rok dziewięćdziesiąty pierwszy, sklepy ziały pustką. Pewnego dnia do działu odzieży damskiej, w którym w otoczeniu kretonowych podomek Tońka nudziła się z innymi ekspedientkami, przyszedł młody człowiek. Miał na sobie typową dla nowych ruskich czerwoną marynarkę, która wtedy jeszcze nie była tak powszechnie wyśmiewana. Wszyscy od razu wiedzieli, że to były bandyta. Albo może nawet i obecny. „Lale, taka sprawa – powiedział – potrzebuję dla mamusi rzeczy na drogę. Sukienki, bluzki, takie tam. Co jeszcze? Tylko szybko, bo się, znaczy, spieszę”. Rozparł się łokciami na ladzie, obok wielkiej kasy. Tońka przyskoczyła do niego i zaczęła trajkotać: „A ile mama ma lat? Ja panu pomogę! Na jaki rozmiar? Mamy piękne białoruskie spódniczki! A może flanelowy szlafroczek?”.

Młody człowiek słuchał jej trzy czy cztery minuty, po czym się odezwał: „Ty, ruda! Zamknij gębę! Dawaj te swoje flanelowe spódnice, rozmiar największy, jaki jest. Czekam przy wyjściu”. Do pracy Tońka już nie wróciła – została frontową towarzyszką młodego człowieka o wymownym pseudonimie „Wściekły”. Ten po roku zginął „w niewyjaśnionych okolicznościach”, a Tońka przeszła w ręce innego młodego człowieka o wymownym pseudonimie „Żelazo”. Minęło dwadzieścia lat i stała się człowiekiem powszechnie szanowanym, właścicielką firmy budowlanej. Lubiła pojawiać się w CUM-ie i obwieszczać towarzyszącym jej młodzieńcom, z reguły w wieku poniżej dwudziestu pięciu lat: „To właśnie tutaj stawiałam pierwsze kroki na mojej świetlanej drodze”. Mówiła to zupełnie poważnie. Podobno w końcu przeczytała książkę: zbiór cytatów, aforyzmów i łacińskich sentencji, i nawet posługiwała się nimi z sensem.

Siergiej przesiadał się od stolika do stolika. Przez dwie ciągnące się w nieskończoność godziny Anna stała samotnie z kieliszkiem szampana. Pod koniec przyjęcia podszedł do niej mocno zbudowany nieznajomy mężczyzna. Źle dopasowana marynarka i niemodny krawat sprawiały, że w ciemnym garniturze wyglądał niezgrabnie. Zdobiły go wyczyszczone buty i miły uśmiech.

– Dzień dobry – powiedział. – Może porozmawiamy? Przyszedłem tu z żoną, ale ona jest ciągle zajęta. – Wskazał na grupkę wystrojonych kobiet, stojących przy wysokim oknie.

– Dzień dobry – odparła Anna i powoli wypiła łyk szampana. Mężczyzna pokręcił w dłoni szklankę whisky z lodem.

– Właściwie – ciągnął poufnym tonem – to nie powinienem dzisiaj pić. Jutro mam dyżur. Ale jest tak nudno!

– Okropnie! – potwierdziła Anna. – A jaki ma pan dyżur? Jest pan strażakiem? Milicjantem? Lekarzem? Kontrolerem lotów?

– Lekarzem. – Mężczyzna napił się whisky. – Z pogotowia.

– Wspaniale! – ucieszyła się Anna. – Lekarze znają mnóstwo zabawnych historii. Niech pan coś opowie, rozweseli mnie…

– Zabawnych historii? – Mężczyzna się zamyślił. – No tak, rzeczywiście różne rzeczy się nam przytrafiają. Na przykład w zeszłym tygodniu ledwie zacząłem dyżur, a tu wezwanie: pacjent koło sześćdziesiątki, ból za mostkiem. Przyjeżdżamy. Siedzi sobie na oko zdrowy facet i pije koniak, nawet dobry, ormiański. „Niech pan się częstuje” – mówi do mnie i wyciąga drugi kieliszek. W pierwszej chwili zgłupiałem, ale w końcu pytam: „Co panu dolega?”. A on na mnie tak smutno popatrzył i mówi: „Pies mi niedawno zdechł i teraz mam depresję. Nie chce przejść. Pomyślałem, że po pogotowie zadzwonię, bo po kogo?” – i duszkiem wypił koniak.

Anna się roześmiała i opróżniła kieliszek szampana, chociaż z jakiegoś powodu zrobiło jej się żal i psa, i właściciela. Mężczyzna spytał:

– Czemu jeszcze się sobie nie przedstawiliśmy? Michaił.

– Anna. – Jej wargi złożyły się w pierwszy tego wieczora uśmiech.

Kiedy wyszła z mężem z ambasady, z radością odetchnęła wiosennym powietrzem.

– Zaskakujesz mnie! – złościł się Siergiej. – Cały wieczór rajcowałaś z jakimś łachudrą. Śmiałaś się! A mnie nie miał kto wesprzeć!

– To nie był żaden łachudra – Anna wstawiła się za nowym znajomym – tylko lekarz z pogotowia.

– A ja ci mówię, że łachudra! Dobra, nie będziemy o nim gadać. W sumie wszystko poszło całkiem nieźle.

Wyprzedził ich Michaił, który trzymał pod rękę krępą kobietę o nienaturalnie czarnych włosach. Miała na sobie białą suknię z koronkowymi wstawkami i białe odkryte pantofle.

Siergiej szedł szybkim krokiem i zacierał ręce.

– Heinrich zaprasza do Berlina. To znaczy, że jest zainteresowany nową linią. Zobaczymy. Najwyżej tam przedstawię mu ofertę.

Anna poczuła, że powoli zsuwa się jej pończocha. Przystanęła, podciągnęła ją. Wyprostowała się, ale nie ruszyła z miejsca. Siergiej był już daleko, rozmawiając sam ze sobą. O ważnych sprawach. O nowych liniach produkcyjnych i niemieckich partnerach. Stała bez ruchu. A Siergiej wciąż się oddalał, nie zauważając, że idzie sam.

„To nie jest przypadek, tylko typowy obrazek z mojego życia rodzinnego”.

Anna dopiła americano i nie potrafiła już dłużej powstrzymywać łez. Siedzący obok chłopiec zauważył:

– Mamo, patrz, ta pani źle się czuje!

Położyła pieniądze na stoliku i wybiegła na ulicę. Tak, źle się czuje!

Jak co dzień płoną ognie moskiewskich ulic, jasne i obojętne. Billboardy z reklamami kosmetyków i hitów kinowych odwracają uwagę od potoku samochodów. Nawet nie zauważyła, kiedy Moskwa zmieniła się w ogromny katalog sprzedaży towarów, a miejscami w wystawę nowych, zaburzających obraz miasta tworów sztuki. Ile jest wart pomnik Piotra Pierwszego, odsłonięty w dziewięćdziesiątym siódmym roku na zamówienie władz stolicy, na sztucznej wyspie usypanej u zbiegu rzeki Moskwy i Kanału Obwodnego? Ciężko góruje nad stolicą, wywołując strach i poczucie przytłoczenia. Dziennikarze pisali nawet, że statua powstała jako pomnik Kolumba, który Cereteli bezskutecznie próbował sprzedać Stanom Zjednoczonym na obchody pięćsetlecia odkrycia Ameryki. Ulica Briusowska, przy której mieszkają z Siergiejem, to jedno z niewielu miejsc w mieście, których spokój nie został zakłócony. Jak dotychczas. Sześć lat wcześniej Siergiej zainwestował w mieszkanie wszystkie pieniądze zarobione po uruchomieniu pierwszej linii produkcyjnej sprzętu grzewczego. Rosyjskie zimy są mroźne i każdy potrzebuje grzejnika. Mąż jak zwykle nie omylił się w rachubach.

Anna otworzyła drzwi mieszkania i włączyła światło. Przedpokój rozświetliła lampa w kształcie anioła składającego ręce do modlitwy. Przed pięcioma laty Annie wydawało się, że przyniesie jej szczęście. Znajomy malarz polecił jej mistrza sztuki witrażu, który zrobił dla niej anioła z kolorowych kawałków szkła. Dobry duch od początku wyglądał smutno. Teraz, kiedy zostało mu tylko jedno skrzydło, sprawiał wrażenie, jakby cały oddawał się swojemu anielskiemu cierpieniu.

Mąż najwyraźniej wyjechał w kolejną delegację. Wiedziała o tym, ledwie weszła do domu – oddychała z rzadką łatwością. Nagle poczuła silny głód. Od rana wypiła tylko dwie filiżanki kawy i zjadła lody. W pantoflach i płaszczu poszła do kuchni, włączyła telewizor: zapragnęła poczuć się częścią wielkiego świata. Napełniła winem lśniący kieliszek.

– Piję swoje zdrowie! – powiedziała na głos. – Żeby mi się wiodło!

Skacząc po kanałach, na pewien czas utknęła przed ekranem. Zdjęcie siedmioletniego dziecka. Blada, zmęczona twarzyczka, wielkie smutne oczy i nienaturalnie długa szyja, przypominająca łodyżkę delikatnego kwiatu. Że przedstawia dziewczynkę, poznać można było tylko po bezsensownej wstążeczce na krótko ostrzyżonych włosach. U dołu ekranu przesuwał się pasek z numerem telefonu i numerem konta. Podgłośniła dźwięk. Masza, mieszkająca w domu dziecka, pilnie potrzebuje operacji serca. „Męka samotnego dzieciństwa na pewno nasila wszelkie dolegliwości” – pomyślała Anna. Ciekawe, czy brak miłości i zakorzenienia w świecie zalicza się do jednostek chorobowych. Trzeba by spytać lekarza. Zdecydowanym ruchem zamknęła lodówkę. Straciła apetyt.

Po migawce o chorym dziecku pokazano reportaż z premiery albumu jakiejś piosenkarki, której twarz nieraz wchodziła w bliski kontakt z chirurgicznym skalpelem. O owej „gwieździe” Anna nigdy nie słyszała, ale wcale jej to nie martwiło. Po dziadku odziedziczyła zamiłowanie do muzyki. Poszła do salonu, usiadła na szerokiej miękkiej kanapie i włączyła Cztery pory roku Vivaldiego. Przy akompaniamencie wiosennego Allegro kończył się kolejny dzień jej szarej egzystencji – w końcu sens i barwy nadaje życiu tylko miłość.

Wydawałoby się, że nie ma nic prostszego, niż kogoś pokochać. Cóż, kiedy los ma inny plan. A tak by się chciało, żeby uczucie poraziło jak prądem, rozgrzało, żeby zaczęło się to, co przyjęto nazywać „chemią”. Znowu oddychać pełną piersią, śpiewać, tańczyć, żyć! Anna gdzieś przeczytała, że miłość lub chemia (gdyby wiedziała, że to jest chemia, bardziej by się do niej przykładała w szkole) nigdy nie trwa dłużej niż pięć lat. Wybuchowi uczuć towarzyszy uwolnienie dopaminy, która ma wpływ nie tylko na czynności mózgu, lecz także na emocje. Kiedy zaś wzlot uczuć ma się ku końcowi, stężenie dopaminy spada poniżej średniego poziomu i u człowieka pojawiają się objawy depresji.

Jeśli ludzkość nauczy się kontrolować zachodzące w organizmie reakcje chemiczne, być może ustaną cierpienia mężczyzn, kobiet oraz porzuconych przez nich dzieci?

Przeciągam dłonią po swojej piersi i szyi, jakbym chciała się przekonać, czy potrafię jeszcze doznawać ciepła dotyku. Tak bardzo pragnę, żeby znowu mnie ktoś pożądał…

W ciszę mieszkania wdarł się ostry dzwonek.

– Wszystko w porządku? – po tonie głosu poznała, że Siergiej sporo wypił.

– Tak, już zasypiam.

– No i bardzo dobrze. Nie wziąłem notatnika, a potrzebny mi jeden numer…

Poczuła, że robi jej się duszno. Sięgnęła po leżący na stoliku inhalator.

Rankiem promień słońca gwałtownie rozświetla moją sypialnię w terakotowych barwach. Siergiej lubi ciemne kolory. Do przygnębiających czerwonobrązowych ścian dobrał fioletowe zasłony, przypominające kurtynę teatralną. W gruncie rzeczy jest mi to obojętne. Główną atrakcję sypialni, mającej w sobie coś z buduaru Manon Lescaut, miało stanowić ogromne łóżko.

Za każdym razem… Za każdym razem, kiedy to się dzieje między nami, zamykam oczy, a mimo to wyraźnie widzę fioletowe zasłony na terakotowym tle. Widzę też, jak kobieta o bladej twarzy rozkłada nogi przed pospiesznie rozpinającym spodnie mężczyzną. Coraz częściej seks zostaje przerwany poszukiwaniem inhalatora na szafce nocnej. To straszne.

Z trudem otwieram oczy i zrywam się z łóżka. Ostatnio śpię tak mocno, że nie słyszę budzika.

Anna poszła do łazienki, usiadła na wyściełanej ławeczce i długo myła zęby. To pomagało jej się obudzić. Wzięła prysznic, włożyła jedwabny morelowy szlafrok, wyjęła z lodówki krem, nałożyła go sobie na twarz.

Włączyła radio. Brytyjscy socjologowie sprawdzili, ile czasu ludzie poświęcają swojemu wyglądowi. Dźwięczny głos prowadzącej audycję oznajmił: najnowsze badania dowodzą, że kobieta spędza przed lustrem średnio trzy lata życia. Anna pomyślała obojętnie: „I co z tego? Ja potrafię być gotowa do wyjścia w trzydzieści minut”. Włączyła gaz, zaparzyła kawę. Dodała plasterek cytryny. Cytryna osadza człowieka w rzeczywistości. Wypiła małą filiżankę napoju. Na głos życzyła sobie udanego dnia, do pojemnej torebki wrzuciła masę drobiazgów i zamknęła za sobą drzwi. Tutaj zaczyna się inna przestrzeń, która pozwala jej zapomnieć, że od dziesięciu lat jest mężatką. Przestrzeń, w której może odgadywać inne historie i losy. Urojone historie, urojone losy, urojone życie – od dawna już skutecznie zastępujące jej własne. Archiwum Państwowe mieści się na Bulwarze Bierieżkowskim pod numerem dwudziestym szóstym. Adres łatwo znaleźć w internecie, naturalnie jeśli jest się szczęśliwym posiadaczem łącza. To zdumiewające, jak bardzo sieć ułatwia życie. Teraz już wcale nie trzeba jechać na Bulwar Bierieżkowski. Wystarczy w katalogu internetowym wybrać potrzebne materiały i można je studiować do woli, bez kurzu i natrętnych spojrzeń. Dwadzieścia lat wcześniej było to nie do pomyślenia. Marina Pietrowna, najstarsza pracownica archiwum, wprowadziła wtedy Annę w skomplikowaną procedurę dostępu do dokumentów. Był to swoisty obrzęd inicjacji. Kiedy patrzy się na budynek archiwum, od razu wiadomo, że to nie biblioteka rejonowa, w której na półkach z godnością kurzą się tomy Puszkina, Gogola czy Goethego. Nie, otwierając ciężkie dębowe drzwi i idąc wąskim korytarzem, każdy zdaje sobie sprawę, że trafił do instytucji państwowej, w której przechowywane są bezcenne informacje o ludziach, ich kompletne dossier. Poszczególne akta różnią się grubością teczek, tak jak różne są ludzkie losy.

Odcień głębokiej szarości nadaje budynkowi oblicze zimne i obojętne. Podobna zabudowa jest we wschodnim Berlinie. Jadąc do centrum z lotniska Tegel, można poczuć się jak w Moskwie albo na Alei Moskiewskiej w Petersburgu. To powrót do czasów, w których nie było miejsca dla innych barw. Wtedy dzieliło się na pół nie tylko ciastka i cukierki, ale całe miasta, których mieszkańców nikt o zgodę nie pytał. Taką decyzję podjęły władze państw zwycięskich. I przy okazji narzuciły wschodniemu Berlinowi ponury szary wygląd. Moskwa pozostała niepodzielna. W całości i bez reszty przynależała do jednego systemu, jednej zasady – wszechogarniającej szarości. Szarość dominowała w fasadach domów, spojrzeniach ludzi, ich ubraniu. Z daleka nie dało się odróżnić chłopca od dziewczynki: kurtki, buty i czapeczki wszystkie dzieci miały podobne. Kobiety jednakowo pachniały Czerwoną Moskwą. Zapach ten stał się swojski i bliski dla tych, których przeżyli tę wielką i straszną epokę. To właśnie tu, w centrum rosyjskiej stolicy – sferze szarości, stoi owa skarbnica informacji, świątynia historyków.

W dzisiejszej wielobarwnej i wielopiętrowej Moskwie budynek archiwum nie budzi już takiego strachu. Przeciwnie – przydaje dzielnicy znaczenia i majestatu.

Nowy dzień, poranna kawa, klatka schodowa, obrót kluczyka w stacyjce. Nagle ktoś zastukał w szybę. Anna się wzdrygnęła, uchyliła okno. Dwóch chłopców w wieku około dziesięciu lat spoglądało na nią z powagą, jeden – przez okrągłe okulary. Mieli na sobie jasne kurtki, na plecach wielkie tornistry.

– Dzień dobry – powiedział okularnik. – Przepraszam, właśnie się z kolegą kłócimy i chcieliśmy o coś spytać. Wie pani może, czy z liczb ujemnych da się wyciągnąć pierwiastek?

Anna się uśmiechnęła i z równą powagą odparła:

– Dzień dobry. W matematyce istnieje pojęcie „liczby urojone”. To właśnie takie, które podniesione do kwadratu dają liczbę ujemną…

– Urojone! – powtórzył chłopiec z zachwytem. Poprawił okulary, chwycił kolegę za rękę i pobiegli. W jasnych kurtkach, z wielkimi tornistrami.

Urojone liczby, urojone życie. „Znam to. Wymyślam siebie, swoje miejsce w czasie i przestrzeni – pomyślała Anna – a przecież czasem nie jestem pewna, czy naprawdę istnieję. Muszę spojrzeć w lustro, żeby upewnić się, że jestem. Urojona kobieta, urojona żona, niczyja ukochana. Tak… Wystarczy, nie będę psuć sobie dnia”.

Dzisiaj jej przełożona Marina Pietrowna ma urodziny. Koniecznie trzeba kupić kwiaty.

Marina Pietrowna kończy sześćdziesiąt dwa lata, ale, rzecz jasna, wcale nie zamierza rezygnować z pracy. W Rosji emerytura nie wystarcza na utrzymanie, zwłaszcza osobom samotnym. Marina Pietrowna pracuje w archiwum już czterdzieści lat, doskonale zna wszystkie tajniki zawodu. Takich kochających swoją pracę specjalistów teraz ze świecą szukać, są za to ogromne fundusze, niskie zarobki i stale zmieniająca się dyrekcja.

W ostatniej chwili Anna zmieniła zdanie i postanowiła pojechać do archiwum metrem. Miała nadzieję, że urodziny Mariny Pietrownej uda się uczcić bardziej doniośle niż tylko szklanką wody mineralnej. Wtopiła się w tłum wlewający się do ponurego tunelu, a wchodząc do wagonu, poczuła za plecami intrygującą woń drogiej wody po goleniu. I papierosów. Bardzo chciała się odwrócić, ale coś ją powstrzymywało. Niektórzy nazywają to dobrymi manierami. Wywołane przez wymuszoną bliskość podniecenie, którego nie doświadczała już od kilku lat, narastało. Policzki pokryły się rumieńcem, krew pulsowała w skroniach. Ale oto już metaliczny głos obwieścił nazwę jej stacji: „Kijowska”. Anna wybiegła z wagonu.

Lubiła tę stację. Otwarta w roku śmierci Stalina nazwę wzięła od sąsiadującego z nią dworca. Na pylonach umieszczono mozaiki przedstawiające historię zjednoczenia narodu rosyjskiego i ukraińskiego – tak jak ją widziały władze partyjne w owym czasie. Anna patrzyła na nie jak na obraz marzenia o powszechnym szczęściu, marzenia, które nosiło w sobie wiele pokoleń, a z którym rozstanie było tak bolesne.

Po piętnastu minutach spaceru w siąpiącym deszczu dotarła do niewielkiej kwiaciarni.

– W czym mogę pomóc? – spytała ładna kobieta o zmęczonej twarzy.

– Chciałabym coś uroczystego i ciepłego zarazem.

– Może róże? Zawsze się sprawdzają – zaproponowała ekspedientka.

– Niech będą, byle nie czerwone. O, te, bladoróżowe. Marina Pietrowna przyjdzie do pracy później niż zwykle, będzie czas, żeby wszystko przygotować.

Razem z nową sekretarką dyrektora Swietłaną Anna kroiła warzywa na sałatkę. Rzęsy Swietłany były pokryte tuszem niezwykle szczodrze – zdawało się, że słychać ich trzepot. Zamiast fartuchem dziewczyna przepasała się ogromnych rozmiarów kolorową chustką. Na jasnożółtym tle przeplatały się kręgi grzybów, jagód, liści i jakichś zwierząt, pewnie jeży.

– Skąd ją masz?

– Swietłana się roześmiała.

– Nawet sobie pani nie wyobraża! Jedna z dziewczyn naszego admina – no, Dimki, co na harleyu jeździ – zostawiła ją u niego, już dawno! Że też coś takiego można nosić na głowie!

Zaniosła się śmiechem, na języku mignął mały kolczyk w kształcie gwoździka.

Anna z przyjemnością wdychała zapach gotowanej wołowiny, zielonego groszku i majonezu. Ciekawe, dlaczego w Rosji na każdą okazję przygotowuje się sałatkę jarzynową, którą w hotelach za granicą nazywają „sałatką rosyjską”? Może dlatego, że w niej wszystko miesza się ze wszystkim, jak w życiu? Ostatnimi czasy mało kto sam robi sałatki. Większość kupuje je w supermarkecie, ale czy można kupić tradycję? Ciepło czerpać z elektrociepłowni, a radość – ze szklanki whisky? Dobrze, że nie mają dziś dużo pracy. Spis eksponatów na wystawę w Berlinie przygotowały poprzedniego dnia, zdjęcia też już zostały wybrane.

Solenizantka przyszła w południe. Elegancka, z gładko zaczesanymi włosami, w czarnej bluzce i naszyjniku z pereł. Sama o sobie mówiła, że jest z epoki kamiennej. Ale jakże piękna jest ta wierność tradycji w natłoku zwisających jeansów i bezkształtnych swetrów! Marina Pietrowna pozwoliła się wycałować i z westchnieniem ulgi postawiła na stole okrągłe pudło.

– Oj, zmęczyłam się! – przyznała. – Nie dość, że musiałam czekać na tort, to jeszcze bałam się, czy galareta stężeje…

Luksusowy piętrowy tort z francuskiej cukierni Swietłana włożyła do lodówki. W ślad za nim powędrowała prawdziwa galareta z nóżek, która kusząco pachniała czosnkiem. Marina Pietrowna przyniosła do niej musztardę i chrzan.

Solenizantce złożył życzenia Witalij Siemionowicz, dyrektor archiwum. Odczytał przemowę pełną ciepłych słów i podziękowań, wręczył bukiet ogniście czerwonych goździków – zgodnie z tradycją poprzedniej epoki. Człowiekowi, a zwłaszcza mężczyźnie, trudno przychodzi wyzwalanie się ze stereotypów.

Panował wesoły nastrój i domowa atmosfera. Pod wieczór nikt nie miał ochoty wychodzić, ale wzywały domowe obowiązki. Witalijowi Siemionowiczowi niedawno urodziła się wnuczka – teraz radośnie spacerował wieczorami z wózkiem, wzmacniając serce nękane tachykardią. Swietłana, w stanie miłosnej euforii, spieszyła się na spotkanie z Dimą.

Pozostała tylko Anna, która od dawna już się nigdzie nie spieszyła, i Marina Pietrowna. Kobiety wymieniły spojrzenia, włączyły Szopena i sprzątały ze stołu, słuchając czarownej muzyki. Marina Pietrowna powtarzała, że gdyby Szopen, który pierwsze dzieło napisał w wieku ośmiu lat, urodził się nie w Polsce, a w Niemczech, osiągnąłby jeszcze większą sławę. Co może równać się z jego walcami? Muzyka – liryczny dziennik kompozytora daje w nich wyraz codziennemu życiu.

Spowolnionymi, płynnymi ruchami Anna zmywała naczynia w takt muzyki. Marina Pietrowna dokładnie wycierała je białą ściereczką.

– Szybko nam poszło, Aneczko – uśmiechnęła się.

Anna zebrała kwiaty ze wszystkich wazonów i słojów w ogromny bukiet i podała go solenizantce.