Legendy Archeonu: Strach stary i nowy. Tom 1 - Thomas Arnold - ebook

Legendy Archeonu: Strach stary i nowy. Tom 1 ebook

Arnold Thomas

0,0
39,90 zł

-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.
Dowiedz się więcej.
Opis

Po ucieczce pierwszych ludzi z Terenów Centralnych i opanowaniu tych ziem przez olbrzymów, gigantów i niszczycieli, Archeon pozostawał przesiąknięty strachem, śmiercią oraz pierwotnym złem powołanym do życia przez Stwórców. Ku swej uciesze sprowadzali oni na świat kolejne monstra pustoszące lądy i oceany, a ich jedynym celem była chęć niszczenia tego, co już istniało. Pożoga i zagłada trwały setki lat, ale również i ta era, jak każda, miała swój początek oraz koniec, zapisując się w legendach.

Krew wsiąkła głęboko w ziemię, która na powrót przyjęła brunatną barwę, a rozkładające się ciała dały początek nowemu życiu. Strach uleciał i rozproszył się w powietrzu niczym dym z przygaszonej pochodni. W tym wszystkim jedynie Śmierć pozostała niezmienna. Cierpliwie czekała na odważnych, którzy postanowili wrócić i ponownie określić się mianem Archeonów – pierwotnej nacji zamieszkującej niegdyś Tereny Centralne.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI

Liczba stron: 697

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Copyright © 2018 by Thomas ArnoldCopyright © 2022 by T.A. BOOKS

Projekt okładkiThomas ArnoldNatalia Jargieło

Opracowanie graficzne i składArtur Kaczor, PUK KompART

ISBN 978-83-67516-18-1 (EPUB)ISBN 978-83-67516-19-8 (MOBI)

WydawcaT.A. BOOKS

Dla Ryszarda...

Najstarszego z rodu.

Witaj, Cudzoziemcze...

Podróżując przez Archeon i inne ziemie tego świata, pamiętaj o kilku podstawowych zasadach:

— mila archeońska liczy 1500 kroków, czyli 5000 stóp — pomoże Ci to rozeznać się w odległościach,

— pokolenie to 20 lat, ale archeońskie lata są nieco dłuższe od naszych, gdyż świat obiega Słońce w 402 dni,

— bezchmurne noce bywają jaśniejsze od tych, które znasz — na gwiaździstym niebie światło Słońca odbijają dwa Księżyce,

— Archeończycy dzielą wydarzenia na trzy ery: Erę Starego Archeonu, Erę Olbrzymów oraz Erę Nowego Archeonu.

Miej otwarty umysł, a pomoże Ci on zrozumieć pozostałe odmienności.

Z Kroniki Odda...

(fragment Księgi II — UWIELBIENIE ŻYCIA)

Gdy ogień był najpotężniejszą siłą

i najniebezpieczniejszą z broni,

a niezamieszkałe krainy

rozciągały się aż po horyzont,

nikt nie myślał o panowaniu nad pustką.

Dopiero świadomość istnienia

zbudziła uśpioną chęć posiadania.

W tym samym czasie

zrodziła się też zazdrość i niechęć,

a te wydobyły z ludzi

najgorsze instynkty.

Historia Świata w pięciu zwojach,

widziana oczami Archeonów

(spisana i uzupełniona przez Odda

— pierwszego uznanego kronikarza)

Zwój I. (Zwój Równowagi i Chaosu)

Zwój I

(Zwój Równowagi i Chaosu)

Gdy nie było jeszcze ludzi, drzew, krzewów, trawy, istot biegających, pełzających, pływających ani latających, samotny Ven, Pan Przestrzeni, połączył się z Calyą — matką wszystkiego, co nieożywione. Odwieczna harmonia została zakłócona powstaniem bliźniaczych bytów — dwóch nieposłusznych synów, którzy od chwili stworzenia rozpoczęli rywalizację o panowanie nad światem.

Zrodzony z powietrza Erus nie przepadał za swym bratem powołanym z ognia. Porywisty wiatr niezmiennie potęgował płomienie panoszące się po ziemi, pozwalając Ignosowi rosnąć w siłę. Widząc swą niemoc w stosunku do brata, Władca Powietrza wycofał się na nagie skały — szczyty najwyższych gór — i stamtąd drażnił Ignosa, w wolnych chwilach oddając się rozmyślaniom o złożoności wszechświata.

Ognisty byt, nie mogąc dosięgnąć brata — wszakże nie potrafił zapalać skał — za wszelką cenę postanowił uprzykrzyć Erusowi spokojny żywot. Stopił lód zalegający w ziemi i błękitne niebo zostało zasnute przez duszące chmury. Ignos nie przewidział, że tym posunięciem niemalże zesłał na siebie zagładę.

Mądry Erus, wiedząc, iż nie nakłoni Ignosa do rozejmu, przejął pieczę nad pogodą. Za krzywdy doznane na początku egzystencji postanowił rozprawić się z wojowniczym bratem, zsyłając na ziemię ulewne deszcze. Woda uwięziona w chmurach spadła z nieba jak z wodospadu, dławiąc nie tylko płomienie, ale też wszelkie zarzewia ognia.

Chcąc przetrwać, Ignos wycofał się i przyczaił. Uprosił matkę, aby udzieliła mu schronienia. Za pozwoleniem Calyi wpełznął pod ziemię. Drążył w niej tunele i przelewał się nimi w postaci strumieni lawy, co jakiś czas niespodziewanie, gniewnie wybuchając przez otwory w ziemi. Tak okazywał niezadowolenie, próbując dosięgnąć Erusa, a jednocześnie skazić jego wietrzne królestwo dymem i pyłem.

Zwój II. (Zwój Stworzenia)

Zwój II

(Zwój Stworzenia)

Ven i Calya ze smutkiem obserwowali bratobójczą walkę bliźniaczych bytów. Musieli zareagować — odebrali Erusowi oręż, którym niemalże zgładził Ignosa. Tak narodziła się ich siostra — Akawa. Przenikając do każdego z królestw, pogodziła awanturników — w postaci kropel wody zawisła w powietrzu, a pozostała jej część wypełniła puste przestrzenie w ziemi i na jej powierzchni. Powstały rzeki, jeziora, morza i wszechocean. Akawa uniemożliwiła w ten sposób bezgraniczne panoszenie się Ignosa na lądzie i powstrzymała mordercze szaleństwo Erusa, częściowo przejmując kontrolę nad pogodą.

Pałający żądzą zemsty byt nie złożył broni. Kumulując przez tysiąclecia złość i nienawiść do brata, wreszcie znalazł sposób, na dostanie się do wietrznego królestwa. Jeżeli Akawa mogła, dlaczego jemu miałoby się to nie udać... W ten sposób zrodziły się burze — regularne walki pomiędzy trzema bytami. Podczas każdego ze starć Ignos miotał piorunami, próbując na powrót rozpalić ziemię, zaś Erus rozganiał chmury, chcąc jak najszybciej zakończyć konflikt trawiący jego królestwo. Z kolei Akawa deszczem gasiła wybuchające pożary, a falami tłumiła strumienie lawy.

Nienawiść pomiędzy braćmi nie słabła. Ignos złorzeczył również siostrze, która każdorazowo opowiadała się po stronie Erusa. Gniew gorącego bytu narastał. Ignos nie rozumiał, dlaczego musi gnieździć się w ciasnocie pod ziemią, podczas gdy brat i siostra władają wszystkim, co znajduje się na powierzchni i na niebie. W przeciwieństwie do rodzeństwa nie grzeszył rozwagą, jednakże długotrwała walka nauczyła go, że ani on nie jest w stanie pokonać sprzymierzonych sił Erusa i Akawy, ani oni całkowicie nie wyeliminują go ze świata.

Trudno byłoby zmierzyć czas, po którym na powrót zapanował pokój. Erus i Akawa wreszcie mogli wieść spokojny żywot — burze ustały, a niebiosa się rozchmurzyły.

Był to jednak pozorny spokój, gdyż Ignos obmyślił plan, którego nie powstydziłby się sam Ven. Potajemnie, ze stopionych skał i popiołu, stworzył istotę żywą. Podarował jej ciepło i nauczył posłuszeństwa. W zamian za oddawaną mu cześć chronił ją przed światem zewnętrznym, który kojarzył jedynie ze złem i wojną. Widząc, że ożywiony twór zachowuje się zgodnie z jego przewidywaniami, stworzył kolejną istotę, a później jeszcze jedną. Wkrótce podziemne korytarze i jaskinie zostały zasiedlone przez hordy kamiennych ludzi oddających cześć Władcy Ognia.

Jako pierwsza dowiedziała się o tym Akawa. Długotrwałe zniknięcie z powierzchni ziemi młodszego z braci wydało jej się podejrzane. Erus, ciesząc się pokojem, potępił podejrzliwość siostry wobec wojowniczego Ignosa.

Usłuchawszy przeczucia, Akawa zagłębiła się w najbardziej niedostępne korytarze i natknęła na podziemne miasto bezrozumnych, kamiennych istot. Przerażona widokiem natychmiast się wycofała i udała na naradę z bratem. Wieścią o ożywionych skałach oddających cześć Ignosowi wzbudziła w Erusie gniew i zazdrość. Pan Wiatru nie rozumiał, dlaczego istoty nie oddają czci także jemu. Wszakże był najmądrzejszy i najpotężniejszy z całej trójki. Miał pretensje do Akawy, że tak późno to odkryła. Kazał siostrze opuścić jego wietrzne królestwo. Potrzebował spokoju, aby zagłębić się w rozmyślaniach.

Gdy Erus dumał nad posunięciem brata, Akawa poczuła się pominięta i niepotrzebna. Nie była ani najmądrzejsza, ani przez nikogo wielbiona. Usiadła nad brzegiem morza i zaczęła bawić się mokrym piaskiem. Nawet nie zauważyła, kiedy ulepiła z niego istotę przypominającą te widziane w podziemiach. Nie wiedziała, czy kierował nią smutek, czy zazdrość, ale nie potrafiła dłużej żyć w samotności.

Wkrótce także na powierzchni ziemi zaroiło się od istot ożywionych — wypełnionych życiodajną wodą.

Zazdrosna Akawa postanowiła przewyższyć Ignosa. Powołała do życia tak wiele i tak różnorodnych istot, że często zapominała o wcześniejszych i powstawały podobne. Stworzyła też wysokie drzewa, ofiarując ptakom schronienie, a naziemnym istotom cień. Na końcu pojawiły się mniejsze i większe rośliny oraz kwiaty. Świat nabrał barw.

Zwój III. (Zwój Poznania)

Zwój III

(Zwój Poznania)

Powierzchnia ziemi i podziemia zostały opanowane przez istoty ożywione. Tymczasem pominięty w procesie ich tworzenia Pan Wietrznego Królestwa odchodził od zmysłów. Władając wiatrem i powietrzem, nie potrafił ukształtować własnego tworu. Wszystko rozpadało się w jego rękach — brakowało spoiwa. Wtedy zrozumiał, że nie istota jest najważniejsza, a jej wnętrze. Do tej pory ciała wypełniał: mokry piasek, szlam z dna jeziora, popiół albo stopiona skała. Postanowił to zmienić.

Po raz pierwszy, od kiedy zasiadł na szczycie Najwyższej Góry, zszedł z niej. Odwiedził zarówno siostrę, jak i brata, z którym dawniej wojował. Gdy ujrzał istoty przez nich stworzone, roześmiał się, rzucając Ignosowi i Akawie współczujące spojrzenia. Rzekł, iż każdy może stworzyć poddanego sługę, niewolnika, ale nie każdy potrafi uzyskać świadome poddanie. Zaoferował rodzeństwu pomoc. Wspaniałomyślnie zobowiązał się zaopatrzyć bezrozumne ciała, jakie stworzyli, w byty — cząstki świadomości niosące ze sobą rozsądek i wolną wolę.

Akawa natychmiast przyjęła propozycję, ale Ignos długo się wahał. Gdy jednak spostrzegł, że rozumne istoty siostry zaczęły stawiać świątynie, organizować się w grupy, świadomie wychwalać jej imię i składać coraz większe ofiary, nie mógł być gorszy — również przyjął drogocenny dar brata.

Erus z radością podzielił byty pomiędzy twory Akawy i Ignosa. Miał w tym jednak swój cel. Świadome byty przekazane rodzeństwu wiedziały, że oprócz wody czy ognia istnieje coś jeszcze. Była to przestrzeń, której nie potrafiły zdefiniować. Jedni nazywali ją kosmosem, inni powietrzem, jeszcze inni niebem. Istoty świadome wielbiły więc nie tylko Panią Wody czy Władcę Ognia, ale też trzecią siłę — Erusa.

Istniał jeszcze jeden aspekt, który został pominięty przez Pana Powietrza, gdy wchodził w układ z bratem i siostrą. Po śmierci ciała byty powracały na najwyższą z gór — do siedziby Erusa — bogatsze o doświadczenia na powierzchni ziemi i pod nią. Przekazywały mu zdobytą wiedzę, a on chętnie słuchał o wszystkim, czego nie był w stanie dostrzec lub wyczuć.

Z czasem Erus nie musiał już tworzyć nowych świadomości. Byty uwolnione z martwych ciał przekazywał losowo wybranym, nowo narodzonym istotom. Z każdym kolejnym zasiedleniem ciała świadomość intensywniej oddziaływała na właściciela. Człowiek przywiązywał coraz mniejszą wagę do czczenia wody i ognia, uznając je za zwyczajne żywioły, które można wykorzystywać na co dzień. Nie traktował ich już jako bóstwa. Ważniejszym — niematerialnym tworem — wciąż był Erus. Wkrótce zdominował on Panteon Stwórców, detronizując nie tylko rodzeństwo, ale też swą matkę, a nawet ojca, którzy przez cały czas biernie przyglądali się poczynaniom dzieci.

Widząc, do czego Erus doprowadził, Akawa i Ignos wpadli w gniew. Chcieli odebrać bratu władzę nad ludźmi, ale Pan Wiatru, zwany także przez ludzi Władcą Bytów, był już zbyt potężny. Zdobył zatrważającą siłę i wiedzę absolutną — zrozumiał, jak zwyciężyć w odwiecznej wojnie, nie podnosząc na nikogo ręki. Ignos i Akawa zbyt mocno przywiązali się do stworzonych przez siebie istot. Były to ich dzieci, za które oddaliby życie. Wiedzieli, że nieposłuszeństwo wobec starszego brata skończyłoby się unicestwieniem ludzi.

Zwój IV. (Zwój Ostatecznego Konfliktu)

Zwój IV

(Zwój Ostatecznego Konfliktu)

Erus zwyciężył. Coraz więcej ludzi czciło wszystkich bogów, ale faworyzowano jego. Zanikła wyznaniowa odrębność. Zasiedlający podziemia wypełzli z ciemnych korytarzy i zaczęli współżyć z plemionami na powierzchni.

Władca Bytów pozostawał poza czyimkolwiek zasięgiem, dlatego też Ignos i Akawa mogli jedynie rywalizować między sobą. Obserwując niekontrolowany napływ ludzi z podziemi na swe tereny, Pani Wody jako pierwsza stworzyła istoty wyższe — nadludzi. Postąpiła tak, aby odzyskać panowanie nad pierwotnymi obszarami. Ignos nie pozostał jej dłużny. Na nadludzi, o wzroście przekraczającym osiem stóp, odpowiedział rasą olbrzymów. Później pojawili się giganci, a ostatnim etapem niezdrowej rywalizacji byli niszczyciele, wzrostem górujący nad najwyższymi drzewami.

To rozpoczęło długą i krwawą wojnę, która objęła zasięgiem wszystkie lądy, a nawet morza i wszechocean. Jednakże to właśnie dzięki niej, zupełnie nieoczekiwanie, rodzeństwo znalazło sposób na strącenie starszego brata ze szczytu Panteonu Stwórców.

Wraz z rozprzestrzenianiem się i zaognieniem konfliktu uwielbienie Erusa słabło. Ludzie bali się cierpienia i śmierci niesionej przez nieustające walki. Przestali wychwalać stwórcę, a zaczęli zwracać się do Pana Wojny utożsamianego z Ignosem.

Erus musiał zareagować. Przestał udostępniać byty kolejnym kreaturom, bezmyślnie tworzonym przez wojujące rodzeństwo. Bezrozumni niszczyciele nie byli w stanie prowadzić walki, więc era ich panowania szybko dobiegła końca.

Mimo to straty, jakie ponieśli ludzie, były ogromne, a lądy wciąż nękały hordy monstrualnych istot, które zepchnęły słabszych od siebie w trudno dostępne rejony. Część ludzi zasiedliła powierzchnie płytkich jezior, budując olbrzymie tratwy pozwalające żyć na wodzie. Inni po grząskich, bagiennych terenach poruszali się na długich kijach stanowiących podparcie dla nóg. Niektórzy musieli się zgarbić — wrócili do jaskiń i podziemnych korytarzy, z których niegdyś wypełzli. Ludzie lasów wdrapali się na drzewa, a ludzie wiary zasiedlili góry, licząc na to, że gdy nadejdzie potępienie, zostaną ocaleni przez ich stwórcę.

Zwój V. (Zwój Pokoju)

Zwój V

(Zwój Pokoju)

Życiem zawładnęły strach, głód i śmierć. Nie było czasu na oddawanie czci bogom — w szczególności tym, którzy przyczynili się do zagłady istniejącego świata. Ludzie na powrót zwrócili się do karmiącej ich Matki Ziemi, a także w stronę niepojętych, odwiecznych sił kontrolujących wszechświat. To wszystko drastycznie osłabiło pozycję Erusa, Ignosa i Akawy w Panteonie Stwórców, dając wreszcie Venowi i Calyi szansę na przejęcie władzy. Widząc ogrom nieszczęścia, do jakiego doprowadziły stworzone przez nich byty, zabrali głos i wreszcie odebrali awanturnikom władzę. Aby ludzie całkowicie nie wyginęli, nakazali skłóconemu rodzeństwu przekazać gnębionym nacjom oręż do walki z kreaturami wciąż jeszcze pustoszącymi świat. Erus, Ignos i Akawa stworzyli zwoje prawd o żywiołach. Zanim jednak wiedzę tę przekazali ludziom, zabezpieczyli ją, aby wojna z olbrzymami wkrótce nie przekształciła się w wojnę kapłanów. Tylko nieliczni — najbardziej opanowani, spokojni i dobrzy — byli w stanie władać żywiołami i nieść światu pokój.

Gdy ludzie wreszcie otrzymali szansę na zwycięstwo, stwórcy wycofali się i pozostawili świat samemu sobie, wraz ze wszystkimi prawami, które do tej pory nim rządziły.

Minęły pokolenia, zanim ludzie ujarzmili żywioły, a nacje przybyły na dawne tereny. Wojna dobiegła wreszcie końca, lecz powrót do dawnego życia był trudny i długotrwały. Wiara w stwórców, którzy przyczynili się do upadku ludzkości, przeminęła. Przedwiecznych nie czczono już w świątyniach ani nie zanoszono do nich modłów. Zajęli swe należne miejsce w legendach, tracąc boską moc.

Wraz z pojawieniem się kapłanów zaczęto wychwalać siły drzemiące w żywiołach, a także oddawać cześć bóstwom materialnym, choć często niepojętym: słońcu, nocnym słońcom, gwiazdom, a nawet siłom kontrolującym pływy morskie.

Dzień i noc stały się bezwzględnymi wyznacznikami egzystencji. Rybacy i rolnicy wychwalali hojność bóstw obfitości zamieszkujących lądy i morza, a młode kobiety składały dary bogini piękna. Rycerze nadal czcili boga wojny, choć już nie utożsamiano go z ogniem, a ze zwycięstwem w walce. Mężowie stanu oficjalnie oddawali cześć bóstwu mądrości i sprawiedliwości, choć dla większości z nich ważniejsze stało się bóstwo kłamstwa i podstępu.

Podróżnicy i myśliciele całymi dekadami wpatrywali się w gwiazdy, szukając na nocnym niebie wzorów oraz odpowiedzi, a mędrcy i skrybowie opisywali wszystko, nie mogąc uwierzyć, jak szybko zmienia się postrzeganie świata.

Gdy ludzie wreszcie zaczęli zmierzać we właściwym kierunku, wszystko zmienił jeden byt. Wolny, pozbawiony opieki Erusa, zapragnął wrócić do ciała, które chwilę wcześniej opuścił...

1

Gdy wszyscy mają głos, nie rządzi nikt. (Odd)

Antiem — stolica Nowego Archeonu 243 rok ery nowoarcheońskiej (243 r.e.narch.)

— Przybyli?

— Tak, panie. Czekają w Narożnej Komnacie.

Król Embar położył dłoń na potężnym naramienniku swego zaufanego dowódcy straży i spytał ciszej:

— Ktoś was widział?

— Nie sądzę, panie.

— Miejcie się na baczności, bo tylko przodkowie Medroda wiedzą, co nas czeka.

— Tak jest.

— Ilu masz ludzi?

— Trzydziestu zabezpiecza dziedziniec i bramę. Drugie tyle czeka w ukryciu na znak. Połowa w stajni, reszta w zbrojowni... Czterdziestu obstawia drzwi i korytarze zamku. Mysz się nie prześlizgnie.

— Mam gdzieś myszy... Sprowadź wszystkich...

— Wedle rozkazu — odrzekł rosły strażnik i grzmotnął pięścią w stal chroniącą pierś. Skinął głową w stronę zastępcy, a ten natychmiast potwierdził i zbiegł po schodach, spiesząc z przekazaniem nowego rozkazu rycerzom odpoczywającym w koszarach.

Król żwawo pomaszerował do zachodniego skrzydła. Za nim, niczym cień, podążał dowódca straży. Władca miał przy pasie miecz, ale już nie pamiętał, kiedy ostatnio przyszło mu stępić ostrze w pojedynku. Embar zwykł mawiać, że król zazwyczaj nie miewa jawnych wrogów, bo każdego z nich czeka natychmiastowa śmierć. Mimo to zdawał sobie sprawę z faktu, iż ludzi nieprzychylnych władcy bywa często więcej niż sojuszników, dlatego nawet w zamku nie mógł czuć się bezpiecznie, a szczególnie teraz, dziś...

Siwizny na głowie króla nie przyozdabiała korona. Szaty zostały w komnacie. Tej nocy Embar miał na sobie lekką zbroję, a na nią narzucił grube futro z soboli. Wyglądał, jakby szykował się do wymarszu na wojnę. Jego ponura twarz i nerwowe ruchy nie utożsamiały go z władcą, który miał spotkać się ze swymi doradcami, a raczej z generałem idącym na naradę wojenną przed bitwą, gdy wróg czyha u bram.

Król Embar z impetem wtargnął do Narożnej Komnaty. Słudzy ledwie zdążyli otworzyć przed nim potężne drzwi. Natychmiast ich odesłał, zastępując strażnikami. Złowrogi stukot podeszew o kamienie rozchodzący się po wysokim pomieszczeniu współbrzmiał z bijącymi sercami zebranych.

Członkowie Dekonu — Wielkiej Rady, zwanej też Radą Dziesięciu — zerwali się z miejsc i bili pokłony, co jeden to niższe. Tylko generał zachował powściągliwość w swych ruchach.

Każdy był pełen obaw, gdyż nigdy przedtem nie zwołano rady tak nagle, nocą. Zazwyczaj zebrania Dekonu poprzedzone były opieczętowanym wezwaniem dostarczanym osobiście każdemu członkowi przez królewskich posłańców. Tym razem spotkanie odbyło się w trybie przyspieszonym. Radców sprowadzono niemalże siłą. Dokonali tego strażnicy króla, którzy w pół nocy zlokalizowali każdego, kto zasiadał w radzie. Niektórych wyciągnięto z łóżek, innych z miejskich burdeli. Wszystkim, z wyjątkiem generała, nakazano wdziać czarne habity z kapturami, aby upodobnili się do zakonników.

Król stanął obok najwyższego krzesła — na początku długiego, dębowego stołu, przy którym zasiadali radcy, po czterech z każdej strony. Obecnie stali jak słupy soli, przełykając ślinę, gdy król mierzył wzrokiem każdego z nich. Przelatywał po twarzach zebranych, jakby nie wierzył słowom dowódcy straży, który przysięgał na życie, że przyprowadzi wszystkich wezwanych. Puste, dziesiąte miejsce — naprzeciwko króla — należało do Najwyższego Kapłana.

Rada Archeonu składała się z dziesięciu członków. Oprócz króla i Najwyższego Kapłana w jej skład wchodzili także: skarbnik królestwa, zarządca miasta, dowódca wojsk oraz pięciu mędrców. Czterech z nich nosiło zaszczytny tytuł Oświeconego — człowieka długowiecznego, posiadającego rozległą wiedzę z różnych dziedzin życia. Najbardziej wiekowy z Oświeconych miał ponad sto lat, ale jego ciało starzało się bardzo wolno — wyglądał na pięćdziesięciolatka.

Niewysoki mędrzec — Walven — odchrząknął. Pod nieobecność króla to on sprawował tymczasowe rządy. Najdłużej zasiadał w radzie i choć był jedynym nie-Oświeconym, to właśnie jemu przypadł tytuł Przewodniczącego Dekonu. Miał mocno zmęczoną twarz i połyskującą łysinę. Spoglądając na władcę, rzekł niepewnie:

— Królu Embarze... Wiemy, że nie zwołałbyś nas bez powodu, jednakże mamy obawy co do formy twego wezw...

Władca uniósł dłoń, przerywając wiekowemu zastępcy.

— Rad jestem, Walvenie, że przynajmniej tobie strach nie odebrał mowy. Utwierdza mnie to w przekonaniu, iż kiedyś właściwie wybrałem. Spocznijcie...

Wszyscy, jak na rozkaz, opadli na twarde siedziska, stale świdrując wzrokiem sylwetkę władcy. Ciężkie krzesła zgrzytnęły i nastała grobowa cisza. Słychać było jedynie drewno trzaskające w palenisku, łapczywie pochłaniane przez płomienie.

— Nie lękajcie się... — Król zaczął spokojnie, przyjaźnie, tonem zupełnie niepasującym do energicznego wejścia, jakim wszystkich przeraził. — Wiem, że w zaułkach i po karczmach szepczą, iż po śmierci syna postradałem zmysły, a mój rozum trawi nieuleczalna choroba. Na swe usprawiedliwienie powiem jedynie, iż żal często bywa mylony z obłędem. Gdy mój pierworodny zachorował, chorowałem razem z nim. Gdy umarł, byłem przekonany, że i me ciało wkrótce zostanie złożone w grobie. — Władca musiał przerwać, gdyż żal zmiażdżył mu gardło żelaznym uściskiem.

— Królu Embarze... Nie jesteśmy w stanie wyobrazić sobie, co przeżywałeś — w głosie Walvena słychać było szczere współczucie — jednakże zapewniam, iż żaden z nas nawet przez chwilę nie zwątpił ani w ciebie, ani w twój racjonalny osąd spraw dotyczących królestwa. Ty straciłeś syna, a my następcę tronu. Wszyscy byliśmy w żałobie i klnę się na ciała mych przodków, że każę zakuć w kajdany każdego, kto szaleńcem uzna ojca opłakującego zmarłego syna.

Embar spojrzał przyjaźnie i z wdzięcznością na przewodniczącego, choć wiedział, że prawda była bardziej brutalna.

— Nie chcę trzymać was w niepewności, więc przejdę do sedna sprawy. Zebrałem was tu potajemnie, gdyż chcę przeprowadzić głosowanie, którego wyniki nikomu nie będą ujawnione.

— Z całym szacunkiem, królu, ale mogłeś to zrobić podczas normalnego spotkania rady. Każde nasze ustalenia są tajne i wychodzą na jaw tylko na twój wyraźny rozkaz.

— Owszem... Doceniam waszą lojalność w tej kwestii, ale nie chodzi o sam przedmiot głosowania, ale też i o to, że takowe w ogóle się odbyło. Jak wiecie, ściany mają uszy, a szpiedzy są wszędzie. Niedawno kazałem zakuć w kajdany podczaszego, którego przyłapałem na podsłuchiwaniu.

Radcy spojrzeli po sobie zdumieni.

— Co więc chcesz poddać ocenie, panie? — zapytał Walven, mrużąc oczy.

— Waszą wiarę...

Zapanowała cisza. Drewno w palenisku głośno strzeliło, obsypując posadzkę iskrami. Siedzący najbliżej drgnęli, ale byli tak sparaliżowani wzrokiem króla, że nie mieli odwagi się odwrócić.

— O jakiej wierze mówisz, mój panie?

— O tej, którą wszyscy znamy... O tej, którą wyssaliśmy z mlekiem matki... O tej, którą wpajano nam, od kiedy byliśmy w stanie pojąć, co do nas mówiono...

— Dlatego nie ma dziś z nami Najwyższego Kapłana?

— Tak, Walvenie...

Najwyższy Kapłan — Hellekin — uznawany za łącznika pomiędzy światem ludzi i bogów, od wielu lat pełnił funkcję nieoficjalnego, choć zawsze proszonego na spotkania członka Dekonu. Jako przedstawiciel boskiego głosu stał się dla wielu wyznacznikiem opinii na poruszane tematy, choć w samych głosowaniach nigdy nie brał czynnego udziału. Napięcie w Narożnej Komnacie było tak duże, że niektórzy dopiero teraz zauważyli puste miejsce.

— Chcesz, królu Embarze, abyśmy dziś, teraz, chwilę wcześniej wyrwani z objęć snu, jednogłośnie stwierdzili, czy akceptujemy dotychczasową wiarę, która kształtowała nasze społeczeństwo przez tysiąc, jeśli nie więcej lat, czy też odrzucamy ją niczym zgniłe jabłko z koszyka?

— Zgadza się, Walvenie... Właśnie z tego powodu po was posłałem.

Zrodziła się wrzawa, jakiej Embar nie doświadczył jeszcze nigdy, podczas żadnego ze spotkań. Radcy zaczęli kręcić głowami i gestykulować jak szaleni. Do komnaty wtargnął dowódca straży, sądząc, że doszło do zamieszek i król jest w niebezpieczeństwie. To nieco ostudziło temperamenty zebranych. Niezrozumiałe, a nawet — wydawać by się mogło — nienawistne spojrzenia rzucane w stronę władcy nie miały końca.

Król przywołał dowódcę straży i szepnął mu coś do ucha. Ten opuścił komnatę, zatrzaskując masywne drzwi. Było słychać, jak przekazuje polecenie swemu zastępcy. Wtenczas Embar wrócił do stołu i rzekł:

— Rozumiem wasze wzburzenie, ale apeluję o rozsądek! — Podniósł głos, aby mieć pewność, że wszyscy usłyszą.

— Mości panowie! — krzyknął wreszcie przewodniczący, ostatecznie tłumiąc kłótnię. — To nie targ rybny! Uspokójmy się... Jestem pewien, że król ma coś jeszcze do dodania, a tym samym wyjaśni nam zaistniałą sytuację.

— Jak zawsze mądrze prawisz, Walvenie — rzekł generał.

Radcy niechętnie usiedli, a wkrótce także zamilkli, choć na ich twarzach wciąż malowało się niezrozumienie. Najchętniej wykrzyczeliby teraz słowa, które rzeczywiście krążyły po karczmach. Ich król oszalał i większość nie miała już co do tego wątpliwości. Za samo oszczerstwo w stosunku do wiary, jakie usłyszeli, mogliby się starać usunąć władcę z tronu. Istniała bowiem księga praw, zwana Starym Kodeksem, spisana jeszcze zanim dawni Archeończycy opuścili Tereny Centralne. Jasno stwierdzała, iż boskie prawo stoi ponad najważniejszym królewskim dekretem. Jedynie myśl o strażnikach za drzwiami powstrzymywała radców przed powiedzeniem, co sądzą o herezjach króla mogących doprowadzić do anarchii i potępienia.

— Aby wam udowodnić, moi panowie, że nie postradałem zmysłów — kontynuował Embar — ja również poddaję się pod wasz osąd. Otóż... pod krzesłem każdego z was znajduje się sztylet, a strażnikom przed chwilą nakazałem trwać za drzwiami, choćby nawet usłyszeli, jak mnie mordujecie.

Zdziwiony generał natychmiast sięgnął pod krzesło. Przypadkiem nadział się na ostrze wspomnianej broni i przeciął skórę. Krew sącząca się z płytkiego nacięcia była wystarczającym dowodem, iż władca nie kłamie.

— Nie zwariowałem, jak twierdzą, lecz przejrzałem na oczy, moi panowie. Podzielę się z wami pewnym spostrzeżeniem. — Embar zrobił krótką pauzę. — Dobrze wiecie, że zanim mój syn zjednoczył się z przodkami, zrobiłem wszystko, aby go ocalić. Starzy i nowi bogowie mi świadkami, iż zaprzedałbym swe ciało i byt demonom Czeluści, aby ozdrowiał. Dlaczego więc mnie nie wysłuchali?

Nikt nie ośmielił się udzielić odpowiedzi, choć kilku radców z pewnością dałoby radę odeprzeć ten argument. Szczególnie Hellekin — Najwyższy Kapłan — którego brakowało wśród zebranych. Król rozłożył ręce i rzekł:

— Zdaję się na waszą łaskę. Jeżeli któryś z was uważa, że nie powinienem wyrazić swej opinii, niech sięgnie po sztylet i wbije mi go w lędźwie.

Żaden z radców nawet nie drgnął. Wszyscy mieli nadzieję, że Walven wyratuje ich z niezręcznej sytuacji. Tak też się stało:

— Królu Embarze... Jak już wspomniałem, żaden z nas nie uznaje cię za szaleńca. Co więcej, nikomu nawet przez myśl by nie przeszło, aby podnieść na ciebie gołą dłoń, a co dopiero uzbrojoną w sztylet. Zostaliśmy wezwani, by wziąć udział w głosowaniu i to na nim powinniśmy się skupić, biorąc pod uwagę twe argumenty. Zakładam, że jeszcze nie wszystkie padły.

Władca skinął głową i oparł się rękami o stół. Starając się zachować łagodny ton, kontynuował:

— Mój syn wycierpiał więcej, niż jeńcy hereńczyków. — Był to naród słynący z niecodziennych form przesłuchań i wymyślnych sposobów zadawania bólu. — Dzielnie znosił każdą torturę, jaką los mu zesłał. Na litość boską, panowie... Przecież to bogowie za niego odpowiadają! Za czyje grzechy mój pierworodny musiał znosić te męki? Czy któryś z was mi odpowie?

Spuścili głowy.

— Prosiłem... Błagałem Hellekina, aby z kolei on wyprosił dla mego syna łaskę u bogów... Później prosiłem już tylko, aby ci wreszcie pozwolili mu umrzeć. Co otrzymałem w zamian? Puste słowa i zapewnienia. A co otrzymał mój syn? Siedem lat tortur. Nasi przodkowie wznieśli Świątynię Żywiołów. Mój dziad, Golvan, zwany Mądrym, wzniósł kolejną świątynię na zachodzie, aby propagować wiarę. W przyszłości miały pielgrzymować do niej podbite ludy Północy. Mój ojciec, Erredon, wspierał rozbudowę wszystkiego, co stworzyli jego przodkowie, spajając ludy Archeonu pod jedną chorągwią. Nikt nie dał bogom więcej wiernych niż mój ojciec, a jednak jego wnuk, a mój syn, został dotknięty chorobą, w porównaniu z którą śmierć od ukąszeń tysiąca hereńskich skorpionów wydaje się niepojętą łaską. Odpowiedzcie mi więc... Gdzie zawiniłem ja albo gdzie zawiniło niewinne dziecko, że spotkał je taki los?

Ponownie nie padła odpowiedź. Radcy siedzieli w bezruchu — jakby wbito im sztylety w plecy, paraliżując ciała. Nawet Walven nie wiedział, jak zareagować.

— Wiedzcie, że ta decyzja nie jest podyktowana impulsem. Doprowadziła do niej walka, jaką mój syn, a wraz z nim i ja, stoczyliśmy przeciwko niesprawiedliwości, z którą nie można wygrać. Co noc zwracałem się do bogów z prośbą o pomoc i ani razu mnie nie wysłuchali. Trwało to siedem lat... Dlatego też dzisiejsze głosowanie zadecyduje, czy nadal będziemy zabobonnie wierzyć w coś, co tak naprawdę niczego nie zmienia, czy wreszcie przejrzymy na oczy i staniemy się narodem rozumnym, pozbawionym bojaźni przed czymś, co istnieje jedynie w naszych umysłach.

Ktoś czterokrotnie uderzył w drzwi.

— Wejść! — rozkazał władca.

Strażnik wprowadził zakutego w żelazne kajdany kapłana. Brzęczące łańcuchy wiły się po ziemi niczym metalowe węże. Hellekin krwawił z nozdrzy, a jego ciało, przyobleczone w potarganą, brudną płachtę, było posiniaczone i pocięte.

Radcy zerwali się z krzeseł. Na ich twarzach malowało się przerażenie. Stojący najbliżej odsunęli się z obrzydzeniem, jakby kapłan cierpiał na zaraźliwą chorobę i wkrótce miał ich spotkać taki sam los.

— Jak doskonale wiecie — kontynuował Embar — Hellekin nie tylko zapanował nad żywiołem, ale też dzięki swemu doświadczeniu i mądrości zasiadał w radzie. Jednakże ani jego boskość, ani mądrość nie pozwoliły ocalić mego syna. Żaden z was — władca powiódł wzrokiem po Oświeconych — ani też żaden kapłan... Nikt nie poratował mnie radą. Tak więc, zanim rozpoczniecie dysputę i przystąpicie do głosowania, weźcie też pod rozwagę, że bogowie, w których ten szarlatan i jemu podobni tak gorliwie wierzą, nie zareagowali, aby uwolnić go z kajdan, czy chociażby ulżyć mu w cierpieniu, zsyłając śmierć. Testując jego bogów, w zamian za bierność, jaką mi okazał, przez dwa miesiące, dzień w dzień zadawałem temu człowiekowi ból. Jak widzicie, bogowie nie pokarali mnie chorobą czy śmiercią. Byli w stanie doświadczyć bólem mego syna, ale ja już ich nie obchodzę. Za ten występek — spojrzał na umęczonego kapłana — powinienem trafić do odmętów Czeluści, gdzie nawet Śmierć boi się zajrzeć. Podobnie jak bogowie nie reagowali przez pokolenia na niesprawiedliwość toczącą nasz świat, tak samo nie zareagowali teraz. Sami siebie zapytajcie, dlaczego. Ja już znam odpowiedź.

— Mości królu... Rozumiem twój gniew, ale nie godzi się tak traktować Najwyższego Kapłana — powiedział oburzony Oświecony. — Już śmierć byłaby lepsza od...

— Prostsza, ale nie lepsza. — Król uniósł palec. — Pamiętacie, jak przed pięcioma laty wysłałem ludzi we wszystkie strony świata, aby przeczesali każdy zakątek i przywieźli mi lekarstwo dla mego syna? — Wszyscy zgodnie potaknęli. — Nikomu się to nie udało, jednakże jedna z grup wysłanych na południe, po pokonaniu Martwego Lasu i przekroczeniu Krwawych Bagien, dotarła do gór oddzielających nasze krainy od Wiecznie Zielonego Lasu. Zaskoczyła ich nawałnica, jakiej jeszcze nie doświadczyli, więc schronili się w jaskini. Korzystając ze swych umiejętności, podróżujący z nimi kapłan chciał rozpalić ogień. Nie był w stanie tego zrobić. Dopiero później zrozumiał, że to ściany jaskini blokowały jego zdolności. Jak sam powiedział, było w nich coś dziwnego, mrocznego, tłumiącego życie. Rok później osobiście podążyłem w to miejsce, chcąc sprawdzić, jakie zło kryje się w grotach. Pomyślałem, że jeżeli bogowie nie są w stanie mi pomóc, to może znajdę wsparcie w innych siłach. Nie znaleźliśmy niczego, prócz kilku węży.

— Co więc spowodowało zanik umiejętności kapłana? — zapytał Walven, mrużąc oczy.

— To... — Embar niespodziewanie rzucił kawałek skały najbliższemu Oświeconemu, który zachował się, jakby złapał rozżarzony węgiel. Odrzucił go na stół, a pozostali patrzyli na niebieskawy minerał wybałuszonymi oczyma, jakby właśnie pokazano im palakuryt — legendarny kamień przyspieszający gojenie ran. — Spokojnie, mości panowie. Dla mnie i dla was ten kamień to nic innego jak najzwyklejszy kawałek skały. Już mój ojciec zauważył, że w niektórych regionach świata kapłani tracą zdolność ujarzmiania żywiołów. Sporządził nawet mapę miejsc, których powinni się wystrzegać. Dopiero gdy dostarczono mi ten minerał, zrozumiałem, iż żadne zło nie kryje się pomiędzy skałami, ani nie czai w jaskiniach. To ten kamień i jemu podobne... Mają właściwość, która pomoże mi w tym, co chcę osiągnąć.

— Co takiego powoduje? — dociekał Walven.

— Trudno to określić, ale po licznych doświadczeniach jeden z uczonych potwierdził, że ten minerał uniemożliwia kapłanom kontrolę nad żywiołami, gdy znajdują się w jego pobliżu.

Po sali przeleciał szum niedowierzania. Wszyscy błyskawicznie zrozumieli, do czego król zmierza.

— Te kajdany — Embar kopnął łańcuchy Hellekina — jak się pewnie domyślacie, zostały wykonane z żelaza. Przyglądając się dokładniej, dostrzeżecie niebieskawy odcień. Kazałem kowalowi użyć pokruszonej skały ze wspomnianych wcześniej jaskiń jako domieszki. Metal stracił nieco ze swej wytrzymałości, choć kajdany wciąż potrafią przeciwstawić się sile największych mocarzy. Okazało się też, że zakuty w nie kapłan traci władzę nad żywiołem, nad którym wcześniej panował.

— Nieprawdopodobne... — rzekł Walven, biorąc minerał do ręki. Jako jedyny odważył się to zrobić.

— Moi panowie... Nadszedł czas, abyście zdecydowali, czy nasz los pokładacie w rękach człowieka, który przejrzał na oczy — Embar rozłożył ręce — czy nadal chcecie żyć w erze kłamstw — wskazał Hellekina — i mamienia ludzi sztuczkami. Na koniec weźcie też pod rozwagę, że człowiek ten, ze względu na swe zdolności, nazywany jest boskim pośrednikiem mającym boską moc. Zastanówcie się... Czy jego umiejętności rzeczywiście mogą pochodzić od bogów, jeżeli byle skała je znosi? To tak, jakbyście w któregoś z bogów cisnęli kamieniem, a on zacząłby krwawić i skonał.

Król skinął głową na strażnika, który wpuścił czekającego za drzwiami skrybę. Ten przed każdym radcą położył pióro i kawałek pergaminu. Na stole zostawił pojemnik z atramentem.

— Głosowanie będzie tajne — poinstruował król. — Chcę, aby każdy z was wypowiedział się szczerze, gdyż tylko w ten sposób dojdziemy do porozumienia. Jesteście głosem stolicy, więc wierzę w wasz rozsądek, wielokrotnie już dający się poznać podczas podobnych zebrań. Wystarczy proste zgadzam się lub nie zgadzam się. Jak zawsze zwycięży większość. Mój głos znacie.

Gdy Embar wyszedł, wyprowadzono także Najwyższego Kapłana. Za drzwiami natychmiast rozpętała się burza. W komnacie pozostał skryba, a także dowódca straży, aby dopilnować porządku głosowania. Ożywiona debata była dopuszczalna, lecz nie mogła wymknąć się spod kontroli. Pięciu strażników czekało za drzwiami.

Szum w Narożnej Komnacie ucichł wraz ze wschodem słońca. Cierpienie syna nauczyło króla pokory i cierpliwości, więc postanowił dać radzie tyle czasu, ile będzie potrzebowała. Gdy skryba zapukał trzy razy w drzwi, byli gotowi, aby przekazać władcy wynik głosowania. Posłano po króla, który odpoczywał w swej komnacie.

— Cóż uradzi... — Embar nie dokończył. Jego wzrok przeskoczył na niezapisane kartki i pióra leżące na stole w takim samym ułożeniu, jak wtedy, gdy wychodził. Obawiał się, iż radcy będą głosować przeciwnie do jego woli, ale nie liczył się z tym, że nawet nie dojdzie do głosowania.

Wystąpił przewodniczący rady. Splótł dłonie i spojrzał niepewnie na władcę.

— Królu Embarze... Wiedz, że szanujemy twe decyzje i wierzymy, iż w każdej zawiera się wielka mądrość przodków, ale to, o co prosisz, sprowadzi na nasz kraj klęski i wojny. Ludzie już szepczą, żeś niespełna rozumu. Sam to zauważyłeś. Byłbym kłamcą, gdybym powiedział, że nie słyszałem takich słów, przechadzając się ulicami Antiem. Żaden z nas nie zgadza się z tą opinią, ale naród to w większości prości ludzie, dla których wiara stanowi sens istnienia. Zaprzeczając jej, czy chociażby krytykując ją, podkładasz ogień także pod Stary Kodeks, który jasno mówi, iż żadne ludzkie prawo nie może być ponad boskim i nie może mu zagrozić. Wszystko, co znamy, rozpadłoby się w okamgnieniu i dlatego też nie podjęliśmy próby głosowania. W imieniu wszystkich oznajmiam, że nie zgadzamy się z twą prośbą.

Król skinął głową i oparł dłonie na biodrach. Westchnął, po czym rzekł:

— Strażnicy odeskortują was. Śpijcie dobrze. Ja już nigdy nie zasnę...

— Mamy jeszcze prośbę, królu Embarze — rzucił niespodziewanie Walven. — Jako przewodniczący rady zgłaszam potrzebę uwolnienia Najwyższego Kapłana. Mamy nadzieję, że będzie to pierwszy krok do zażegnania kryzysu, który już ma miejsce.

— Wezmę wasze słowa pod rozwagę...

Walven ukłonił się i wyszedł jako pierwszy. Za nim podążyli Oświeceni. Ze spuszczonymi głowami szli w stronę drzwi jak na skazanie. Niektórzy radcy byli wiekowi, ale opuszczali komnatę żwawiej niż młodzieńcy uganiający się za pannami po zielonych łąkach.

W Narożnej Komnacie pozostał jedynie zgarbiony skryba. Gdy wszyscy wyszli, pozbierał przyniesione przedmioty. Zanim przekroczył próg, został zatrzymany przez władcę.

— Podjąłem słuszną decyzję? — zapytał enigmatycznie Embar.

— Tak, panie...

— AWalven?

— Do końca próbował ich przekonać, aby choć zechcieli rozważyć twe słowa, ale byli nieugięci. Walvena wspierał generał. Też opowiedział się za głosowaniem. Pozostałymi nie kierował rozsądek, a strach przed ludem. Gdyby zagłosowali za tobą, wielu z nich nie dożyłoby następnego dnia. W obliczu niebezpieczeństwa, a szczególnie zagrożenia wewnętrznego, lud bywa nieobliczalny, mój panie. Być może właśnie uratowali ci życie.

— Nie dbam o me życie, ale rad jestem, że mogę liczyć na twą szczerość.

— Ty, mój królu, straciłeś jedno dziecko. Mnie choroba zabrała całą rodzinę. Nie ośmielę się porównywać bólu, ale rozumiem, dlaczego chciałeś ich przekonać.

Król odprowadził wzrokiem skrybę, który zniknął za załomem korytarza. Pomiędzy oczekującymi strażnikami odszukał dowódcę i przekazał mu rozkaz. Ten natychmiast podążył za członkami Dekonu, którzy już zaczęli się rozchodzić — zamieszkiwali komnaty w różnych skrzydłach zamku.

Gdy Oświeceni i Walven pozostali sami — jako jedyni zmierzali do wschodnich komnat — dowódca straży wyprzedził ich i zastawił drogę. Nakazał skręcić w najbliższy korytarz.

— Dokąd nas prowadzisz? — zapytał Walven, który znał to zamczysko lepiej niż własną kieszeń.

— Ty, panie, możesz wracać do siebie. — Za Oświeconymi pojawił się oddział strażników. Kolejni trzej wyłonili się po przeciwnej stronie i szybko dołączyli do dowódcy. — Reszta z was musi udać się ze mną. Rozkaz króla — powiedział oschle rycerz.

Gdy Oświeceni znaleźli się na tyłach zamku — na małym dziedzińcu — ich oczom ukazał się masywny wóz zaprzęgnięty w dwa konie. Połowę przestrzeni ładunkowej zajmowały klatki do przewozu zwierząt na ubój.

— Chyba nie chcecie zamknąć nas w nich jak świnie?! — spanikował jeden z mędrców.

— Macie wybór. Pojedziecie na wozie albo na wozie i w klatkach.

— Król odpowie za wszystko. Bogowie nie zapomną, kto ich zhańbił!

Rycerz uderzył radcę rękojeścią miecza w brzuch. Ten zwinął się wpół, a dwaj strażnicy wrzucili go na wóz jak worek ziemniaków. Kolejnym przyodzianym w habity członkom Dekonu nie musieli powtarzać rozkazu.

W eskorcie dziesięciu zbrojnych wóz opuścił kamienny plac.

Kolumna z wozem zniknęła z oczu Embara, kierując się na wschód — w stronę klasztoru ukrytego za skałami. Król długo jeszcze patrzył przez szpary w okiennicach. Walczył z wyrzutami sumienia. Nad górami niebo jaśniało, a pierwsze promienie słońca bezskutecznie próbowały przebić się przez chmury. Zapowiadał się ponury dzień.

Do ostatniej chwili Embar wierzył, że jakimś cudem uda mu się nakłonić radców do postulowanych przekonań, a oni nawet nie zagłosowali. Zaśmiał się ze swej naiwności.

Gdy uporządkował myśli, pomaszerował do komnaty Walvena, aby podziękować mu za wsparcie podczas obrad Dekonu. Zastał go stojącego przy oknie. Wychodziło ono na południe — było z niego widać fragment jeziora i rzekę płynącą w stronę urwiska. Za nim, daleko w dole, rozpościerały się bezleśne równiny przedgórza.

Przez okno wpadały pokrzykiwania dokazujących dzieci.

— Niewinność to cnota — zaczął przewodniczący. — Szkoda tylko, że gdy człowiek zdaje sobie z niej sprawę, przestaje być niewinny.

— Jestem ci wdzięczny, Walvenie, że opowiedziałeś się po mej stronie.

— Powiedziałem jedynie, co myślę.

— Dziękuję też za to, że nie jesteś jak ci krótkowzroczni głupcy, którzy bez skrupułów zakpili ze mnie.

— Nie byłem po niczyjej stronie, panie. Targały mną sprzeczności, jakich dotąd jeszcze nie doświadczyłem. Chciałem, aby wszystko odbyło się zgodnie z prawem, na zasadzie głosowania.

— Głosowania, które się nie odbyło...

— Tak. Choć pozwolę sobie zauważyć, czcigodny królu, iż nasze prawo przewiduje odstępstwa. Do głosowania nie musi dojść, jeżeli...

— Wiem, wiem... Jeżeli jego przedmiot jest moralnie wątpliwy lub niezgodny z obowiązującym prawem. — Król prychnął i poklepał przewodniczącego po ramieniu. — Trudno o większą zgodność w tym przypadku. Na polecenie ojca mędrcy tłukli mi do głowy wersety Starego Kodeksu, zanim jeszcze rozumiałem znaczenie większości słów. Szybko znienawidziłem te pożółkłe strony i zrozumiałem, że bycie synem władcy wcale nie jest takie proste.

— Sama prawda...

Walven miał ponurą minę. Bał się zapytać o dręczącą go wątpliwość. Jakby wyczuwając to, władca uprzedził go i sam oznajmił:

— Nie zginą... Przynajmniej na razie. Nie mogę ich też wygnać, gdyż za wiele wiedzą o naszym państwie.

Przewodniczący odetchnął, ale w tej samej chwili za drzwiami usłyszał metaliczne zgrzyty zbroi i głośne kroki maszerującego zastępu rycerzy. Spojrzał pytająco na króla.

— Spokojnie... Nie idą po ciebie.

— Cokolwiek planujesz, panie, po stokroć się zastanów. Skutki zawsze sięgają dalej, niż nam się wydaje.

Kroki ucichły.

— Tego już nie da się cofnąć.

— Zawsze jest sposób — powiedział błagalnym tonem przewodniczący.

— Nie rozumiesz... — Król skrzywił się i podszedł do okna. Nie spoglądając na Walvena, uśmiechnął się ironicznie. — Wiedziałem, jaki będzie wynik głosowania. Zwłaszcza po tym, jak pokazałem wam Hellekina. Nie chodziło o przekonanie tych błaznów. Chciałem sprawdzić, czy którykolwiek z nich będzie w stanie rozsądnie podejść do mych argumentów. Przemawiałem kierowany przemyśleniami, a oni, gdyby nie obawiali się o swe życie, podcięliby mi gardło. Jedynie ty próbowałeś ostudzić ich zapał do ukamienowania mnie. Ty i generał chcieliście zaprowadzić porządek, odwołując się do rozsądku i zasad. Nikt was nie posłuchał, więc żaden z radców nie zasługuje, aby nadal zasiadać w Dekonie.

— Nie możesz, królu, ot tak zlikwidować drugiego najważniejszego organu w państwie. To tak, jakbyś ogłosił swą abdykację i orzekł, iż po tobie nikt już nie zasiądzie na tronie! Co pomyślą ludzie, gdy im powiesz, że rozwiązałeś Wielką Radę?! Członkowie Dekonu nie będą milczeć! Podburzą przeciwko tobie każdego człowieka potrafiącego trzymać w ręku broń!

— Jak już powiedziałem... Żaden z nich, oprócz ciebie i generała, nie zasługuje, aby wciąż stać u mego boku. Jeśli tylko potwierdzicie słowa, które skieruję do ludu, nikt nie ośmieli się ich podważyć.

— To jakieś szaleństwo... — Walven pokręcił głową. Nawet nie zauważył, że król trzyma sztylet. Obracając się w stronę władcy, przewodniczący nadział się na ostrze. Poczuł ukłucie w brzuch. Sztylet przedziurawił szatę, ale nie przebił skóry.

Embar nie miał zamiaru skrzywdzić Walvena. Chciał tylko uświadomić mu, że ostatni raz użył słowa szaleństwo w obecności króla.

— Wybacz, panie... Nie powinienem był się tak bardzo unosić.

— Wybaczam, ale po raz ostatni...

Sztylet wylądował w krótkiej skórzanej pochwie przy pasie.

— Jakie powierzasz mi zadanie?

— W archiwum znajdują się liczne dokumenty podpisane przez członków rady. Wcześniej kazałem przygotować identycznie brzmiące oświadczenia dla każdego z tych tchórzy. — Król nienawistnie spojrzał w stronę drzwi. — Zapisano w nich, że dobrowolnie zrzekają się członkostwa, a resztę żywota pragną spędzić w odosobnieniu, oddając się rozważaniom. To pomoże im zabrać tajemnice królestwa do grobu, co również w dokumencie przysięgają.

— Panie mój! Żaden z nich tego nie podpisze!

— Nie muszą... Będziemy potrzebować jedynie starych dokumentów z poprzednich obrad Dekonu. Widnieją na nich podpisy, które sfałszujesz.

— Ja?!

— Posiadasz klucz do archiwum.

— Nie tylko ja, mój królu. Równie dobrze mógłbyś tam wysłać swego dowódcę straży.

— Ale tylko tobie mogę bezgranicznie ufać. Jako jedyny nie wzbudzisz podejrzeń. Gdybym się tam udał osobiście lub kazał to zrobić memu strażnikowi, ludzie zaczęliby...

— Mam sfałszować sześć dokumentów?!

— Siedem... Hellekina też w to włączyłem. On ma osobne oświadczenie. Zapisano w nim, że wiara nie będzie mieszać się w sprawy państwa.

Walven pobladł. Szaleństwo króla nagle zeszło na drugi plan. On, Przewodniczący Dekonu, jeden z najbardziej szanowanych ludzi w Antiem, miał dopuścić się zdrady ojczyzny, której jest synem. Przez chwilę myślał, czy nadzianie się na sztylet nie byłoby lepszym wyjściem z tej intrygi.

— Nie zapominaj, że rady już nie ma... — ponaglił król. — Skarbnik i namiestnik za niedługo dołączą do Oświeconych osadzonych w klasztornych celach. Tak więc... sześciu radców, a z Hellekinem siedmiu, już zrzekło się uczestnictwa. Według prawa, jak pewnie wiesz, posiedzenie nie może zostać zwołane, a problemy poddane dyskusji, jeżeli przy stole nie zasiądzie przynajmniej połowa członków. Rady nie ma, więc i ty nie jesteś już jej przewodniczącym. Mimo to wciąż możesz być mą prawą ręką, władać królestwem podczas mej nieobecności i towarzyszyć mi w każdej ważnej uroczystości. Wybierając zaś przeciwną drogę...

— ...zgniję w klasztornej celi pod Zapomnianą Górą, jak pozostali — dokończył rozgoryczony Walven. — Jak chcesz wytłumaczyć antiemczykom rozwiązanie Wielkiej Rady?! — palnął bez zastanowienia, nieumyślnie pomijając tytuł.

— Zbyt dużą rozbieżnością opinii i zbyt dużą ilością członków, którzy co głosowanie skakali sobie do gardeł, zamiast mądrze radzić. Dołożę do tego odkrycie spisku mającego pozbawić króla władzy, a może nawet i życia. Ludzie zawsze opowiadają się za męczennikami.

— Spisku, który nie istnieje i nigdy nie istniał!

— Czyżby? Ile razy ostrzegano mnie przed szeptami płynącymi z ulic miasta... Moi szpiedzy donieśli mi, że w spisek mogli być zamieszani członkowie Dekonu. Mimo usilnych starań nie daliśmy rady ustalić, którzy, więc musieliśmy podjąć kroki zapobiegawcze. Nasze obawy zostały potwierdzone, gdy przed ostatnim zebraniem w Narożnej Komnacie znaleziono sztylety mające posłużyć do uśmiercenia mnie. Generał potwierdzi me słowa. Ty również... Większość członków dobrowolnie podpisała rezygnację z pełnionej funkcji, kierując się wyższym celem. W swej nieskończonej dobroci postanowiłem darować im życie i zesłałem do klasztoru, aby tam zrozumieli swe winy i mogli je w samotności odpokutować.

— A Hellekin i generał? — zapytał Walven, który wciąż nie mógł uwierzyć, że rozważa propozycję króla.

— Kwestię tego szarlatana i jego świętych towarzyszy muszę jeszcze przemyśleć. Hellekina nie widziano od dłuższego czasu i nikt nie wie, gdzie przebywa. Być może wyruszył w kolejną ze swych podróży, aby odnowić więź z żywiołem... — Król rozłożył bezradnie ręce. — A o generała się nie martw. Zajmę się nim.

— To nie może się udać...

— Już się udało.

— A jeśli nawet... Co dalej?

Embar zbliżył się i świdrującym wzrokiem spojrzał w pozbawione nadziei oczy Walvena.

— Zniszczę ich... — wycedził przez zęby. — Jednego po drugim... A gdy będą skomleć niczym psy, błagając o szybką śmierć, za wszelką cenę powstrzymam ją, jak długo się da.

2

Młodość rządzi się własnymi prawami, a najważniejsze z nich to prawo do ciekawości. (Odd)

Zbocze Północnej Góry, Antiem, Archeon 260 r.e.narch.

Chłopiec w dziurawych, wełnianych spodniach przykucnął przy kępie suchej trawy.

— Nie uda ci się! — krzyknął nadbiegający rówieśnik o imieniu Ardal. — Tu za mocno wieje! Chodź niżej! Szkoda kamieni! Jeszcze zniszczysz i dostaniesz łomot!

— Ich nie da się zniszczyć, głupku! To kamienie...

— Chcesz się założyć?

— Widziałem ojca, jak trzaskał nimi z całej siły. Jak wiesz lepiej, to masz...

— Zapalaj, a nie gadaj... Jak nas tu zobaczą, oberwiemy.

— Tchórze... — Nadszedł trzeci, sapiąc i dysząc. Był bardzo otyły i zwyczajnie nie nadążał za kolegami. Nazywał się Anir, ale koledzy przezywali go Precelkiemi przy każdej okazji drwili z jego tuszy. Zdążył się już do tego przyzwyczaić i był w stanie znieść wszystko, byle tylko mieć się z kim włóczyć. — Ustawcie się po stronie, od której wieje.

Oczywiście nie posłuchali i najchudszy — Erc, noszący przezwisko Patyk — wciąż uparcie, raz za razem uderzał kamieniem o kamień, krzesząc iskry skutecznie tłumione przez porywisty, choć ciepły wiatr.

Nad ruiny świątyni nadciągnęły burzowe chmury i mrok przesłonił słońce. Wiatr stawał się coraz bardziej uciążliwy. W pewnym momencie przewrócił Patyka, który wciąż walczył o wykrzesanie wystarczającej ilości iskier, aby zapalić kępę trawy.

— Dość tego... Bez sensu... — Podniósł się i kopnął w nią.

— Sam jesteś bez sensu! — rzekł Ardal.

— Chcesz spróbować?!

— Mogę ja? Widziałem, jak to się robi — odezwał się Anir.

— Ja też widziałem... I co z tego? Jemu daję, nie tobie.

— Dobra... Nie to nie.

Ardala przezywano Szczurek — był najmniejszy z nich, miał drobny nos i stale mrużył oczy. Jego rodzina była bardzo biedna. Nie miał ojca, a matka ledwie potrafiła ich wyżywić. Nieraz zdarzało się, że upolowane podczas zabawy z kolegami szczury, zamiast wypuścić, nosił do domu, aby je zjeść. Któregoś razu wszystko się wydało. Zdołał jedynie uprosić kolegów, aby nie przezywali go szczurożerem. Został więc Szczurkiem.

Ardal poddał się po kilku próbach. Anir chciał przejąć od niego kamienie, ale Erc natychmiast zareagował:

— Zostaw, bo zepsujesz!

— Mówiłeś, że nie da się ich zepsuć!

— Tobie się uda! Masz łapy jak spasiony niedźwiedź!

— Banda patałachów — skomentował czwarty, który stał na czatach. Znudziło mu się to i dołączył do kolegów. Nigdy nie wymyślono dla niego żadnego przezwiska. Był o rok starszy od pozostałych, najroślejszy ze wszystkich i najodważniejszy. Nosił imię Wynn. Czasem, gdy za bardzo się wymądrzał, przekornie wołano na niego Królwynn. Nie znosił tego. Zawsze przewodził i to on wymyślił, aby tego dnia zawędrować górskim szlakiem na zakazane tereny — pod Świątynię Żywiołów. — Zbieramy się. Idzie burza. I tak matki złoją nam skórę.

— Patrzcie! — krzyknął Erc i wskazał na zachód. W ich stronę zmierzała bura ściana deszczu.

— W nogi! — ryknął Wynn.

Pobiegli w kierunku ścieżki okrążającej świątynię. Zejście do miasta znajdowało się po drugiej stronie wielkiej budowli. Anir został w tyle z powodu zadyszki.

— Rusz się, bo spłyniesz w dół jak kłoda!

— Nie mam siły! — wrzasnął i padł na kolana. Sapał jak zajechany koń. Deszcz dosłownie pochłonął go, podobnie jak pozostałych. Skały i cienka warstwa gleby nie nadążały z przyjmowaniem ogromnych ilości wody. W wyżłobionych korytach natychmiast tworzyły się wartkie strumyki, porywając nagromadzony w nich osad i mniejsze kamienie.

Chłopcy ostatecznie zawrócili i pomogli koledze wstać. Wystarczyła chwila i byli przemoczeni do suchej nitki.

— Aleś ciężki! — warknął Ardal. — Nie ma szans! Nie ruszymy go!

— Zostawmy skurczygnata, bo wszyscy spłyniemy! — dodał Erc.

— Ale z ciebie trzęsidupa — bąknął Wynn.

Anir drżał ze strachu, bojąc się wstać, aby nie zostać zmytym ze zbocza zgodnie z przewidywaniami.

— Pomóż nam i nie marudź! — ryknął Wynn na Erca.

Przytrzymywany przez kolegów Anir odzyskał nadzieję, a z nią władzę w nogach. O własnych siłach pobiegł do skał. Trawa była potwornie śliska. Znaleźli poziomą wnękę i wpełzli do niej. Chwilę później znad ich głów chlusnęła woda, tworząc niewielki wodospad, częściowo przesłaniający im widok.

— Wow! — krzyknął Erc. — Widzieliście?!

— Nie... Oślepłem — warknął Wynn i położył się na plecach. Włożył najwięcej siły w uratowanie kolegi.

Byli mokrzy i zziębnięci, ale niespecjalnie im to przeszkadzało. Liczyła się przygoda. Milczeli, wsłuchując się w odgłosy siekącego deszczu. Nagle wstrząsnął nimi potężny huk i ulewa przekształciła się w burzę. Nie widzieli nawet ścieżki, którą tu trafili. Błyskawice dzieliły nieboskłon, a grzmoty wprawiały skały w drżenie. Najchudszy zwrócił uwagę reszty na wodę lejącą się do wnęki.

— Zaraz się potopimy!

— Aleś ty głupi, Patyk! Nie bałeś się podwędzić ojcu kamieni, a boisz się burzy — skarcił go Wynn.

— Nie boję się burzy, ale za chwilę nas zaleje.

— Przecież ta woda spływa gdzieś dalej. Jeszcze gorzej... Nie boisz się burzy, ale boisz się wody.

Ardal roześmiał się głośno, ale jego śmiech został zagłuszony przez piorun uderzający we wzgórze. W powietrze wzbiły się odłupane kawałki skały. Chłopcy zadrżeli.

— Zginiemy tu — jęknął Erc, nie bacząc na drwiny towarzyszy.

Tym razem Wynn nie dorzucił ciętego komentarza. Sam się przestraszył.

Od szybkiego oddechu Anirowi zaschło w gardle. Zamiast obserwować kataklizm, postanowił napić się spływającej za ich plecami wody. Złączył dłonie i nabrał w nie życiodajnego płynu. Zwilżywszy usta, od razu poczuł się lepiej. Zdziwiło go, że woda nie zbiera się w żadnym zagłębieniu — nie tworzy kałuży. Płynęła gdzieś dalej. Obejrzał się. Towarzysze leżeli na brzuchach przyklejeni do zimnej skały, obserwując szalejące błyskawice.

— Zaraz wracam! Muszę się załatwić! — krzyknął.

— Pewnie już ma pełne gacie — powiedział cicho Ardal do kolegów.

— Nie śmierdziało — odparł Erc.

— Żartowałem, głupku.

— Aaa... dobre — roześmiał się chudzielec.

— Jeden głupszy od drugiego — warknął Wynn i z dezaprobatą pokręcił głową. Zawsze obiecywał matce, że nie będzie się oddalał od miasta i za każdym razem łamał dane słowo. Domyślał się, co będzie na niego czekało w domu — rózga matki, ręka ojca albo jedno i drugie. Kolejność miała znaczenie. Najgorsza była twarda ręka ojca uderzająca w obolałą i zaczerwienioną od rózgi skórę.

Anir był już daleko. Mimo to wciąż parł przed siebie. Ścieżka prowadząca między skałami nie rozgałęziała się i zawsze mógł zawrócić bez obawy, że zabłądzi. Wciąż słyszał burzę szalejącą nad głową, więc był pewny, iż jego koledzy nigdzie się nie ruszyli. W najgorszym wypadku byłby w stanie wrócić sam, gdyż znał drogę do miasta. Myśląc o tajemnicach, jakie może tutaj odkryć i czekających na niego skarbach, niezdarnie przeczołgał się pod skalnym nawisem i... stanął jak wryty przed potężnymi, kamiennymi, bogato rzeźbionymi drzwiami. Ich powierzchnia była mocno nadgryziona zębem czasu. W prawym dolnym rogu brakowało sporego, trójkątnego fragmentu — ułamany kawał drzwi stał oparty o skalną ścianę.

Nie potrafił czytać, więc nawet się nie zastanawiał, co na nich wyryto. Przejechał po kamieniu ręką i poczuł chłód bijący z napisów. Przeszły go ciarki. Chciał się wycofać, ale zatrzymał go nawis za plecami, pod którym wcześniej przeszedł. Ostatecznie schylił się i popatrzył w czerń. Ułamany kawał drzwi był na tyle duży, że Erc bez problemu mógłby się tędy przecisnąć, pomyślał Anir. Zbliżył się do dziury, aby wsłuchać się w dochodzące z niej odgłosy. Burza była jednak zbyt głośna. Wsadził głowę głębiej.

— Aaa!!!

— Eee!!!

— Buu!!!

Anir poderwał się i wyrżnął potylicą o ukośny kant.

Towarzysze nie mogli powstrzymać się od śmiechu, widząc kolegę turlającego się z bólu po ziemi. Trzymał się za głowę, a spomiędzy jego palców ciekła krew.

— Głupki... — wycedził przez zęby Anir, starając się nie rozpłakać.

— Widzicie, coście narobili — powiedział prześmiewczo Wynn, pomysłodawca żartu.

— My? — zdziwił się Ardal. — To był twój pomysł!

— Pomóżcie mu, bo jak się nie podniesie, to będziecie go nieśli aż do miasta.

— Wstawaj... — Erc podał biedakowi dłoń, ale ten odtrącił ją, mażąc krwią jego przedramię.

— Ej! — Chudzielec z obrzydzeniem wytarł rękę o skałę.

W tej samej chwili z dziury doleciał świst niesiony przez lodowaty wiatr. Zmroziło ich. Nawet Anir przestał jęczeć i wziął się w garść. Wynn oderwał ledwo trzymający się rękaw starej koszuli i podał koledze, który ucisnął ranę.

Lider ukucnął i wsadził głowę w dziurę.

— Co robisz?! — ryknął Erc.

— Masz cykora?! — wrzasnął Wynn do dziury, a echo rozniosło jego słowa po drugiej stronie.

— Jeśli twoi rodzice się dowiedzą... — zagroził Patyk.

— Nie dowiedzą się, chyba że to moja matka tak tam wyje.

— Jak twoja... Pamiętasz? — Ardal zapytał prześmiewczo Anira. — Bawiliśmy się w zwiadowców i zobaczyliśmy twego ojca i matkę gołych za wychodkiem.

— Obrzydliwe... — zniesmaczył się Erc.

— Zamknijcie się! — warknął Anir, wymachując przed nimi zakrwawioną pięścią.

— Wiesz... Nawet groźnie wyglądasz... — zadrwił Ardal.

— Cicho, łajzy! — zarządził Wynn i wpełznął jeszcze głębiej. Był już w połowie dziury.

— Wedle rozkazu, mości Królwynnie. — Erc nisko ukłonił się zadkowi lidera, gdyż tylko on już wystawał.

Rozdrażniony przezwiskiem, którego nie znosił, Wynn w okamgnieniu wycofał się i złapał chudzielca za ramię.

— Co robisz?!

W ramach zemsty, nie bacząc na ostre krawędzie kamiennych drzwi, przepchnął pyskatego towarzysza przez otwór. Wystarczyło, że krzywo spojrzał na pozostałych, a ci już pchali się do dziury, chcąc uniknąć jego gniewu. Król przeszedł ostatni. Poobdzierany Erc w myślach złorzeczył roślejszemu koledze, ale nie odważył się zabrać głosu. Wiedział, że sobie zasłużył.

Gdy pokonali drzwi, ucichły grzmoty, które przerodziły się w niegroźny szum niesiony przez echo. Odnieśli wrażenie, że wpełzli do zupełnie innego świata. Niewiele widzieli. Słaba łuna wpadająca przez dziurę wystarczyła na oświetlenie zaledwie paru kolejnych kroków. Reszta korytarza ginęła w ciemnościach.

— Powinniśmy wracać — stwierdził Ardal.

Anir zauważył coś, co odmieniło los wyprawy. W metalowym uchwycie przytwierdzonym do ściany tkwiła stara pochodnia.

— Tu nie wieje, więc teraz możesz się popisać — rzekł Wynn, każąc Ercowi ją zapalić. — Mam nadzieję, że kamienie już wyschły.

Chudzielec wrócił się przez dziurę i nazbierał suchych traw rosnących w skalnych zagłębieniach. Chwilę później zapłonęło małe ognisko, od którego odpalili pochodnię. Szybko zrozumieli, iż znajdują się w ciasnym tunelu wydrążonym w skale. Musieli patrzeć pod nogi — na liczne nierówności, na których łatwo można było skręcić kostkę.

— Myślicie, że dojdziemy tędy do świątyni? — zapytał Ardal, kojarząc fakty.

— Już w niej jesteśmy, ośle — odparł Anir.

— Skąd wiesz?

— Ojciec opowiadał mi, że są pod nią grobowce najwaleczniejszych wojowników i dawnych władców.

— Jakoś ich nie widzę — burknął zniecierpliwiony Wynn.

Korytarz wydawał się nie mieć końca.

— Słyszeliście o Hellekinie? — zapytał Anir.

— Coś było... — odparł Erc.

— To Najwyższy Kapłan, którego król Embar torturował przez tyle lat, ile lat cierpiał jego syn.

— Czyli ile? — dociekał Wynn.

— Siedem.

— Siedem lat tortur?! Wow! — rzucił Erc.

— Król Embar uwięził pozostałych kapłanów i zawalił wejście do świątyni, aby nikt tu nie przychodził się modlić. Podobno nocami słychać było wycie i dziwne dźwięki dochodzące z wnętrza świątyni. Bogowie gniewali się, że o nich zapomniano. Domagali się ofiar.

— Przestań już — powiedział Ardal, któremu coraz mniej podobała się ta przygoda.

— Ktoś tu ma pietra! — roześmiał się Wynn.

— Nie boję się. To bajki!

— Żadne bajki! Po roku król Embar kazał odgruzować wejście. Rycerze mieli sprawdzić, skąd biorą się odgłosy. Gdy zagłębili się w ciemność, nagły podmuch zgasił ich pochodnie. Wiecie, co zobaczyli, gdy je na powrót rozpalili?

Chłopcy przystanęli, zamieniając się w słuch.

— Wasze nagie matki — roześmiał się Anir.

Wynn pokręcił głową i rzekł:

— Jesteś głupszy niż najgłupszy osioł!

— Osioł jest uparty, a nie głupi — odparł wesoło Anir.

— Dobra, mądralo... To co teraz? — zapytał Wynn, gdy dotarli do rozwidlenia.

— Cofnijcie się! — Erc wystąpił przed nich i zaczął odliczać: — A... niś ba... ba, a... niś dziad, pój... dziesz tę... dy, bę... dziesz chwat.

Wylosowali lewy tunel.

Kilkadziesiąt kroków dalej natknęli się na długą, wąską grotę. Płomień pochodni zatańczył na jej sklepieniu i ścianach, uwidaczniając w nich liczne otwory o wysokości kilku stóp. Wyglądały jak korytarze odchodzące w przeciwnych kierunkach — ich regularność świadczyła o wykonaniu tych tuneli przez człowieka. Ponownie usłyszeli jęki — te same, co wcześniej, tyle że głośniejsze.

— Wracajmy... — szepnął przerażony Ardal.

— Jak chcesz, to wracaj, ja idę dalej — oznajmił Wynn, którego trudno było przestraszyć.

Podeszli do pierwszej dziury. Okazała się krótkim korytarzem prowadzącym do ciasnego pomieszczenia. Na jego końcu zauważyli dużą, grubą kamienną płytę. Weszli do środka i otoczyli ją. Opuścili pochodnię. Płomień oświetlił wykuty napis przyozdobiony symbolami.

— Co to? — zapytał Erc.

— Nie widzisz? Płyta... — warknął Wynn, z politowaniem zerkając na kolegę.

— Czemu tutaj leży?

— Bo ktoś ją tu położył?

— Pasuje do tej dziury — zauważył Anir.

Wynn i Ardal spojrzeli za siebie. Płyta rzeczywiście pasowała jak ulał do wnęki w ścianie, która wcześniej wyglądała jak zaślepiony tunel. Wynn dokładnie ją oświetlił i obejrzał. Gdy zrozumiał, pobladł. Wybiegł na główny korytarz, pozostawiając kolegów w mroku.

— Ej!

— Zamknijcie się! — uciszył ich i podążył przed siebie, nerwowo oświetlając kolejne przejścia wykute w ścianach groty — prowadziły do identycznych, ciasnych pomieszczeń. W każdym leżała podobna płyta. Niektóre były połamane.

— To katakumby... Jesteśmy dokładnie pod świątynią — powiedział wreszcie Anir.

— Co to katakumba? — zapytał Ardal.

— Grób, tłuku.

— A gdzie trupy?

Wynn spojrzał na resztę, a ci na niego.

Z pobliska dobiegł jęk, jakiego jeszcze nie słyszeli. Był mieszaniną płaczu, desperacji i złości zarazem. Nie mógł wydobyć się z gardła człowieka. Król nie odważył się obejrzeć za siebie. Widział jedynie powiększające się oczy towarzyszy. Coś go złapało i szarpnęło do tyłu. Przewrócił się razem z pochodnią, która poturlała się po ziemi, ale nie zgasła. Płomienie oświetliły mroczne sylwetki wolno zapełniające korytarz.

Pozostali chłopcy, wrzeszcząc, pobiegli w kierunku, z którego przyszli. Nie zabrali pochodni, więc gdy tylko znaleźli się w wąskim korytarzu, wpadli jeden na drugiego. Potykając się i przewracając, ranili ręce i nogi. Krzyczeli z bólu i jęczeli, obijając się o skały. Nieumyślnie się popychali, a nawet deptali, gdy któryś upadł.

Anir jako pierwszy dotarł do uszkodzonych drzwi. Wpełznął do dziury, ale zablokował się. Wymachując rękami, szukał punktu zaczepienia po drugiej stronie. Desperacko przy tym zawodził.

— No rusz się! — krzyczeli.

Ostatecznie przecisnął się przez otwór z pomocą pchających go kolegów. Ardal przeszedł jako drugi. Gdy podał Ercowi rękę, został złapany przez potężne, sine, owłosione łapsko. Wrzeszcząc jak opętany, szarpnął i pociągnął je w górę. Przedramię bestii uderzyło o ostrą krawędź kamiennych drzwi i kość strzeliła jak przepalony patyk w ognisku.

Nie mieli pojęcia, gdzie przepadł ich towarzysz, ale w tej chwili to strach nimi kierował, a nie troska, więc bez zastanowienia pobiegli do wyjścia. Burza musiała zelżeć, gdyż nie słyszeli grzmotów, a przezierające przez szczeliny niebo jaśniało.

— Nie zatrzymuj się, jak chcesz żyć! — krzyknął Ardal, widząc, jak słabnący Anir zwalnia przed zalanym fragmentem ścieżki.

W najgłębszym miejscu lodowata woda sięgała im do kolan. Nie czuli jednak zimna, a przynajmniej nie tego bijącego od wody.

— Zginiemy tu... — wyłkał Anir.

— Zamknij się! Już niedaleko!

Za plecami słyszeli coraz wyraźniejsze charczenie podobne do jęków umierającego. Czuli dziwny, do niczego niepodobny odór.

Wreszcie dostrzegli otwartą przestrzeń. Gdy prześlizgnęli się pod nawisem i wybiegli na niewielką polanę poprzecinaną wypiętrzonymi skałami, zza grani wyłonili się rycerze w podniszczonych zbrojach, na które narzucone mieli postrzępione futra. Dzierżyli w rękach miecze, topory oraz młoty. Ich twarze były posiniałe, a skóra pomarszczona. Ustawili się w półokrąg, odcinając uciekinierom wszystkie możliwe drogi ucieczki.

Ardal zesztywniał, gdy coś oplotło mu się wokół szyi. Zaczął się szarpać, ale niewiele to zmieniło. Żelazny uścisk ani trochę nie zelżał.

Anir nawet nie poczuł czegoś wżerającego mu się w plecy i wciągającego z powrotem w szczelinę, którą przed chwilą pokonali. Już wcześniej był martwy — umarł ze strachu.

3

Wraz ze śmiercią człowieka umierają też jego nadzieje. (Odd)

Antiem 308 r.e.narch.

Król Gawen zamknął się w swej komnacie sypialnej.

Przez szczelinę między przymkniętymi okiennicami spojrzał na zachmurzone niebo, delikatnie podbarwione czerwienią zachodzącego słońca. Rozkazał strażnikom pilnować, by mu nie przeszkadzano. Odesłał ich nawet na niższe piętro. Tę szczególną porę dnia pragnął mieć tylko dla siebie.

Spod łoża wyjął drewniany klęcznik i przysunął go do okna. Na najwyższej półce szafy trzymał okutą brązem skrzynię. Zdjął ją ostrożnie. Była ciężka i zabezpieczona zamkiem. Klucz do niego zawsze nosił na szyi — pod szatami, blisko serca.

Mechanizm strzelił. Gawen uniósł wieko i wyjął starą księgę oprawną w brązową, mocno zniszczoną skórę, a także pięć medalionów. Każdy był wielkości otwartej dłoni dorosłego człowieka i symbolizował innego starego boga. Wykonano je z różnych kruszców.

Złoty — najcenniejszy — poświęcono Venowi. Zatopiono w nim wszystkie kamienie szlachetne, jakie kiedykolwiek odkrył człowiek, po jednym z każdego rodzaju. Calyę symbolizował medalion z brązu z olbrzymim szmaragdem w środku. Erus — Władca Wiatru — zasłużył na srebro i białe kryształy. Jego siostra, Akawa, otrzymała wprawdzie najpospolitszą stal, za to pięknie ozdobioną czterema okazałymi szafirami. Ostatnie z bóstw, najbardziej kontrowersyjne, zostało wyróżnione miedzią i rubinami. Miały one symbolizować ogień i gniew, jakim Ignos od tysiącleci pałał do świata.

Niedługo po czarnym wiecu, który odbył się za czasów Embara, dziad Gawena zakazał publicznego czczenia bóstw. Uwięził kapłanów, zniszczył Świątynię Żywiołów i zabronił zgromadzeń mających na celu wznoszenie wspólnych modłów. Mimo to tysiące osób wciąż potajemnie spotykało się i modliło, aby ich życie nie utraciło sensu. Embar wiedział, że jednym zakazem nie zniesie tradycji kształtowanej przez pokolenia, ale od czegoś musiał zacząć. Jego syn — Leod — został wychowany w duchu zmian i był zagorzałym zwolennikiem reformy, jaką przeprowadził ojciec. Brutalnością w dążeniu do celu znacznie przewyższał Embara, przez co jeszcze skuteczniej walczył z ludzkimi przyzwyczajeniami. Gdy umierał w swym łożu, mało kto wierzył, że bogowie są jeszcze komuś potrzebni.