Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Wampir pozna panią. Ród Argeneau, tom 3 - ebook

Wydawnictwo:
Seria:
Data wydania:
3 listopada 2022
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Wampir pozna panią. Ród Argeneau, tom 3 - ebook

Szykuje się krwawy romans…

Osoby dramatu:

Lucern – autor poczytnych rodzinnych biografii, okrzykniętych „romansami z pogranicza fantastyki”. Wiedzie życie samotnika. Unika tłumów i napastliwych kobiet. Szerokim łukiem omija dania z czosnkiem, symbole religijne i stroni od światła dnia. Tradycjonalista. Amator ostrych, meksykańskich dań, miękkich, ciepłych i pachnących szyi oraz wydatnych, karminowych ust. Ma siłę dziesięciu mężczyzn i w mgnieniu oka potrafi rozpłynąć się w powietrzu. Jeszcze nie wie, że wkrótce pozna kobietę na całą wieczność.

Kate C. Leever – nowa redaktorka działu powieści romantycznych w wydawnictwie Roundhouse Publishing. Pełna życia i energii. Niedawno odkryła autora, który ma wszelkie szanse wspiąć się na szczyty popularności, a przy okazji stanowić trampolinę dla jej kariery… Pod warunkiem że przełamie aspołeczne skłonności tego wysokiego, przystojnego, czarnowłosego pisarza i nakłoni go do udziału w cyklu spotkań z czytelnikami. Kate nie znosi „szorstkich, grubiańskich, nieokrzesanych i upartych twórców”. Jeszcze nie wie, że wkrótce pozna mężczyznę zdolnego zaspokoić jej najdziksze fantazje…

Kategoria: Fantasy
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-272-7620-9
Rozmiar pliku: 1,1 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

PROLOG

Pro­log

30 stycz­nia

Sza­nowny Panie Arge­neau.

Mam nadzieję, że niniej­szy list zasta­nie Pana w dobrym zdro­wiu i że okres świą­teczny upły­nął Panu w miłej atmos­fe­rze. To już drugi list, który do Pana wysy­łam. Pierw­szy nada­łam tuż przed Bożym Naro­dze­niem, lecz naj­wy­raź­niej musiał zagi­nąć w przed­świą­tecz­nej zawie­ru­sze. Kon­tak­tuję się z Panem listow­nie, ponie­waż wydaw­nic­two nie posiada Pań­skiego numeru tele­fonu i nie figu­ruje Pan w książce tele­fo­nicz­nej.

Mam dla Pana wspa­niałą wia­do­mość – seria o wam­pi­rach, którą publi­kuje Pan pod pseu­do­ni­mem Luke Ami­rault, cie­szy się wśród czy­tel­ni­ków ogromną popu­lar­no­ścią. Zain­te­re­so­wa­nie znacz­nie prze­ro­sło nasze ocze­ki­wa­nia, w związku z czym poważ­nie roz­wa­żamy zor­ga­ni­zo­wa­nie cyklu spo­tkań autor­skich z Pana udzia­łem, połą­czo­nych z pod­pi­sy­wa­niem ksią­żek. Księ­gar­nie zasy­pują nas pyta­niami, więc posta­no­wi­łam napi­sać do Pana, by dowie­dzieć się, czy i kiedy byłby Pan zain­te­re­so­wany udzia­łem w cyklu spo­tkań pro­mo­cyj­nych.

Bar­dzo pro­szę o tele­fo­niczny kon­takt z redak­cją.

Z wyra­zami sza­cunku,

Kate C. Leever
Redak­torka
Roun­dho­use Publi­shing Co., Inc.
Nowy Jork, NY

1 kwiet­nia

Sza­nowna Pani Leever.

Nie.

Z usza­no­wa­niem,

Lucern Arge­neau
Toronto, Onta­rio

11 kwiet­nia

Sza­nowny Panie Arge­neau.

Dziś rano otrzy­ma­łam Pań­ską odpo­wiedź. Rozu­miem, że nie jest Pan zain­te­re­so­wany cyklem spo­tkań autor­skich, lecz mimo to chcia­ła­bym raz jesz­cze pod­kre­ślić, że Pań­ska proza cie­szy się ogrom­nym zain­te­re­so­wa­niem. Pań­ska popu­lar­ność rośnie w zawrot­nym tem­pie. Kilka cza­so­pism już zwró­ciło się do nas z prośbą o wywiady. Chyba nie muszę doda­wać, że to fan­ta­styczna forma pro­mo­cji, która szybko prze­łoży się na wzrost sprze­daży ksią­żek.

Wra­ca­jąc do spo­tkań autor­skich – tele­fony w tej spra­wie nie ustają, jedna zaś z popu­lar­nych sieci księ­garni, z przed­sta­wi­ciel­stwami w Sta­nach Zjed­no­czo­nych i Kana­dzie, zobo­wią­zała się pokryć koszty podróży, jeśli zde­cy­duje się Pan odwie­dzić ich naj­waż­niej­sze pla­cówki. Orga­ni­za­to­rzy zadbają o Pań­skie prze­loty, opłacą noc­legi w hote­lach, na każ­dym lot­ni­sku będzie zaś cze­kał na Pana samo­chód z kie­rowcą, który będzie do Pań­skiej dys­po­zy­cji przez cały pobyt. To bar­dzo korzystna oferta, więc pro­szę ją poważ­nie roz­wa­żyć.

Wygląda na to, że zwy­kłe prze­syłki z Nowego Jorku docie­rają do Toronto w wyjąt­kowo powol­nym tem­pie. W związku z tym prze­sy­łam niniej­szy list kurie­rem. Będę bar­dzo wdzięczna za szybką odpo­wiedź i załą­cze­nie w następ­nym liście numeru Pań­skiego tele­fonu.

Z wyra­zami sza­cunku,

Kate C. Leever
Redak­torka
Roun­dho­use Publi­shing Co., Inc.
Nowy Jork, NY

15 czerwca

Sza­nowna Pani Leever.

Nie.

Z usza­no­wa­niem,

Lucern Arge­neau
Toronto, Onta­rio

26 czerwca

Sza­nowny Panie Arge­neau.

Po raz kolejny zapo­mniał mi Pan prze­słać numer Pań­skiego tele­fonu. W związku z tym chcia­ła­bym popro­sić Pana o nie­zwłoczny kon­takt tele­fo­niczny z redak­cją. Jeśli zadzwoni Pan pod moją nie­obec­ność, zosta­nie Pan połą­czony z Ash­leyem, moim asy­sten­tem. Jeśli jest to konieczne, może Pan zamó­wić roz­mowę na nasz koszt. Bar­dzo zależy mi na roz­mo­wie z Panem, ponie­waż jestem pewna, że nie zdaje Pan sobie sprawy z roz­miaru wła­snej popu­lar­no­ści oraz z korzy­ści, jakie może Panu przy­nieść nawią­za­nie kon­taktu z czy­tel­ni­kami.

Nie wiem, czy jest Pan tego świa­dom, lecz strony inter­ne­towe miło­śni­ków Pań­skiej twór­czo­ści wyra­stają jak grzyby po desz­czu, a redak­cja codzien­nie jest zasy­py­wana adre­so­wa­nymi do Pana listami (kore­spon­den­cję prze­każę Panu w osob­nej prze­syłce). W poprzed­nich listach wspo­mi­na­łam już o zapy­ta­niach o spo­tka­nia autor­skie, lecz obecne zapo­trze­bo­wa­nie prze­ra­sta naj­śmiel­sze ocze­ki­wa­nia. Wygląda na to, że wszyst­kie księ­gar­nie w naszym kraju przy­ję­łyby Pana z otwar­tymi ramio­nami, a tournée i pod­pi­sy­wa­nie ksią­żek sta­no­wi­łoby ogromne wyda­rze­nie.

Chcia­ła­bym rów­nież, by roz­wa­żył Pan moż­li­wość udzie­le­nia jed­nego lub dwóch wywia­dów (załą­czam listy, które otrzy­ma­li­śmy w tej spra­wie od kilku gazet i cza­so­pism). Jak sam Pan zauważy, zain­te­re­so­wa­nie wyka­zuje nie tylko prasa zwią­zana z ryn­kiem powie­ści roman­tycz­nych. Stał się Pan roz­po­zna­walny rów­nież w krę­gach kul­tury maso­wej, o czym świad­czy sze­roki prze­krój tytu­łów pra­so­wych, które doma­gają się wywia­dów. Otrzy­ma­li­śmy zapy­ta­nia rów­nież od nie­któ­rych poran­nych pro­gra­mów tele­wi­zyj­nych. O ile w stu­diu nagrań należy sta­wić się oso­bi­ście, wywiadu dla prasy można udzie­lić przez tele­fon lub za pomocą Inter­netu, pod warun­kiem że korzy­sta Pan z tego ostat­niego medium. Czy posiada Pan w domu dostęp do Inter­netu? Jeśli tak, popro­si­ła­bym Pana o Pań­ski adres elek­tro­niczny. Zachę­cam Pana gorąco do zain­sta­lo­wa­nia komu­ni­ka­tora (na przy­kład Win­dows Mes­sen­gera lub podob­nego). Nie­któ­rzy ze współ­pra­cu­ją­cych z nami pisa­rzy korzy­stają wła­śnie z Mes­sen­gera, który oka­zał się spraw­nym narzę­dziem komu­ni­ka­cyj­nym – znacz­nie wygod­niej­szym i szyb­szym niż zwy­kła poczta.

W niniej­szym liście zawar­łam zale­d­wie część spraw, które chcia­ła­bym z Panem omó­wić. Bar­dzo pro­szę o jak naj­szyb­szy kon­takt tele­fo­niczny z redak­cją, w razie potrzeby pro­szę dzwo­nić na nasz koszt. Wysy­łam niniej­szy list kurie­rem.

Z wyra­zami sza­cunku,

Kate C. Leever
Redak­torka
Roun­dho­use Publi­shing Co., Inc.
Nowy Jork, NY

1 sierp­nia

Sza­nowna Pani Leever.

Nie.

Z wyra­zami sza­cunku,

Lucern Arge­neau
Toronto, Onta­rioROZDZIAŁ 1

Roz­dział 1

Czwar­tek, 11 wrze­śnia

Rachel się uparła, że nie zamieszka w domu, w któ­rym stoi coś takiego – rze­kła Mar­gu­erite.

W odpo­wie­dzi Lucern burk­nął tylko coś nie­zro­zu­miale i posta­wił na piw­nicz­nej pod­ło­dze trumnę, którą zniósł tu razem z Bastie­nem, swoim młod­szym bra­tem. Wie­dział o awer­sji swej przy­szłej szwa­gierki – Etienne wyja­śnił mu wszystko w naj­drob­niej­szych szcze­gó­łach – i zgo­dził się prze­cho­wać u sie­bie ulu­bioną trumnę brata. Pra­gnąc uszczę­śli­wić narze­czoną, Etienne usu­nął maka­bryczny gadżet ze swo­jej pra­cowni, lecz przez sen­ty­ment nie był w sta­nie wywieźć go na wysy­pi­sko. Zakli­nał się, że naj­lep­sze pomy­sły przy­cho­dziły mu do głowy wła­śnie wtedy, gdy odpo­czy­wał w jej mrocz­nym zaci­szu. Etienne bywał eks­cen­tryczny. Czy ktoś inny sta­wiłby się z trumną na pró­bie gene­ral­nej wła­snego ślubu? Duchowny z prze­ra­żoną miną obser­wo­wał, jak trzej męż­czyźni tar­gają ją wspól­nymi siłami z fur­go­netki Etienne’a do bagaż­nika vana star­szego brata.

– Dzię­kuję za pomoc – powie­dział Etienne i wypro­sto­wał plecy.

Bastien wzru­szył ramio­nami.

– I tak nie zmie­ści­łaby się w twoim bmw. A poza tym – cią­gnął, gdy weszli na schody – wolę ją wozić niż prze­cho­wy­wać.

Lucern uśmiech­nął się pod nosem. Już dawno zre­zy­gno­wał z gosposi na stałe, a odwie­dza­jąca go raz w tygo­dniu ekipa sprzą­ta­jąca zaj­mo­wała się jedy­nie par­te­rem. Nie ma moż­li­wo­ści, że ktoś przy­pad­kowo nadzieje się na maka­bryczny mebel.

– Jak idą przy­go­to­wa­nia do ślubu? – zapy­tał, wcho­dząc za matką i Bastie­nem do kuchni. Zga­sił świa­tło w piw­nicy i zamknął za sobą drzwi. Nie było potrzeby włą­czać oświe­tle­nia kuchni; mały wyświe­tlacz na pie­kar­niku w zupeł­no­ści im wystar­czał.

– Naresz­cie koniec – rze­kła z ulgą Mar­gu­erite. – Mimo iż uro­czy­stość zapo­wie­dziano z nie­wiel­kim wyprze­dze­niem i pani Gar­rett wyra­ziła obawę, że jej rodzina może mieć trud­no­ści ze sta­wie­niem się w kom­ple­cie, szczę­śli­wie wszyst­kim uda się dotrzeć.

– Czy ona ma dużą rodzinę? – Lucern miał cichą nadzieję, że na ślu­bie Etienne’a będzie mniej Gar­ret­tów niż Hewit­tów na ślu­bie Lis­sianny. Przy­ję­cie weselne jego sio­stry i Gre­gory’ego Hewitta sta­no­wiło dla niego kosz­marne prze­ży­cie. Greg miał dużą rodzinę, w dodatku zdo­mi­no­waną przez kobiety. Więk­szość z nich była samotna i przez cały wie­czór te nie­szczę­sne har­pie poże­rały wzro­kiem wszyst­kich trzech braci: Lucerna, Bastiena i Etienne’a. Luc czuł się jak danie główne. I żywił głę­boką awer­sję wobec napa­stli­wych kobiet. W cza­sach, w któ­rych przy­szedł na świat i dora­stał, agre­sja sta­no­wiła domenę wyłącz­nie męż­czyzn, przed­sta­wi­cielki płci pięk­nej uśmie­chały się zaś potul­nie i znały swoje miej­sce. Lucern prze­siąkł duchem tam­tej epoki i wcale nie uśmie­chał mu się udział w kolej­nej towa­rzy­skiej kata­stro­fie. Wystar­czy chyba, że całe wesele Lis­sianny upły­nęło mu na opę­dza­niu się od natręt­nych kobiet?

Na szczę­ście Mar­gu­erite roz­wiała część obaw.

– Z tego, co wiem, raczej nie­wielką. W dodatku na liście gości prze­wa­żają męż­czyźni.

– Chwała Bogu! – ode­tchnął Bastien i posłał bratu poro­zu­mie­waw­cze spoj­rze­nie.

Lucern poki­wał głową.

– Etienne bar­dzo się dener­wuje?

– Co cie­kawe, ani tro­chę – rzekł Bastien z prze­ką­sem.

– Wręcz prze­ciw­nie. Wygląda, jakby się świet­nie bawił, i twier­dzi, że już nie może się docze­kać! Naj­wy­raź­niej jest z Rachel bar­dzo szczę­śliwy – dokoń­czył z zamy­śloną miną. Rów­nież Lucern żywił wobec ślu­bów mie­szane uczu­cia.

Rezy­gna­cja z wol­no­ści, nawet dla żony, była dla niego trudna do wyobra­że­nia. Sta­nął w progu kuchni i dopiero wtedy zauwa­żył Mar­gu­erite, prze­glą­da­jącą stertę kore­spon­den­cji na sto­liku w przed­po­koju.

– Luc, zale­gają tu listy sprzed kilku tygo­dni! Czy ty już w ogóle nie spraw­dzasz poczty?

– Jesz­cze cię to dziwi, mamo? Na tele­fony też nie odpo­wiada. Całe szczę­ście, że chce mu się jesz­cze otwie­rać drzwi!

Choć Bastien rzu­cił te uwagi żar­to­bli­wym tonem, Lucern dostrzegł zna­czącą wymianę spoj­rzeń mię­dzy bra­tem a matką. Mar­twili się o niego. Od zawsze był typem samot­nika, lecz ostat­nimi czasy coraz bar­dziej alie­no­wał się od świata. Rodzina z nie­po­ko­jem wyczu­wała, że życie powoli zaczyna go nużyć.

– Co jest w tym pudle?

– Nie mam poję­cia – przy­znał Lucern. Mar­gu­erite lek­kim ruchem pod­nio­sła paczkę ze sto­lika i potrzą­snęła nią ostroż­nie.

– To może warto zaj­rzeć? – zapy­tała znie­cier­pli­wiona. Lucern wywró­cił oczami. Mimo że miał na karku już kil­ka­set lat, matka zawsze wty­kała nos w jego sprawy i pró­bo­wała rzą­dzić. Już dawno prze­stał się z nią o to kłó­cić.

Wszel­kie próby per­swa­zji oka­zy­wały się bez­ce­lowe.

– W końcu to zro­bię – odmruk­nął. – Więk­szość prze­sy­łek to prze­cież głu­poty albo zwy­kłe zawra­ca­nie głowy.

– A to nie jest przy­pad­kiem list od two­jego wydawcy? Może być w nim coś waż­nego. W prze­ciw­nym razie nie wysy­łano by go kurie­rem.

Pod­czas gdy zacie­ka­wiona Mar­gu­erite obra­cała w dłoni kopertę opa­trzoną naklejką FedExu, Lucer­nowi wydłu­żyła się mina.

– To nic waż­nego. Redak­cja zadrę­cza mnie pyta­niami o spo­tka­nia autor­skie i chce mi zor­ga­ni­zo­wać tournée z pod­pi­sy­wa­niem ksią­żek.

– Edwin chce, żebyś pod­pi­sy­wał dla nich książki? – zdu­miała się Mar­gu­erite. – Myśla­łam, że dawno już pojął, że nie chcesz uczest­ni­czyć w żad­nej for­mie pro­mo­cji.

– To nie Edwin. – Lucerna wcale nie zdzi­wiło, że matka pamięta imię jego ostat­niego redak­tora. Tak, Mar­gu­erite miała dosko­nałą pamięć, a Lucern współ­pra­co­wał z Roun­dho­use Publi­shings od dzie­się­ciu lat i opo­wia­dał jej o tym wie­lo­krot­nie. Karierę pisar­ską roz­po­czął od ese­jów histo­rycz­nych, czy­ta­nych głów­nie przez stu­den­tów, któ­rzy doce­niali nie­zwy­kły auten­tyzm jego tek­stów i żywy język; zupeł­nie, jakby autor żył w opi­sy­wa­nych epo­kach. W przy­padku Lucerna rze­czy­wi­ście tak było, choć wie­dza o tym była udzia­łem zale­d­wie garstki osób.

Trzy ostat­nie powie­ści, w odróż­nie­niu od poprzed­nich, były sagą rodzinną. Pierw­sza opo­wia­dała o histo­rii miło­ści jego rodzi­ców, druga o namięt­nym roman­sie Lis­sianny z Gre­go­rym, jej nie­do­szłym tera­peutą i obec­nym mężem, naj­now­sza zaś, wydana zale­d­wie kilka tygo­dni temu, doty­czyła pery­pe­tii Rachel Gar­rett i Etienne’a. Lucern wcale nie zamie­rzał wcie­lać się w kro­ni­ka­rza, ale te powie­ści napi­sały mu się same, nie­mal przy­pad­kiem. Skoro zaś powstały, posta­no­wił je przed­sta­wić do druku. Niech przy­szłe poko­le­nia mają co wspo­mi­nać! Za pozwo­le­niem rodziny prze­ka­zał Edwi­nowi maszy­no­pisy, redak­tor zaś uznał je za rewe­la­cyjną bele­try­stykę i wypu­ścił na rynek. W ten spo­sób powstała seria „para­nor­mal­nych powie­ści roman­tycz­nych”, które nie­ocze­ki­wa­nie przy­nio­sły Lucer­nowi popu­lar­ność. Autor czuł się skrę­po­wany zaist­niałą sytu­acją, więc z całych sił sta­rał się ją igno­ro­wać.

– Edwin nie jest już moim redak­to­rem – wyja­śnił. – Zmarł w zeszłym roku na atak serca. Sta­no­wi­sko prze­jęła jego asy­stentka i od tam­tej pory cały czas zawraca mi głowę. – Skrzy­wił się. – Chyba chce się mną posłu­żyć, żeby wyka­zać się w wydaw­nic­twie. Uparła się, że nakłoni mnie do spo­tkań z czy­tel­ni­kami i pro­mo­cji ksią­żek.

Bastien już otwie­rał usta, żeby wygło­sić sto­sowny komen­tarz, lecz w tej samej chwili roz­legł się war­kot sil­nika i na pod­jazd wto­czył się samo­chód. Lucern uchy­lił drzwi i bra­cia ze zdzi­wie­niem przy­glą­dali się par­ku­ją­cej przed domem tak­sówce.

– Ktoś pomy­lił adresy? – zapy­tał ostroż­nie Bastien.

Wie­dział, że Lucern rzadko miewa gości.

– Naj­wy­raź­niej – odparł gospo­darz.

Kie­rowca wysiadł z wozu i otwo­rzył tylne drzwi, w któ­rych poja­wiła się młoda kobieta. Lucern zmru­żył oczy.

– Kto to? – zapy­tał Bastien, wyglą­da­jący na zasko­czo­nego zaj­ściem bar­dziej niż brat.

– Nie mam poję­cia.

Tak­sów­karz wyjął z bagaż­nika nie­wielką walizkę oraz torbę podróżną.

– To pew­nie ta twoja pani redak­tor – pod­su­nęła Mar­gu­erite.

Lucern i Bastien popa­trzyli po sobie jak na komendę. Matka stała w kory­ta­rzu z otwartą kopertą z firmy kurier­skiej.

– Moja redak­torka? O czym ty mówisz? – Lucern pod­szedł do Mar­gu­erite i wyrwał jej list.

Matka zbyła mil­cze­niem nie­grzeczne zacho­wa­nie syna. Sta­nęła obok Bastiena i z zacie­ka­wie­niem zer­k­nęła na pod­jazd.

– Skoro kore­spon­den­cja mię­dzy wami prze­pływa powoli, a zain­te­re­so­wa­nie two­imi książ­kami rośnie, pani Kate C. Leever posta­no­wiła poroz­ma­wiać z tobą oso­bi­ście – oznaj­miła z roz­ba­wie­niem. – Wie­dział­byś o wszyst­kim, gdy­byś tylko otwie­rał wła­sne listy.

Lucern zmiął kopertę. Jej zawar­tość w skró­cie pod­su­mo­wała Mar­gu­erite, pomi­ja­jąc infor­ma­cję, że samo­lot

Kate C. Leever z Nowego Jorku ląduje o dwu­dzie­stej. Była dwu­dzie­sta trzy­dzie­ści. Naj­wy­raź­niej lot prze­biegł bez opóź­nień.

– Cał­kiem ładna, prawda? Nie­winne pyta­nie Mar­gu­erite, okra­szone deli­katną suge­stią into­na­cji, wystar­czyło, by wzbu­dzić nie­po­kój Lucerna. Jego matka, naj­wy­raź­niej roz­ocho­cona poprzed­nimi suk­ce­sami, przy­mie­rzała się do swa­ta­nia. Tak, jak od początku maczała palce w zna­jo­mo­ści Rachel i Etienne’a. I do czego to dopro­wa­dziło? Pro­szę, oto Etienne zagrze­bany po uszy w wirze wesel­nych przy­go­to­wań!

– Bastien, mama za chwilę zacznie się bawić w swatkę. Zawieź ją, pro­szę, do domu. Natych­miast! – zako­men­de­ro­wał Lucern. Gdy brat wybuch­nął śmie­chem, dodał: – Nie masz się z czego cie­szyć. Jak już skoń­czy ze mną, zabie­rze się za szu­ka­nie żony dla cie­bie.

Bastien od razu spo­waż­niał i wziął Mar­gu­erite pod ramię.

– Mamo, zbie­ramy się. To nie nasza sprawa.

– Oczy­wi­ście, że to moja sprawa – żach­nęła się Mar­gu­erite i oswo­bo­dziła rękę. – Szczę­śliwa przy­szłość moich dzieci to mój żywotny inte­res.

Bastien pod­jął nie­śmiałą próbę buntu.

– Nie rozu­miem, dla­czego naszło cię na to aku­rat teraz? Obaj mamy dobrze ponad czte­ry­sta lat. Skąd, po takim cza­sie, przy­szedł ci do głowy ten pomysł?

Mar­gu­erite przez chwilę roz­wa­żała odpo­wiedź.

– Dużo myśla­łam, odkąd zmarł wasz ojciec…

– Rany boskie! – prze­rwał jej Lucern i z ponurą miną pokrę­cił głową.

– Co ja takiego powie­dzia­łam?

– Od tego zaczęła się praca Lis­sianny w schro­ni­sku i jej zna­jo­mość z Gre­giem. Ojciec zmarł i zaczęła myśleć.

Bastien zro­bił poważną minę i poki­wał głową.

– Kobiety nie powinny myśleć.

– Bastien! – obu­rzyła się Mar­gu­erite.

– Mamo, spo­koj­nie, wiesz prze­cież, że się dro­czę – powie­dział pojed­naw­czo Bastien i wziął ją pod ramię. Tym razem nie pro­te­sto­wała i pozwo­liła wypro­wa­dzić się z domu.

– Ja za to mówi­łem serio! – krzyk­nął za nimi Lucern. Odpro­wa­dził oboje wzro­kiem do samo­chodu; na całym odcinku ścieżki matka robiła Bastie­nowi wymówki. Uśmiech­nął się pod nosem na widok ucie­mię­żo­nej miny brata. Dobrze wie­dział, że Mar­gu­erite nie da mu spo­koju przez całą drogę do domu i pra­wie zro­biło mu się go szkoda. Pra­wie.

Mina mu zrze­dła, gdy prze­niósł wzrok na blon­dynkę, domnie­maną redak­torkę. Mar­gu­erite prze­rwała poła­janki i przy­wi­tała się z nią ser­decz­nie. Lucern nad­sta­wiał ucha, jak mógł, lecz szybko uznał, że treść tej roz­mowy i tak go nie inte­re­suje.

Blon­dynka z uśmie­chem ski­nęła głową matce na poże­gna­nie, po czym wzięła bagaż i ruszyła w górę alejki. Lucern zamarł w drzwiach. Dobry Boże, ona chyba nie zamie­rza wpro­sić się na noc? W liście nie wspo­mniała, gdzie zamie­rza się zatrzy­mać. Pew­nie zna­la­zła jakiś hotel, bo prze­cież nie mogła zakła­dać, że on ją prze­no­cuje. Przy­je­chała pro­sto z lot­ni­ska i jesz­cze nie zdą­żyła zosta­wić bagażu, uspo­koił się w duchu i przyj­rzał się bli­żej nie­ocze­ki­wa­nemu gościowi. Kate C. Leever dorów­ny­wała wzro­stem Mar­gu­erite.

Na oko jakieś sto sześć­dzie­siąt cen­ty­me­trów. Była szczu­pła, zgrabna i miała dłu­gie blond włosy. Z tej odle­gło­ści wyda­wała się cał­kiem ładna. Jasno­nie­bie­ska gar­sonka spra­wiała, że pani Leever przy­po­mi­nała szklankę schło­dzo­nej wody. W sam raz na wyjąt­kowo cie­pły, wrze­śniowy wie­czór…

Miła wizja pry­sła, gdy redak­torka wnio­sła bagaż po schod­kach i zatrzy­mała się przed Lucer­nem z sze­ro­kim, szcze­rym uśmie­chem. W jej oczach bły­skały wesołe iskierki. – Dobry wie­czór. Nazy­wam się Kate Leever. Mam nadzieję, że otrzy­mał pan mój list. Prze­sła­nie cze­go­kol­wiek pocztą trwa całe wieki, a pan wciąż zapo­mi­nał prze­ka­zać mi numer tele­fonu, więc uzna­łam, że odwie­dzę pana oso­bi­ście i wspól­nie omó­wimy otwie­ra­jące się przed nami moż­li­wo­ści pro­mo­cji pań­skich ksią­żek. Wiem, że nie jest pan do końca prze­ko­nany, ale jestem pewna, że gdy przed­sta­wię panu wszyst­kie moż­liwe korzy­ści, prze­my­śli pan rzecz na nowo. Przez chwilę Lucern wpa­try­wał się w jej sze­roki uśmiech jak urze­czony, lecz szybko ock­nął się z zamy­śle­nia. Ma coś prze­my­śleć? Przy­le­ciała go prze­ko­ny­wać? Pro­sta sprawa.

Już wszystko prze­my­ślał. To była krótka piłka.

– Nie – powie­dział i zamknął drzwi.

Kate wpa­try­wała się z nie­do­wie­rza­niem w solidne, drew­niane skrzy­dło, za któ­rym znik­nął Lucern Arge­neau. Siłą woli powstrzy­mała się od krzyk­nię­cia ze zło­ści. Co za kawał nie­wy­cho­wa­nego, upar­tego, cham­skiego… Zapu­kała do drzwi. Nie­kul­tu­ral­nego…

Lucern otwo­rzył nie­mal od razu. Z god­nym pochwały reflek­sem Kate przy­wo­łała na twarz uśmiech rów­nie sze­roki, co fał­szywy, lecz nie­wiele bra­ko­wało, by na widok pisa­rza zrze­dła jej mina. Dopiero teraz zdą­żyła mu się przyj­rzeć bli­żej; wcze­śniej była zbyt zaab­sor­bo­wana wygła­sza­niem prze­mó­wie­nia, które obmy­śliła i prze­ćwi­czyła pod­czas lotu. Teraz jej misterny plan legł w gru­zach, ona sama zaś, nie wie­dząc, co ma dalej począć, po raz pierw­szy naprawdę spoj­rzała na Lucerna Arge­neau. Oka­zał się znacz­nie młod­szy, niż się spo­dzie­wała. Z tego, co wie­działa, pisał dla Edwina już od dobrych dzie­się­ciu lat, a wyglą­dał na naj­wy­żej trzy­dzie­ści trzy. Zatem został pro­fe­sjo­na­li­stą nie­wiele po dwu­dzie­stce!

I oka­zał się nie­zwy­kle przy­stojny. Włosy miał czarne jak nocne niebo, twarz szla­chetną, o zde­cy­do­wa­nych rysach, w świe­tle lampy nad pro­giem jego oczy lśniły zaś srebr­no­nie­bie­skim bla­skiem. Był wysoki i zdu­mie­wa­jąco dobrze zbu­do­wany jak na męż­czy­znę, który praw­do­po­dob­nie pro­wa­dzi sie­dzący tryb życia. Jego sze­ro­kie ramiona bar­dziej przy­wo­ły­wały na myśl syl­wetkę spor­towca, a nie inte­lek­tu­ali­sty. Kate była pod wra­że­niem. Nawet skrzy­wiona mina nie ujmo­wała mu uroku.

Na twa­rzy Kate, zupeł­nie natu­ral­nie i bez wysiłku, tym razem zago­ścił szczery uśmiech.

– To znowu ja. W podróży nie zdą­ży­łam zjeść, więc pomy­śla­łam, że może dałby się pan zapro­sić na kola­cję na koszt wydaw­nic­twa. I wtedy poroz­ma­wia­li­by­śmy o…

– Nie. Pro­szę znik­nąć z moich scho­dów. Razem z baga­żami. – Lucern Arge­neau ponow­nie zatrza­snął jej drzwi przed nosem.

– No pro­szę, powie­dział coś wię­cej niż „nie” – mruk­nęła do sie­bie Kate. – Potrafi wydu­sić z sie­bie całe zda­nie.

Z natury opty­mistka, posta­no­wiła uznać to za postęp, przy­wo­łała więc na twarz nieco przy­wię­dły, lecz nie­za­wodny uśmiech i zapu­kała ponow­nie. Gdy Lucern po raz trzeci poja­wił się w drzwiach, wyglą­dał już na poważ­nie zezłosz­czo­nego. Tym razem nawet nie otwo­rzył ust, tylko pyta­jąco uniósł brew.

Wypo­wie­dze­nie całego zda­nia Kate wzięła za dobry znak, ale cisza ozna­czała coś wręcz prze­ciw­nego. Redak­torka czym prę­dzej odgo­niła od sie­bie tę myśl i z pogod­nym uśmie­chem pod­jęła:

– Jeśli nie lubi pan cho­dzić do restau­ra­cji, mogę zamó­wić coś na wynos…

– Nie.

Lucern już się przy­mie­rzał do trza­śnię­cia drzwiami, lecz pięć lat życia w Nowym Jorku nauczyło Kate kilku pod­sta­wo­wych tri­ków nego­cja­cyj­nych. Szybko wsu­nęła stopę mię­dzy skrzy­dło a fra­mugę i w porę opa­no­wała gry­mas bólu.

Drzwi odbiły się od jej stopy.

– Jeśli nie ma pan ochoty na jedze­nie z restau­ra­cji, mogę wysko­czyć po zakupy i ugo­to­wać panu coś, co pan lubi – zapro­po­no­wała, zanim zdą­żył sko­men­to­wać jej manewr.

– A póź­niej, przy miłym posiłku, posta­ram się roz­wiać wszel­kie pań­skie obawy zwią­zane z tournée.

Lucer­nowi nie spodo­bało się zało­że­nie, które usły­szał w ostat­nim zda­niu.

– Niczego się nie oba­wiam – rzekł krótko.

– Rozu­miem – odparła Kate z powąt­pie­wa­niem w gło­sie. W razie potrzeby była gotowa posu­nąć się do mani­pu­la­cji, cze­kała więc cier­pli­wie ze stopą uwię­zioną mię­dzy drzwiami a fra­mugą i miała nadzieję, że nie spra­wia wra­że­nia despe­ratki. Czuła, że powoli prze­staje pano­wać nad mimiką i wkrótce maskę spo­koju dia­bli wezmą.

Lucern wydął usta i zasta­no­wił się przez chwilę. Sądząc po minie, wła­śnie prze­li­cza mój wzrost na roz­miar trumny, w któ­rej zako­pie mnie w ogródku, kiedy wresz­cie się mnie pozbę­dzie, pomy­ślała Kate. Ode­tchnęła głę­boko i przy­wo­łała się do porządku. Jako asy­stentka Edwina współ­pra­cuje z tym męż­czy­zną od lat. Od bli­sko roku jest jego główną redak­torką, a mimo to nie wie o nim wiele. Cza­sami, w przy­pły­wie zło­śli­wo­ści, zasta­na­wiała się, jakim jej pod­opieczny jest czło­wie­kiem. Romanse pisy­wały prze­waż­nie kobiety, Lucern Arge­neau, publi­ku­jący pod pseu­do­ni­mem Luke Ami­rault, był zaś w wydaw­nic­twie rodzyn­kiem. Jacy męż­czyźni pisują roman­tyczne powie­ści? W dodatku z wam­pi­rami w roli głów­nej? Na pewno jest homo­sek­su­ali­stą… Albo dzi­wa­kiem. Jak do tej pory, jego zacho­wa­nie wska­zy­wało raczej na to dru­gie. Wyglą­dał jak skrzy­żo­wa­nie eks­cen­tryka z mania­kal­nym mor­dercą.

– Mnie­mam, że nie zamie­rza pani się wynieść? – zapy­tał wresz­cie.

Kate się zasta­no­wiła. Jeśli odpo­wie mu teraz zde­cy­do­wa­nym „nie”, męż­czy­zna naj­pew­niej wpu­ści ją wresz­cie do środka. Ale czy na pewno tego chciała? A jeśli ją po cichu zaszlach­tuje i jej nazwi­sko trafi jutro na nagłówki wszyst­kich gazet?

Szybko prze­go­niła te gro­te­skowe myśli, wypro­sto­wała plecy i odparła zde­cy­do­wa­nie:

– Panie Arge­neau, przy­le­cia­łam tu spe­cjal­nie z Nowego Jorku. Nie­zwy­kle zależy mi na roz­mo­wie z panem. Jestem pań­ską redak­torką i sądzę, że powi­nien mnie pan przy­naj­mniej wpu­ścić i wysłu­chać. – Pod­kre­śliła swoje sta­no­wi­sko, na wypa­dek, gdyby ten detal umknął roz­mówcy. Nie­kiedy argu­ment ten oka­zy­wał się sku­teczny w nego­cja­cjach z pisa­rzami, choć pan Arge­neau spra­wiał wra­że­nie nie­wzru­szo­nego. Kate nie wie­działa, co jesz­cze mogłaby dodać, więc stała tylko w drzwiach w ocze­ki­wa­niu na odpo­wiedź. Na próżno. Lucern stęk­nął ciężko, po czym odwró­cił się do niej ple­cami i znik­nął w mroku kory­ta­rza.

Zmie­szana Kate patrzyła na ciemny przed­po­kój. Tym razem gospo­darz nie zatrza­snął jej drzwi przed nosem. To chyba dobry znak? Czy powinna uznać to za zapro­sze­nie? Dźwi­gnęła z ziemi walizkę i torbę podróżną i prze­kro­czyła próg domu. Był letni wie­czór i choć powoli robiło się chłodno, powie­trze wciąż było nagrzane po cie­płym dniu. Za to w przed­po­koju powi­tał ją ziąb. Kate odru­chowo zamknęła za sobą drzwi i dała oczom chwilę na oswo­je­nie się z mro­kiem. Wnę­trze domu było ciemne i ponure, bo Lucern Arge­neau nie raczył włą­czyć w kory­ta­rzu choćby sła­bego oświe­tle­nia; drogę wska­zy­wała Kate smużka sącząca się zza uchy­lo­nych drzwi po prze­ciw­nej stro­nie, zbyt szara i nie­wy­raźna, by jej źró­dłem mógł być żyran­dol lub lampa. Dziew­czyna wcale nie była pewna, że zapro­wa­dzi ją ona do Lucerna Arge­neau, lecz świa­tełko sta­no­wiło jedyną wska­zówkę. I fakt, że gospo­darz odda­lił się wła­śnie w tam­tym kie­runku.

Kate posta­wiła bagaże przy wej­ściu i ostroż­nie ruszyła w stronę bla­dej poświaty. Mogłaby przy­siąc, że kory­tarz nagle wydłu­żył się dwu­krot­nie. Nie wie­działa, czy po dro­dze powinna uwa­żać na meble lub inne prze­szkody, bo zamknęła drzwi wej­ściowe, zanim zdą­żyła się dobrze rozej­rzeć. Pozo­sta­wała tylko nadzieja, że w kory­tarzu nie stoi nic, o co mogłaby się potknąć.

Lucern przy­sta­nął pośrodku kuchni i rozej­rzał się dokoła; pomiesz­cze­nie roz­ja­śniał jedy­nie blady pobrzask zmierz­chu. A on nie wie­dział, jak się zacho­wać. Nie podej­mo­wał gości już od dobrych kil­ku­set lat. Jak się z nimi postę­po­wało? Przez chwilę zasta­na­wiał się gorącz­kowo, po czym pod­szedł do kuchenki, zdjął czaj­nik z pal­nika i napeł­nił go wodą. Usta­wił z powro­tem na pły­cie, włą­czył gaz, zna­lazł imbry­czek, kilka tore­bek z her­batą i pełną cukier­nicę. Pośpiesz­nie i byle jak usta­wił zna­le­zi­ska na tacy.

Posta­no­wił pod­jąć Kate C. Leever her­batą i wypro­sić ją z domu, jak tylko opróż­nią imbry­czek.

Ssa­nie w brzu­chu zawio­dło go w oko­lice lodówki. Uchy­lił drzwi i mroczną kuch­nię roz­ja­śniło łagodne świa­tło. Lucern zamru­gał. Gdy jego oczy przy­zwy­cza­iły się już do bla­sku, pochy­lił się i się­gnął po jedną z dwóch ostat­nich tore­bek z krwią, leżą­cych samot­nie na środ­ko­wej półce. Lucern nie nale­żał do sma­ko­szy. Odkąd zmarła jego ostat­nia gospo­sia, lodówka i zamra­żarka świe­ciły pust­kami.

Nie rozej­rzał się nawet za szklanką, tylko – wciąż nachy­lony nad lodówką – nadział torebkę pro­sto na kły i zaczął bły­ska­wicz­nie chło­nąć chłodną prze­ką­skę. Od razu popra­wił mu się humor. Cóż, męż­czy­zna głodny to męż­czy­zna marudny.

– Panie Arge­neau?

Zasko­czony Lucern szarp­nął się i nie­chcący roze­rwał kłem torebkę. Czer­wona maź try­snęła zim­nym stru­mie­niem, zale­wa­jąc jego twarz i włosy. Odru­chowo wypro­sto­wał się i ude­rzył głową w zamra­żarkę. Klnąc szpet­nie, cisnął zmar­no­waną por­cję w głąb lodówki i jedną ręką chwy­cił się za głowę, a drugą trza­snął drzwicz­kami.

Kate Leever bły­ska­wicz­nie zna­la­zła się u jego boku. – O rety! Prze­pra­szam! Tak mi głu­pio! Ojej! – wykrzyk­nęła na widok ście­ka­ją­cej mu po gło­wie posoki. – O Boże! Ska­le­czy­łeś się! I to bar­dzo!

Lucern ostatni raz widział podob­nie prze­ra­żoną minę za daw­nych, dobrych cza­sów, gdy posi­łek wią­zał się z wgry­za­niem się w miękką i cie­płą ludzką szyję, a nie szyb­kim wrzu­ce­niem na ząb cze­goś z lodówki.

Kate Leever się opa­no­wała. Wzięła Lucerna pod ramię i posa­dziła przy kuchen­nym stole.

– Niech pan lepiej usią­dzie. Pan bar­dzo krwawi.

– Wszystko w porządku – mruk­nął. Prze­jęta dziew­czyna dzia­łała mu na nerwy. Jeśli okaże mu sym­pa­tię i tro­skę, jesz­cze gotów poczuć się zobo­wią­zany.

– Gdzie pan ma tele­fon? – Kate odwró­ciła się na pię­cie i rozej­rzała po kuchni.

– A po co nam tele­fon? – spy­tał z nadzieją w gło­sie. Może dziew­czyna zamówi sobie tak­sówkę i wresz­cie da mu spo­kój?

Odpo­wiedź szybko spro­wa­dziła go na zie­mię.

– Chcę wezwać pogo­to­wie. Pan się poważ­nie ska­le­czył.

W głowę.

Na jej twa­rzy wid­niało prze­ra­że­nie. Lucern popa­trzył po sobie. Miał obry­zganą krwią koszulę i czuł, że po policz­kach spływa mu zimny płyn. Ostry, ciężki i lekko meta­liczny zapach krwi ude­rzył w jego noz­drza. Odru­chowo obli­zał wargi i dopiero w tej chwili dotarł do niego sens ostat­nich słów Kate. Wypro­sto­wał się. Domnie­mana rana głowy oszczę­dzi mu wielu wyja­śnień, lecz wycieczka do szpi­tala nie wcho­dzi w grę.

– Ale ja się dobrze czuję i nie potrze­buję leka­rza – oznaj­mił sta­now­czo.

– Jak to? – Spoj­rzała z nie­do­wie­rza­niem. – Prze­cież tu wszę­dzie jest pełno krwi! Pan się naprawdę poważ­nie ska­le­czył.

– Rany głowy zawsze wywo­łują duży krwo­tok. – Mach­nął lek­ce­wa­żąco dło­nią, wstał z krze­sła i pochy­lił się nad zle­wem. Jeśli szybko się nie umyje, nie wytrzyma i obliże resztki posoki z dłoni i rąk, aż po łok­cie, nie­chyb­nie wywo­łując tym napad histe­rii Kate. Kilka łyków, które zdą­żył wypić przed jej wtar­gnię­ciem do kuchni, tylko podraż­niło jego ape­tyt.

– Może i tak, ale to, co się tutaj dzieje…

Dziew­czyna nie­ocze­ki­wa­nie wyro­sła obok niego i wzięty z zasko­cze­nia Lucern nie­opatrz­nie pozwo­lił jej obma­cać swoją głowę. Otrzeź­wiły go dopiero słowa.

– Dziwne. Nie widzę…

Szybko wykrę­cił się spod dłoni dziew­czyny i pochy­lił nad zle­wem. Wło­żył głowę pod wodę, żeby unie­moż­li­wić dal­sze oglę­dziny.

– Wszystko w porządku. Rany szybko się na mnie goją – rzu­cił spod chla­pią­cego stru­mie­nia.

Kate Leever nie sko­men­to­wała ostat­niego zda­nia, lecz Lucern poczuł na ple­cach jej świ­dru­jący wzrok. Po chwili pode­szła doń, a gdy znów usi­ło­wała zba­dać jego głowę, poczuł cie­pło jej ciała.

I doznał chwi­lo­wego para­liżu. Bli­skość, cie­pło, słodki zapach… Na moment zapo­mniał nawet o gło­dzie. Zamiast woni krwi pul­su­ją­cej w jej żyłach wyczu­wał nuty piżma i kwia­tów, a obok jej natu­ralny zapach. Mie­szanka ude­rzyła mu do głowy i ode­brała jasność myśle­nia. Kate ponow­nie prze­cze­sała pal­cami mokre włosy w poszu­ki­wa­niu nie­ist­nie­ją­cej rany, a Luc pod­sko­czył, pró­bu­jąc się wyrwać, i z całej siły nadział się tyłem głowy na kurek. Prze­szył go doj­mu­jący ból, zimna woda roz­bry­zgnęła się na wszyst­kie strony, a Kate z piskiem odsko­czyła do tyłu.

Lucern zaklął, wyswo­bo­dził się spod kranu i zła­pał pierw­szą kuchenną szmatę, która nawi­nęła się pod rękę. Okrę­cił ją wokół mokrej głowy, wypro­sto­wał się i wska­zał pal­cem na drzwi.

– Wyjdź z mojej kuchni! Natych­miast!

Kate C. Leever zamru­gała, zasko­czona tym nagłym ata­kiem zło­ści. Szybko jed­nak opa­no­wała się i sta­nęła pro­sto.

– Potrze­buje pan leka­rza – oznaj­miła sta­now­czo.

– Nie.

Oczy dziew­czyny zwę­ziły się groź­nie.

– Czy to jedyne słowo, jakie pan zna?

– Nie.

Wznio­sła dło­nie do nieba, po czym pozwo­liła im opaść bez­wład­nie, jak gdyby uspo­ko­jona nagłą myślą. Lucern nabrał jak naj­gor­szych podej­rzeń.

Kate C. Leever z uśmie­chem wło­żyła dwie torebki do imbryczka.

– To prze­są­dza sprawę – rze­kła wresz­cie.

– Jaką sprawę? – zapy­tał, przy­glą­da­jąc się podejrz­li­wie, jak redak­torka zalewa her­batę wrząt­kiem.

Kate łagod­nie wzru­szyła ramio­nami i odsta­wiła czaj­nik na kuchenkę.

– Po roz­mo­wie z panem pla­no­wa­łam zamel­do­wać się w hotelu, ale skoro po poważ­nym ura­zie głowy odma­wia pan pój­ścia do szpi­tala… – Spoj­rzała na niego i unio­sła brew. – Nie zmie­nił pan zda­nia?

– Nie.

Ski­nęła głową i się­gnęła po pokrywkę. Por­ce­la­nowe naczy­nie brzęk­nęło trium­fal­nie.

– W tej sytu­acji nie mogę zosta­wić tu pana samego – oświad­czyła. – Urazy głowy potra­fią być zwod­ni­cze. Dla pań­skiego dobra zostaję na noc.

Lucern już otwie­rał usta, by wybić jej z głowy ten pomysł, gdy Kate odwró­ciła się gwał­tow­nie i się­gnęła do drzwi lodówki.

– Lubi pan her­batę z mle­kiem?

Mając w pamięci roze­rwaną torebkę z krwią, Lucern rzu­cił się naprzód i zagro­dził drogę.

– Nie!

Dziew­czyna przy­glą­dała mu się z otwar­tymi ustami, aż pojął, że zastygł mię­dzy nią a lodówką w dra­ma­tycz­nej pozie, z sze­roko roz­po­star­tymi ramio­nami. Szybko opu­ścił dło­nie, skrzy­żo­wał nogi w kost­kach i z pozorną dezyn­wol­turą oparł się o drzwiczki. Zer­k­nął na Kate. Redak­torka zamknęła usta.

– Bo ja chęt­nie napi­ła­bym się her­baty z mle­kiem – rze­kła nie­pew­nie. – O ile ma pan mleko…

– Nie.

Kate, zmar­twiona, powoli poki­wała głową. Unio­sła dłoń i przy­ło­żyła ją Lucer­nowi do czoła, by spraw­dzić, czy nie ma gorączki. Znów poczuł jej zapach. Dzia­łał dziw­nie odprę­ża­jąco…

– Na pewno nie chce pan jechać do szpi­tala? – upew­niała się. – Dziw­nie się pan zacho­wuje, a ura­zów głowy nie należy lek­ce­wa­żyć.

– Nie.

Ku wła­snemu zasko­cze­niu, Luc wypo­wie­dział ostat­nie słowo nie­zwy­kle niskim gło­sem. Jesz­cze bar­dziej zanie­po­koił go uśmiech i figlarne stwier­dze­nie Kate:

– Czemu wcale mnie to nie dziwi?

Odru­chowo chciał się odwza­jem­nić, powstrzy­mał się jed­nak w ostat­niej chwili i tylko skrzy­wił z nie­sma­kiem, wyrzu­ca­jąc sobie w duchu moment sła­bo­ści. Kate C. Leever, jego redak­torka, choć oka­zuje mu dużo sym­pa­tii, przy­je­chała tu przede wszyst­kim w inte­re­sach. Lepiej o tym nie zapo­mi­nać.

– Może napi­jemy się her­baty, zanim wysty­gnie?

Lucern prze­rwał roz­my­śla­nia, a Kate zabrała tacę ze stołu i ruszyła w kie­runku kory­ta­rza.

– Pro­po­nuję prze­nieść się do salonu, tam zapewne można będzie wygod­nie usiąść. Pan się naprawdę mocno ude­rzył – dodała, pod­pie­ra­jąc bio­drem drzwi.

Luc już miał ruszyć za gościem, gdy w pół kroku zmie­nił zda­nie i spoj­rzał łako­mym wzro­kiem na lodówkę. W środku została jesz­cze jedna torebka z krwią. Ostat­nia. Naj­bliż­szej dostawy mógł się spo­dzie­wać dopiero jutro w nocy. Lucern czuł głód i osła­bie­nie. Zapewne z tego wła­śnie powodu zabra­kło mu sta­now­czo­ści w nego­cja­cjach z napie­ra­jącą jak burza i nie­ustę­pliwą Kate C. Leever. Łyk­nie sobie teraz odro­binę krwi, co na pewno doda mu sił w zbli­ża­ją­cej się roz­mo­wie. Wycią­gnął dłoń w kie­runku drzwi­czek…

– Lucern?

Zastygł w pół gestu i spiął się cały. Czemu nagle prze­stała się do niego zwra­cać „panie Arge­neau”? Dla­czego jego imię zabrzmiało tak sek­sow­nie w jej ustach? Musiał natych­miast coś zjeść. Otwo­rzył lodówkę i się­gnął po torebkę.

– Lucern?

Tym razem w gło­sie dziew­czyny zabrzmiał nie­po­kój. Luc usły­szał kroki w kory­ta­rzu. A niech to, wraca! Na pewno się wystra­szyła, że zemdlał.

Zaklął pod nosem i ze zło­ścią zatrza­snął lodówkę. Kolejna krwawa kata­strofa byłaby przy­sło­wio­wym gwoź­dziem do trumny. Już i tak przy­spo­rzył sobie wystar­cza­jąco kło­po­tów, łącz­nie z obec­no­ścią tej kobiety w jego domu. W nocy! Chciał jej wybić ten pomysł z głowy, gdy tylko go zwer­ba­li­zo­wała, lecz roz­pro­szył go nie­spo­dzie­wany zwrot Kate w kie­runku lodówki. Niech to szlag!

Cóż, za chwilę wszystko jej wyja­śni. Prę­dzej sczeź­nie, niż pozwoli jej tu zostać, by zanu­dzała go zachę­tami do wzię­cia udziału w kam­pa­nii pro­mo­cyj­nej. Wystar­czy tego dobrego. Teraz już będzie sta­now­czy. Wręcz okrutny, jeśli zaj­dzie potrzeba.

I nie zgo­dzi się, by Kate zano­co­wała!

Lucern usi­ło­wał pozbyć się nie­pro­szo­nego gościa, lecz Kate C. Leever z zacię­ciem bul­doga trwała w swoim posta­no­wie­niu. Bul­doga? Nie, to nie­do­bre porów­na­nie. Dziew­czyna koja­rzyła mu się raczej z terie­rem. Uwie­szo­nym jego ramie­nia, słod­kim blond terie­rem, który za żadne skarby nie zamie­rzał wypu­ścić go z zębów. W przy­pły­wie zło­ści Luc kilka razy miał szczerą ochotę ude­rzyć pie­skiem o ścianę, gdyż kom­plet­nie nie miał poję­cia, jak się go pozbyć.

Sytu­acja go prze­ro­sła. Choć żył na tym świe­cie od ład­nych kil­ku­set lat, ni­gdy jesz­cze nie przy­szło mu sta­wić czoła cze­muś podob­nemu. W jego mnie­ma­niu śmier­tel­nicy byli jedy­nie źró­dłem zamętu i kło­po­tów. Zwłasz­cza kobiety. Ni­gdy nie potra­fił spraw­nie sobie z nimi radzić. Ileż to już razy zda­rzyło mu się tra­fić na damę w tara­pa­tach, która w ułamku sekundy sta­wiała całe jego życie na gło­wie? I zanim się obej­rzał, już brał z jej powodu udział w walce, poje­dynku czy wręcz w woj­nie. Oczy­wi­ście, zawsze wycho­dził z poty­czek zwy­cię­sko i w bla­sku chwały, lecz… ni­gdy nie uda­wało mu się zdo­być upra­gnio­nej kobiety. Wysi­łek i zaan­ga­żo­wa­nie szły na marne, a Lucer­nowi pozo­sta­wało tylko przy­glą­dać się, jak _femme fatale_ odcho­dzi w ramiona innego.

Obecna sytu­acja sta­no­wiła dokładne zaprze­cze­nie jego dotych­cza­so­wych doświad­czeń. Kate C. Leever, pani redak­tor, wcale nie była damą w opa­łach. Wręcz prze­ciw­nie, uwa­żała, że to on ma kło­poty. Zosta­wała z nim „dla jego wła­snego dobra”. Wyda­wało się jej, że oto wyświad­cza mu przy­sługę, a gdyby zasnął, zamie­rzała „budzić go co godzina, żeby spraw­dzić, czy wszystko w porządku”. Oznaj­miła to, led­wie usie­dli w salo­nie, po czym wyjęła z imbryczka torebki z her­batą i nalała im po fili­żance.

Lucern przy­pa­try­wał się jej z nie­do­wie­rza­niem. Nie potrze­bo­wał pomocy. Ude­rze­nie nie było silne, a nawet gdyby odniósł poważną ranę, jego ciało zre­ge­ne­ro­wa­łoby się bły­ska­wicz­nie. Natu­ral­nie, nie mógł się z tym zdra­dzić przed Kate. Zebrał się w sobie.

– Nie potrze­buję pani pomocy, panno Leever – powie­dział sta­now­czo. – Sam potra­fię o sie­bie zadbać.

Kate poki­wała głową, wypiła łyczek her­baty, po czym uśmiech­nęła się wesoło.

– Pew­nie wzię­ła­bym twoje słowa bar­dziej serio, gdy­byś nie miał aku­rat na gło­wie deko­ra­cyj­nej, choć strasz­li­wie pochla­pa­nej krwią kuchen­nej ścierki w kwiatki – odparła. – W dodatku zawią­za­nej jak tur­ban.

Prze­ra­żony Lucern poma­cał się po gło­wie. Fak­tycz­nie, na śmierć zapo­mniał o ścierce! Zaczął ją roz­wi­jać.

– Zostaw! Pasuje ci, a poza tym dużo mniej mnie w niej onie­śmie­lasz.

Luc mruk­nął z iry­ta­cją i gwał­tow­nie zerwał z głowy ście­reczkę.

– Co ozna­czał ten pomruk? – zapy­tała Kate i sze­roko otwo­rzyła oczy. – Co to było? Dobrze sły­sza­łam.

– Wcale nie.

– I ow­szem. – Uśmiech­nęła się sze­roko. Wyglą­dała na zado­wo­loną. – Ach, wy męż­czyźni! Jeste­ście naprawdę słodcy.

A Lucern pojął, że bitwa jest prze­grana. Żad­nym argu­men­tem nie prze­kona jej, żeby sobie poszła.

Chyba że przej­mie kon­trolę nad jej myślami… Zazwy­czaj uni­kał posu­wa­nia się do mani­pu­la­cji i nie korzy­stał z tele­pa­tii już od dłuż­szego czasu. Odkąd jego rodzina zarzu­ciła polo­wa­nia na śmier­tel­ni­ków na rzecz żywie­nia się w banku krwi, umie­jęt­ność ta przy­da­wała mu się coraz rza­dziej. Jed­nak sytu­acja wyma­gała rady­kal­nych środ­ków.

Spoj­rzał na Kate, która wła­śnie pod­no­siła fili­żankę do ust, i spró­bo­wał wedrzeć się w jej myśli. Ku swemu zasko­cze­niu nadział się na szczelny mur. Nie miał dostępu do głowy redak­torki, zupeł­nie jakby jej myśli ota­czała nie­wi­dzialna bariera. Mimo to kil­ku­krot­nie pono­wił próbę.

Kolejne nie­po­wo­dze­nia sfru­stro­wały go bar­dziej, niż się spo­dzie­wał.

Pod­dał się, dopiero gdy Kate prze­rwała ciszę i nawią­zała do powodu wizyty.

– Może przej­dziemy do kwe­stii spo­tkań autor­skich? Lucern pod­sko­czył, jakby dziew­czyna dźgnęła go roz­ża­rzo­nym prę­tem. Porzu­cił próby przedar­cia się przez jej myśli i zerwał na równe nogi.

– W tym domu są trzy pokoje gościnne. Wszyst­kie na górze, na lewo od scho­dów. Moja sypial­nia i gabi­net są po pra­wej stro­nie i nie życzę sobie, żebyś do nich zaglą­dała. Wybierz sobie coś z pozo­sta­łych pomiesz­czeń.

W pośpie­chu opu­ścił pole walki i pognał do kuchni. Jedną noc wytrzy­mam, pomy­ślał. Gdy rano Kate się upewni, że nic mi nie jest, poje­dzie sobie. Już moja w tym głowa.

Luc sta­rał się zapo­mnieć, że był rów­nie zde­ter­mi­no­wany i pewny swego, gdy pla­no­wał wypro­sze­nie Kate zaraz po wypi­ciu her­baty. Wyjął z szafki szklankę i się­gnął do lodówki po ostat­nią torebkę z krwią. Sta­nął nad zle­wem i zaczął nale­wać sobie kola­cję. Może zdąży wypić choć pół szklanki…

Płonne nadzieje. Led­wie prze­chy­lił otwartą torebkę nad szklanką, drzwi do kuchni sta­nęły otwo­rem.

– Czy w oko­licy jest cało­do­bowy sklep spo­żyw­czy? Lucern się odwró­cił, wypusz­cza­jąc z rąk i szklankę, i torebkę. Naczy­nie z brzę­kiem roz­trza­skało się o dno zlewu. Męż­czy­zna skrzy­wił się, widząc, jak jego kola­cja bez­pow­rot­nie znika w odpły­wie.

– Prze­pra­szam, nie chcia­łam ci prze­szka­dzać… – prze­rwała Kate, gdy ruchem dłoni zatrzy­mał ją w progu.

– Nic… – zaczął, po czym dokoń­czył zre­zy­gno­wany:

– O co pyta­łaś?

Nie był w sta­nie się sku­pić. Słodki, meta­liczny zapach roz­lał się w powie­trzu, choć naj­praw­do­po­dob­niej nie dotarł do dziew­czyny, która stała po dru­giej stro­nie pomiesz­cze­nia. Nie­po­ko­jąca woń roz­pra­szała Lucerna, a jesz­cze bar­dziej roz­pra­szał go przy­kry odgłos krwi kapią­cej wprost do odpływu. Żegnaj, kola­cjo! Żegnaj, ostat­nia torebko!

W gło­wie koła­tało mu tylko jedno słowo. NIE. Żołą­dek skrę­cał się z głodu. W tych oko­licz­no­ściach Luc ode­brał wypo­wiedź Kate C. Leever jako nie­zro­zu­miałą papla­ninę. Redak­torka pode­szła do lodówki i zaj­rzała do środka, lecz tym razem Lucern jej nie powstrzy­my­wał. Nie licząc resz­tek krwi z poprzed­niej torebki, lodówka była kom­plet­nie pusta. Z całych sił spró­bo­wał się sku­pić na jej sło­wach – im szyb­ciej jej odpo­wie, tym wię­cej ura­tuje z kola­cji. Mimo wysił­ków, docie­rały do niego tylko poje­dyn­cze sfor­mu­ło­wa­nia.

– Bla, bla, bla… nie jadłam od śnia­da­nia. Bla bla bla… rze­czy­wi­ście, nic nie masz w lodówce. Bla bla bla… zakupy? Po into­na­cji ostat­niego zda­nia Lucern domy­ślił się, że dziew­czyna zadała pyta­nie. Nie był pewien, o co dokład­nie jej cho­dzi, lecz czuł, że kolejne „nie” mogłoby spro­wo­ko­wać kłót­nię.

– Tak – wypa­lił w ciemno, w nadziei, że w ten spo­sób choć na chwilę pozbę­dzie się natręta. Ulżyło mu nie­wy­mow­nie, gdy Kate z zado­wo­loną miną otwo­rzyła drzwi na kory­tarz.

– Bla, bla, bla… wybiorę pokój.

Zapach krwi w powie­trzu był tak ciężki, że Luc nie­mal czuł na języku jej smak.

– Bla, bla, bla… założę coś wygod­niej­szego. Lucern skrę­cał się z głodu.

Jak tylko za Kate trza­snęły drzwi, rzu­cił się z powro­tem nad zlew i zawył z roz­pa­czy. Torebka była nie­mal pusta. Zde­spe­ro­wany pod­niósł ją do ust i zgniótł, pró­bu­jąc wyci­snąć ostat­nich kilka kro­pel. Udało mu się utło­czyć dosłow­nie trzy, po czym pod­dał się i z obrzy­dze­niem wyrzu­cił pla­stik do śmieci. O ile wcze­śniej miał wąt­pli­wo­ści, o tyle teraz jed­nej rze­czy był pewien. Pobyt Kate C. Leever zamieni jego życie w pie­kło. Prze­czu­wał to i kropka.

I na co on się w zasa­dzie zgo­dził?
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: