39,90 zł
Pierwszy ludzki lot międzygwiezdny.
Organizacja terrorystyczna działająca wbrew zdrowemu rozsądkowi.
I przerażające odkrycie, które ma zostać dokonane tuż poza Układem Słonecznym.
Ludzkość niestrudzenie pracuje nad przygotowaniem się do podróży do gwiazd i rozrzucenia swoich jaj po kilku kosmicznych koszach.
Julius Cousteau, od dawna uważany za zmarłego były kapitan nieudanej misji na Księżyc z 2030 roku, współpracuje teraz z agencją rządową, aby przedstawić opinii publicznej tajemniczą technologię obcych, nad którą pracował ze swoimi starożytnymi pośrednikami. W międzyczasie stara się nie zrujnować ziemskiej gospodarki i nie szerzyć strachu i przerażenia faktem, że ludzie nie są już sami we wszechświecie.
Nie wie, że jego wnuczka, Marie, która nie ma pojęcia, że on w ogóle żyje, zostaje powiązana z podejrzanymi postaciami, które nie tylko chcą zrobić jej naprawdę straszne rzeczy, ale także - w trakcie swoich działań terrorystycznych - mają szansę na wygranie międzygalaktycznej wojny. Wojny, która zbliża się nieuchronnie i jest bliżej niż można by przypuszczać.
Czy terroryści wiedzą, że zasadniczo pomagają złej stronie? Czy pierwszy kontakt ludzkości z obcymi antagonistami będzie jej ostatnim? Czy ludzkość może przetrwać galaktyczne niemowlęctwo i prosperować, czy też uschnie i umrze tam, gdzie wszyscy inni zginęli?
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:
Liczba stron: 388
– Świat, jaki wszyscy znamy, ulega ciągłym zmianom. Postęp technologiczny z jednej strony ułatwia nasze życie: mamy inteligentne zegarki, implanty płatnicze, większość z nas każdego dnia chodzi w inteligentnych soczewkach kontaktowych… – zaczął swoje przemówienie mężczyzna na scenie. – Ba, część z nas chodzi i żyje tylko dlatego, że nosi w swoim ciele wydrukowany sztuczny narząd albo jest po ksenotransplantacji. Już to pokazuje, że technologia nie tylko wpływa na nasze życie, lecz także w wielu przypadkach to życie w ogóle umożliwia. Bez niej części z nas dzisiaj w ogóle by tutaj nie było – kontynuował szpakowaty jegomość ubrany w czarny golf i jeansy.
– Każdego dnia stykamy się z ogromną dawką technologii, która tak bardzo zagłębiła się w nasze życia, że przestaliśmy sobie zdawać sprawę z tego, jak ważna jest ona dla nas oraz dla naszego ciągłego istnienia. Nie rozumiemy nawet, że bez technologii przestajemy być tym gatunkiem, którym jesteśmy. Homo technologicus, jak ja to nazywam. Mówią, że aby ewolucja mogła trwać, potrzebna jest ciągła, silna i wydatna presja środowiskowa na dany gatunek. Ciągłe zagrożenie lub nieprzychylne warunki, które działają na gatunek, wymuszając jego dostosowanie się do nich poprzez adaptację genetyczną – kontynuował mężczyzna, przechodząc płynnie z tematu technologii na genetykę. – A jeśli to prawda, jeśli naukowcy się nie mylą, chyba śmiało można stwierdzić, że ewolucja naszego gatunku, w sensie czysto biologicznym, darwinowskim, uległa zatrzymaniu. I tak, oczywiście powiecie, że wciąż zdarzają się porody dzieci z ogonami, z sześcioma palcami u dłoni, autyzmem, a idąc dalej również sawantyzmem, który niejeden naukowiec rozpatruje dziś w kontekście przyszłości rozwoju naszego gatunku! – zagrzmiał ze sceny charyzmatyczny mówca.
– Ale to wszystko tylko wybryki natury, przypadki odosobnione. Ogólnie jako gatunek zatrzymaliśmy naszą ewolucję. Żyjemy we względnie bezpiecznym środowisku, w otoczeniu, w którym niczego nam nie brakuje. Nie ma częstego głodu, nie jesteśmy każdego dnia narażeni na działanie promieniowania ultrafioletowego, bo mieszkamy w domach. Ostatnia wojna na naszej planecie toczyła się kilkadziesiąt lat temu, a wszelkie konflikty zostały praktycznie zażegnane. Nie grozi nam też zimno ani gorąco, bo nosimy ubrania. A przynajmniej większość z nas – zaśmiał się jegomość, jednocześnie wzbudzając szmer śmiechów na sali.
Po chwili pauzy jednakże mężczyzna wrócił do swojego wykładu.
– A mówię o tym wszystkim, ponieważ w ostatnich latach nasza technologia, technologia ludzkości, która w wymierny sposób wpłynęła na zahamowanie naszego genetycznego rozwoju jako gatunku, rozwijała się w tempie, jakiego ten świat nie widział w swoim relatywnie krótkim istnieniu.
– Czy ktokolwiek zastanawiał się, skąd wzięły się te wszystkie elektroniczne gadżety? Jak do tego doszło, że jeszcze pięćdziesiąt lat temu nie potrafiliśmy skutecznie wylądować na Księżycu bez rozbicia lądownika, a dzisiaj latamy w głęboki kosmos, a pierwsze sondy zaczynają przynosić nam informacje z innych gwiazd? Innych gwiazd! – prawie wykrzyczał ze sceny. Po chwili jednak mówca uspokoił się, wziął głębszy oddech, rozejrzał się po publiczności, próbując utrzymać kontakt wzrokowy z każdym z osobna, po czym wznowił swój wykład. – Ja się nad tym zastanawiam każdego dnia. Ludzka innowacyjność rośnie w tempie wykładniczym i zdaje się, że temu rozwojowi nie ma końca. Co jednak spowodowało, że niespodziewanie na przestrzeni ostatnich kilkudziesięciu lat coś się zmieniło? – Tu zawiesił głos, dając każdemu na sali chwilę do namysłu i na wyciągnięcie własnych wniosków.
– Kto dał nam tę całą technologię? – zadał pytanie z tezą. – Kto, niczym mityczny Prometeusz, dał nam ten ogień i pomógł nie tylko go utrzymać, lecz także rozpala go coraz żywszym ogniem? Komu zależy na tym, by ludzkość rozwijała się tak szybko i w tym konkretnym kierunku? Dlaczego to wszystko się dzieje? I najważniejsze pytania… Za jaką cenę? I kto tę cenę zapłaci?
Po zaciemnionym pomieszczeniu rozszedł się głośny szmer szeptów i przyciszonych rozmów, które – po połączeniu wielu wątków – przez chwilę zamieniły się w istną kakofonię głosów. To, co zaczęło się jako prywatne dyskusje, szybko przeistoczyło się w istny potok i lawinę pytań oraz krzyków, teorii i oskarżeń rzucanych w powietrze.
Mówca przypatrywał i przysłuchiwał się temu spektaklowi przez dłuższą chwilę, a gdy nasycił swoje zmysły przyjemnym dźwiękiem strachu obecnego w głosach widowni, uniósł rękę w geście ucieszenia. Na sali niemalże natychmiast zapanowała cisza.
Po chwili mężczyzna ponownie zabrał głos.
– Dysponuję pewnymi niezaprzeczalnymi dowodami, że blisko pół wieku temu nasi decydenci nawiązali kontakt z obcą inteligencją. I nie mam na myśli wywiadu wojskowego innego kraju. – Tu uśmiechnął się pod nosem. – Ludzkość porozumiała się z inteligencją, której wcale nie przyświeca dobro naszego gatunku. Inteligencją, która chce wykorzystać homo sapiens do własnych celów. Obcą inteligencją, która wpływa za kulisami na rozwój naszego gatunku, efektywnie tworząc homo technologicus na swój obraz. Inteligencją, która nie chce, by nasz gatunek rozwijał się samodzielnie i biologicznie, za to został ukształtowany zgodnie z wyobrażeniami obcych agentów. A w jakim celu, zapytacie? – Tutaj mężczyzna zawiesił na moment głos na wzmocnienia swojego przekazu. – Żeby nas wszystkich zniewolić. Ale nie w sensie takim, jaki znamy z historycznych obrazków. Nikt nie chce, żebyśmy pracowali w kopalniach, wydobywając dla kosmitów węgiel i diamenty – zaśmiał się pod nosem. – Och nie, nic z tych rzeczy. Mam niezbite dowody na to, że ta starożytna rasa, która zmanipulowała umysły wszystkich naszych decydentów, chce wykorzystać nasz gatunek w swoich własnych galaktycznych konfliktach. Mówiąc prościej: potrzebują mięsa armatniego na front swojej wojny. A my jako gatunek coraz bardziej technologiczny mamy odgrywać tę rolę, walcząc za nich. Technologia za lojalność. Taki jest układ.
Na sali znów zawrzało. Tym razem jednak mężczyzna nie uciszał gwaru i pozwolił mu trwać, upajając się przy tym wyczuwalną niemalże elektrycznością płynącą z widowni. Poziom strachu i podekscytowania był praktycznie namacalny. Po dłuższej chwili, gdy pierwszy szok po podanej informacji zaczęły zastępować pytania: „Po co?”, „Jaka wojna?”, „Kim oni są?”, „W jakim celu?”, „Skąd to w ogóle wiesz?!”, mężczyzna ponownie zabrał głos.
– Niektórzy nazywają mnie szaleńcem, nawet szarlatanem. Inni Mesjaszem i zbawicielem ludzkości. Ja jednak uważam się po prostu za, ekhm… lokalnego patriotę. Nazywam się Robert Richardson Jr. i jestem Terraninem. A wy znajdujecie się pośród pierwszych ludzi, którym dane będzie na własne oczy zobaczyć niezaprzeczalne dowody na prawdziwość moich słów!
Flota wiceadmirała Juroia Nakida składająca się z dwóch niszczycieli o długości ponad 200 metrów każdy, a także jednego krążownika przypominającego swoim kształtem cygaro o wymiarach 500 na 120 metrów, po długim, bo blisko pięćdziesięcioletnim locie, wyszła z bańki Alcubierre’a w układzie Alfa Lyrae oddalonym o nieco ponad 25 lat świetlnych od Ziemi. Słońce to na Ziemi znane jest również pod nazwą Wegi – gorącej gwiazdy ciągu głównego, na której powierzchni temperatura jest blisko dwukrotnie wyższa od temperatury panującej na powierzchni Słońca. Sam układ planetarny, w którym flota się znalazła, był względnie młody, gdyż miał raptem kilkaset milionów lat, co w skali kosmicznej było śmiesznie niską wartością. Kilkaset milionów lat temu, gdy Wega się dopiero formowała, na Ziemi żyły już wielokomórkowe organizmy, a z wody na powierzchnię wychodziły pierwsze płazy i gady. Można powiedzieć, że Wega we wszechświecie jest co najwyżej niemowlakiem, do tego nieposiadającym jeszcze żadnych własnych planet. Cały układ gwiezdny stanowią zatem centralna, młoda i rozgrzana gwiazda oraz obłok protoplanetarny, z którego kiedyś, za miliardy lat może powstać ciało niebieskie zdolne do wykształcenia istot żywych.
Na razie jednak Wega samotnie przemierza otchłań kosmosu, nie zachęcając absolutnie niczym do jej odwiedzin czy poznania z bliska. Brak jakichkolwiek planet skutecznie odstrasza wszelkich podróżników. A jednak załoga Sarassian, wysłana pięćdziesiąt lat wcześniej z drugiej strony galaktyki, weszła właśnie do tego układu gwiezdnego i zatrzymała się na jego obrzeżach.
Cała flota na tym etapie pilotowana była przez sztuczną inteligencję, której rolą było przede wszystkim dopilnowanie osiągnięcia celu, a przy okazji postaranie się, by jak największa część załogi, która kilka dekad wcześniej złożyła głowy do hibernacyjnego snu, dotrwała do końca tej podróży. Co prawda technologia hibernacji była już w użytku od blisko trzydziestu tysięcy lat, a rasa Sarassian podbijała znany kosmos już dwukrotnie dłużej, ale technologia ta wciąż nie była doskonała i w blisko dwóch procentach przypadków kończyła się śmiercią zahibernowanego pasażera. Nie inaczej miało być w przypadku około stu sarassiańskich żołnierzy i oficerów, którzy na pokładzie trzech okrętów mieli nadzieję zbudzić się na miejscu, by nieść chwałę dla całej swojej rasy na drugim końcu galaktyki, ale nie mieli na tyle szczęścia, a ich kapsuły hibernacyjne po drodze po prostu zawiodły.
Sama technologia hibernacji nie była aż tak trudna do naprawy, jak mogłoby się wydawać. Problem z nią polegał jednak na tym, że nikt nie był zainteresowany inwestowaniem w jej modernizację. Skoro działała, to działała. Statystyka wynosząca dwa procent śmiertelności była do zaakceptowania przez Triadę Rządzącą całym Imperium. Tam, skąd Sarassianie pochodzili, personelu było aż nadto. Cała rasa na tym etapie rozwoju liczyła już kilka bilionów istnień, dlatego marny ułamek procenta ofiar na tak długim dystansie nie stanowił większego problemu. Akceptowalne straty. Nawet straty pożądane, bo każda gęba do wykarmienia to niedogodność przy tej liczebności populacji.
Wiceadmirał został zbudzony przez komputer pokładowy okrętu flagowego jako ostatni. Nie był on absolutnie niezbędny wcześniej, kiedy to najniżsi rangą członkowie załogi uwijali się, doprowadzając okręty do stanu gotowości do ewentualnej potyczki. Teraz, kiedy cała flota wysłana przez Triadę Rządzącą do tej części galaktyki dotarła bezpiecznie na miejsce, mogli rozpocząć poszukiwania źródła sygnału hiperprzestrzennego, jaki dotarł do terytorium Sarassian niedługo przed rozpoczęciem podróży przez Juroia Nakida.
Sam wiceadmirał nie cieszył się wśród swoich załogantów najwyższym uznaniem. Stanowiska dochrapał się wyłącznie dzięki konotacjom rodzinnym i politykowaniu. Jego talent wojskowy ograniczał się do nadzorowania eksterminacji bezbronnej ludności rodzimych dwóch systemów gwiezdnych, na które niegdyś natrafili Sarassianie w toku podboju znanej galaktyki. Marne to było doświadczenie, szczególnie że przy jego okazji Juroi nie tylko niczego pożytecznego się nie nauczył, ale cały proces podboju ku chwale Imperium w praktyce oddelegował swoim podwładnym. Sam nie uważał, by zniżanie się do poziomu swojego przeciwnika i rzeczywiste podjęcie jakiejkolwiek walki było godne stanowiska wiceadmirała.
Juroi po przebudzeniu się, krótkim posiłku i założeniu munduru udał się na mostek kapitański, gdzie aż wrzało. Na widok wiceadmirała wszyscy załoganci ukłonili się w pas, po czym wrócili do własnych zadań.
– Meldować – powiedział w eter zły od samego przebudzenia wiceadmirał, oczekując jednocześnie, że któryś z członków załogi, najpewniej jego pierwszy oficer, zda raport, po którego usłyszeniu Juroi będzie mógł z czystym sumieniem udać się do swojej kajuty, oczekując zakończenia tego nudnego przydziału, który nie tylko wyłączył go na kilkadziesiąt lat z bieżącej polityki Imperium, grzebiąc jego szanse na rychłe wzniesienie się w hierarchii wojskowej Sarassian, ale także de facto zdegradował go do wykonywania służby, jaką równie dobrze mogłaby wykonać zautomatyzowana sonda z podstawową SI.
– Panie admirale – odparł pierwszy oficer Moklet Zopogorn, dla świętego spokoju pomijając tytularny przedrostek „wice”, licząc na to, że podlizywanie się przełożonemu kiedyś doprowadzi go do awansu i objęcia dowodzenia własną flotą. – Wyszliśmy z nadświetlnej na obrzeżach systemu, do którego skierowała nas Triada Rządząca. Wszystko przebiegło dobrze. Wszystkie okręty zgłaszają gotowość, żadnych nieprzewidzianych usterek, a liczba zgonów w trakcie diapauzy delikatnie przekroczyła trzy procenty.
– Trzy procenty? – zapytał zdziwiony Juroi. – Myślałem, że nasze kapsuły hibernacyjne są odrobinę wydajniejsze? Ilu naszych załogantów straciło życie podczas naszego idiotycznie długiego rejsu?
– Stu osiemdziesięciu dziewięciu, panie admirale. Nic, czego nie będziemy w stanie uzupełnić po powrocie do Imperium. Na potrzeby bieżącej misji pozostały kontyngent zdecydowanie powinien wystarczyć – odparł Moklet. – W końcu to tylko misja zwiadowcza. Ktoś w niedalekiej okolicy odkrył transmisję hiperprzestrzenną, więc musimy spróbować zlokalizować teraz jej źródło i oznaczyć na mapach, żeby armada kolonizacyjna mogła się tym światem lub światami zająć. Wszystko dla Sarassian! – Pierwszy oficer odbębnił tradycyjny okrzyk, którym zwykło się podkreślać znaczenie podejmowanych czynności dla dobra Imperium.
– Wszystko dla Sarassian… – odparł, mamrocząc pod nosem wiceadmirał. – To co? Widzę, że w tym układzie nie ma planet, więc zakładam, że sygnał nie dochodzi stąd. Jaki masz plan, pierwszy? – zapytał starszy oficer, doskonale zdając sobie sprawę, że właśnie przerzucił na swojego podwładnego ciężar określenia priorytetów i zaplanowania całej misji. „Plusy bycia wyżej w hierarchii marynarki wojennej” – pomyślał Juroi.
Zaskoczony i zbity z pantałyku pierwszy oficer chwilę się zastanowił, po czym dumnie wypiął pierś i odparł:
– Panie admirale, rekomenduję przeprowadzenie krótkiego serwisu naszych okrętów i dokonanie drobnych napraw, a gdy tylko zostaną one zakończone, myślę, że powinniśmy rozpocząć poszukiwania okolicznych systemów gwiezdnych pod kątem obecności jakiegokolwiek życia. A co dopiero mówić o inteligencji i technologii… – dodał pierwszy oficer. – Uważam, że najefektywniej będzie rozpocząć poszukiwania po spirali, począwszy od naszej bieżącej lokalizacji. To zmaksymalizuje nasz zasięg, a poza tym będzie optymalne pod kątem zużycia paliwa i energii – z radością, dumny z siebie zasugerował Moklet.
– Hmm – zamyślił się wiceadmirał. – Masz rację, musimy sprawdzić pobliskie systemy. Mylisz się jednak, że mamy czas na dokładne przeczesywanie każdej chmury pyłu w okolicy najbliższych kilkudziesięciu lat świetlnych. Mamy tutaj ponad sto systemów potencjalnie planetarnych, więc zamiast trajektorii spiralnej, będziemy skakać pomiędzy gwiazdami, które osobiście wytypuję do inspekcji w pierwszej kolejności – odparł wiceadmirał. „Trzeba utrzeć nosa temu zasmarkanemu i zbyt ambitnemu podwładnemu” – pomyślał, po czym na głos dodał: – Dzięki mojemu planowi mamy szansę szybciej trafić na układ, z jakiego nadano transmisję, która wywołała całą tę przeklętą misję. A że nie zamierzam spędzić tu ani dnia dłużej, niż jest to absolutnie niezbędne, chcę zmaksymalizować nasze szanse na szybkie zakończenie tego przydziału – odparł. – Przeprowadźcie wszystkie niezbędne naprawy, a następnie dajcie mi kilka godzin na dokładne zaplanowanie naszej trasy – odparł wiceadmirał z wyższością, a następnie obrócił się na pięcie i wyszedł z mostka kapitańskiego, udając się w kierunku własnej wygodnej kajuty.
Pierwszy oficer jedynie spojrzał na tył oddalającej się głowy przełożonego, zastanawiając się, jak taki nieudolny i niekompetentny oficer zdołał wyprzedzić go w hierarchii sarassiańskiej floty wojennej. Czym sobie zasłużył, by służyć pod taką gnidą, która nie potrafiła przeprowadzić prawidłowo nawet tak prostego zadania, jakim było odnalezienie źródła sygnału radiowego od prymitywnej cywilizacji… Moklet zaczął fantazjować, jak przyjemnie byłoby wbić sztylet w trzewia tego bęcwała. Gdyby tylko rytualne pojedynki nie zostały zakazane przez Triadę Rządzącą kilkanaście pokoleń temu, kiedy okazało się, że wskutek działań zakulisowych i honorowych potyczek kadra zarządzająca najwyższego szczebla zaczęła się niepokojąco szybko kurczyć, ustępując miejsca ambitnym, ale niedoświadczonym oficerom… W kontekście całego podboju znanej galaktyki może nie miało to jednak większego znaczenia, bo sama liczebność armii i floty Sarassian sprawiała, że żadna rasa, nawet zaawansowana technologicznie i zdolna do kosmicznych lotów, nie była w stanie oprzeć się potędze choćby niekompetentnych sarassiańskich dowódców.
Plan wiceadmirała miał większą szansę na kompletne przeoczenie źródła sygnału niż jego znalezienie – przynajmniej w krótkim czasie. Bardziej prawdopodobne, że wskutek niekompetentnych decyzji szefa całej floty kilka tysięcy załogantów i oficerów spędzi tutaj kolejne miesiące, jeśli nie lata, usiłując ustalić, kto i po co próbował kontaktować się z Imperium Sarassian po drugiej stronie galaktyki.
– Cóż – westchnął Moklet.
„Nie mam wyjścia, na razie muszę wykonywać rozkazy. Jeśli jednak uznam, że brak wyobraźni wiceadmirała naraża nas na poważne niebezpieczeństwo, albo co gorsza może narazić na szwank sukces bieżącej misji, przejmę dowodzenie, a wiceadmirałowi pozwolimy podziwiać chmury pyłu gwiezdnego z najlepszego miejsca: bezpośrednio z ich sąsiedztwa. Oczywiście niekoniecznie z pokładu któregokolwiek z okrętów. Może bliskie spotkanie z chmurą wodoru, w mniejszej lub większej próżni przestrzeni międzygwiezdnej, nauczy dowódcę odrobiny pokory. Nawet jeśli będzie to ostatnia nauka, jaką zdoła on wziąć w swoim życiu”.
Marie pędziła na rowerze ruchliwą ulicą Bostonu. Z ogromną prędkością mijała samochody stojące w korku raz z lewej, raz z prawej strony, i nie zwracała uwagi na dźwięki klaksonów, ludzi wrzeszczących na nią z okien mijanych pojazdów, ani przerażone westchnienia i nawoływania przechodniów, których o mało co nie rozjechała na jednym czy drugim przejściu dla pieszych.
Pędziła przed siebie, ile tylko miała sił w swoim dwudziestoletnim ciele, i nie zważała na niebezpieczeństwa, jakie czyhały na nią na trasie. A wszystko dlatego, że od dobrych kilku minut trwał najważniejszy egzamin w jej dotychczasowym dorosłym i w pełni samodzielnym życiu. Egzamin, na którym ewidentnie jej nie było, a być powinna.
Poprzedniego dnia zamiast skoncentrować się na nauce, Marie uznała, że ma lepszy na sposób na spędzanie czasu niż całonocne zakuwanie do egzaminu. Zresztą każdy pomysł był lepszy od nauki. To zasada, która przyświecała jej od co najmniej dziesięciu lat, kiedy to odkryła, że uczy się o wiele szybciej niż jej rówieśnicy. Nigdy nie musiała uczyć się do sprawdzianów, zawsze była przygotowana – i to mimo tego, iż zobaczenie jej z książką graniczyło zwykle z cudem.
Marie fizykę po prostu znała i czuła całą sobą. Dlatego Teoria pola kwantowegoIII – odwieczny wróg zdecydowanej większości studentów ostatniego roku wydziału fizyki na Harvardzie, a także ostatni kurs przed obroną pracy dyplomowej, był dla Marie… nieskomplikowany. Może nie tyle łatwy, ile po prostu nie wymagał od niej pracy umysłowej na najwyższych obrotach. Marie zawsze fascynowała przyroda, zjawiska fizyczne i to wszystko, co choćby w najmniejszym stopniu wiązało się z niewyjaśnionymi dotychczas i tajemniczymi zjawiskami kwantowymi. „Lekka lektura do poduszki” zwykła żartować, gdy tylko ktoś pytał ją o to, co myśli na temat obranego przez siebie kierunku naukowego rozwoju.
Wczoraj zamiast uczyć się przed egzaminem, Marie skończyła na jednej z wielu imprez, jakie organizowane były na kampusie uczelni praktycznie każdego dnia. Gdzieś zawsze coś się działo, można było poznać kogoś ciekawego i pogadać o przyziemnych rzeczach, czując się choć przez chwilę jak normalny i naiwny człowiek – czyli ktoś, kim Marie zdecydowanie nie była. Jej zrozumienie niuansów fizyki kwantowej, teorii strun czy innych do niedawna czysto teoretycznych koncepcji sprawiało, że niejeden profesor był pod wrażeniem jej wiedzy. Nieraz zdarzało się jej także wywołać konsternację na twarzy wykładowcy, gdy na zadanego przez niego skomplikowane pytanie potrafiła przypadkiem (lub nie) wprawić w zakłopotanie nawet największych weteranów tej dziedziny fizyki. Do tego stopnia, że na uczelni miała tyluż fanów wśród studentów, iluż wrogów wśród kadry dydaktycznej, która nie przywykła do tego, by zwykła studentka, do tego europejskiego pochodzenia, regularnie ośmieszała przy rzeszach kolegów i koleżanek najwybitniejsze umysły Harvardu.
Dzisiaj jednak, pędząc na rowerze na złamanie karku, ostatnią rzeczą, jaka chodziła Marie po głowie, było to, co pomyślą jej wykładowcy, gdy wreszcie uda się jej dotrzeć na egzamin. Nie, studentka doskonale wiedziała, co pomyślą: „No i co, młoda pannico, wreszcie przyszła kryska na Matyska! Na egzaminy powinno się przychodzić dziesięć minut przed czasem, a nie po. Oblany!”.
Marie powtarzała sobie w duchu, że ta imprezowa odskocznia dnia poprzedniego była warta całego wiadra pomyj, jakie niechybnie wyleją się na nią po przekroczeniu murów uczelni. O ile w ogóle zostanie wpuszczona, bo z tego całego pośpiechu studentka nawet nie zdążyła się przebrać, zjeść śniadania, a co dopiero umyć. Gdy dojeżdżała już do budynku, w którym odbywał się egzamin, do którego zdecydowanie była przygotowana, Marie zdała sobie sprawę, że w długie włosy wciąż ma wplątane jakieś chipsy, które najwyraźniej walały się na podłodze w akademiku, gdzie spędziła noc. A właściwie parę ostatnich godzin, bo spać poszła dopiero nad ranem.
– Ugh, fuuuuj! – Z obrzydzeniem wyjęła z włosów resztki jedzenia i czegoś lepkiego, po czym spróbowała wytrzeć wszystko o drzewo stojące obok wejścia, przy którym właśnie odstawiła swój rower.
Marie z pędem przebiła się przez drzwi do budynku, które jedynie zaskrzypiały, po czym studentka skierowała się po schodach na pierwsze piętro do auli, w której od kilkudziesięciu minut wszyscy studenci z jej kierunku spokojnie pisali egzamin.
Marie dobiegła do drzwi wejściowych, przeczesała dłonią zmierzwione i potargane wiatrem włosy, poprawiła wczorajszy strój, nie do końca odpowiedni na egzamin tej rangi, ale jedyny, na jaki mogła sobie pozwolić w tak krótkim czasie od porannej pobudki, po czym, nabrawszy głęboko powietrza dla uspokojenia oddechu, pociągnęła za klamkę, uchyliła drzwi i weszła do sali.
Jeśli Marie miała jakiekolwiek nadzieje na ciche zajęcie miejsca i napisanie tego nieszczęsnego egzaminu, to wszelkie jej marzenia prysły z chwilą przestąpienia progu pomieszczenia, kiedy to wraz z dźwiękiem okropnie skrzypiących drzwi wszystkie oczy i uszy obecnych skierowały się na jej osobę.
„To tyle, jeśli chodzi o wejście incognito…” – pomyślała zła na siebie studentka.
– Pani Cousteau! – głośno powiedział niski, przysadzisty człowiek ubrany w wyblakłą marynarkę z klasycznymi profesorskimi łatami na łokciach. Jego krótką twarz z przydługim, spiczastym nosem zdobiły małe okulary, jak gdyby pożyczone od mniejszego brata albo lalki, za którymi kryły się jeszcze mniejsze i jakby nienaturalnie blisko siebie osadzone oczy.
– Profesorze Duncan – odparła Marie speszona i niegotowa na starcie, jakie właśnie zbliżało się wielkimi krokami. – Przepraszam za spóźnienie. Zaspałam. Ja…
– Czy chce pani powiedzieć, że ostatni egzamin z teorii pola kwantowego nie był dla pani tak ważny, jak dobry sen po… – tu przyjrzał się jej uważniej, dostrzegłszy jakieś nieczystości w jej fryzurze – … udanym buszowaniu w akademickim śmietniku? – dodał z wyrzutem.
Wypowiedź profesora wzbudziła na auli powszechny, przytłumiony chichot, choć profesor zdawał się nie zwracać teraz uwagi na ten fakt. Większą frajdą stało się dla niego dalsze upokarzanie spóźnionej studentki, która nieraz wykazała się lepszym zrozumieniem wykładanego przez niego przedmiotu niż on sam. Nie zmieniało to jednak faktu, że póki co to on był tu wykładowcą. Alfą i omegą. Różnicą pomiędzy karierą naukową wynikającą ze zdanego egzaminu a karierą w fast foodzie. A teraz, kiedy wreszcie poczuł krew niczym pies na polowaniu, uznał, że nie odpuści, dopóki ofiara nie przestanie się poruszać.
– Panie profesorze, jak wspominałam, to spóźnienie nie do końca wynika z mojej winy… – zaczęła się raz jeszcze tłumaczyć Marie, usiłując jednocześnie nie wyjść na bardziej winną niż była w rzeczywistości.
– Cisza! – ryknął profesor niespodziewanie, nie mając najwyraźniej ochoty na grę w kotka i myszkę.
Czasem zabawa z jedzeniem dawała mu mnóstwo przyjemności, ale w tym konkretnym przypadku przysadzisty wykładowca uznał, że szybka gratyfikacja zamiast powolnego pożerania ofiary będzie dla niego wystarczająca. Szczególnie że stanie się to w auli wypełnionej po brzegi studentami – jego małym królestwie, gdzie berło pana i władcy dzierży właśnie on, i gdzie wszyscy zobaczą, że to on ma władzę i przewagę nad tą krnąbrną studenciną.
– Jeśli wydaje się panience, że na moje wykłady i egzaminy nie trzeba stawiać się punktualnie, to jest pani w ogromnym błędzie. Może i posiada pani bogatą wiedzę, ale kultury, manier i ogłady nikt chyba pani nie wpoił, dlatego ten obowiązek powziąłem na siebie ja. A nie ma lepszego sposobu na wbicie pani do głowy odrobiny pokory niż pokazanie pani, że nie znajduje się ponad zasadami, jakie obowiązują pozostałych studentów tej uczelni. W końcu to Harvard, a nie jakiś Princeton czy Yale. Tutaj mamy tradycję kształcenia najlepszych umysłów tego świata, a te z kolei nie byłyby największymi umysłami bez odrobiny pokory właśnie – dodał z wyższością, patrząc na Marie, i wciąż znajdując się kilkanaście metrów poniżej jej niewielkiej osoby, przy pulpicie w rogu auli.
– Dlatego, moja droga pani Cousteau, nie może pani przystąpić do egzaminu, a tym samym oblała pani cały semestr. – Profesor z nieszczerym uśmiechem oblizał usta, mrużąc przy tym swoje opuchnięte niczym u mopsa oczy.
– Widzimy się – tu powiedział, po czym dodał niby mimochodem – …lub też nie… – tu puścił oko do siedzących w pierwszych rzędach – …w kolejnym semestrze, na poprawce. A teraz ma pani wolne. Proszę opuścić aulę i nie przeszkadzać wszystkim zebranym tu sumiennym studentom, którzy zamiast imprezować do samego rana, uczyli się na przedmiotowy egzamin.
Gdyby ktoś mógł w tym momencie odczytać, co kłębiło się w myślach Marie, z pewnością szybko zrezygnowałby z podsłuchiwania jej wewnętrznego dialogu, a jego uszy zwiędłyby od wszystkich soczystych epitetów, jakie przyszły jej do głowy.
Studentka jednak wzięła głęboki oddech, uspokoiła się mentalnie, po czym delikatnie uśmiechnęła i radosnym prawie tonem odparła:
– Ma pan profesor absolutną rację. Przepraszam za moją postawę, to się już nie powtórzy – odparła. – Zresztą, nie mogę się już doczekać kolejnych pięciu miesięcy naszych oświecających i długich rozmów przy tablicy, panie profesorze. Każdą chwilę, którą dane mi było spędzić na wymianie poglądów z panem profesorem, chowam w moim sercu bardzo głęboko i cieszę się na kolejne dysputy – dodała z szerokim uśmiechem, doskonale wiedząc, że właśnie odpłaciła wykładowcy pięknym za nadobne. – Jestem pewna, że zarówno pan profesor, jak i kolejne pokolenie młodych studentów z chęcią i niekłamaną satysfakcją będą się przysłuchiwać każdemu słowu, jakie wymienimy na nadchodzących zajęciach.
Profesor Duncan jedynie zmrużył oczy i czoło, a jego twarz zaczęła nabierać odcienia ciemnej purpury. Marie jednak nie dała mu okazji na ripostę. Pragnęła zachować w tych niesprzyjających okolicznościach choć pozory wygranej potyczki słownej, dlatego sprawnie obróciła się i skierowała do drzwi, którymi jeszcze parę chwil temu cichaczem wkroczyła do pomieszczenia.
Po opuszczeniu auli Marie przyspieszyła kroku i w równym stopniu wściekła zarówno na wykładowcę za publiczne obnażenie jej spóźnienia, jak i na siebie za podjęcie takiego, a nie innego wyboru poprzedniego dnia, udała się w kierunku pozostawionego przy drzewie roweru, a w dalszej kolejności do swojego małego mieszkania na przedmieściach Bostonu, które razem z najlepszą przyjaciółką Giną – studentką socjologii na tym samym uniwersytecie – wynajmowała już trzeci rok. O mieszkaniu w pobliżu uczelni mogła z pewnością zapomnieć, gdyż w okolicy kampusu uczelnianego koszty najmu były horrendalnie wysokie i było na to stać jedynie najzamożniejszych studentów, zwykle pochodzących z bogatych rodzin prawników, dziedziców rodzinnych fortun, a czasami tych zarabiających na swoje utrzymanie handlem przeróżnymi proszkami wspomagającymi naukę.
Marie nie należała do żadnej z tych grup. Była zwykłą studentką, choć – tego nie można jej było odmówić – dość błyskotliwą i inteligentną. Najbliżej do celebrytki było jej może jedynie za zasługą sławnego onegdaj dziadka, który kilka dekad wcześniej przeżył własną chwilę sławy, gdy o mało co nie udało mu się razem z jakąś Amerykanką, której imienia Marie nie mogła sobie przypomnieć, skutecznie wylądować dość prymitywnym na dzisiejsze standardy pojazdem kosmicznym na Księżycu. Pech chciał, że dziadek Marie, który podczas tamtej pechowej misji był pilotem, dokonał swojego żywota w spektakularnej katastrofie lądownika na tymże Księżycu, a następnie w potężnym wybuchu, który transmitowała wtedy chyba każda stacja telewizyjna. Tak przynajmniej opowiadał jej ojciec, który wówczas był małym dzieckiem i dziadka Marie zbyt dobrze nie zapamiętał.
Marie miała zatem do pokonania na rowerze nie kilka przecznic, ale blisko siedem mil. Czekała ją kilkudziesięciominutowa przejażdżka. Wiedziała, że dzisiejszego niekorzystnego obrotu spraw nie zmieni już nic, ale przecież nikt nie mówi, że przez tę niefortunną sytuację cały dzień trzeba uznać za stracony.
Gdy tylko Marie odjechała i udała się w sobie tylko znanym kierunku, osobowy elektryczny sedan zaparkowany nieopodal w ustronnym miejscu z dobrym widokiem na drzewo z opartym wcześniej o nie rowerem ruszył powoli ulicą, podążając ospale za błyskotliwą studentką.
Na Księżycu prace przy rozbudowie cywilnej stacji księżycowej trwały w najlepsze. Lunonauci uwijali się sprawnie przy obsłudze wózków i pojazdów transportowych, przewożąc i przenosząc składniki przyszłej instalacji w wyznaczone miejsca, montując je i przygotowując kolejne elementy konstrukcji.
Na przestrzeni ostatniego półwiecza ludzkość wreszcie oficjalnie skolonizowała naturalnego satelitę Ziemi, a kolejni koloniści systematycznie zasiedlali nowe składniki habitatu praktycznie każdego dnia. Obecnie populacja Księżyca przekraczała 20 milionów ludzi, co jeszcze trzy lub cztery dekady temu wydawało się liczbą wprost oszałamiającą. W dobie szybkiego postępu technologicznego oraz coraz powszechniejszych lotów między Ziemią a Księżycem tempo rozwoju pierwszego księżycowego miasta – Tycho – osiągnęło oszałamiające wprost wartości.
Na Księżycu potrzeba było pracowników praktycznie każdej specjalności: od inżynierów i konstruktorów, przez lekarzy, mechaników i operatorów sprzętu ciężkiego, aż po fryzjerów, personel sprzątający czy pracowników biurowych. Słowem Tycho rozwijało się jak każde ziemskie miasto – tylko szybciej, bo parcie na opuszczenie zanieczyszczonej Ziemi i rozpoczęcie nowego życia w kompletnie nowym otoczeniu było na tyle silne wśród ziemskich emigrantów, że ludzie wprost masowo osiedlali się poza granicami ojczystej planety. Świadomość tego, że przedstawiciele właściwie każdego ziemskiego zawodu z miejsca i bez problemów znajdą na Księżycu nie tylko zakwaterowanie, lecz także dobrze płatne zajęcie, stanowiła zachętę dla wielu ludzi, by opuścić rodzinne strony i przenieść się na obcy, choć bliski ziemskiemu świat.
Samo miasto zlokalizowano po widocznej z Ziemi stronie Księżyca, gdzie co prawda nie można było znaleźć lodu na powierzchni satelity, ale już kopanie na głębokości zaledwie metra pod regolitem pozwalało na dostanie się do praktycznie nieograniczonych pokładów kamiennego lodu, jaki osiadł na powierzchni naturalnego księżyca Ziemi najprawdopodobniej miliardy lat temu, niedługo po zderzeniu z Ziemią sporych rozmiarów ciała obcego, w wyniku którego to zderzenia z płaszcza Ziemi oddzieliły się masy, które na przestrzeni kolejnych milionów lat spowodowały utworzenie Księżyca właśnie. Wraz z materiałem skalnym z Ziemi w kosmos odleciała niemała ilość wody, którą to naturalny satelita rodzinnej planety człowieka siłą grawitacji zdołał ściągnąć na swoją powierzchnię. A że temperatura na powierzchni Księżyca zwykle jest bardzo niska, toteż praktycznie cała masa ziemskiej wody została skuta lodem, a następnie albo schowała się w nieoświetlonych światłem słonecznym wnętrzach kraterów, szczególnie na biegunach albo pod powierzchnią regolitu, metrowej grubości warstwą pokrywającą praktycznie całą powierzchnię tego srebrnego globu. Taka ilość lodu była więcej niż wystarczająca dla rozpoczęcia skutecznego procesu kolonizacji.
Pierwsze elementy Tycho zaczęły powstawać pod ziemią, w szczególności w zapadniętych fragmentach tub lawowych, będących pozostałością po młodych latach istnienia Księżyca, gdy ten był jeszcze aktywnym wulkanicznie obiektem. Sam Księżyc z racji o wiele mniejszej masy od Ziemi dość szybko ostygł i już po kilkuset milionach lat ochłodził się w stopniu, w którym całkowita aktywność wulkaniczna, w tym formowanie nowych tub lawowych, praktycznie ustały. Te struktury zaś, które pozostały po bardziej aktywnym geologicznie okresie, mające nieraz po kilka kilometrów szerokości, idealnie nadawały się do zasiedlenia, dając mieszkańcom nie tylko ochronę przed słońcem i jego promieniowaniem, lecz także stanowiąc niejednokrotnie idealną konstrukcję dla całego księżycowego budownictwa, co drastycznie obniżało koszty budowy i przyspieszało tempo postępu prac konstrukcyjnych. To właśnie dzięki rozpoczęciu budowy miasta w takiej lawowej tubie Tycho przeżywało obecnie prawdziwy rozkwit.
Najnowsze prognozy szacowały, że do końca dwudziestego pierwszego wieku, to jest na przestrzeni kolejnych 30 lat, w samym Tycho i najbliższym jego otoczeniu schronienie znaleźć może nawet 100 milionów ludzkich istnień. Biorąc pod uwagę, że ledwie 50 lat wcześniej ludzie po raz pierwszy oficjalnie lądowali komercyjnie na Księżycu, i to jeszcze za pierwszym razem nie w pełni skutecznie, liczby te musiały robić wrażenie na każdym, komu zostały przedstawione.
Tycho rozwijało się w niesamowitym tempie, ale do tej pory niewielu ludzi zdawało sobie sprawę, że nie było to jedyne ludzkie miasto na Księżycu. Kilkadziesiąt lat przed oficjalnym pierwszym lądowaniem człowieka na Księżycu w XXI wieku, jeszcze w czasach oficjalnego rządowego programu amerykańskiej agencji kosmicznej NASA – Apollo, w zagłębieniu terenu po ciemnej stronie Księżyca, niewidocznej z powierzchni Ziemi z racji zlokalizowania wewnątrz sporego krateru, powstała tajna instalacja wojskowa, którą nieprzerwanie zamieszkiwało kilka tysięcy ludzi – głównie naukowców pracujących nad przełomowymi technologiami. Niewiele osób zdawało sobie sprawę z tego, że celem tajnej bazy księżycowej było nie tylko przesuwanie granic niemożliwych dla rodzaju ludzkiego, lecz także prowadzenie badań nad elementami obcej technologii, jakie podczas jednej z ostatnich oficjalnych misji programu Apollo znaleziono na powierzchni naturalnego satelity Ziemi.
Tajna instalacja nie nosiła żadnej oficjalnej nazwy, a decydenci na Ziemi nie odnosili się do niej inaczej, aniżeli Strefa 1 – w charakterze nawiązania do słynnej Strefy 51 w Nevadzie w USA, gdzie swego czasu amerykańskie wojsko testowało rozmaite technologie, wokół których na przestrzeni lat narosło tyle legend i niestworzonych historii, że wojskowi postanowili przestać im zaprzeczać i pozwolili ludziom wierzyć w to, co tylko chcieli. Pozwolenie, by zwolennicy wszelkiej maści teorii spiskowych uwierzyli, że na pustyni Mojave testowane są kosmiczne statki obcej cywilizacji, było mniejszym złem, niż dopuszczenie do wycieku prawdziwych informacji. A te wiązały się z regularnymi lądowaniami księżycowych pojazdów z tajnej bazy w Strefie 51 pod osłoną nocy.
Lepiej, by ludzie budowali wokół tajnej ziemskiej bazy niesamowite opowieści o szybko poruszających się pojazdach kosmicznych, niż dowiedzieli się, że Strefa 51 to nic innego jak przykrywka dla kosmodromu prowadzącego do prawdziwego sekretu, jaki amerykański rząd skrywał na Księżycu – ledwie dwieście tysięcy mil dalej.
Dzięki wykorzystaniu technologii przedłużającej życie, podarowanej przez obcą cywilizację, z jaką ludzkości udało się nawiązać kontakt blisko pięćdziesiąt lat wcześniej – przez Protagonistów, pracami Strefy 1 na Księżycu przez cały ten okres dało się kierować jednej i wciąż tej samej osobie: doktor Cassandrze Yeager.
Doktor Cassandra już w latach trzydziestych nie była najmłodszą kobietą, choć niewątpliwie wieku dodawał jej fakt dowodzenia kompletnie sekretnym programem wojskowym, o którego istnieniu na pewnym etapie jego funkcjonowania nie wiedział nawet sam prezydent Stanów Zjednoczonych. Świadomość konieczności dotrzymania tajemnicy tego niebywale ważnego projektu nie tylko przez nią samą, lecz także dopilnowania, by sekretu nie zdradzili jej podwładni, którzy przewijali się na przestrzeni lat przez próg jej tajnego ośrodka, z pewnością nie odejmowała jej lat. A te leciały nieubłaganie. I choć fizycznie doktor Yeager przekroczyła już dobrze setkę, a przez ciężar, który każdego dnia nosiła na swych barkach, czuła się na jeszcze więcej, to nikt nie dałby jej więcej niż sześćdziesiąt kilka lat. Był to plus inżynierii genetycznej zamkniętej w magicznej niemalże kapsułce dostarczonej przez zaprzyjaźnioną starożytną rasę podróżników międzygwiezdnych, którzy kilkanaście tysięcy lat temu zbudowali w odosobnionym zakątku naszej planety swego rodzaju arkę, w której jej przedstawiciele zasnęli w hibernacji i zostali zbudzeni dopiero parę dekad temu.
Dowodzenie tajną instalacją na Księżycu było nie lada wyzwaniem – i jeszcze zanim na scenie pojawili się Protagoniści, z pewnością nie należało do najłatwiejszych i najmniej stresujących wydarzeń. Odkąd jednak przybysze zawitali za kulisami rozwoju technologicznego ludzkości na stałe, sprawy tylko się skomplikowały. I nabrały niebywałego rozpędu: technologia komunikacji hiperprzestrzennej, choć jeszcze nieskomercjalizowana, już pozwala na skrócenie czasu komunikacji z odległymi ośrodkami zamiejscowymi, jak zwykła nazywać ośrodki badawcze na innych planetach Układu Słonecznego doktor Yeager. To jeden z przykładów zastosowania tego technologicznego cudu. Kontakty, które niegdyś wymagały oczekiwania godzin, a nawet dni na przesłanie w jedną i w drugą stronę prostego sygnału, dzisiaj mogły być nawiązywane w czasie rzeczywistym. I choć ludzkość zdawała sobie sprawę, że taka technologia została opracowana, nikt nawet nie podejrzewał, że za jej szybkim wdrożeniem w ludzkim programie kosmicznym stały nie tylko ludzkie umysły, lecz także umysły tak obce od naszych, jak tylko można było sobie wyobrazić.
No i podróże międzygwiezdne z prędkością nadświetlną. Co prawda dotychczas żadna z takich podróży oficjalnie nie miała miejsca, ale teoretyczne podwaliny pod opracowanie niezbędnej technologii blisko siedemdziesiąt lat temu położył nieżyjący już profesor Alcubierre. Zaledwie kilka lat temu doktor Yeager wraz z jej przełożonymi na Ziemi uznali, że nadszedł czas, by podzielić się z resztą ludzkości przełomową wiadomością: podróże międzygwiezdne z prędkościami wykraczającymi poza prędkość światła przestały być jedynie teorią. Pierwszy ludzki pojazd, właściwie sonda wykorzystująca przełomową technologię, został wysłany na Plutona zaledwie kilka miesięcy temu. Lot, który jeszcze niedawno zajmował nawet parę lat, pojazd pokonał w zaledwie kilka minut. I mimo że sama sonda nigdy nie opuściła Układu Słonecznego, na wieść o przełomie technologicznym i o tym, że ludzkość wreszcie dysponuje metodą przemieszczania się na wielkie odległości w rozsądnym czasie, wywołała na rodzinnej planecie człowieka istną euforię.
Mało kto na Ziemi zdawał sobie jednak sprawę z tego, że w rzeczywistości sondy nadświetlne ludzkość wysłała do innych gwiazd już parę dekad temu. Nie była to wiedza powszechna, szczególnie że blisko 50 lat temu nikt nie byłby w stanie w żaden logiczny sposób wyjaśnić opinii publicznej przyczyn nagłego skoku technologicznego. Decydenci nie chcieli jeszcze przyznawać się do kontaktu z zaawansowaną technologicznie obcą rasą.
Nikt nie chciał też ryzykować zbyt wczesnego i niekontrolowanego wypłynięcia informacji na temat Sarassian – wrogów każdej istoty żywej w naszej galaktyce i jednocześnie rasy, która z dnia na dzień praktycznie unicestwiła imperium Protagonistów po drugiej stronie galaktyki. Dzięki wykorzystaniu technologii inżynierii genetycznej i zwiększania swojej inteligencji, rasa ta postanowiła podbić nie tylko naszą galaktykę, lecz także cały widoczny wszechświat. Bez względu na to, ile lat by jej to zajęło, plan realizowała z maszynową skutecznością, eliminując inteligentny gatunek za gatunkiem.
Sarassianie traktowali inne rasy tak, jak obecnie ludzie patrzyli na mrówki: „Żyją? W porządku, nikt temu nie zaprzecza. Ale po co one komu?”. Przestrzeń życiowa we wszechświecie jest na wagę złota, planet nadających się do zamieszkania bez poważnego terraformowania nie ma tak wiele, jak ludziom mogłoby się zdawać, więc Sarassianie przyjęli najprostszą z możliwych strategię pozyskania przestrzeni życiowej: eksterminację dotychczasowych lokatorów.
Doktor Yeager, która była po spotkaniu ze swoimi doradcami naukowymi, zbliżała się właśnie do gabinetu swojego zastępcy i jednocześnie prawej ręki, człowieka odpowiedzialnego za kontakty z przedstawicielami Protagonistów. Cassandra, pokonawszy kilkadziesiąt metrów dzielących jej gabinet od pomieszczenia starego przyjaciela i zaufanego wicedyrektora, zapukała szybko do drzwi, po czym nie czekając na nadchodzącą zza nich odpowiedź, chwyciła za klamkę i pchnęła drzwi do środka.
– Cześć, Cas! – odparł siedzący za biurkiem mężczyzna, na oko dobrze po sześćdziesiątce.
– Julius! – odparła z szerokim uśmiechem doktor Yeager. – Dobrze cię widzieć! Nie byłeś na Księżycu już chyba ze cztery miesiące! – dodała.
– Zgadza się – odrzekł mężczyzna, wzdychając przy tym i jednocześnie wstając od własnego biurka, podchodząc do dyrektor i po przyjacielsku ją przytulając.
Blisko pięćdziesiąt lat współpracy to okres w praktyce prawie niespotykany i siłą rzeczy w takim czasie relacje współdziałających ze sobą kolegów zacieśniają się bardziej, aniżeli można by się tego spodziewać w zwykłej korporacji.
– Ostatnich kilka miesięcy to intensywna praca nad przeniesieniem części technologii Protagonistów na nasze podwórko – wyjaśnił. – Pracowaliśmy nad adaptacją ich technologii napędu Alcubierre’a do większego pojazdu pasażerskiego. Jak wiesz, małe sondy powstają już od dziesięcioleci, ale dotychczas nie byliśmy w stanie zapewnić wystarczająco potężnego zasilania, aby w napęd nadświetlny wyposażyć duży okręt – rzekł, po czym uśmiechnął się szelmowsko i dodał: – Aż do teraz.
Julius Cousteau tak naprawdę był nieznacznie starszy od doktor Yeager. Ponownie, technologia obcych przybyszów, do tego zastosowana w dość wczesnym wieku, pozwalała praktycznie zatrzymać procesy starzenia się ludzkiego organizmu. Nie działała ona co prawda na ludzi tak skutecznie, jak na organizmy Protagonistów, w przypadku których pozwalała wydłużyć życie nawet dziesięciokrotnie względem normalnego procesu starzenia, to jednak wydłużenie życia człowieka dwu, a nawet trzykrotnie, było nie lada wyczynem.
Wicedyrektor Strefy 1 na Księżycu poznał doktor Yeager kilka dekad wcześniej w okolicznościach, z których do dzisiaj nieraz zdarzało mu się żartować. I których do chwili obecnej nie wybaczył do końca swojej obecnej przełożonej, a przynajmniej tak utrzymywał, pytany o to zagadnienie, zważywszy, że wiązały się one z wydaniem rozkazu oddania do niego „ognia” na pokładzie rozbitego księżycowego lądownika. Dość stresująca sprawa, jeśli spytać samego zainteresowanego, nawet jeśli „ogień” okazał się po prostu środkiem nasennym.
Tymczasem podekscytowany mężczyzna wrócił do swojego biurka, napisał coś na komputerze, po czym z sufitu gabinetu zjechały małe holoprojektory, które natychmiast zaczęły wyświetlać trójwymiarowy i realistyczny obraz pojazdu kosmicznego.
– To Odkrywca – z dumą odrzekł Julius, napawając się widokiem tworu, który wicedyrektor przywykł traktować jak swoje dziecko.
Miało to szczególnie znamienne znaczenie, biorąc pod uwagę, że blisko 50 lat temu Julius musiał z dnia na dzień porzucić swoją prawdziwą rodzinę – żonę i małego trzyletniego synka. Rzecz jasna podjęcie tej decyzji okazało się najtrudniejszym krokiem, jaki musiał zrobić w swoim życiu. Świadomość, że było to jedyne właściwie rozwiązanie, od którego w tamtym czasie zależało bezpieczeństwo nie tylko jego rodziny, lecz także w jakimś stopniu całej ludzkości, była odrobinę pomocna, ale pustka i ból w sercu pozostały.
Julius jako osoba mająca dostęp do bezprecedensowych zasobów i możliwości, obserwował z daleka swoją rodzinę, która była przekonana, że zginął bohaterską śmiercią na powierzchni Księżyca – interesował się nie tylko tym, za kogo kilka lat po jego rzekomej śmierci postanowiła ponownie wyjść za mąż jego ukochana, nieżyjąca już dzisiaj żona, ale przede wszystkim przyglądał się dorastającemu synowi, jego życiowym decyzjom i rozwojowi kariery zawodowej. Oczywiście jak tylko mógł, pomagał swojej rodzinie – nie bezpośrednio, ponieważ niemożliwe było przekazanie jej choćby eurocenta, nie wzbudzając niepotrzebnych pytań i nadziei. Julius jednak dopilnował, by jego rodzina otrzymała oficjalnymi kanałami sowitą rentę z Europejskiej Agencji Kosmicznej – w końcu jako jej członek rzekomo poniósł śmierć w toku wykonywania swoich zawodowych obowiązków.
Ostatnimi czasy Julius coraz mocniej interesował się również swoją wnuczką, która zdawała się wykazywać niebywały talent do nauk ścisłych. Do tego stopnia nawet, że dostała się na prestiżową amerykańską uczelnię i jeśli będzie przez nią szła jak burza w takim tempie, jak dotychczas, ukończy ją przed standardowym czasem, do tego z honorami. Ta dziewczyna miała po prostu talent. Wygląda na to, że geny po dziadku zyskały mocniejszą ekspresję w drugim pokoleniu, omijając w dużym stopniu syna Juliusa, ale dając o sobie bardzo mocno znać w przypadku wnuczki.
– Kiedy pojazd będzie gotowy do odbycia pierwszego lotu? – zapytała dyrektor Yeager.
– To jest najpiękniejsze… – z błyskiem w oku odparł Julius. – Już jest! Okręt jest ukończony, znajduje się na wysokiej orbicie okołoziemskiej na wysokości około trzystu mil od powierzchni planety. Lada dzień będziemy ładować na niego zapasy na kilkumiesięczną podróż – dodał. – Pozostało nam właściwie zatwierdzenie składu załogi i możemy ruszać! – dokończył.
– To znakomite wieści, Julius! – radośnie odpowiedziała Cassandra. – Dokąd pierwszy lot?
– Epsilon Eridani, trochę ponad dziesięć lat świetlnych od Ziemi. Według informacji od Aurory jeden z księżyców gazowego giganta okrążającego centralną gwiazdę tego układu może być odpowiedni do podtrzymania ludzkiego życia – odparł podekscytowany wizją oficjalnego odkrycia możliwej do zamieszkania planety.
– Czy wiadomo już, kto będzie dowodził tą misja? – zapytała dyrektor.
– Widzisz… – zaczął odrobinę niepewnie Julius – …no nie do końca. Cała załoga, z wyjątkiem dowodzącego, została już wybrana i zakwaterowana na okręcie, i jest gotowa wyruszyć jak tylko zakończony zostanie załadunek prowiantu – wyjaśnił Julius. – Jeśli jednak chodzi o głównodowodzącego, nie mogłem samodzielnie podjąć tej decyzji, dlatego chciałem prosić cię o pomoc…
Julius zaczerpnął głęboko powietrza.
– Ja chciałbym polecieć – wypalił. – Ostatnich kilkadziesiąt lat poświęciłem na pośredniczenie we wdrażaniu technologii Protagonistów do naszych własnych zastosowań oraz takim inspirowaniu niektórych naukowców, żeby w przyspieszonym tempie przypadkiem dokonywali odkryć zbieżnych z preferowanymi przez nas kierunkami rozwoju – wyjaśnił. – Teraz jednak, gdy pierwszy lot międzygwiezdny jest zaledwie o krok, nie wyobrażam sobie, żebym nadal miał tkwić za biurkiem. Kilka dekad ciężko pracowałem, by doprowadzić do tego momentu, a teraz, gdy jest on tuż-tuż… – Tu zawiesił głos. – Cas, pozwól mi lecieć. Nie każ mi błagać o pozwolenie – odparł, po czym dodał: – A niech mnie, jeśli to konieczne, to będę nawet błagał! – zażartował. – Tylko daj mi swoją zgodę. Decydenci wezmą pod uwagę twoją rekomendację, a sama najlepiej wiesz, że dzięki lekom Protagonistów mimo zaawansowanego wieku pozostaję w idealnej kondycji zarówno fizycznej, jak i mentalnej. Jestem gotowy do lotu choćby zaraz – zakończył swój wywód.
Dyrektor Yeager przypatrywała się Juliusowi przez dłuższą chwilę, najwyraźniej przetrawiając dokładnie każde z wypowiedzianych przez niego słów. Posłanie w potencjalnie niebezpieczną misję kogokolwiek nie należało do łatwych decyzji. Posłanie w taki lot wieloletniego przyjaciela, nawet tak doskonale przygotowanego do pełnienia tej służby, nie należało jednak do najłatwiejszych decyzji.
– Julius… – zaczęła Cassandra. – Wiesz, jak bardzo cenię sobie twoją przyjaźń. Szczególnie że trwa ona nieprzerwanie tyle lat, a zaczęła się w tak specyficznych okolicznościach – zażartowała doktor Yeager, nawiązując do historii, w której to na jej rozkaz kapitan został postrzelony z broni załadowanej amunicją usypiającą podczas pierwszego spotkania astronauty z przedstawicielami Strefy 1. – I jakkolwiek chciałabym móc ci odmówić i powiedzieć, że znajdziemy lepszego kandydata, bo jesteś mi niezbędny tutaj, tak… wiem, że jak nikt inny zasłużyłeś na to, by uczestniczyć w tym locie. Dlatego nie odmówię ci tego przywileju i jeśli tylko mój głos będzie miał jakiekolwiek znaczenie, masz moją pełną rekomendację – odparła, uśmiechając się do przyjaciela szeroko. – Gratuluję, kapitanie Cousteau!
Wiceadmirał Juroi Nakid przebywał w swojej kajucie i właśnie zapoznawał się z raportem opracowanym przez pierwszego oficera na podstawie skanów przeprowadzonych z pokładu okrętu flagowego po zakończonym powodzeniem locie nadświetlnym do kolejnej gwiazdy. Ta była już piąta z kolei.
– Kolejny pusty układ planetarny – wysyczał z wściekłości przez zaciśnięte zęby dowódca floty. – Już dwa miesiące spędziliśmy w tej przeklętej części galaktyki, a jedyne, co udało się nam znaleźć, to pył i niezamieszkane systemy! Głupotą było sądzić, że w tak mało zagęszczonej części kosmosu rozwinie się jakiekolwiek życie. Ktoś musiał się pomylić przy triangulacji odebranego sygnału. On nie mógł pochodzić z tego rejonu, jestem tego pewien! – zagrzmiał Juroi, tak bardzo pewny siebie, że gotów sprzeciwić się rozkazom i z miejsca zawrócić flotę do centrum Imperium Sarassian.
– Panie wiceadmirale, jeśli mogę… – odparł ostrożnie pierwszy oficer i zastępca głównodowodzącego Moklet Zopogorn, stojący tuż obok drzwi do kajuty przełożonego.
– Mów. – Machnął od niechcenia ręką admirał, wyraźnie znudzony rozmową.
– Pana strategia była słuszna, latanie od gwiazdy do gwiazdy byłoby zbyt czasochłonne i nawet gdyby kilka dekad temu pojawił się tu jakiś sygnał, głupotą byłoby sądzić, że do dzisiaj pozostanie on w jednym miejscu – zaczął pierwszy oficer. – Proponuję zatem, by odrobinę zmodyfikować genialny pomysł pana admirała i sprawdzać tylko potencjalnie zamieszkiwalne systemy planetarne. Nie ma sensu tracić cennego czasu na sprawdzanie każdego białego karła czy czerwonego nadolbrzyma, wiemy, że w takich miejscach życie nie mogło się rozwinąć. A w każdym razie rozwinąć i do dzisiaj przetrwać – dodał pospiesznie Moklet. – Jeśli cokolwiek wyewoluowało w tej części galaktyki, to z pewnością taka cywilizacja będzie przebywać w pobliżu stabilnej gwiazdy, jakiegoś żółtego albo czerwonego karła. Gdzieś, gdzie panują stabilne warunki w dłuższym terminie – kontynuował oficer. – Dlatego myślę, że powinniśmy nadal skakać pomiędzy systemami, ale za cel obierać tylko te, w których szanse na pojawienie się życia są największe. Zminimalizujemy wtedy czas zmarnowany na eksplorację tej nudnej części galaktyki, a gdy pan admirał podejmie decyzję o powrocie do domu, będziemy mogli obronić ją przed przełożonymi, udowadniając, że sprawdziliśmy każdy układ planetarny, w którym mógłby ktoś przebywać – zakończył Moklet.
Nie dodał oczywiście, że w jego opinii Juroi za decyzję o powrocie bez sprawdzenia każdego systemu zostałby zdegradowany. Albo gorzej – wyrzucony ze śluzy powietrznej za niewykonanie rozkazu. Ale to przemyślenie postanowił pozostawić już dla siebie. Im większa szansa, że jego przełożony przestanie nim być po powrocie do domu, tym lepiej – po co podpowiadać wiceadmirałowi, co należy zrobić, skoro istnieje spore prawdopodobieństwo, że swoją nieudolnością sam doprowadzi do realizacji celu swojego podwładnego?
Wiceadmirał zmierzył wzrokiem Mokleta, a po chwili odwrócił go, by nie okazać przypadkiem, że pomysł przypadł mu do gustu. Im mniej czasu będzie musiał poświęcić na szukanie tego sygnału, tym lepiej dla niego i jego załogi. Nie mógł jednak zasygnalizować podwładnemu, że jego pomysł spodobał mu się i chce go przyjąć bez najmniejszych modyfikacji.
– Sprawdzimy tylko żółte karły. Strefa ciekłej wody przy czerwonych karłach znajduje się zbyt blisko macierzystej gwiazdy, a każda planeta znajdująca się w niej musiałaby być zablokowana pływowo względem niej. To drastycznie zmniejsza szanse na powstanie tam inteligentnego życia, więc szkoda naszego czasu na takie układy – odparł z wyższością wiceadmirał.
– Oczywiście, panie admirale. Jak zwykle ma pan rację – odparł Moklet, w duchu w pełni zgadzając się z tą decyzją.
Od początku wiedział, że wiceadmirał nie zgodzi się bezkrytycznie na jego koncepcję, więc u podstaw wprowadził do niej element, który – jak sądził – Juroi będzie czuł się zobligowany poprawić. „Czerwone karły” – pomyślał pierwszy oficer, uśmiechając się pod nosem i jednocześnie odwracając od wiceadmirała i opuszczając jego kajutę. Zamierzał podzielić się z załogą decyzją przełożonego na mostku kapitańskim. Im więcej gwiazd wiceadmirał postanowi pominąć, tym szybciej wrócą do domu i z tym większym prawdopodobieństwem to właśnie Moklet zostanie mianowany kolejnym dowódcą małej floty. Szkoda marnować czas na służenie pod zidiociałym i zadufanym w sobie przełożonym, który bez koligacji rodzinnych nigdy nie ukończyłby nawet gwiezdnej akademii…
Ciemna autonomiczna Tesla jechała powoli za poruszającą się na rowerze Marie. Pojazd utrzymywał wystarczającą odległość od rowerzystki, aby nie wzbudzać niczyich podejrzeń, ale jednocześnie raz czy dwa – dla zmylenia wszelkich ewentualnych obserwatorów zewnętrznych – wyprzedził nawet studentkę, po czym stawał w korku czy przystawał na poboczu. Główny pasażer pojazdu doskonale wiedział, gdzie mieszka jego cel, więc w praktyce mógł nawet pojechać prosto pod jej mieszkanie i tam na nią zaczekać, ale chciał mieć całkowitą pewność, że Marie po drodze nie postanowi zrobić sobie nieprzewidzianego przystanku, opóźniając w realizacji jego misterny plan.
Nie pozostało już zbyt wiele czasu, a od idealnego zgrania wszystkich elementów układanki zależało bardzo wiele. Nie mógł pozwolić sobie na nawet najmniejszy poślizg czy pomyłkę. Swoje zadanie musiał wykonać perfekcyjnie. Właśnie dzisiaj.
Tesla powoli, ale systematycznie posuwała się w kierunku mieszkania niczego nieświadomej studentki, która rzeczywiście nie zatrzymała się po drodze do domu nawet na chwilę. Siedem mil, jakie musiała pokonać, udało się jej przejechać względnie szybko, zważywszy na fakt, iż większość ruchu ulicznego odbywała się obecnie dobrych pięćdziesiąt metrów ponad powierzchnią dróg i domów. Latające taksówki i prywatne samochody, ale nawet pojazdy klasy ciężarowej powoli posuwały się po niebie, zdążając ospale do swoich celów. Tylko niewielka część ruchu wciąż odbywała się po starych drogach – rowerzyści, starsze samochody osobowe i ci właściciele nowoczesnych pojazdów, którzy akurat poruszali się na przysłowiowych oparach paliwa, a właściwie akumulatorów, i którzy nie mogli sobie pozwolić na podjęcie ryzyka wzbicia się w przestworza, by wkrótce w niekontrolowany sposób z nich spaść. Co prawda wszystkie pojazdy latające w dzisiejszych czasach wyposażone były w multum systemów bezpieczeństwa: od spadochronów, poprzez aktywne poduszki powietrzne zabezpieczające zarówno pasażerów, jak i osoby postronne przed skutkami kolizji powietrznej, a także zwykłe systemy, które nie pozwalały na loty przy niewystarczającym poziomie naładowania, ale wypadki nadal czasem się zdarzały.