Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Kroczący Sztandar - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
31 marca 2023
Ebook
39,90 zł
Audiobook
39,90 zł
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Kroczący Sztandar - ebook

Rok 1920 - trzy lata po tym, jak Wielka Wojna została przerwana wskutek wybuchu epidemii Karmazyny. Prorocy ze Wschodu ogłaszają się kolejnym krokiem w ewolucji człowieka! Ich przekaz jest jasny: albo z nami, albo przeciwko nam. Postęp dał ludziom nowe narzędzia wojny, które włożył w te same, prymitywne ręce. Czy ukryty w trzewiach stalowego giganta człowiek ma dość odwagi, by bronić swoich racji przed prawdziwym gigantem? Na ledwie odzyskaną, wolną Polskę idzie nawałnica, która łopocze sztandarami Rewolucji.

Kategoria: Fantasy
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-272-7709-1
Rozmiar pliku: 1,3 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

PROLOG

Lampa błyskowa wystrzeliła nagle, chwytając w światło to, co niemożliwe. Fotograf ze strachem obserwował zjawisko jedynie przez aparaturę.

Nie wierzył, nie chciał wierzyć. Dopiero gdy potworna istota obróciła się i spojrzała bezpośrednio na ornitologa licznymi ślepiami, zrozumiał, że wykonał ostatnie zdjęcie.

Odwrócił się i pobiegł co sił w nogach. Kiedy zabrakło mu energii, biegł samą wolą przetrwania, a gdy i ta ustąpiła, to po prostu biegł. Biegł i robił wszystko, byleby nie myśleć.

Bo myślenie to walka z diabłem. A każda walka z diabłem jest skazana na porażkę.

Fotograf przeskoczył nad wykrotem i potknął się o wystający korzeń. Obrócił się w powietrzu i przez ułamek sekundy dojrzał, jak las dookoła mieni się czerwienią i wiruje. Aż w końcu rąbnął w wilgotną ziemię, zasłaniając panicznie twarz.

Zaraz poderwał się na czworaka i zaczął wodzić rękoma po ziemi, szukając bezcennego skarbu. Swojego własnego dowodu na to, że nie oszalał.

– Tego szukasz? – spytał głęboki, miękki głos.

Fotograf spojrzał w górę i zobaczył wyciągniętą rękę z aparatem. Jego ukochane narzędzie trzymał jakiś człowiek w doskonale czystej jaskółce. Mężczyzna spojrzał z niedowierzaniem na eleganta w środku lasu, odebrał aparat i kiwnął głową w podziękowaniu.

– Aleś mi z nieba spadł, człowieku! – podniósł głos i wstał. – Tu trzeba szybko do granicy i na komendę, albo do wojska, gdzie tam! Do księdza! Albo wiem… Po kapelana! Szybko, ino biegiem!

Przez krótką chwilę obaj mężczyźni patrzyli na siebie, lustrując się wzajemnie wzrokiem. Elegancko ubrany dżentelmen spoglądał zza drobnych okularków z pewnym rozbawieniem na brudne, poranione oblicze ornitologa.

Sam zaś ornitolog patrzył się na obcego wpierw ze zdziwieniem, potem z nieufnością, a na końcu z narastającym żalem. Aż w końcu po prostu padł na kolana i schował ręce w dłoniach, płacząc wylewnie.

– Nie mazgaj się, wszystko będzie dobrze – odpowiedział fircyk w okularkach i przytulił fotografa kordialnie. – Czemu płaczesz? Prawie nam uciekłeś. A tak wszystko będzie w porządku, bo jesteśmy razem. Już nie będzie żadnego fotografowania, żadnej PP, ani WP, ani KK… nic z tych rzeczy, rozumiesz? Po co ci tyle organizacji, jak możesz mieć jedną, za to wielką, kochającą jak rodzina!

– Zostaw mnie! – Szarpnął się fotograf, uderzając eleganta z zaskoczenia. – Demonie, cholerny potworze, wynoś się! Wiem, coś ty za jeden! Ty jesteś diabeł!

Okularnik wstał, przejechał palcem wzdłuż rany po uderzeniu i zebrał odrobinę karmazynowej krwi, lejącej się spod skóry. Nagle położył dłoń na głowie przerażonego człowieka i wtarł mu krew we włosy.

– Wiesz co? Chyba za długo nie byłem u nas, bo mam ochotę spełnić twoje życzenie – powiedział poważnie obcy. – Dobrze, będziesz sobie fotografem… przynajmniej jakiś czas. Kochani, chodźcie!

Ornitolog obejrzał się przerażony. Początkowo nic się nie działo. Sosnowy las szumiał cicho, drżąc do jakiegoś rytmu. Masywne pnie drzew delikatnie kiwały się, potrząsając bujnymi, zielonymi koronami. Jednak nagle coś się zmieniło.

Z leśnego zagajnika wyłoniła się ogromna, nieforemna morda o dwóch całkowicie czarnych ślepiach i długim, zaostrzonym dziobie. Kilkumetrowe ptaszysko wyjrzało zza wysokich zarośli i jakby wstydliwie, nieco speszone uśmiechnęło się do fotografa. Zaraz zza dziwoląga wyszedł chudy, ogromnie wysoki człowiek w czarnym płaszczu i cylindrze, z którego wystawał czerwony pióropusz. Gdzieś obok nich pojawił się mały chłopiec w kamizelce w czerwone gwiazdy. Dalej stała kobieta, kryjąca w chuście swoją drugą twarz.

Dziwadła o wszystkich kolorach i odcieniach zbliżyły się do dwójki ludzi obok wykrotu. Potworna menażeria osobliwości rodem z najgorszych koszmarów ustawiła się w kręgu, bardzo blisko fotografa.

– Stańcie równo, kochani, pan zrobi nam zdjęcie do nowego albumu rodzinnego – zakrzyknął diabeł w ludzkiej skórze.ROZDZIAŁ PIERWSZY

Karmazynowy ślad szminki odbił się na pancernym szkle.

Alicja spojrzała po raz ostatni na wyzierające znad kokpitu oblicze męża. Pomyślała, że w takim stanie może go zobaczyć następnym razem w trumnie. Zaraz przypomniała sobie, że Polacy nie grzebią poległych.

– Jesteś moim najsłodszym upadkiem, nigdy ci… nigdy ci nie wybaczę, jeśli nie wrócisz. Rozumiesz mnie? – Pomasowała nabiegłe krwią powieki i uderzyła pięścią raz i drugi we własne odbicie. – Musisz dać radę, bo obiecałeś.

Jednak kapitan Izydor Murykiewicz nie mógł jej usłyszeć. Trwał pogrążony w bezmiarze stukotów, świstów i huknięć kombinezonu bojowego.

Odważył się jeszcze podnieść głowę, by wlepić wzrok w blednący na szybie czerwony kształt. Ślad zaraz zniknął pod siłą dwóch przeciwstawnych strumieni wody. Sztywne ramiona wycieraczek bezceremonialnie rozprowadziły warstwę płynu do czyszczenia, po czym zastygły w bezruchu, a następnie opadły smętnie na boki. Maszyny nie obchodziły niuanse i symbole. Maszyna miała być nieczuła, za to kochali je żołnierze.

– Tutaj Samson zero jeden, Szwadron pierwszy, pierwszy Samodzielny Pancerny Batalion Miotaczy Przeciwtkankowych – zaraportował do żeliwnej słuchawki, po czym komunikat z semafora wypluł z siebie serię trzech zielonych błysków. – Przeprowadzam procedurę…

Nie skończył jednak, gdyż z otworu za jego plecami rozległ się znajomy głos technika.

– Mury, bez nerwancji ja ciebie proszem – mruknął zmęczony mechanik, przeżuwając coś w ustach. – Odpalaj kolanka i pokręć się po prostu, bo ja tu, wiesz, liczyłem jeszcze zdążyć na wieczorek poetycki, hy, hy.

– Przeprowadzam procedurę testową modułów odnóży oraz wstępny test absorpcji przekazów mechanicznych – dokończył mimo wszystko pilot, po czym przełączył wentylator, by ten zagłuszył dalsze utyskiwania technika.

Izydor rozejrzał się jeszcze po kabinie i spojrzał przez oba peryskopy. Nie widząc nikogo w najbliższym otoczeniu, pociągnął równocześnie za dwie obłożone skórą gałki drążków. Jego ruchy były tak wyćwiczone, jakby wielokrotne ich powtarzanie stworzyło jakąś drugą, nową naturę pilota. Kierowanie maszyną zdawało się tak oczywiste jak kierowanie swoim własnym, nieskończenie wątlejszym i podatnym na uszkodzenia ciałem.

Szarpnęło całą konstrukcją. Wojenna machina zazgrzytała niepokojąco. Sina mgiełka buchnęła z rur wydechowych silnika i zebrała się w gęstą chmurę pod sufitem. Przerośnięte nogi wyprostowały się do półprzysiadu. Wydawało się, jakby każdy toporny ruch mógł zabić przypadkowego przechodnia albo i samego kapitana.

Pilot spojrzał z wysokości czterech metrów w dół, mruknął coś niezadowolony i wyprostował odnóża na maksymalną odległość. Kilka odhaczonych przełączników przełożyło się na właściwe ruchy, aż wreszcie jednostka Samson stanęła w całej okazałości przed pięcioma wiernymi kopiami, różniącymi się jedynie oznaczeniami na naramiennikach i samymi pilotami, rzecz jasna.

Polacy kochali swoje maszyny do granic absurdu. Piloci opisywali własne przeżycia z kierowania pojazdami kroczącymi, jakby to były momenty ekstazy, jakiegoś przedziwnego uniesienia. Człowiek zdawał się znacznie większy w takim momencie, jakby to on sam miał te kilka czy kilkanaście metrów wzrostu, pancerną skórę i zdolność do miażdżenia tego, co mu obce i wrogie.

Usta zadrżały Murykiewiczowi mimowolnie, a oczy nabiegły wilgocią. Jego twarz na ułamek sekundy skrzywiła się w grymasie żalu i zaraz złagodniała. Dłonie trzęsły się niekontrolowanie, nawet bardziej niż gdy pierwszy raz prowadził kombinezon bojowy, a przed nim stał oddział raufenritter z hakami rzeźniczymi.

Bo przecież widział wszystko. Obserwował ją, gdy wkradła się wraz ze żmudzkim tragarzem, którego albo przekupiła, albo przebłagała. Potem kręciła się dookoła spedytorów, by nikt z obsługi jej nie zauważył, a gdy on sam zatrzaskiwał mocowania pancerza osobistego, ona wychylała się zza kontenera z arkuszami metalu.

I przez ten cały czas bała się podejść, pożegnać się po raz ostatni przed drogą. Oczywiście, że pożegnali się w domu, nawet kilka razy, i jeszcze odprowadziła go do obiektu. No, ale przecież pożegnanie zawsze warto wydłużyć.

Dopiero gdy on wszedł do kabiny, Alicja bezceremonialnie przybiegła, zostawiła ślad na najkrótszy moment i odeszła. Jak duch. Zostawiła po sobie jedynie zapach perfum, którego nie mógł czuć przez filtry, ale mózg kazał mu wierzyć, że gdzieś tam jest. Postanowił zapamiętać to czerwone odbicie ust na szybie, mając nadzieję, że chociaż w ten sposób zabierze ją ze sobą.

Murykiewicz wziął głęboki oddech i wymacał pod deską rozdzielczą zapłon miotacza. Pojeździł palcem po gładkiej powierzchni pstryczka i cofnął dłoń. Uspokoił się, skupił na działaniu. Tego od niego oczekiwano.

– Trochę późno zaskakuje przy połowie… – zaczął Izydor, jednak technik ponownie mu przerwał.

– Ja, ja, naturalnie – zaśmiał się rubasznie. – Zażalenia do lubelskich partaczy, którzy nie zgodzili się na wsparcie od naszych braci z Zachodu. Wiesz, że Niemcy już wprowadzają pierwsze automatony sterowane radiem? Mogliby nam w tych Samsonach zamontować chociaż te żyroskopy sferyczne, to byś skakał jak małpa w gaju.

Izydor sapnął głośno, zmarszczył czoło i chwycił mocniej obudowę mikrofonu.

– Dobrze wiesz, że Samsony to nasza sprawa. Myślisz, że możemy sobie pozwolić na to, by dopuścić byłego zaborcę do takich przedsięwzięć? Niby prywatny inwestor, a wiesz, jak jest. Zaraz by sami odpalili linię produkcyjną. To tajny projekt!

– Tajny jak tajny, ale co w „Gońcu Warszawskim” nam kibicują to nasze! – Głos z interkomu rezonował jeszcze przez chwilę w klaustrofobicznej kabinie, wypełniając ją irytującym trzaskiem. – Wiesz, Mury, my się tu bawimy, ale… No serio, uważaj tam na siebie, ja bym w życiu tego nie wysłał bez dalszych testów, nie mówiąc już o tych pieprzonych zbiornikach z Rosenberpanem. No i jest jeszcze TO, o czym nawet nie powiem ci, bo…

– Nie przypominaj, kieruj się procedurą – przerwał pilot technikowi. Zadowolony ze swojego odwetu na koledze, Izydor odłożył słuchawkę i przełączył kolejny trybik maszyny. Uwolnił zaczepy ramion pojazdu z postawy zasadniczej. – Zaczynam określanie stanu kończyn górnych i…

Stalowa dłoń maszyny, obleczona w pęki gumowych nakładek, uderzyła z hukiem w szczyt kabiny pilota i zastygła w bezruchu. Druga ręka jeszcze bardziej wygięła się nienaturalnie wzdłuż przysadzistego ciała. Cała machina wyglądała jak wyjątkowo nieporadny służbista, prężący się przed przełożonym.

– No cóż, jakby to powiedzieć – zafrasował się pilot. – Salut działa… Rozruszam to jeszcze, zanim wyjdziemy, przekaż reszcie, by nie popełniła mojego błędu.

Dowódca wyszeptał ostrożnie ostatnie słowa, zapominając o odwieszonej słuchawce. W mig rozległo się pięć jednoczesnych uderzeń z powtarzających ruchy maszyn podkomendnych. Zaraz wszystkie Samsony stały wyprostowane i sztywne jak manekiny w witrynie sklepowej.

Z interkomu dobiegał już tylko chrapliwy śmiech technika, ciągnący się jeszcze przez długie minuty.

Chwilę później sześć machin formowało kształt trójkąta z sierżantem Jerzym Świetlińskim-Brzeskim na szpicy. Spośród hurgotu silników spalinowych przedarł się jęk ogniw łańcuchów. Obsługa obiektu uwijała się jak w ukropie, choć z pozycji pilotów wyglądali niczym przesuwające się powoli owady. Wreszcie wrota uniosły się przed rycerzami Rzeczypospolitej.

Za obrębem hangaru wrzał czerwiec. Wzdłuż zabudowań niósł się poranny gwar jednostkowej rutyny. Rzucane bez zapału polecenia przeplatały się z żywszymi okrzykami nielicznych śmiałków, oddelegowanych do budowy umocnień za Chełmem. Izydor westchnął od serca i ruszył wraz z oddziałem na plac główny, ignorując gapiów.

Machiny kroczące nie były aż tak niesamowitym widokiem dla osób żyjących w centrach miast. Nawet na wsiach często ich używano, automatyzując w ten sposób część procesów. Maszyny pracowały w polu, kładły tory, rąbały i sadziły lasy oraz wierciły kolejne szyby kopalniane przynajmniej przez ostatnie pół wieku. Choć oczywiście przez większość okresu były to urządzenia niemieckie, austriackie, czy nawet rosyjskie, które po drugim kongresie berlińskim trafiły w ręce reformowanego Królestwa Kongresowego.

Szwadron, który niespiesznie stąpał przez plac, był szczególny pod wieloma względami. Zaprojektowano go od zera w kraju i przeznaczono wyłącznie do walki z największym wrogiem Rzeczypospolitej. Niósł ze sobą broń szczególną dla młodego państwa. Chlupoczące wewnątrz masywne cysterny z białawym i szybko parującym płynem.

Rosenberpan był ogniem dwudziestego wieku. Obietnicą lepszego jutra, prometejskim darem postępu i szansą na odzyskanie utraconej historii. Jednakże zamontowanie go w takiej formie na kroczącej machinie, obsługiwanej przez człowieka, cóż – przypominało nieco uzbrojenie pszczół. Plan zdawał się równie niebezpieczny dla użytkownika broni, co dla celu.

Nawet skoszarowani żołnierze wodzili wzrokiem za dumnie prącymi naprzód kombinezonami, wyposażonymi w kłębowiska dysz. Miotacze Rosenberpanu gotowały się do przechylenia szali wojny na stronę ojczyzny. Szwadron stanowił ledwie nowoczesny ułamek przestarzałej mozaiki skleconej ze zdemobilizowanych i przejętych siłą fragmentów różnych armii. Mimo to wciąż robił wrażenie. Wydawało się, że po raz pierwszy to nad Wisłą stworzono coś, czego nie mogli sobie wymarzyć Europejczycy za Odrą.

Tylko dowódca oddziału spoglądał gdzieś w bok, na zielone pagórki za ratuszem. Wyczekiwał tęskno, bo tam, w oddali, był rodzinny Lwów. Czasem kapitan budził się w nocy z krzykiem. W snach widział, jak kruszeją mury, niebo zawala się niczym roztrzaskana nawa kościelna, a ludzie dławią się własną krwią.

I nic w tym dziwnego, bo Lwów faktycznie gotował się i bulgotał jak kocioł pełen krwi. Oblegany dzień i noc, nieustannie. Raporty z perły kresów wysyłano rzadko i zawsze krótkie, w tym samym tonie. Nie zagrzewano do walki, nie informowano o postępach. Po prostu obrońcy błagali o worki mąki, tłuszcz, naboje, paliwo… pomoc.

Zazwyczaj odsyłano im modlitwy i wyrazy współczucia.

Ciepły wiatr zawsze przypominał Izydorowi, jak jako chłopiec biegał po brukowanych ścieżkach, przedzierał się przez dzikie krzewy agrestu na tyłach podwórka i wieńczył trasę w starej zajezdni kolejowej. Godzinami wypatrywał, dokąd mkną długie eszelony pełne posępnych tłumów, mających już nigdy nie wrócić. Zawsze po tym następował dziwny powiew chłodu z daleka.

Dziecięcy umysł nie mógł objąć w pełni tego, co to znaczy poświęcenie. Poświęcenie wszak było konieczne do zasilenia machiny wojennej, żywiącej się ludźmi. Zmieniły się flagi na machinie, ale paliwo pozostało to samo.

Była jeszcze Alicja. Piękna, mądra, kochana… Izydor zaciskał powieki za każdym razem, gdy myślał, jak wiele dobra wniosła do jego życia. Zawsze bał się, że to sen. Zbyt wiele szczęścia, by istniało naprawdę. Czuł się w obowiązku, by chronić wszystko tak drogie mu i delikatne.

– Kapitanie – odezwał się matowym głosem interkom.

W pierwszej chwili Murykiewicz spodziewał się, że to sprzęt nawalił. Po prostu tak brzmiał głos doktora Archibalda Szereszewskiego – najnudniejszego człowieka, jakiego dane było kiedykolwiek poznać Izydorowi.

Szereszewski był w mniemaniu kapitana najgorszym typem uczonego. Nie miał w sobie nawet szaleństwa wielkich, światłych umysłów, spędzających dnie w bałaganach swoich pracowni. O nie! Szereszewski był tak paskudnie nudny, ułożony i przykładny, jak tylko to było możliwe. Fakt, że trafił do oddziału Izydora, wynikał wyłącznie z tego, co dziwne, że to sam Archibald pomagał przy budowie Samsonów.

Zapewne kontynuowałby on pracę naukową jako solidna figura w świecie inżynierii, gdyby nie to, że nauka to także biznes. A biznes ma swoje prawa i włodarzy, którym podpadł swoim sztywnym rygorem.

Oficjalnie w Rzeczpospolitej nie było korupcji, ponieważ królował Jezus Chrystus. Czy ktokolwiek realnie przyjmował to wytłumaczenie? Nie. Czy to cokolwiek zmieniało? Tak, dało się dostać pałką przez plecy za poskarżenie się na łapówkarstwo. Widocznie na stołkach urzędniczych nie siedzieli synowie Boży, a ludzcy.

Tak to właśnie Archibald skończył niejako w pół kroku, nie mogąc kontynuować badań przez szereg dziwnych, niewyjaśnionych przypadków. Ostatecznie zdecydował się po prostu rzucić wszystko i przebywać ze swoimi wynalazkami, przynajmniej w ten prymitywny sposób – służąc jako pilot jednej z nich w wojsku.

– Kapitanie, należy się trzymać formacji – powtórzył tym razem dobitniej, nie słysząc dłuższy czas odpowiedzi.

Izydor wykręcił jedną nogą jak baletnica i ruszył dalej za sierżantem Świetlińskim, wciąż kroczącym dumnie na czele. Ta pozycja pasowała najbardziej do jego odważnego – czy zwyczajnie brawurowego – charakteru.

W końcu wszyscy przyjęli nieco bardziej godne, wyprostowane pozy na środku placu, by zwrócić na siebie uwagę żołnierzy i dodać im otuchy. Wypolerowane kadłuby lśniły czystością. Szyby pancerne odbijały promienie słońca i skrywały w sobie bohaterów. Mijał kolejny dzień, mający podtrzymać słabnącego ducha Rzeczypospolitej.

Nieraz bywało, że Karmazyna wdzierała się do snów wojaków. Nietrwali w swej wierze w zwycięstwo i wartości narodowe, padali ofiarą zakusów Złego. Od tak niewinnej rzeczy jak sen o spadającym orle czy brudnych piórach po szaleńcze próby mordowania pobratymców w prawdziwym świecie.

Tak właśnie walczył nieprzyjaciel Polaków.

Gdy wiara spała, budziły się demony zbrodniczych sił, rozciągających się od Władywostoku po przedmurze chrześcijaństwa. Tam, na wschodzie, panował kolektyw Karmazynu, mielący stale obraz świata w swoich bezmózgich, jednolitych trybach.

Bezmózgich w powszechnym mniemaniu, gdyż kierował się jedynie umysłem roju, mającego myśleć jednako i wyznawać jednako. Bez miejsca na odstępstwa. Dogmaty wlewały się w trzewia zarażonych i wypalały przejawy indywidualności jak gorejąca rtęć albo olej opałowy, zastępujący krew.

Przynajmniej tak głosiła aktualna agenda.

Tak naprawdę badania nad Karmazynologią były stosunkowo świeżym polem nauki. Nie dało się przesłuchiwać Karmazynów ani z nimi rozmawiać. Karmazyni oczekiwali jednej rzeczy – poddania się, co i tak nagradzali egzekucją przegranych. Więc co innego pozostawało dzielnym żołnierzom, niż zatkać uszy i przymierzyć w cel?

W końcu kapitan zebrał się w sobie, potrząsnął spoconą czupryną w rozgrzanej tak szybko kabinie i pociągnął za słuchawkę komunikatora.

– Nie wychodźcie z kabin… – Odpowiedział mu natychmiastowy jęk zawodu. – Ekhem… Nie wychodźcie z kabin, bo powinniśmy robić dobre wrażenie, a wymarsz jest i tak za kwadrans. Nudzicie się? To dobrze, cieszcie się tym, bo potem nie będziecie mogli nawet złapać oddechu.

Na przekór rozkazom, korzystając z okazji, kapral Paprotko pociągnął drobną dźwigienkę i uchylił przeciwpancerne wieko, by wpuścić nieco świeżego powietrza.

– Zapaliłbym – mruknął na otwartym łączu Henryk Knothe.

– W służbie Rzeczypospolitej nie ma miejsca na odurzanie się jakimś smrodliwym dymem – zaskrzeczał dumnie sierżant Świetliński pokracznym falsetem.

– Nie widzę sensu w zmniejszaniu pojemności spirometrycznej płuc na własne życzenie. To wysoce nieefektywna metoda przetrwania – dodał Archibald.

– Spokój, bo zaraz wszyscy nieefektywnie dobierzecie metodę przetrwania – uciął podporucznik Wołk – wkurwiając mnie.

Paprotko rozejrzał się konspiracyjnie, przełączył kilka w swoim mniemaniu odpowiednich pstryczków i zgodnie z właściwym sobie optymizmem uznał akcję za udaną. Zaraz zaczął litanię w stronę komunikatora, błędnie nastawionego na prywatne łącze.

– Podporucznik to zawsze tak się nerwicuje, nie panie Archibaldzie? Ja to nie wiem, nie chcę stawiać przedwcześnie diagnoz, ale ostatnio czytałem w „Warszawskim Biuletynie Psychologicznym”, że niski próg drażliwości jest związany z problemami na tle seksualnym, wie pan?

– Józefie… – szepnął Archibald.

– Mówię ci, niesamowitych można się rzeczy dowiedzieć z tego pisma – kontynuował, nie potrzebując interlokutora do czegokolwiek poza słuchaniem. – Jak tylko wrócę do Warszawy, to chcę zwiedzić laboratorium, bo pewnie wiesz, co? Ty jesteś taki ogarnięty w tych naukowych sprawach. Otworzyli pierwszą pracownię eksperymentalną w Rzeczypospolitej, przyjechał profesor z Piotrogrodu, nieźle, nie? Od siedemnastego to budowali, zeszły im te trzy lata blisko, ale to wiesz i Instytut, i wydział uniwersytecki, laboratoria Karmazynologii. Rozumiesz, jak oni to będą badać i to w środku miasta?! Może wreszcie dowiemy się, skąd jest to czerwone cholerstwo!

– Józef! – podniósł głos Szereszewski, zadziwiając rozmówcę i wszystkich pozostałych pilotów na kanale.

Paprotko oderwał wzrok od szarej kratki interkomu i spojrzał przez solidne, kryształowo czyste szkło – tuż przed tym, jak owo szkło wychyliło się z sykiem. Pokrywa wjechała na zewnętrzną szynę ku czerepowi pojazdu, by ustąpić miejsca umięśnionej sylwetce niespodziewanego gościa.

– A niech to dunder… – wyjęczał Paprotko, zanim pięć zaciśniętych palców urażonego podporucznika przybliżyło mu swoje rysy anatomiczne.

– Trzynaście, czternaście, piętnaście – liczył pod nosem wizytator budowy. Skubał siwą bródkę i wodził wzrokiem pozornie bez celu.

Zdążył doliczyć do pełnej minuty, nim pilot czterometrowej maszyny załadunkowej doczłapał ciężko przez zmarzlinę do upuszczonego z wysokości pakunku. Pod ładunkiem coś się niemrawo miotało.

Nieszczęśliwie przygnieciony do ziemi robotnik leżał w śniegu, a dookoła szybko zbierała się czerwona, lepka plama. Szarpał się jak lis w zatrzaśniętych wnykach i kwilił cicho, nie mając sił na wyciągnięcie nóg spod prawie tonowego ciężaru.

– Niezwykłe, że jeśli mamy czterdziestu robotników, z czego każdy jest w stanie podnieść, załóżmy, siedemdziesiąt kilogramów, to i tak nikt nie raczył nawet nieco wznieść ciężar, aby zwiększyć szanse na przeżycie współpracownika. Gdyby choć pięć osób pomogło, to udałoby się zapewne go uratować bardzo szybko, wyczekując przybycia reszty. Jednak zamiast tego aż dwunastu ludzi wolało z równej odległości oglądać miejsce wypadku.

– Mamy procedury – mruknął niezadowolony wywodem kierownik budowy. Widział w swoim życiu wiele wypadków i ten nie robił na nim wrażenia. – Mogę panu to wszystko wyłożyć w biurze, tutaj będzie już tylko sprzątanie.

– Jestem pewien przyczyn – żachnął się wizytator i poprawił okulary w drucianych oprawkach. – To standardowy przypadek walki o przetrwanie. Im mniej samców o podobnych atrybutach, tym większa szansa na wypełnienie niszy. Zwyczajnie nie opłacało im się pomóc.

– Procedury…

– Czy prowadzicie zapis takich przypadków? Mógłbym skorzystać z archiwów i przełożyć je od razu na surowe dane. Jestem pewien, że wystąpi silna korelacji między niezamężnymi a brakiem udzielonej pomocy.

Przez moment obaj mężczyźni mierzyli się wzrokiem, aż w końcu kierownik budowy załamał ręce i zaczął szukać papierośnicy. Szybko zorientował się, że musiał ją zostawić w jednym z baraków, co tylko pogorszyło już tak kiepski dzień.

– Powtarzam panu, że nie mogli pomóc, bo mamy tutaj konkretne przepisy, których należy się trzymać. Większość wypadków to nie są proste urazy mechaniczne, tylko bardziej skomplikowane usterki z użyciem maszyn kroczących. Gdy wystąpi wada funkcjonowania, o wiele bezpieczniej jest się odsunąć. Zresztą boją się pomóc, bo jeśli go bardziej zranią, to mogą dostać pozew sądowy.

– A zatem są uwarunkowani – szepnął pod nosem rozmówca, przyjmując posępny wyraz twarzy. – Nic nie szkodzi. Wyznaczcie im dokładne testy ze znajomości regulaminu. Jeśli okaże się, że go znają wcale albo słabo, to najpewniej mam rację. Potem możecie mi to przesłać kurierem do Instytutu. Właściwie to nie – wyślijcie to po prostu do sekretariatu, nie mam czasu na takie głupoty, któryś ze studentów się tym zajmie.

Kierownik westchnął tylko ciężko, nie mając siły na dalsze użeranie się z gościem. Ostrzegano go już wcześniej, że doktor Aleksander Breza opornie przyjmuje jakiekolwiek opinie sprzeczne z własnymi.

– Mimo wszystko – zboczył z tematu doktor, ignorując pojękiwania rannego – budowa wygląda całkiem imponująco.

– Tak, projekty rządowe zazwyczaj cieszą się większym budżetem niż prywatne inicjatywy. No i inwestycja w przyszłość wydaje się bardziej sensowna w przypadku tysiącletniego narodu niż trzypokoleniowej rodziny posiadaczy.

– Ojej, ależ z pana ekonomista – zaśmiał się prawie naturalnie Breza, po czym zszedł po prowizorycznych stopniach i zatrzymał w połowie rampy załadunkowej. – Czy uwzględniono moje prośby odnośnie do dolnych partii budynku?

Pucułowaty naczelnik budowy poszedł w krok za doktorem i wyprzedził go pod koniec, by choć na pozór stworzyć atmosferę oficjalnej wizytacji. Tak naprawdę czuł się ciągłe zbędnym elementem w większej układance. Nadzieją napawała go jedynie myśl, że miną jeszcze ze trzy lata nim doktor Breza będzie mógł uskuteczniać te swoje brednie w powstającym, nowym Instytucie.

– Tutaj będzie kotłownia, oddzielona dyskretnie korytarzem, by całość przechodziła prosto aż do najniższych partii, gdzie za strefą… – zaplątał się na moment kierownik i wykręcił kilka młyńców palcami w powietrzu. – Strefą buforową, powiedzmy, będzie część właściwa obiektu. Przynajmniej ta, co do której wyraził sobie szanowny doktor specjalne życzenia. Nie wiem, po co panu takie rzeczy, skoro to tylko praca z ludźmi, ale… no cóż. Ja tu tylko buduję, nie wymądrzam się o planach zagospodarowania miasta. Natomiast niezmiernie dziwi mnie, że taki kompleks ma pierwszeństwo, a nie szpital czy chociażby jakieś muzeum ku czci nowej wolności.

Aleksander podrapał się po zakolach pod wełnianą czapką, uśmiechnął pod nosem, zagryzając wystający z brody włos, po czym położył dłoń na ramieniu kierownika.

– Wierzę, że spisze się pan świetnie i nie da powodów do rozczarowania. Nie chodzi bynajmniej o mnie. Po prostu sam Marszałek trzyma rękę na pulsie, a w jego wieku nieprzewidziane fluktuacje w środowisku mają tylko jedną sytuację wyjściową: zgon.

Zaśmiali się nerwowo obaj, wiedząc, iż nie chodziło wcale o zgon Czcigodnego Marszałka. Kierownik przez moment śmiał się jeszcze z grzeczności, ale nieszczególnie ani rozumiał, ani czuł się rozbawiony humorem Brezy. Staruszek wydawał mu się dziwnie oślizgły i nieprzyjemny w kontakcie – bardziej jak dzielnicowy oprych aniżeli wykładowca.

– Mam rodzinę… – zająknął się inżynier.

– Jak my wszyscy – odparł beznamiętnie doktor, niemalże pieszczotliwie gładząc mężczyznę po szyi. – Dlatego tym bardziej liczę, że będzie pan pracował z potrójnymi wysiłkami dla dobra wszystkich rodzin w nowej Rzeczypospolitej, prawda?

– To prawda, co mówią o Piotrogrodzie?

Doktor zabrał dłoń z szyi kierownika. Pozwolił dwóm tragarzom przejść z paletą, na szczycie której sznury ciasno oplatały jakiś masywny ładunek.

– Karmazyna to wielka rzecz. – Uciekł wzrokiem gdzieś w bok Breza. Oczami wspomnień lustrował wysokie kamienice, biegał wzdłuż różowych płyt skalnych, którymi wyłożona była Newa. – Car Mikołaj drugi był najpotężniejszym człowiekiem na kontynencie. Bogactwa, które dla nas stanowiły dziedzictwo wieków, dla niego były resztą kolacyjną, zostawianą chłopcu hotelowemu po wniesieniu walizek na piętro. Pancerze jego prywatnej gwardii czyniły z przybocznych nadludzi, a armia, którą władał, wprawiała w drżenie ziemię na obszarze kilkunastu wiorst. Dziś go nie ma. Rosja jeszcze istnieje, Wielka Wojna ledwie się skończyła, ale to tak samo stan nowy, jak i przejściowy.

– Więc…

– Więc słyszał pan to, co miał pan słyszeć. A teraz proszę pokazać mi resztę postępów. Chcę jak najszybciej podnieść z gruzów naukę w tym zapomnianym przez Boga kraju. Za dwa albo trzy lata niech piszą w gazetach, że oto Polska stała się ostoją Karmazynologii.

Doktor parsknął śmiechem do własnych myśli i dodał jeszcze:

– Jeśli do tego czasu wszyscy nie utopimy się we własnej krwi.

Konwój doczłapał w okolice Skrzyszewa jeszcze przed zachodem słońca. Obładowane materiałami wozy ciężarowe musiały trzymać dostojne, acz irytująco powolne tempo największych machin kroczących.

Prędkość marszu spadła do flegmatycznego człapania, odkąd jakiś wysoko postawiony geniusz z urzędu połączył grupę szybkich i nowoczesnych Samsonów z przeżartymi zębem czasu kroczącymi monterami wysokościowymi typu „Topol”. Przez to wszelkie testy, w tym obejmujące wytrzymałość pracy przy najwyższej mocy, trzeba było przeprowadzać przy najwyżej połowie maksymalnej szybkości.

Marszu nie ułatwiała też droga – w najlepszych momentach ubita ziemia. Gęsta sieć kolejowa miała być przyszłością polskiej infrastruktury i przez ostatnie trzy lata niepodległości budowano ją z różnym skutkiem, ale nadal nie ukończono projektu. Do tego czasu każdy musiał męczyć się i przedzierać przez wertepy, chaszcze i błota.

Podpułkownik Miłaszewski, jako formalny dowódca batalionu, znajdował się jednocześnie w nietypowej komitywie z Murykiewiczem. Kapitan dostąpił zaszczytu wykonania pierwszych testów nowego wyposażenia na froncie wschodnim. Zaowocowało to tym, że sam podpułkownik, uznając zadanie za czystą formalność, przekazał tymczasowo odpowiedzialność za logistykę na swojego oficera taktycznego, a przy tym więc pilota pierwszego Samsona.

Gdyby coś poszło nie tak, łatwo byłoby wskazać winnego wraz z całą myślą pancerną Rzeczypospolitej. Większość generalicji i tak nienawidziła maszyn kroczących, pamiętali jeszcze opasłe pułki dumnej kawalerii, choć te już pięć dekad temu były wycinane w pień przez pierwsze kombinezony bojowe. Najwidoczniej naznaczona latami doświadczenia pamięć miała swoje dziury. Umysły dowódców stanowiły pola bitew z lejami artyleryjskimi porażek, o których woleli zapomnieć.

Sam Marszałek również darzył szczególną estymą ułańskie oddziały, ale mimo to dostrzegał potrzebę modernizacji, będąc głosem rozsądku w dyskusji. Choć ciężko było Polakom przez trzy lata zrobić tyle, ile ościenne państwa osiągnęły przez lat trzydzieści, to próbować należało. I tak, efektem domina, Murykiewicz trafił za stery niestabilnej machiny, z łatwopalną cysterną na plecach zdolną zmienić dowolnego bohatera w skwarek.

– Chciałbym kiedyś, aby maszyny walczyły za nas, ale bez nas – odezwał się nagle Szereszewski. – Sterowane sztucznym umysłem, krwawiące olejem, broczące iskrami ze stalowych ran.

– Ja bym chciał, aby nikt nie musiał walczyć – powiedział cicho kapitan, po czym uśmiechnął pod nosem i rozprostował palce zesztywniałe od obejmowania drążków kierowania. – Jednak się na to nie zapowiada, więc dopilnujmy, aby chociaż zrobić to, co jest w naszej mocy.

– Pan to zawsze wie, co powiedzieć – zatrzeszczał usłużnie w interkomie sierżant Świetliński. – Trzeba podtrzymać ducha i przeć dalej. Zawsze raźniej z pieśnią na ustach!

Nagły huk łamanych kości przerwał gwar rozmów.

– Kurwa mać – dało się słyszeć z kabiny Wołka mimo wyłączonego interkomu.

Po chwili sieć łączności odezwała się wściekłym głosem:

– Wszędzie leżą truchła krów czy innego cholerstwa i co chwila, kuźwa, jak nie w tę to w tamtą następuję, albo na jakieś dziwne krzewy, albo przetoczą się jakieś dłuższe kości i też ni cholery nie wiadomo, czyje to i po co. Do dupy z taką robotą! Gdzie my, kurwa, jesteśmy, jeszcze w Polsce czy już na pierdolonych rubieżach?

– Przyjmuję do wiadomości, Janie. – Izydor zignorował łacinę podwórkową i zasępił się na długo. Wyjrzał przez pancerne szkło na wschód i wzdrygnął się sam z siebie. Samo patrzenie w tamtym kierunku napawało zgrozą. – Nawet tutaj sięgają opary plugastwa, a czasem i ich nosiciele. Nie traktujcie tego jako wypadu na wakacje. Stawiamy linię umocnień, by wreszcie załatać Mur do ostatniego metra. Wygląda na to, że nikt nie chce mieszkać tak blisko granicy. Chłopi mogli porzucić zagony, chociaż to wątpliwe.

– A to akurat proste – dodał Szereszewski. – Karmazyna objadła wszystkie liście, kłącza i miękkie tkanki, by uzbierać biomasę.

– Uczynimy Polskę wielką! – odezwał się ponownie Świetliński-Brzeski ochoczo. Choć zdawał się innym irytujący i nadmiernie optymistyczny lub wręcz bezmyślny, to właśnie tacy ludzie mieli największe szanse w obliczu wojny z Karmazyną. Najmniejsze mieli ci, którzy nazbyt długo się nad jej kwestią zastanawiali, jak Szereszewski. – Wzniesiemy Mur, największy, jaki widział świat. Mur z naszej wiary, z naszych celów, z naszych ideałów…

– Głównie z żelazobetonu – przerwał Szereszewski poważnym tonem. – Okazjonalnie wzmacnianym kamiennymi blankami i kompozytowymi zbrojeniami przy bramach.

Paprotko uśmiechnął się mimowolnie i skrzywił zaraz po tym. Nadal nie mógł nadwyrężać obolałej twarzy, odznaczonej śliwkowego koloru plamą dookoła lewego oka. Wołk nie trzymał długo urazy za przytyki na terenie jednostki, ale ślad pozostał.

– Myślicie, że spuszczą z tonu, gdy zrobią cały Mur? – dobierał powoli słowa Knothe, jakby z trudem manewrując między niuansami. – Bo przecież to nie będzie trwało wiecznie, prawda? Ten cały… rygor wojenny musi się skończyć wraz z wojną…

– Henryk… – zaczął Archibald.

– Heinrich…

– Heinrich, ten Mur ma kilkaset kilometrów długości, stacja do stacji leży w odległości wzroku, a umocnienia kończą się dopiero na Prusach Wschodnich. Jak myślisz, co będziesz robić, gdy już Mur powstanie?

– Pruł do sukinkotów za Murem – skwitował Wołk, na zmianę przyspieszając i zwalniając kroku. – Mógł pan doktor łaskawie zaprojektować jakiś bieg pośredni, a nie, kuźwa, takie wolne gówno, że się ślimaczymy, albo tak szybkie, że wszyscy zostają w tyle.

– Wezmę pod uwagę jakąś dokładniejszą skalę, dającą więcej swobody. Może zrobię to tak jak w Sanacie… Tego ostatniego nie słyszeliście. – Archibald speszył się nagle, ale chyba nikt nie zwrócił uwagę na to, co powiedział.

– Mogło być gorzej – dorzucił Knothe. – Przynajmniej nie jest napędzany na pedały.

Łańcuch rechotu przebiegł przez interkomy, by zaraz umilknąć jak ucięty nożem.

Tęgi, oliwkowy wóz z kilkumetrową anteną zrównał się z pierwszym Samsonem i skręcił na prawą stronę wyboistej drogi. Wyglądało to, jakby celowo chciał zwrócić na siebie uwagę.

– Rotmistrzu – odezwał się nowy głos w interkomie. Nadawał na prywatnym łączu.

– Słyszę – speszył się kapitan, wyczuwając nadchodzące problemy. – A w ogóle to moglibyście sobie odpuścić te przytyki na tle klasyfikacji. Kombinezony bojowe to kawaleria tylko z nazwy, uznajcie to za reprymendę.

– Straciliśmy kontakt radiowy.

– Korpus z Zamościa nie odpowiada?

Izydor poczuł, jak włosy jeżą mu się na karku.

– Jakikolwiek kontakt, panie kapitanie – odezwał się po chwili milczenia plutonowy, jadący wozem łączności. – Jakie rozkazy?

Izydor obejrzał się na wschód, w stronę rozległych ugorów i odległej ściany lasu, wystającej pomiędzy niekompletnymi fortyfikacjami Muru „Wschód”. Mocował się z własnymi myślami, zaciskając i popuszczając uchwyt na drążkach, aż w końcu odruchowo włączył i wyłączył wycieraczki, by dać sobie chwilę do namysłu.

– Awaria sprzętu? – dopytał z nadzieją, po czym odchrząknął i zniżył głos. – Czy też okresowe problemy meteorologiczne?

– Wątpliwe – odrzekł zmartwiony głos w interkomie. – Raczej celowe działanie. Dostajemy z każdej strony szum, wygląda naturalnie, ale… od tego jesteśmy, by umieć rozpoznać, czy coś jest naturalne, czy bardzo dobrze naturalne udaje.

– Powiedzcie korpusowi inżynieryjnemu, aby nie pogubili nitowań w stopach, bo przyspieszamy tempo – skwitował kapitan, przełączył na ogólny kanał i dodał: – Jerzy, wysforuj się naprzód i nie strać głowy.

– Tak jest, kapitanie! – odkrzyknął podekscytowany sierżant.

Chwilę później Samson–03 rozwijał zawrotną prędkość pięćdziesięciu kilometrów na godzinę, biegnąc na czele całej kolumny i wzniecając wysokie tumany kurzu.

Para wróbli zazgrzytała pazurkami o kamienny parapet za oknem, by po chwili dać się przepłoszyć nadlatującemu kosowi. Promienie słońca złociły senne ulice Warszawy zanurzone w słodkiej woni bzu i smrodzie spalin w podobnych proporcjach.

Radosław Kazimir, ubrany w wygniecioną białą koszulę, siedział niespokojnie na jednym z krzeseł w poczekalni. Wyczekiwał. Przerzucał wzrok na przemian ze stojącego zegara na ubraną w maskę ochronną sekretarkę.

Drzwi gabinetu lekarskiego otworzyły się, sunąc gładko nad podłogą. Ze środka dało się odczuć specyficzny zapach świeżego lakieru.

– Wejdzie… – zawahała się kobieta, nie chcąc urazić już nie gościa, ale jeszcze nie pacjenta – pan do środka, doktor przyjmie.

Wewnątrz czekał młody brunet w wykrochmalonym kitlu z wystającym z kieszeni karnym rządkiem długopisów. Z oczu dało mu się wyczytać, że był nie mniej zestresowany od wchodzącego. Co rusz postukiwał obcasami butów o błyszczące, turkusowe linoleum.

Jeszcze przez chwilę młodzieniec mierzył się wzrokiem z uratowanym z pola bitwy żołnierzem. Kazimira zakwalifikowano jako ranionego pociskiem z wadliwego kulomiotu. A to oznaczało, że mógł równie dobrze zniknąć wśród akt medycznych jako zmarły wskutek powikłań. Pod warunkiem, że leżałoby to w interesie postępu, naturalnie. To właśnie miała ocenić komisja.

Nerwową ciszę przerwał dopiero spokojny, cichy głos z drugiego końca gabinetu.

– Niech pan usiądzie – rzucił pozornie w przestrzeń siwy jegomość, lakierujący figurki żołnierzyków. – Proszę spokojnie odetchnąć, tak? Jesteśmy tu w końcu dla pana, jest pan kombatantem, nie ma co się przejmować.

Radosław przyjrzał się zgarbionej postaci w kącie, zamrugał raz jednym okiem, po czym obydwoma, i usiadł. Mimo zmiany poczekalnianego drewnianego krzesełka na obite miękkim materiałem siedzisko wewnątrz gabinetu, nadal nie mógł znaleźć sobie wygodnej pozycji. Wiercił się niespokojnie, jakby coś kazało mu uciekać.

– Proszę zdjąć koszulę i głęboko oddychać – powiedział młodszy z pracowników łamiącym się głosem. Od pacjenta oddzielało go biurko i dostawiony stół, a mimo to wyglądał, jakby wolał zamiast tego ścianę i drut kolczasty. – I nie przestawać, dopóki nie powiem.

– A może by tak najpierw przeprowadzić wywiad z pacjentem? – odezwał się głośno i dobitnie drugi mężczyzna, odkładając pędzelek na cynowy talerzyk. – Naprawdę, Haroldzie, to jednak trzeba użyć trochę wyobraźni. Należy zaproponować panu herbaty, zapytać o samopoczucie, bo pewnie i tak się okaże, że nic się nie stało.

Przełożony Harolda nachylił się nad wachmistrzem, po czym zajrzał mu głęboko w oczy. Kąciki ust drgnęły doktorowi niezauważalnie i rozpromieniły się w uśmiechu Duchenne’a.

– Już mnie przestrzegano, że będę mieć wizytę tak nietypowego gościa. – Doktor zakręcił się na pięcie i wychylił za drzwi, by powiedzieć coś do sekretarki. Zaraz przymknął drzwi i spojrzał na żołnierza jak na zagubione dziecko. – No i niech się pan rozluźni, bo ja też jestem człowiekiem i obecny tutaj Harold również, chociaż nie widać.

Kazimir rozejrzał się całkiem zdezorientowany, spojrzał na zażenowanego młodzieńca i z powrotem na doktora.

– Ja chyba nie bardzo… – zaczął ochrypłym głosem i zamilkł, przytłoczony sytuacją.

– To był taki żart – wyjaśnił doktor, wyciągając dłoń w gumowej rękawiczce. – Doktor Aleksander Breza. A ta maszyna za biurkiem to mój asystent na praktykach, Hieronim Wawelski, dlatego jest taki sztywny.

– Maszyna?

– To też był chyba żart. – Asystent ośmielił się na uśmiech. – Jak się pan…

– Radosław Kazimir – dopowiedział pacjent nagle, jakby coś tchnęło w niego nowe życie. – Jak się czuję? W sumie nie chcę uogólniać, ale tak razem, suma summarum, to nie najgorzej. Mogło być lepiej, zajęli się mną już prawdziwi lekarze, gdy znaleziono mnie nieprzytomnego, a moich kompanów ledwie…

– No już, już. – Breza odsunął się nieznacznie i spojrzał na asystentkę, niosącą tackę z filiżankami. – Może herbaty?

– A ja zrobiłam tylko dwie, przepraszam – jęknęła wchodząca, zasłaniając usta drobną dłonią. Przez moment straciła równowagę i omal nie wylała wrzątku na wyciągnięte dłonie doktora.

– Pani Jadwigo, zabije mnie pani kiedyś tym wrzątkiem – roześmiał się Aleksander i obejrzał po zestresowanym towarzystwie. Jako jedyny miał kredowo białą twarz od urodzenia, a nie z nerwów.

– Nic nie szkodzi, nie piję herbaty – mruknął Hieronim, zbędnie poprawiając i tak prosto leżące na biurku dokumenty.

– Wystarczy mi woda – mruknął cicho Radosław, ale wtem doktor podniósł obie filiżanki i zbliżył do niego jedną z nich. – Dziękuję bardzo.

Breza jeszcze przez moment przypatrywał się sylwetce żołnierza, jakby w oczach miał całą niezbędną do badania aparaturę, a sama wizytacja była kompletnie zbędna. Przechylił głowę raz w jedną stronę, raz w drugą, aż w końcu spojrzał na asystenta.

– Zaczniemy od paru testów funkcji poznawczych – wyartykułował pouczająco i obrócił się znów do gościa. – Słyszałem, że infekcja oka źle się goi, a rana nadal panu dokucza… Dokucza?

– Dokucza.

– Dokucza, no właśnie, ale chcemy jeszcze sprawdzić, czy na pewno wszystko jest w porządku. To rutynowe badanie, proszę się nie obawiać. Ja naprawdę wiem, że wiele się słyszy o instytucie, ale to wszystko jest trzy razy przekręcone i dwa razy odwrócone, jak w głuchym telefonie.

Hieronim skinął ledwo widocznie głową i wyjął z szafki pudełko owinięte brezentem. Rozpiął delikatnie nietypowe zamknięcie wielokrotnego użytku i wyłuskał ze środka zawartość w postaci cylindra wypełnionego monetami o nominale jednej marki polskiej. Wszystkie z tegorocznej partii menniczej. Lew na rewersie pobłyskiwał w świetle lamp, jakby był żywy i gotowy do skoku.

– Nie rozumiem…

– Zaraz pan zrozumie – podniósł nieznacznie głos asystent, przysuwając do żołnierza monety, a następnie wyjmując jeszcze dwie kule modeliny oraz kilka szklanych naczyń.

Wawelski wypuścił niespokojnie powietrze nosem, przeciągnął naczynia po szerokim biurku i wyjął spod blatu kanister z niebieskim płynem. Ustawił wszystko w zasięgu ręki żołnierza i skierował wzrok na doktora.

Breza jeszcze przez moment wodził wzrokiem za pozostawionymi na wielkim parapecie figurkami i w końcu zaczął wyjaśniać:

– Niech pan zacznie od odpowiedniego ustawienia monet, które zostały panu podane.

– Mam z nich coś złożyć? – dopytał powoli Kazimir, obracając w dłoniach pojemnik. – Albo zbudować?

Żaden z obecnych nic dalej nie odpowiedział. Doktor jeszcze wskazał ręką zachęcająco i dalej tylko obserwował, jakby czegoś wyczekując.

Początkowo Kazimir chciał zwyczajnie odłożyć całość nieruszoną i sprawdzić, co się stanie, ale po chwili zaczął przebierać monetami w palcach i bawić się nimi.

Jest ich osiem, pomyślał, czyli parzyście.

Oblizał kilka razy nerwowo usta, przerzucił krążki między palcami, obserwując pod światło wybite lwy. Wreszcie chwycił szybkim ruchem dwie monety i odrzucił na bok, prawie strącając je z blatu. Chwilę obserwował pozostałe sześć i rozdzielił je między wszystkich obecnych.

Hieronim odnotował wszystko powoli i skrupulatnie, podczas gdy doktor spoglądał jedynie dobrodusznym wzrokiem na całą sytuację.

– Proszę nalać do naczyń płynu tak, by było dobrze – powiedział wyraźnie asystent, przesuwając w stronę badanego zlewki.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: