Nowy gwiezdny statek: Odkrycia Księga 2 - Matt Fatek - ebook

Nowy gwiezdny statek: Odkrycia Księga 2 ebook

Matt Fatek

0,0
39,90 zł

lub
-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.
Dowiedz się więcej.
Opis

Pierwszy ludzki lot międzygwiezdny.

Organizacja terrorystyczna działająca wbrew zdrowemu rozsądkowi.

I przerażające odkrycie, które ma zostać dokonane tuż poza Układem Słonecznym.

Ludzkość niestrudzenie pracuje nad przygotowaniem się do podróży do gwiazd i rozrzucenia swoich jaj po kilku kosmicznych koszach.

Julius Cousteau, od dawna uważany za zmarłego były kapitan nieudanej misji na Księżyc z 2030 roku, współpracuje teraz z agencją rządową, aby przedstawić opinii publicznej tajemniczą technologię obcych, nad którą pracował ze swoimi starożytnymi pośrednikami. W międzyczasie stara się nie zrujnować ziemskiej gospodarki i nie szerzyć strachu i przerażenia faktem, że ludzie nie są już sami we wszechświecie.

Nie wie, że jego wnuczka, Marie, która nie ma pojęcia, że on w ogóle żyje, zostaje powiązana z podejrzanymi postaciami, które nie tylko chcą zrobić jej naprawdę straszne rzeczy, ale także - w trakcie swoich działań terrorystycznych - mają szansę na wygranie międzygalaktycznej wojny. Wojny, która zbliża się nieuchronnie i jest bliżej niż można by przypuszczać.

Czy terroryści wiedzą, że zasadniczo pomagają złej stronie? Czy pierwszy kontakt ludzkości z obcymi antagonistami będzie jej ostatnim? Czy ludzkość może przetrwać galaktyczne niemowlęctwo i prosperować, czy też uschnie i umrze tam, gdzie wszyscy inni zginęli?

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB

Liczba stron: 388

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Prolog

– Świat, jaki wszy­scy znamy, ulega cią­głym zmia­nom. Postęp tech­no­lo­giczny z jed­nej strony uła­twia nasze życie: mamy inte­li­gentne zegarki, implanty płat­ni­cze, więk­szość z nas każ­dego dnia cho­dzi w inte­li­gent­nych soczew­kach kon­tak­to­wych… – zaczął swoje prze­mó­wie­nie męż­czy­zna na sce­nie. – Ba, część z nas cho­dzi i żyje tylko dla­tego, że nosi w swoim ciele wydru­ko­wany sztuczny narząd albo jest po kse­no­tran­splan­ta­cji. Już to poka­zuje, że tech­no­lo­gia nie tylko wpływa na nasze życie, lecz także w wielu przy­pad­kach to życie w ogóle umoż­li­wia. Bez niej czę­ści z nas dzi­siaj w ogóle by tutaj nie było – kon­ty­nu­ował szpa­ko­waty jego­mość ubrany w czarny golf i jeansy.

– Każ­dego dnia sty­kamy się z ogromną dawką tech­no­lo­gii, która tak bar­dzo zagłę­biła się w nasze życia, że prze­sta­li­śmy sobie zda­wać sprawę z tego, jak ważna jest ona dla nas oraz dla naszego cią­głego ist­nie­nia. Nie rozu­miemy nawet, że bez tech­no­lo­gii prze­sta­jemy być tym gatun­kiem, któ­rym jeste­śmy. Homo tech­no­lo­gi­cus, jak ja to nazy­wam. Mówią, że aby ewo­lu­cja mogła trwać, potrzebna jest cią­gła, silna i wydatna pre­sja śro­do­wi­skowa na dany gatu­nek. Cią­głe zagro­że­nie lub nie­przy­chylne warunki, które dzia­łają na gatu­nek, wymu­sza­jąc jego dosto­so­wa­nie się do nich poprzez adap­ta­cję gene­tyczną – kon­ty­nu­ował męż­czy­zna, prze­cho­dząc płyn­nie z tematu tech­no­lo­gii na gene­tykę. – A jeśli to prawda, jeśli naukowcy się nie mylą, chyba śmiało można stwier­dzić, że ewo­lu­cja naszego gatunku, w sen­sie czy­sto bio­lo­gicz­nym, dar­wi­now­skim, ule­gła zatrzy­ma­niu. I tak, oczy­wi­ście powie­cie, że wciąż zda­rzają się porody dzieci z ogo­nami, z sze­ścioma pal­cami u dłoni, auty­zmem, a idąc dalej rów­nież sawan­ty­zmem, który nie­je­den nauko­wiec roz­pa­truje dziś w kon­tek­ście przy­szło­ści roz­woju naszego gatunku! – zagrzmiał ze sceny cha­ry­zma­tyczny mówca.

– Ale to wszystko tylko wybryki natury, przy­padki odosob­nione. Ogól­nie jako gatu­nek zatrzy­ma­li­śmy naszą ewo­lu­cję. Żyjemy we względ­nie bez­piecz­nym śro­do­wi­sku, w oto­cze­niu, w któ­rym niczego nam nie bra­kuje. Nie ma czę­stego głodu, nie jeste­śmy każ­dego dnia nara­żeni na dzia­ła­nie pro­mie­nio­wa­nia ultra­fio­le­to­wego, bo miesz­kamy w domach. Ostat­nia wojna na naszej pla­ne­cie toczyła się kil­ka­dzie­siąt lat temu, a wszel­kie kon­flikty zostały prak­tycz­nie zaże­gnane. Nie grozi nam też zimno ani gorąco, bo nosimy ubra­nia. A przy­naj­mniej więk­szość z nas – zaśmiał się jego­mość, jed­no­cze­śnie wzbu­dza­jąc szmer śmie­chów na sali.

Po chwili pauzy jed­nakże męż­czy­zna wró­cił do swo­jego wykładu.

– A mówię o tym wszyst­kim, ponie­waż w ostat­nich latach nasza tech­no­lo­gia, tech­no­lo­gia ludz­ko­ści, która w wymierny spo­sób wpły­nęła na zaha­mo­wa­nie naszego gene­tycz­nego roz­woju jako gatunku, roz­wi­jała się w tem­pie, jakiego ten świat nie widział w swoim rela­tyw­nie krót­kim ist­nie­niu.

– Czy kto­kol­wiek zasta­na­wiał się, skąd wzięły się te wszyst­kie elek­tro­niczne gadżety? Jak do tego doszło, że jesz­cze pięć­dzie­siąt lat temu nie potra­fi­li­śmy sku­tecz­nie wylą­do­wać na Księ­życu bez roz­bi­cia lądow­nika, a dzi­siaj latamy w głę­boki kosmos, a pierw­sze sondy zaczy­nają przy­no­sić nam infor­ma­cje z innych gwiazd? Innych gwiazd! – pra­wie wykrzy­czał ze sceny. Po chwili jed­nak mówca uspo­koił się, wziął głęb­szy oddech, rozej­rzał się po publicz­no­ści, pró­bu­jąc utrzy­mać kon­takt wzro­kowy z każ­dym z osobna, po czym wzno­wił swój wykład. – Ja się nad tym zasta­na­wiam każ­dego dnia. Ludzka inno­wa­cyj­ność rośnie w tem­pie wykład­ni­czym i zdaje się, że temu roz­wo­jowi nie ma końca. Co jed­nak spo­wo­do­wało, że nie­spo­dzie­wa­nie na prze­strzeni ostat­nich kil­ku­dzie­się­ciu lat coś się zmie­niło? – Tu zawie­sił głos, dając każ­demu na sali chwilę do namy­słu i na wycią­gnię­cie wła­snych wnio­sków.

– Kto dał nam tę całą tech­no­lo­gię? – zadał pyta­nie z tezą. – Kto, niczym mityczny Pro­me­te­usz, dał nam ten ogień i pomógł nie tylko go utrzy­mać, lecz także roz­pala go coraz żyw­szym ogniem? Komu zależy na tym, by ludz­kość roz­wi­jała się tak szybko i w tym kon­kret­nym kie­runku? Dla­czego to wszystko się dzieje? I naj­waż­niej­sze pyta­nia… Za jaką cenę? I kto tę cenę zapłaci?

Po zaciem­nio­nym pomiesz­cze­niu roz­szedł się gło­śny szmer szep­tów i przy­ci­szo­nych roz­mów, które – po połą­cze­niu wielu wąt­ków – przez chwilę zamie­niły się w istną kako­fo­nię gło­sów. To, co zaczęło się jako pry­watne dys­ku­sje, szybko prze­isto­czyło się w istny potok i lawinę pytań oraz krzy­ków, teo­rii i oskar­żeń rzu­ca­nych w powie­trze.

Mówca przy­pa­try­wał i przy­słu­chi­wał się temu spek­ta­klowi przez dłuż­szą chwilę, a gdy nasy­cił swoje zmy­sły przy­jem­nym dźwię­kiem stra­chu obec­nego w gło­sach widowni, uniósł rękę w geście ucie­sze­nia. Na sali nie­malże natych­miast zapa­no­wała cisza.

Po chwili męż­czy­zna ponow­nie zabrał głos.

– Dys­po­nuję pew­nymi nie­za­prze­czal­nymi dowo­dami, że bli­sko pół wieku temu nasi decy­denci nawią­zali kon­takt z obcą inte­li­gen­cją. I nie mam na myśli wywiadu woj­sko­wego innego kraju. – Tu uśmiech­nął się pod nosem. – Ludz­kość poro­zu­miała się z inte­li­gen­cją, któ­rej wcale nie przy­świeca dobro naszego gatunku. Inte­li­gen­cją, która chce wyko­rzy­stać homo sapiens do wła­snych celów. Obcą inte­li­gen­cją, która wpływa za kuli­sami na roz­wój naszego gatunku, efek­tyw­nie two­rząc homo tech­no­lo­gi­cus na swój obraz. Inte­li­gen­cją, która nie chce, by nasz gatu­nek roz­wi­jał się samo­dziel­nie i bio­lo­gicz­nie, za to został ukształ­to­wany zgod­nie z wyobra­że­niami obcych agen­tów. A w jakim celu, zapy­ta­cie? – Tutaj męż­czy­zna zawie­sił na moment głos na wzmoc­nie­nia swo­jego prze­kazu. – Żeby nas wszyst­kich znie­wo­lić. Ale nie w sen­sie takim, jaki znamy z histo­rycz­nych obraz­ków. Nikt nie chce, żeby­śmy pra­co­wali w kopal­niach, wydo­by­wa­jąc dla kosmi­tów węgiel i dia­menty – zaśmiał się pod nosem. – Och nie, nic z tych rze­czy. Mam nie­zbite dowody na to, że ta sta­ro­żytna rasa, która zma­ni­pu­lo­wała umy­sły wszyst­kich naszych decy­den­tów, chce wyko­rzy­stać nasz gatu­nek w swo­ich wła­snych galak­tycz­nych kon­flik­tach. Mówiąc pro­ściej: potrze­bują mięsa armat­niego na front swo­jej wojny. A my jako gatu­nek coraz bar­dziej tech­no­lo­giczny mamy odgry­wać tę rolę, wal­cząc za nich. Tech­no­lo­gia za lojal­ność. Taki jest układ.

Na sali znów zawrzało. Tym razem jed­nak męż­czy­zna nie uci­szał gwaru i pozwo­lił mu trwać, upa­ja­jąc się przy tym wyczu­walną nie­malże elek­trycz­no­ścią pły­nącą z widowni. Poziom stra­chu i pod­eks­cy­to­wa­nia był prak­tycz­nie nama­calny. Po dłuż­szej chwili, gdy pierw­szy szok po poda­nej infor­ma­cji zaczęły zastę­po­wać pyta­nia: „Po co?”, „Jaka wojna?”, „Kim oni są?”, „W jakim celu?”, „Skąd to w ogóle wiesz?!”, męż­czy­zna ponow­nie zabrał głos.

– Nie­któ­rzy nazy­wają mnie sza­leń­cem, nawet szar­la­ta­nem. Inni Mesja­szem i zba­wi­cie­lem ludz­ko­ści. Ja jed­nak uwa­żam się po pro­stu za, ekhm… lokal­nego patriotę. Nazy­wam się Robert Richard­son Jr. i jestem Ter­ra­ni­nem. A wy znaj­du­je­cie się pośród pierw­szych ludzi, któ­rym dane będzie na wła­sne oczy zoba­czyć nie­za­prze­czalne dowody na praw­dzi­wość moich słów!

Rozdział 1

Flota wice­ad­mi­rała Juroia Nakida skła­da­jąca się z dwóch nisz­czy­cieli o dłu­go­ści ponad 200 metrów każdy, a także jed­nego krą­żow­nika przy­po­mi­na­ją­cego swoim kształ­tem cygaro o wymia­rach 500 na 120 metrów, po dłu­gim, bo bli­sko pięć­dzie­się­cio­let­nim locie, wyszła z bańki Alcu­bierre’a w ukła­dzie Alfa Lyrae odda­lo­nym o nieco ponad 25 lat świetl­nych od Ziemi. Słońce to na Ziemi znane jest rów­nież pod nazwą Wegi – gorą­cej gwiazdy ciągu głów­nego, na któ­rej powierzchni tem­pe­ra­tura jest bli­sko dwu­krot­nie wyż­sza od tem­pe­ra­tury panu­ją­cej na powierzchni Słońca. Sam układ pla­ne­tarny, w któ­rym flota się zna­la­zła, był względ­nie młody, gdyż miał rap­tem kil­ka­set milio­nów lat, co w skali kosmicz­nej było śmiesz­nie niską war­to­ścią. Kil­ka­set milio­nów lat temu, gdy Wega się dopiero for­mo­wała, na Ziemi żyły już wie­lo­ko­mór­kowe orga­ni­zmy, a z wody na powierzch­nię wycho­dziły pierw­sze płazy i gady. Można powie­dzieć, że Wega we wszech­świe­cie jest co naj­wy­żej nie­mow­la­kiem, do tego nie­po­sia­da­ją­cym jesz­cze żad­nych wła­snych pla­net. Cały układ gwiezdny sta­no­wią zatem cen­tralna, młoda i roz­grzana gwiazda oraz obłok protopla­ne­tarny, z któ­rego kie­dyś, za miliardy lat może powstać ciało nie­bie­skie zdolne do wykształ­ce­nia istot żywych.

Na razie jed­nak Wega samot­nie prze­mie­rza otchłań kosmosu, nie zachę­ca­jąc abso­lut­nie niczym do jej odwie­dzin czy pozna­nia z bli­ska. Brak jakich­kol­wiek pla­net sku­tecz­nie odstra­sza wszel­kich podróż­ni­ków. A jed­nak załoga Saras­sian, wysłana pięć­dzie­siąt lat wcze­śniej z dru­giej strony galak­tyki, weszła wła­śnie do tego układu gwiezd­nego i zatrzy­mała się na jego obrze­żach.

Cała flota na tym eta­pie pilo­to­wana była przez sztuczną inte­li­gen­cję, któ­rej rolą było przede wszyst­kim dopil­no­wa­nie osią­gnię­cia celu, a przy oka­zji posta­ra­nie się, by jak naj­więk­sza część załogi, która kilka dekad wcze­śniej zło­żyła głowy do hiber­na­cyj­nego snu, dotrwała do końca tej podróży. Co prawda tech­no­lo­gia hiber­na­cji była już w użytku od bli­sko trzy­dzie­stu tysięcy lat, a rasa Saras­sian pod­bi­jała znany kosmos już dwu­krot­nie dłu­żej, ale tech­no­lo­gia ta wciąż nie była dosko­nała i w bli­sko dwóch pro­cen­tach przy­pad­ków koń­czyła się śmier­cią zahi­ber­no­wa­nego pasa­żera. Nie ina­czej miało być w przy­padku około stu saras­siań­skich żoł­nie­rzy i ofi­ce­rów, któ­rzy na pokła­dzie trzech okrę­tów mieli nadzieję zbu­dzić się na miej­scu, by nieść chwałę dla całej swo­jej rasy na dru­gim końcu galak­tyki, ale nie mieli na tyle szczę­ścia, a ich kap­suły hiber­na­cyjne po dro­dze po pro­stu zawio­dły.

Sama tech­no­lo­gia hiber­na­cji nie była aż tak trudna do naprawy, jak mogłoby się wyda­wać. Pro­blem z nią pole­gał jed­nak na tym, że nikt nie był zain­te­re­so­wany inwe­sto­wa­niem w jej moder­ni­za­cję. Skoro dzia­łała, to dzia­łała. Sta­ty­styka wyno­sząca dwa pro­cent śmier­tel­no­ści była do zaak­cep­to­wa­nia przez Triadę Rzą­dzącą całym Impe­rium. Tam, skąd Saras­sia­nie pocho­dzili, per­so­nelu było aż nadto. Cała rasa na tym eta­pie roz­woju liczyła już kilka bilio­nów ist­nień, dla­tego marny uła­mek pro­centa ofiar na tak dłu­gim dystan­sie nie sta­no­wił więk­szego pro­blemu. Akcep­to­walne straty. Nawet straty pożą­dane, bo każda gęba do wykar­mie­nia to nie­do­god­ność przy tej liczeb­no­ści popu­la­cji.

Wice­ad­mi­rał został zbu­dzony przez kom­pu­ter pokła­dowy okrętu fla­go­wego jako ostatni. Nie był on abso­lut­nie nie­zbędny wcze­śniej, kiedy to naj­niżsi rangą człon­ko­wie załogi uwi­jali się, dopro­wa­dza­jąc okręty do stanu goto­wo­ści do ewen­tu­al­nej potyczki. Teraz, kiedy cała flota wysłana przez Triadę Rzą­dzącą do tej czę­ści galak­tyki dotarła bez­piecz­nie na miej­sce, mogli roz­po­cząć poszu­ki­wa­nia źró­dła sygnału hiper­prze­strzen­nego, jaki dotarł do tery­to­rium Saras­sian nie­długo przed roz­po­czę­ciem podróży przez Juroia Nakida.

Sam wice­ad­mi­rał nie cie­szył się wśród swo­ich zało­gan­tów naj­wyż­szym uzna­niem. Sta­no­wi­ska dochra­pał się wyłącz­nie dzięki kono­ta­cjom rodzin­nym i poli­ty­ko­wa­niu. Jego talent woj­skowy ogra­ni­czał się do nad­zo­ro­wa­nia eks­ter­mi­na­cji bez­bron­nej lud­no­ści rodzi­mych dwóch sys­te­mów gwiezd­nych, na które nie­gdyś natra­fili Saras­sia­nie w toku pod­boju zna­nej galak­tyki. Marne to było doświad­cze­nie, szcze­gól­nie że przy jego oka­zji Juroi nie tylko niczego poży­tecz­nego się nie nauczył, ale cały pro­ces pod­boju ku chwale Impe­rium w prak­tyce odde­le­go­wał swoim pod­wład­nym. Sam nie uwa­żał, by zni­ża­nie się do poziomu swo­jego prze­ciw­nika i rze­czy­wi­ste pod­ję­cie jakiej­kol­wiek walki było godne sta­no­wi­ska wice­ad­mi­rała.

Juroi po prze­bu­dze­niu się, krót­kim posiłku i zało­że­niu mun­duru udał się na mostek kapi­tań­ski, gdzie aż wrzało. Na widok wice­ad­mi­rała wszy­scy zało­ganci ukło­nili się w pas, po czym wró­cili do wła­snych zadań.

– Mel­do­wać – powie­dział w eter zły od samego prze­bu­dze­nia wice­ad­mi­rał, ocze­ku­jąc jed­no­cze­śnie, że któ­ryś z człon­ków załogi, naj­pew­niej jego pierw­szy ofi­cer, zda raport, po któ­rego usły­sze­niu Juroi będzie mógł z czy­stym sumie­niem udać się do swo­jej kajuty, ocze­ku­jąc zakoń­cze­nia tego nud­nego przy­działu, który nie tylko wyłą­czył go na kil­ka­dzie­siąt lat z bie­żą­cej poli­tyki Impe­rium, grze­biąc jego szanse na rychłe wznie­sie­nie się w hie­rar­chii woj­sko­wej Saras­sian, ale także de facto zde­gra­do­wał go do wyko­ny­wa­nia służby, jaką rów­nie dobrze mogłaby wyko­nać zauto­ma­ty­zo­wana sonda z pod­sta­wową SI.

– Panie admi­rale – odparł pierw­szy ofi­cer Moklet Zopo­gorn, dla świę­tego spo­koju pomi­ja­jąc tytu­larny przed­ro­stek „wice”, licząc na to, że pod­li­zy­wa­nie się prze­ło­żo­nemu kie­dyś dopro­wa­dzi go do awansu i obję­cia dowo­dze­nia wła­sną flotą. – Wyszli­śmy z nad­świetl­nej na obrze­żach sys­temu, do któ­rego skie­ro­wała nas Triada Rzą­dząca. Wszystko prze­bie­gło dobrze. Wszyst­kie okręty zgła­szają goto­wość, żad­nych nie­prze­wi­dzia­nych uste­rek, a liczba zgo­nów w trak­cie dia­pauzy deli­kat­nie prze­kro­czyła trzy pro­centy.

– Trzy pro­centy? – zapy­tał zdzi­wiony Juroi. – Myśla­łem, że nasze kap­suły hiber­na­cyjne są odro­binę wydaj­niej­sze? Ilu naszych zało­gan­tów stra­ciło życie pod­czas naszego idio­tycz­nie dłu­giego rejsu?

– Stu osiem­dzie­się­ciu dzie­wię­ciu, panie admi­rale. Nic, czego nie będziemy w sta­nie uzu­peł­nić po powro­cie do Impe­rium. Na potrzeby bie­żą­cej misji pozo­stały kon­tyn­gent zde­cy­do­wa­nie powi­nien wystar­czyć – odparł Moklet. – W końcu to tylko misja zwia­dow­cza. Ktoś w nie­da­le­kiej oko­licy odkrył trans­mi­sję hiper­prze­strzenną, więc musimy spró­bo­wać zlo­ka­li­zo­wać teraz jej źró­dło i ozna­czyć na mapach, żeby armada kolo­ni­za­cyjna mogła się tym świa­tem lub świa­tami zająć. Wszystko dla Saras­sian! – Pierw­szy ofi­cer odbęb­nił tra­dy­cyjny okrzyk, któ­rym zwy­kło się pod­kre­ślać zna­cze­nie podej­mo­wa­nych czyn­no­ści dla dobra Impe­rium.

– Wszystko dla Saras­sian… – odparł, mam­ro­cząc pod nosem wice­ad­mi­rał. – To co? Widzę, że w tym ukła­dzie nie ma pla­net, więc zakła­dam, że sygnał nie docho­dzi stąd. Jaki masz plan, pierw­szy? – zapy­tał star­szy ofi­cer, dosko­nale zda­jąc sobie sprawę, że wła­śnie prze­rzu­cił na swo­jego pod­wład­nego cię­żar okre­śle­nia prio­ry­te­tów i zapla­no­wa­nia całej misji. „Plusy bycia wyżej w hie­rar­chii mary­narki wojen­nej” – pomy­ślał Juroi.

Zasko­czony i zbity z pan­ta­łyku pierw­szy ofi­cer chwilę się zasta­no­wił, po czym dum­nie wypiął pierś i odparł:

– Panie admi­rale, reko­men­duję prze­pro­wa­dze­nie krót­kiego ser­wisu naszych okrę­tów i doko­na­nie drob­nych napraw, a gdy tylko zostaną one zakoń­czone, myślę, że powin­ni­śmy roz­po­cząć poszu­ki­wa­nia oko­licz­nych sys­te­mów gwiezd­nych pod kątem obec­no­ści jakie­go­kol­wiek życia. A co dopiero mówić o inte­li­gen­cji i tech­no­lo­gii… – dodał pierw­szy ofi­cer. – Uwa­żam, że naj­efek­tyw­niej będzie roz­po­cząć poszu­ki­wa­nia po spi­rali, począw­szy od naszej bie­żą­cej loka­li­za­cji. To zmak­sy­ma­li­zuje nasz zasięg, a poza tym będzie opty­malne pod kątem zuży­cia paliwa i ener­gii – z rado­ścią, dumny z sie­bie zasu­ge­ro­wał Moklet.

– Hmm – zamy­ślił się wice­ad­mi­rał. – Masz rację, musimy spraw­dzić pobli­skie sys­temy. Mylisz się jed­nak, że mamy czas na dokładne prze­cze­sy­wa­nie każ­dej chmury pyłu w oko­licy naj­bliż­szych kil­ku­dzie­się­ciu lat świetl­nych. Mamy tutaj ponad sto sys­te­mów poten­cjal­nie pla­ne­tar­nych, więc zamiast tra­jek­to­rii spi­ral­nej, będziemy ska­kać pomię­dzy gwiaz­dami, które oso­bi­ście wyty­puję do inspek­cji w pierw­szej kolej­no­ści – odparł wice­ad­mi­rał. „Trzeba utrzeć nosa temu zasmar­ka­nemu i zbyt ambit­nemu pod­wład­nemu” – pomy­ślał, po czym na głos dodał: – Dzięki mojemu pla­nowi mamy szansę szyb­ciej tra­fić na układ, z jakiego nadano trans­mi­sję, która wywo­łała całą tę prze­klętą misję. A że nie zamie­rzam spę­dzić tu ani dnia dłu­żej, niż jest to abso­lut­nie nie­zbędne, chcę zmak­sy­ma­li­zo­wać nasze szanse na szyb­kie zakoń­cze­nie tego przy­działu – odparł. – Prze­pro­wadź­cie wszyst­kie nie­zbędne naprawy, a następ­nie daj­cie mi kilka godzin na dokładne zapla­no­wa­nie naszej trasy – odparł wice­ad­mi­rał z wyż­szo­ścią, a następ­nie obró­cił się na pię­cie i wyszedł z mostka kapi­tań­skiego, uda­jąc się w kie­runku wła­snej wygod­nej kajuty.

Pierw­szy ofi­cer jedy­nie spoj­rzał na tył odda­la­ją­cej się głowy prze­ło­żo­nego, zasta­na­wia­jąc się, jak taki nie­udolny i nie­kom­pe­tentny ofi­cer zdo­łał wyprze­dzić go w hie­rar­chii saras­siań­skiej floty wojen­nej. Czym sobie zasłu­żył, by słu­żyć pod taką gnidą, która nie potra­fiła prze­pro­wa­dzić pra­wi­dłowo nawet tak pro­stego zada­nia, jakim było odna­le­zie­nie źró­dła sygnału radio­wego od pry­mi­tyw­nej cywi­li­za­cji… Moklet zaczął fan­ta­zjo­wać, jak przy­jem­nie byłoby wbić szty­let w trze­wia tego bęcwała. Gdyby tylko rytu­alne poje­dynki nie zostały zaka­zane przez Triadę Rzą­dzącą kil­ka­na­ście poko­leń temu, kiedy oka­zało się, że wsku­tek dzia­łań zaku­li­so­wych i hono­ro­wych poty­czek kadra zarzą­dza­jąca naj­wyż­szego szcze­bla zaczęła się nie­po­ko­jąco szybko kur­czyć, ustę­pu­jąc miej­sca ambit­nym, ale nie­do­świad­czo­nym ofi­cerom… W kon­tek­ście całego pod­boju zna­nej galak­tyki może nie miało to jed­nak więk­szego zna­cze­nia, bo sama liczeb­ność armii i floty Saras­sian spra­wiała, że żadna rasa, nawet zaawan­so­wana tech­no­lo­gicz­nie i zdolna do kosmicz­nych lotów, nie była w sta­nie oprzeć się potę­dze choćby nie­kom­pe­tentnych saras­siań­skich dowód­ców.

Plan wice­ad­mi­rała miał więk­szą szansę na kom­pletne prze­ocze­nie źró­dła sygnału niż jego zna­le­zie­nie – przy­naj­mniej w krót­kim cza­sie. Bar­dziej praw­do­po­dobne, że wsku­tek nie­kom­pe­tent­nych decy­zji szefa całej floty kilka tysięcy zało­gan­tów i ofi­ce­rów spę­dzi tutaj kolejne mie­siące, jeśli nie lata, usi­łu­jąc usta­lić, kto i po co pró­bo­wał kon­tak­to­wać się z Impe­rium Saras­sian po dru­giej stro­nie galak­tyki.

– Cóż – wes­tchnął Moklet.

„Nie mam wyj­ścia, na razie muszę wyko­ny­wać roz­kazy. Jeśli jed­nak uznam, że brak wyobraźni wice­ad­mi­rała naraża nas na poważne nie­bez­pie­czeń­stwo, albo co gor­sza może nara­zić na szwank suk­ces bie­żą­cej misji, przejmę dowo­dze­nie, a wice­ad­mi­ra­łowi pozwo­limy podzi­wiać chmury pyłu gwiezd­nego z naj­lep­szego miej­sca: bez­po­śred­nio z ich sąsiedz­twa. Oczy­wi­ście nie­ko­niecz­nie z pokładu któ­re­go­kol­wiek z okrę­tów. Może bli­skie spo­tka­nie z chmurą wodoru, w mniej­szej lub więk­szej próżni prze­strzeni mię­dzy­gwiezd­nej, nauczy dowódcę odro­biny pokory. Nawet jeśli będzie to ostat­nia nauka, jaką zdoła on wziąć w swoim życiu”.

Rozdział 2

Marie pędziła na rowe­rze ruchliwą ulicą Bostonu. Z ogromną pręd­ko­ścią mijała samo­chody sto­jące w korku raz z lewej, raz z pra­wej strony, i nie zwra­cała uwagi na dźwięki klak­so­nów, ludzi wrzesz­czą­cych na nią z okien mija­nych pojaz­dów, ani prze­ra­żone wes­tchnie­nia i nawo­ły­wa­nia prze­chod­niów, któ­rych o mało co nie roz­je­chała na jed­nym czy dru­gim przej­ściu dla pie­szych.

Pędziła przed sie­bie, ile tylko miała sił w swoim dwu­dzie­sto­let­nim ciele, i nie zwa­żała na nie­bez­pie­czeń­stwa, jakie czy­hały na nią na tra­sie. A wszystko dla­tego, że od dobrych kilku minut trwał naj­waż­niej­szy egza­min w jej dotych­cza­so­wym doro­słym i w pełni samo­dziel­nym życiu. Egza­min, na któ­rym ewi­dent­nie jej nie było, a być powinna.

Poprzed­niego dnia zamiast skon­cen­tro­wać się na nauce, Marie uznała, że ma lep­szy na spo­sób na spę­dza­nie czasu niż cało­nocne zaku­wa­nie do egza­minu. Zresztą każdy pomysł był lep­szy od nauki. To zasada, która przy­świe­cała jej od co naj­mniej dzie­się­ciu lat, kiedy to odkryła, że uczy się o wiele szyb­ciej niż jej rówie­śnicy. Ni­gdy nie musiała uczyć się do spraw­dzia­nów, zawsze była przy­go­to­wana – i to mimo tego, iż zoba­cze­nie jej z książką gra­ni­czyło zwy­kle z cudem.

Marie fizykę po pro­stu znała i czuła całą sobą. Dla­tego Teo­ria pola kwan­to­wegoIII – odwieczny wróg zde­cy­do­wa­nej więk­szo­ści stu­den­tów ostat­niego roku wydziału fizyki na Harvar­dzie, a także ostatni kurs przed obroną pracy dyplo­mo­wej, był dla Marie… nie­skom­pli­ko­wany. Może nie tyle łatwy, ile po pro­stu nie wyma­gał od niej pracy umy­sło­wej na naj­wyż­szych obro­tach. Marie zawsze fascy­no­wała przy­roda, zja­wi­ska fizyczne i to wszystko, co choćby w naj­mniej­szym stop­niu wią­zało się z nie­wy­ja­śnio­nymi dotych­czas i tajem­ni­czymi zja­wi­skami kwan­to­wymi. „Lekka lek­tura do poduszki” zwy­kła żar­to­wać, gdy tylko ktoś pytał ją o to, co myśli na temat obra­nego przez sie­bie kie­runku nauko­wego roz­woju.

Wczo­raj zamiast uczyć się przed egza­mi­nem, Marie skoń­czyła na jed­nej z wielu imprez, jakie orga­ni­zo­wane były na kam­pu­sie uczelni prak­tycz­nie każ­dego dnia. Gdzieś zawsze coś się działo, można było poznać kogoś cie­ka­wego i poga­dać o przy­ziem­nych rze­czach, czu­jąc się choć przez chwilę jak nor­malny i naiwny czło­wiek – czyli ktoś, kim Marie zde­cy­do­wa­nie nie była. Jej zro­zu­mie­nie niu­an­sów fizyki kwan­to­wej, teo­rii strun czy innych do nie­dawna czy­sto teo­re­tycz­nych kon­cep­cji spra­wiało, że nie­je­den pro­fe­sor był pod wra­że­niem jej wie­dzy. Nie­raz zda­rzało się jej także wywo­łać kon­ster­na­cję na twa­rzy wykła­dowcy, gdy na zada­nego przez niego skom­pli­ko­wane pyta­nie potra­fiła przy­pad­kiem (lub nie) wpra­wić w zakło­po­ta­nie nawet naj­więk­szych wete­ra­nów tej dzie­dziny fizyki. Do tego stop­nia, że na uczelni miała tyluż fanów wśród stu­den­tów, iluż wro­gów wśród kadry dydak­tycz­nej, która nie przy­wy­kła do tego, by zwy­kła stu­dentka, do tego euro­pej­skiego pocho­dze­nia, regu­lar­nie ośmie­szała przy rze­szach kole­gów i kole­ża­nek naj­wy­bit­niej­sze umy­sły Harvardu.

Dzi­siaj jed­nak, pędząc na rowe­rze na zła­ma­nie karku, ostat­nią rze­czą, jaka cho­dziła Marie po gło­wie, było to, co pomy­ślą jej wykła­dowcy, gdy wresz­cie uda się jej dotrzeć na egza­min. Nie, stu­dentka dosko­nale wie­działa, co pomy­ślą: „No i co, młoda pan­nico, wresz­cie przy­szła kry­ska na Maty­ska! Na egza­miny powinno się przy­cho­dzić dzie­sięć minut przed cza­sem, a nie po. Oblany!”.

Marie powta­rzała sobie w duchu, że ta impre­zowa odskocz­nia dnia poprzed­niego była warta całego wia­dra pomyj, jakie nie­chyb­nie wyleją się na nią po prze­kro­cze­niu murów uczelni. O ile w ogóle zosta­nie wpusz­czona, bo z tego całego pośpie­chu stu­dentka nawet nie zdą­żyła się prze­brać, zjeść śnia­da­nia, a co dopiero umyć. Gdy dojeż­dżała już do budynku, w któ­rym odby­wał się egza­min, do któ­rego zde­cy­do­wa­nie była przy­go­to­wana, Marie zdała sobie sprawę, że w dłu­gie włosy wciąż ma wplą­tane jakieś chipsy, które naj­wy­raź­niej walały się na pod­ło­dze w aka­de­miku, gdzie spę­dziła noc. A wła­ści­wie parę ostat­nich godzin, bo spać poszła dopiero nad ranem.

– Ugh, fuuuuj! – Z obrzy­dze­niem wyjęła z wło­sów resztki jedze­nia i cze­goś lep­kiego, po czym spró­bo­wała wytrzeć wszystko o drzewo sto­jące obok wej­ścia, przy któ­rym wła­śnie odsta­wiła swój rower.

Marie z pędem prze­biła się przez drzwi do budynku, które jedy­nie zaskrzy­piały, po czym stu­dentka skie­ro­wała się po scho­dach na pierw­sze pię­tro do auli, w któ­rej od kil­ku­dzie­się­ciu minut wszy­scy stu­denci z jej kie­runku spo­koj­nie pisali egza­min.

Marie dobie­gła do drzwi wej­ścio­wych, prze­cze­sała dło­nią zmierz­wione i potar­gane wia­trem włosy, popra­wiła wczo­raj­szy strój, nie do końca odpo­wiedni na egza­min tej rangi, ale jedyny, na jaki mogła sobie pozwo­lić w tak krót­kim cza­sie od poran­nej pobudki, po czym, nabraw­szy głę­boko powie­trza dla uspo­ko­je­nia odde­chu, pocią­gnęła za klamkę, uchy­liła drzwi i weszła do sali.

Jeśli Marie miała jakie­kol­wiek nadzieje na ciche zaję­cie miej­sca i napi­sa­nie tego nie­szczę­snego egza­minu, to wszel­kie jej marze­nia pry­sły z chwilą prze­stą­pie­nia progu pomiesz­cze­nia, kiedy to wraz z dźwię­kiem okrop­nie skrzy­pią­cych drzwi wszyst­kie oczy i uszy obec­nych skie­ro­wały się na jej osobę.

„To tyle, jeśli cho­dzi o wej­ście inco­gnito…” – pomy­ślała zła na sie­bie stu­dentka.

– Pani Cousteau! – gło­śno powie­dział niski, przy­sa­dzi­sty czło­wiek ubrany w wybla­kłą mary­narkę z kla­sycz­nymi pro­fe­sor­skimi łatami na łok­ciach. Jego krótką twarz z przy­dłu­gim, spi­cza­stym nosem zdo­biły małe oku­lary, jak gdyby poży­czone od mniej­szego brata albo lalki, za któ­rymi kryły się jesz­cze mniej­sze i jakby nie­na­tu­ral­nie bli­sko sie­bie osa­dzone oczy.

– Pro­fe­so­rze Dun­can – odparła Marie spe­szona i nie­go­towa na star­cie, jakie wła­śnie zbli­żało się wiel­kimi kro­kami. – Prze­pra­szam za spóź­nie­nie. Zaspa­łam. Ja…

– Czy chce pani powie­dzieć, że ostatni egza­min z teo­rii pola kwan­to­wego nie był dla pani tak ważny, jak dobry sen po… – tu przyj­rzał się jej uważ­niej, dostrze­gł­szy jakieś nie­czy­sto­ści w jej fry­zu­rze – … uda­nym buszo­wa­niu w aka­de­mic­kim śmiet­niku? – dodał z wyrzu­tem.

Wypo­wiedź pro­fe­sora wzbu­dziła na auli powszechny, przy­tłu­miony chi­chot, choć pro­fe­sor zda­wał się nie zwra­cać teraz uwagi na ten fakt. Więk­szą frajdą stało się dla niego dal­sze upo­ka­rza­nie spóź­nio­nej stu­dentki, która nie­raz wyka­zała się lep­szym zro­zu­mie­niem wykła­da­nego przez niego przed­miotu niż on sam. Nie zmie­niało to jed­nak faktu, że póki co to on był tu wykła­dowcą. Alfą i omegą. Róż­nicą pomię­dzy karierą naukową wyni­ka­jącą ze zda­nego egza­minu a karierą w fast foodzie. A teraz, kiedy wresz­cie poczuł krew niczym pies na polo­wa­niu, uznał, że nie odpu­ści, dopóki ofiara nie prze­sta­nie się poru­szać.

– Panie pro­fe­so­rze, jak wspo­mi­na­łam, to spóź­nie­nie nie do końca wynika z mojej winy… – zaczęła się raz jesz­cze tłu­ma­czyć Marie, usi­łu­jąc jed­no­cze­śnie nie wyjść na bar­dziej winną niż była w rze­czy­wi­sto­ści.

– Cisza! – ryk­nął pro­fe­sor nie­spo­dzie­wa­nie, nie mając naj­wy­raź­niej ochoty na grę w kotka i myszkę.

Cza­sem zabawa z jedze­niem dawała mu mnó­stwo przy­jem­no­ści, ale w tym kon­kret­nym przy­padku przy­sa­dzi­sty wykła­dowca uznał, że szybka gra­ty­fi­ka­cja zamiast powol­nego poże­ra­nia ofiary będzie dla niego wystar­cza­jąca. Szcze­gól­nie że sta­nie się to w auli wypeł­nio­nej po brzegi stu­den­tami – jego małym kró­le­stwie, gdzie berło pana i władcy dzierży wła­śnie on, i gdzie wszy­scy zoba­czą, że to on ma wła­dzę i prze­wagę nad tą krnąbrną stu­den­ciną.

– Jeśli wydaje się panience, że na moje wykłady i egza­miny nie trzeba sta­wiać się punk­tu­al­nie, to jest pani w ogrom­nym błę­dzie. Może i posiada pani bogatą wie­dzę, ale kul­tury, manier i ogłady nikt chyba pani nie wpoił, dla­tego ten obo­wią­zek powzią­łem na sie­bie ja. A nie ma lep­szego spo­sobu na wbi­cie pani do głowy odro­biny pokory niż poka­za­nie pani, że nie znaj­duje się ponad zasa­dami, jakie obo­wią­zują pozo­sta­łych stu­den­tów tej uczelni. W końcu to Harvard, a nie jakiś Prin­ce­ton czy Yale. Tutaj mamy tra­dy­cję kształ­ce­nia naj­lep­szych umy­słów tego świata, a te z kolei nie byłyby naj­więk­szymi umy­słami bez odro­biny pokory wła­śnie – dodał z wyż­szo­ścią, patrząc na Marie, i wciąż znaj­du­jąc się kil­ka­na­ście metrów poni­żej jej nie­wiel­kiej osoby, przy pul­pi­cie w rogu auli.

– Dla­tego, moja droga pani Cousteau, nie może pani przy­stą­pić do egza­minu, a tym samym oblała pani cały semestr. – Pro­fe­sor z nie­szcze­rym uśmie­chem obli­zał usta, mru­żąc przy tym swoje opuch­nięte niczym u mopsa oczy.

– Widzimy się – tu powie­dział, po czym dodał niby mimo­cho­dem – …lub też nie… – tu puścił oko do sie­dzą­cych w pierw­szych rzę­dach – …w kolej­nym seme­strze, na poprawce. A teraz ma pani wolne. Pro­szę opu­ścić aulę i nie prze­szka­dzać wszyst­kim zebra­nym tu sumien­nym stu­den­tom, któ­rzy zamiast impre­zo­wać do samego rana, uczyli się na przed­mio­towy egza­min.

Gdyby ktoś mógł w tym momen­cie odczy­tać, co kłę­biło się w myślach Marie, z pew­no­ścią szybko zre­zy­gno­wałby z pod­słu­chi­wa­nia jej wewnętrz­nego dia­logu, a jego uszy zwię­dłyby od wszyst­kich soczy­stych epi­te­tów, jakie przy­szły jej do głowy.

Stu­dentka jed­nak wzięła głę­boki oddech, uspo­ko­iła się men­tal­nie, po czym deli­kat­nie uśmiech­nęła i rado­snym pra­wie tonem odparła:

– Ma pan pro­fe­sor abso­lutną rację. Prze­pra­szam za moją postawę, to się już nie powtó­rzy – odparła. – Zresztą, nie mogę się już docze­kać kolej­nych pię­ciu mie­sięcy naszych oświe­ca­ją­cych i dłu­gich roz­mów przy tablicy, panie pro­fe­sorze. Każdą chwilę, którą dane mi było spę­dzić na wymia­nie poglą­dów z panem pro­fe­sorem, cho­wam w moim sercu bar­dzo głę­boko i cie­szę się na kolejne dys­puty – dodała z sze­ro­kim uśmie­chem, dosko­nale wie­dząc, że wła­śnie odpła­ciła wykła­dowcy pięk­nym za nadobne. – Jestem pewna, że zarówno pan pro­fe­sor, jak i kolejne poko­le­nie mło­dych stu­den­tów z chę­cią i nie­kła­maną satys­fak­cją będą się przy­słu­chi­wać każ­demu słowu, jakie wymie­nimy na nad­cho­dzą­cych zaję­ciach.

Pro­fe­sor Dun­can jedy­nie zmru­żył oczy i czoło, a jego twarz zaczęła nabie­rać odcie­nia ciem­nej pur­pury. Marie jed­nak nie dała mu oka­zji na ripo­stę. Pra­gnęła zacho­wać w tych nie­sprzy­ja­ją­cych oko­licz­no­ściach choć pozory wygra­nej potyczki słow­nej, dla­tego spraw­nie obró­ciła się i skie­ro­wała do drzwi, któ­rymi jesz­cze parę chwil temu cicha­czem wkro­czyła do pomiesz­cze­nia.

Po opusz­cze­niu auli Marie przy­spie­szyła kroku i w rów­nym stop­niu wście­kła zarówno na wykła­dowcę za publiczne obna­że­nie jej spóź­nie­nia, jak i na sie­bie za pod­ję­cie takiego, a nie innego wyboru poprzed­niego dnia, udała się w kie­runku pozo­sta­wio­nego przy drze­wie roweru, a w dal­szej kolej­no­ści do swo­jego małego miesz­ka­nia na przed­mie­ściach Bostonu, które razem z naj­lep­szą przy­ja­ciółką Giną – stu­dentką socjo­lo­gii na tym samym uni­wer­sy­te­cie – wynaj­mo­wała już trzeci rok. O miesz­ka­niu w pobliżu uczelni mogła z pew­no­ścią zapo­mnieć, gdyż w oko­licy kam­pusu uczel­nia­nego koszty najmu były hor­ren­dal­nie wyso­kie i było na to stać jedy­nie naj­za­moż­niej­szych stu­den­tów, zwy­kle pocho­dzą­cych z boga­tych rodzin praw­ni­ków, dzie­dzi­ców rodzin­nych for­tun, a cza­sami tych zara­bia­ją­cych na swoje utrzy­ma­nie han­dlem prze­róż­nymi prosz­kami wspo­ma­ga­ją­cymi naukę.

Marie nie nale­żała do żad­nej z tych grup. Była zwy­kłą stu­dentką, choć – tego nie można jej było odmó­wić – dość bły­sko­tliwą i inte­li­gentną. Naj­bli­żej do cele­brytki było jej może jedy­nie za zasługą sław­nego oneg­daj dziadka, który kilka dekad wcze­śniej prze­żył wła­sną chwilę sławy, gdy o mało co nie udało mu się razem z jakąś Ame­ry­kanką, któ­rej imie­nia Marie nie mogła sobie przy­po­mnieć, sku­tecz­nie wylą­do­wać dość pry­mi­tyw­nym na dzi­siej­sze stan­dardy pojaz­dem kosmicz­nym na Księ­życu. Pech chciał, że dzia­dek Marie, który pod­czas tam­tej pecho­wej misji był pilo­tem, doko­nał swo­jego żywota w spek­ta­ku­lar­nej kata­stro­fie lądow­nika na tymże Księ­życu, a następ­nie w potęż­nym wybu­chu, który trans­mi­to­wała wtedy chyba każda sta­cja tele­wi­zyjna. Tak przy­naj­mniej opo­wia­dał jej ojciec, który wów­czas był małym dziec­kiem i dziadka Marie zbyt dobrze nie zapa­mię­tał.

Marie miała zatem do poko­na­nia na rowe­rze nie kilka prze­cznic, ale bli­sko sie­dem mil. Cze­kała ją kil­ku­dzie­się­cio­mi­nu­towa prze­jażdżka. Wie­działa, że dzi­siej­szego nie­ko­rzyst­nego obrotu spraw nie zmieni już nic, ale prze­cież nikt nie mówi, że przez tę nie­for­tunną sytu­ację cały dzień trzeba uznać za stra­cony.

Gdy tylko Marie odje­chała i udała się w sobie tylko zna­nym kie­runku, oso­bowy elek­tryczny sedan zapar­ko­wany nie­opo­dal w ustron­nym miej­scu z dobrym wido­kiem na drzewo z opar­tym wcze­śniej o nie rowe­rem ruszył powoli ulicą, podą­ża­jąc ospale za bły­sko­tliwą stu­dentką.

Rozdział 3

Na Księ­życu prace przy roz­bu­do­wie cywil­nej sta­cji księ­ży­co­wej trwały w naj­lep­sze. Luno­nauci uwi­jali się spraw­nie przy obsłu­dze wóz­ków i pojaz­dów trans­por­to­wych, prze­wo­żąc i prze­no­sząc skład­niki przy­szłej insta­la­cji w wyzna­czone miej­sca, mon­tu­jąc je i przy­go­to­wu­jąc kolejne ele­menty kon­struk­cji.

Na prze­strzeni ostat­niego pół­wie­cza ludz­kość wresz­cie ofi­cjal­nie sko­lo­ni­zo­wała natu­ral­nego sate­litę Ziemi, a kolejni kolo­ni­ści sys­te­ma­tycz­nie zasie­dlali nowe skład­niki habi­tatu prak­tycz­nie każ­dego dnia. Obec­nie popu­la­cja Księ­życa prze­kra­czała 20 milio­nów ludzi, co jesz­cze trzy lub cztery dekady temu wyda­wało się liczbą wprost osza­ła­mia­jącą. W dobie szyb­kiego postępu tech­no­lo­gicz­nego oraz coraz powszech­niej­szych lotów mię­dzy Zie­mią a Księ­ży­cem tempo roz­woju pierw­szego księ­ży­co­wego mia­sta – Tycho – osią­gnęło osza­ła­mia­jące wprost war­to­ści.

Na Księ­życu potrzeba było pra­cow­ni­ków prak­tycz­nie każ­dej spe­cjal­no­ści: od inży­nie­rów i kon­struk­to­rów, przez leka­rzy, mecha­ni­ków i ope­ra­to­rów sprzętu cięż­kiego, aż po fry­zje­rów, per­so­nel sprzą­ta­jący czy pra­cow­ni­ków biu­ro­wych. Sło­wem Tycho roz­wi­jało się jak każde ziem­skie mia­sto – tylko szyb­ciej, bo par­cie na opusz­cze­nie zanie­czysz­czo­nej Ziemi i roz­po­czę­cie nowego życia w kom­plet­nie nowym oto­cze­niu było na tyle silne wśród ziem­skich emi­gran­tów, że ludzie wprost masowo osie­dlali się poza gra­ni­cami ojczy­stej pla­nety. Świa­do­mość tego, że przed­sta­wi­ciele wła­ści­wie każ­dego ziem­skiego zawodu z miej­sca i bez pro­ble­mów znajdą na Księ­życu nie tylko zakwa­te­ro­wa­nie, lecz także dobrze płatne zaję­cie, sta­no­wiła zachętę dla wielu ludzi, by opu­ścić rodzinne strony i prze­nieść się na obcy, choć bli­ski ziem­skiemu świat.

Samo mia­sto zlo­ka­li­zo­wano po widocz­nej z Ziemi stro­nie Księ­życa, gdzie co prawda nie można było zna­leźć lodu na powierzchni sate­lity, ale już kopa­nie na głę­bo­ko­ści zale­d­wie metra pod rego­li­tem pozwa­lało na dosta­nie się do prak­tycz­nie nie­ogra­ni­czo­nych pokła­dów kamien­nego lodu, jaki osiadł na powierzchni natu­ral­nego księ­życa Ziemi naj­praw­do­po­dob­niej miliardy lat temu, nie­długo po zde­rze­niu z Zie­mią spo­rych roz­mia­rów ciała obcego, w wyniku któ­rego to zde­rze­nia z płasz­cza Ziemi oddzie­liły się masy, które na prze­strzeni kolej­nych milio­nów lat spo­wo­do­wały utwo­rze­nie Księ­życa wła­śnie. Wraz z mate­ria­łem skal­nym z Ziemi w kosmos odle­ciała nie­mała ilość wody, którą to natu­ralny sate­lita rodzin­nej pla­nety czło­wieka siłą gra­wi­ta­cji zdo­łał ścią­gnąć na swoją powierzch­nię. A że tem­pe­ra­tura na powierzchni Księ­życa zwy­kle jest bar­dzo niska, toteż prak­tycz­nie cała masa ziem­skiej wody została skuta lodem, a następ­nie albo scho­wała się w nie­oświe­tlo­nych świa­tłem sło­necz­nym wnę­trzach kra­te­rów, szcze­gól­nie na bie­gu­nach albo pod powierzch­nią rego­litu, metro­wej gru­bo­ści war­stwą pokry­wa­jącą prak­tycz­nie całą powierzch­nię tego srebr­nego globu. Taka ilość lodu była wię­cej niż wystar­cza­jąca dla roz­po­czę­cia sku­tecz­nego pro­cesu kolo­ni­za­cji.

Pierw­sze ele­menty Tycho zaczęły powsta­wać pod zie­mią, w szcze­gól­no­ści w zapad­nię­tych frag­men­tach tub lawo­wych, będą­cych pozo­sta­ło­ścią po mło­dych latach ist­nie­nia Księ­życa, gdy ten był jesz­cze aktyw­nym wul­ka­nicz­nie obiek­tem. Sam Księ­życ z racji o wiele mniej­szej masy od Ziemi dość szybko ostygł i już po kil­ku­set milio­nach lat ochło­dził się w stop­niu, w któ­rym cał­ko­wita aktyw­ność wul­ka­niczna, w tym for­mo­wa­nie nowych tub lawo­wych, prak­tycz­nie ustały. Te struk­tury zaś, które pozo­stały po bar­dziej aktyw­nym geo­lo­gicz­nie okre­sie, mające nie­raz po kilka kilo­me­trów sze­ro­ko­ści, ide­al­nie nada­wały się do zasie­dle­nia, dając miesz­kań­com nie tylko ochronę przed słoń­cem i jego pro­mie­nio­wa­niem, lecz także sta­no­wiąc nie­jed­no­krot­nie ide­alną kon­struk­cję dla całego księ­ży­co­wego budow­nic­twa, co dra­stycz­nie obni­żało koszty budowy i przy­spie­szało tempo postępu prac kon­struk­cyj­nych. To wła­śnie dzięki roz­po­czę­ciu budowy mia­sta w takiej lawo­wej tubie Tycho prze­ży­wało obec­nie praw­dziwy roz­kwit.

Naj­now­sze pro­gnozy sza­co­wały, że do końca dwu­dzie­stego pierw­szego wieku, to jest na prze­strzeni kolej­nych 30 lat, w samym Tycho i naj­bliż­szym jego oto­cze­niu schro­nie­nie zna­leźć może nawet 100 milio­nów ludz­kich ist­nień. Bio­rąc pod uwagę, że led­wie 50 lat wcze­śniej ludzie po raz pierw­szy ofi­cjal­nie lądo­wali komer­cyj­nie na Księ­życu, i to jesz­cze za pierw­szym razem nie w pełni sku­tecz­nie, liczby te musiały robić wra­że­nie na każ­dym, komu zostały przed­sta­wione.

Tycho roz­wi­jało się w nie­sa­mo­wi­tym tem­pie, ale do tej pory nie­wielu ludzi zda­wało sobie sprawę, że nie było to jedyne ludz­kie mia­sto na Księ­życu. Kil­ka­dzie­siąt lat przed ofi­cjal­nym pierw­szym lądo­wa­niem czło­wieka na Księ­życu w XXI wieku, jesz­cze w cza­sach ofi­cjal­nego rzą­do­wego pro­gramu ame­ry­kań­skiej agen­cji kosmicz­nej NASA – Apollo, w zagłę­bie­niu terenu po ciem­nej stro­nie Księ­życa, nie­wi­docz­nej z powierzchni Ziemi z racji zlo­ka­li­zo­wa­nia wewnątrz spo­rego kra­teru, powstała tajna insta­la­cja woj­skowa, którą nie­prze­rwa­nie zamiesz­ki­wało kilka tysięcy ludzi – głów­nie naukow­ców pra­cu­ją­cych nad prze­ło­mo­wymi tech­no­lo­giami. Nie­wiele osób zda­wało sobie sprawę z tego, że celem taj­nej bazy księ­ży­co­wej było nie tylko prze­su­wa­nie gra­nic nie­moż­li­wych dla rodzaju ludz­kiego, lecz także pro­wa­dze­nie badań nad ele­men­tami obcej tech­no­lo­gii, jakie pod­czas jed­nej z ostat­nich ofi­cjal­nych misji pro­gramu Apollo zna­le­ziono na powierzchni natu­ral­nego sate­lity Ziemi.

Tajna insta­la­cja nie nosiła żad­nej ofi­cjal­nej nazwy, a decy­denci na Ziemi nie odno­sili się do niej ina­czej, ani­żeli Strefa 1 – w cha­rak­te­rze nawią­za­nia do słyn­nej Strefy 51 w Neva­dzie w USA, gdzie swego czasu ame­ry­kań­skie woj­sko testo­wało roz­ma­ite tech­no­lo­gie, wokół któ­rych na prze­strzeni lat naro­sło tyle legend i nie­stwo­rzo­nych histo­rii, że woj­skowi posta­no­wili prze­stać im zaprze­czać i pozwo­lili ludziom wie­rzyć w to, co tylko chcieli. Pozwo­le­nie, by zwo­len­nicy wszel­kiej maści teo­rii spi­sko­wych uwie­rzyli, że na pustyni Mojave testo­wane są kosmiczne statki obcej cywi­li­za­cji, było mniej­szym złem, niż dopusz­cze­nie do wycieku praw­dzi­wych infor­ma­cji. A te wią­zały się z regu­lar­nymi lądo­wa­niami księ­ży­co­wych pojaz­dów z taj­nej bazy w Stre­fie 51 pod osłoną nocy.

Lepiej, by ludzie budo­wali wokół taj­nej ziem­skiej bazy nie­sa­mo­wite opo­wie­ści o szybko poru­sza­ją­cych się pojaz­dach kosmicz­nych, niż dowie­dzieli się, że Strefa 51 to nic innego jak przy­krywka dla kosmo­dromu pro­wa­dzą­cego do praw­dzi­wego sekretu, jaki ame­ry­kań­ski rząd skry­wał na Księ­życu – led­wie dwie­ście tysięcy mil dalej.

Dzięki wyko­rzy­sta­niu tech­no­lo­gii prze­dłu­ża­ją­cej życie, poda­ro­wa­nej przez obcą cywi­li­za­cję, z jaką ludz­ko­ści udało się nawią­zać kon­takt bli­sko pięć­dzie­siąt lat wcze­śniej – przez Pro­ta­go­ni­stów, pra­cami Strefy 1 na Księ­życu przez cały ten okres dało się kie­ro­wać jed­nej i wciąż tej samej oso­bie: dok­tor Cas­san­drze Yeager.

Dok­tor Cas­san­dra już w latach trzy­dzie­stych nie była naj­młod­szą kobietą, choć nie­wąt­pli­wie wieku doda­wał jej fakt dowo­dze­nia kom­plet­nie sekret­nym pro­gra­mem woj­sko­wym, o któ­rego ist­nie­niu na pew­nym eta­pie jego funk­cjo­no­wa­nia nie wie­dział nawet sam pre­zy­dent Sta­nów Zjed­no­czo­nych. Świa­do­mość koniecz­no­ści dotrzy­ma­nia tajem­nicy tego nie­by­wale waż­nego pro­jektu nie tylko przez nią samą, lecz także dopil­no­wa­nia, by sekretu nie zdra­dzili jej pod­władni, któ­rzy prze­wi­jali się na prze­strzeni lat przez próg jej taj­nego ośrodka, z pew­no­ścią nie odej­mo­wała jej lat. A te leciały nie­ubła­ga­nie. I choć fizycz­nie dok­tor Yeager prze­kro­czyła już dobrze setkę, a przez cię­żar, który każ­dego dnia nosiła na swych bar­kach, czuła się na jesz­cze wię­cej, to nikt nie dałby jej wię­cej niż sześć­dzie­siąt kilka lat. Był to plus inży­nie­rii gene­tycz­nej zamknię­tej w magicz­nej nie­malże kap­sułce dostar­czo­nej przez zaprzy­jaź­nioną sta­ro­żytną rasę podróż­ni­ków mię­dzy­gwiezd­nych, któ­rzy kil­ka­na­ście tysięcy lat temu zbu­do­wali w odosob­nio­nym zakątku naszej pla­nety swego rodzaju arkę, w któ­rej jej przed­sta­wi­ciele zasnęli w hiber­na­cji i zostali zbu­dzeni dopiero parę dekad temu.

Dowo­dze­nie tajną insta­la­cją na Księ­życu było nie lada wyzwa­niem – i jesz­cze zanim na sce­nie poja­wili się Pro­ta­go­ni­ści, z pew­no­ścią nie nale­żało do naj­ła­twiej­szych i naj­mniej stre­su­ją­cych wyda­rzeń. Odkąd jed­nak przy­by­sze zawi­tali za kuli­sami roz­woju tech­no­lo­gicz­nego ludz­ko­ści na stałe, sprawy tylko się skom­pli­ko­wały. I nabrały nie­by­wa­łego roz­pędu: tech­no­lo­gia komu­ni­ka­cji hiper­prze­strzen­nej, choć jesz­cze nie­sko­mer­cja­li­zo­wana, już pozwala na skró­ce­nie czasu komu­ni­ka­cji z odle­głymi ośrod­kami zamiej­sco­wymi, jak zwy­kła nazy­wać ośrodki badaw­cze na innych pla­ne­tach Układu Sło­necz­nego dok­tor Yeager. To jeden z przy­kła­dów zasto­so­wa­nia tego tech­no­lo­gicz­nego cudu. Kon­takty, które nie­gdyś wyma­gały ocze­ki­wa­nia godzin, a nawet dni na prze­sła­nie w jedną i w drugą stronę pro­stego sygnału, dzi­siaj mogły być nawią­zy­wane w cza­sie rze­czy­wi­stym. I choć ludz­kość zda­wała sobie sprawę, że taka tech­no­lo­gia została opra­co­wana, nikt nawet nie podej­rze­wał, że za jej szyb­kim wdro­że­niem w ludz­kim pro­gra­mie kosmicz­nym stały nie tylko ludz­kie umy­sły, lecz także umy­sły tak obce od naszych, jak tylko można było sobie wyobra­zić.

No i podróże mię­dzy­gwiezdne z pręd­ko­ścią nad­świetlną. Co prawda dotych­czas żadna z takich podróży ofi­cjal­nie nie miała miej­sca, ale teo­re­tyczne pod­wa­liny pod opra­co­wa­nie nie­zbęd­nej tech­no­lo­gii bli­sko sie­dem­dzie­siąt lat temu poło­żył nie­ży­jący już pro­fe­sor Alcu­bierre. Zale­d­wie kilka lat temu dok­tor Yeager wraz z jej prze­ło­żo­nymi na Ziemi uznali, że nad­szedł czas, by podzie­lić się z resztą ludz­ko­ści prze­ło­mową wia­do­mo­ścią: podróże mię­dzy­gwiezdne z pręd­ko­ściami wykra­cza­ją­cymi poza pręd­kość świa­tła prze­stały być jedy­nie teo­rią. Pierw­szy ludzki pojazd, wła­ści­wie sonda wyko­rzy­stu­jąca prze­ło­mową tech­no­lo­gię, został wysłany na Plu­tona zale­d­wie kilka mie­sięcy temu. Lot, który jesz­cze nie­dawno zaj­mo­wał nawet parę lat, pojazd poko­nał w zale­d­wie kilka minut. I mimo że sama sonda ni­gdy nie opu­ściła Układu Sło­necz­nego, na wieść o prze­ło­mie tech­no­lo­gicz­nym i o tym, że ludz­kość wresz­cie dys­po­nuje metodą prze­miesz­cza­nia się na wiel­kie odle­gło­ści w roz­sąd­nym cza­sie, wywo­łała na rodzin­nej pla­ne­cie czło­wieka istną eufo­rię.

Mało kto na Ziemi zda­wał sobie jed­nak sprawę z tego, że w rze­czy­wi­sto­ści sondy nad­świetlne ludz­kość wysłała do innych gwiazd już parę dekad temu. Nie była to wie­dza powszechna, szcze­gól­nie że bli­sko 50 lat temu nikt nie byłby w sta­nie w żaden logiczny spo­sób wyja­śnić opi­nii publicz­nej przy­czyn nagłego skoku tech­no­lo­gicz­nego. Decy­denci nie chcieli jesz­cze przy­zna­wać się do kon­taktu z zaawan­so­waną tech­no­lo­gicz­nie obcą rasą.

Nikt nie chciał też ryzy­ko­wać zbyt wcze­snego i nie­kon­tro­lo­wa­nego wypły­nię­cia infor­ma­cji na temat Saras­sian – wro­gów każ­dej istoty żywej w naszej galak­tyce i jed­no­cze­śnie rasy, która z dnia na dzień prak­tycz­nie uni­ce­stwiła impe­rium Pro­ta­go­ni­stów po dru­giej stro­nie galak­tyki. Dzięki wyko­rzy­sta­niu tech­no­lo­gii inży­nie­rii gene­tycz­nej i zwięk­sza­nia swo­jej inte­li­gen­cji, rasa ta posta­no­wiła pod­bić nie tylko naszą galak­tykę, lecz także cały widoczny wszech­świat. Bez względu na to, ile lat by jej to zajęło, plan reali­zo­wała z maszy­nową sku­tecz­no­ścią, eli­mi­nu­jąc inte­li­gentny gatu­nek za gatun­kiem.

Saras­sia­nie trak­to­wali inne rasy tak, jak obec­nie ludzie patrzyli na mrówki: „Żyją? W porządku, nikt temu nie zaprze­cza. Ale po co one komu?”. Prze­strzeń życiowa we wszech­świe­cie jest na wagę złota, pla­net nada­ją­cych się do zamiesz­ka­nia bez poważ­nego ter­ra­for­mo­wa­nia nie ma tak wiele, jak ludziom mogłoby się zda­wać, więc Saras­sia­nie przy­jęli naj­prost­szą z moż­li­wych stra­te­gię pozy­ska­nia prze­strzeni życio­wej: eks­ter­mi­na­cję dotych­cza­so­wych loka­to­rów.

Dok­tor Yeager, która była po spo­tka­niu ze swo­imi dorad­cami nauko­wymi, zbli­żała się wła­śnie do gabi­netu swo­jego zastępcy i jed­no­cze­śnie pra­wej ręki, czło­wieka odpo­wie­dzial­nego za kon­takty z przed­sta­wi­cie­lami Pro­ta­go­ni­stów. Cas­san­dra, poko­naw­szy kil­ka­dzie­siąt metrów dzie­lą­cych jej gabi­net od pomiesz­cze­nia sta­rego przy­ja­ciela i zaufa­nego wice­dy­rek­tora, zapu­kała szybko do drzwi, po czym nie cze­ka­jąc na nad­cho­dzącą zza nich odpo­wiedź, chwy­ciła za klamkę i pchnęła drzwi do środka.

– Cześć, Cas! – odparł sie­dzący za biur­kiem męż­czy­zna, na oko dobrze po sześć­dzie­siątce.

– Julius! – odparła z sze­ro­kim uśmie­chem dok­tor Yeager. – Dobrze cię widzieć! Nie byłeś na Księ­życu już chyba ze cztery mie­siące! – dodała.

– Zga­dza się – odrzekł męż­czy­zna, wzdy­cha­jąc przy tym i jed­no­cze­śnie wsta­jąc od wła­snego biurka, pod­cho­dząc do dyrek­tor i po przy­ja­ciel­sku ją przy­tu­la­jąc.

Bli­sko pięć­dzie­siąt lat współ­pracy to okres w prak­tyce pra­wie nie­spo­ty­kany i siłą rze­czy w takim cza­sie rela­cje współ­dzia­ła­ją­cych ze sobą kole­gów zacie­śniają się bar­dziej, ani­żeli można by się tego spo­dzie­wać w zwy­kłej kor­po­ra­cji.

– Ostat­nich kilka mie­sięcy to inten­sywna praca nad prze­nie­sie­niem czę­ści tech­no­lo­gii Pro­ta­go­ni­stów na nasze podwórko – wyja­śnił. – Pra­co­wa­li­śmy nad adap­ta­cją ich tech­no­lo­gii napędu Alcu­bierre’a do więk­szego pojazdu pasa­żer­skiego. Jak wiesz, małe sondy powstają już od dzie­się­cio­leci, ale dotych­czas nie byli­śmy w sta­nie zapew­nić wystar­cza­jąco potęż­nego zasi­la­nia, aby w napęd nad­świetlny wypo­sa­żyć duży okręt – rzekł, po czym uśmiech­nął się szel­mow­sko i dodał: – Aż do teraz.

Julius Cousteau tak naprawdę był nie­znacz­nie star­szy od dok­tor Yeager. Ponow­nie, tech­no­lo­gia obcych przy­by­szów, do tego zasto­so­wana w dość wcze­snym wieku, pozwa­lała prak­tycz­nie zatrzy­mać pro­cesy sta­rze­nia się ludz­kiego orga­ni­zmu. Nie dzia­łała ona co prawda na ludzi tak sku­tecz­nie, jak na orga­ni­zmy Pro­ta­go­ni­stów, w przy­padku któ­rych pozwa­lała wydłu­żyć życie nawet dzie­się­cio­krot­nie wzglę­dem nor­mal­nego pro­cesu sta­rze­nia, to jed­nak wydłu­że­nie życia czło­wieka dwu, a nawet trzy­krot­nie, było nie lada wyczy­nem.

Wice­dy­rek­tor Strefy 1 na Księ­życu poznał dok­tor Yeager kilka dekad wcze­śniej w oko­licz­no­ściach, z któ­rych do dzi­siaj nie­raz zda­rzało mu się żar­to­wać. I któ­rych do chwili obec­nej nie wyba­czył do końca swo­jej obec­nej prze­ło­żo­nej, a przy­naj­mniej tak utrzy­my­wał, pytany o to zagad­nie­nie, zwa­żyw­szy, że wią­zały się one z wyda­niem roz­kazu odda­nia do niego „ognia” na pokła­dzie roz­bi­tego księ­ży­co­wego lądow­nika. Dość stre­su­jąca sprawa, jeśli spy­tać samego zain­te­re­so­wa­nego, nawet jeśli „ogień” oka­zał się po pro­stu środ­kiem nasen­nym.

Tym­cza­sem pod­eks­cy­to­wany męż­czy­zna wró­cił do swo­jego biurka, napi­sał coś na kom­pu­te­rze, po czym z sufitu gabi­netu zje­chały małe holo­pro­jek­tory, które natych­miast zaczęły wyświe­tlać trój­wy­mia­rowy i reali­styczny obraz pojazdu kosmicz­nego.

– To Odkrywca – z dumą odrzekł Julius, napa­wa­jąc się wido­kiem tworu, który wice­dy­rek­tor przy­wykł trak­to­wać jak swoje dziecko.

Miało to szcze­gól­nie zna­mienne zna­cze­nie, bio­rąc pod uwagę, że bli­sko 50 lat temu Julius musiał z dnia na dzień porzu­cić swoją praw­dziwą rodzinę – żonę i małego trzy­let­niego synka. Rzecz jasna pod­ję­cie tej decy­zji oka­zało się naj­trud­niej­szym kro­kiem, jaki musiał zro­bić w swoim życiu. Świa­do­mość, że było to jedyne wła­ści­wie roz­wią­za­nie, od któ­rego w tam­tym cza­sie zale­żało bez­pie­czeń­stwo nie tylko jego rodziny, lecz także w jakimś stop­niu całej ludz­ko­ści, była odro­binę pomocna, ale pustka i ból w sercu pozo­stały.

Julius jako osoba mająca dostęp do bez­pre­ce­den­so­wych zaso­bów i moż­li­wo­ści, obser­wo­wał z daleka swoją rodzinę, która była prze­ko­nana, że zgi­nął boha­ter­ską śmier­cią na powierzchni Księ­życa – inte­re­so­wał się nie tylko tym, za kogo kilka lat po jego rze­ko­mej śmierci posta­no­wiła ponow­nie wyjść za mąż jego uko­chana, nie­ży­jąca już dzi­siaj żona, ale przede wszyst­kim przy­glą­dał się dora­sta­ją­cemu synowi, jego życio­wym decy­zjom i roz­wo­jowi kariery zawo­do­wej. Oczy­wi­ście jak tylko mógł, poma­gał swo­jej rodzi­nie – nie bez­po­śred­nio, ponie­waż nie­moż­liwe było prze­ka­za­nie jej choćby euro­centa, nie wzbu­dza­jąc nie­po­trzeb­nych pytań i nadziei. Julius jed­nak dopil­no­wał, by jego rodzina otrzy­mała ofi­cjal­nymi kana­łami sowitą rentę z Euro­pej­skiej Agen­cji Kosmicz­nej – w końcu jako jej czło­nek rze­komo poniósł śmierć w toku wyko­ny­wa­nia swo­ich zawo­do­wych obo­wiąz­ków.

Ostat­nimi czasy Julius coraz moc­niej inte­re­so­wał się rów­nież swoją wnuczką, która zda­wała się wyka­zy­wać nie­by­wały talent do nauk ści­słych. Do tego stop­nia nawet, że dostała się na pre­sti­żową ame­ry­kań­ską uczel­nię i jeśli będzie przez nią szła jak burza w takim tem­pie, jak dotych­czas, ukoń­czy ją przed stan­dar­do­wym cza­sem, do tego z hono­rami. Ta dziew­czyna miała po pro­stu talent. Wygląda na to, że geny po dziadku zyskały moc­niejszą eks­pre­sję w dru­gim poko­le­niu, omi­ja­jąc w dużym stop­niu syna Juliusa, ale dając o sobie bar­dzo mocno znać w przy­padku wnuczki.

– Kiedy pojazd będzie gotowy do odby­cia pierw­szego lotu? – zapy­tała dyrek­tor Yeager.

– To jest naj­pięk­niej­sze… – z bły­skiem w oku odparł Julius. – Już jest! Okręt jest ukoń­czony, znaj­duje się na wyso­kiej orbi­cie oko­ło­ziem­skiej na wyso­ko­ści około trzy­stu mil od powierzchni pla­nety. Lada dzień będziemy łado­wać na niego zapasy na kil­ku­mie­sięczną podróż – dodał. – Pozo­stało nam wła­ści­wie zatwier­dze­nie składu załogi i możemy ruszać! – dokoń­czył.

– To zna­ko­mite wie­ści, Julius! – rado­śnie odpo­wie­działa Cas­san­dra. – Dokąd pierw­szy lot?

– Epsi­lon Eri­dani, tro­chę ponad dzie­sięć lat świetl­nych od Ziemi. Według infor­ma­cji od Aurory jeden z księ­ży­ców gazo­wego giganta okrą­ża­ją­cego cen­tralną gwiazdę tego układu może być odpo­wiedni do pod­trzy­ma­nia ludz­kiego życia – odparł pod­eks­cy­to­wany wizją ofi­cjal­nego odkry­cia moż­li­wej do zamiesz­ka­nia pla­nety.

– Czy wia­domo już, kto będzie dowo­dził tą misja? – zapy­tała dyrek­tor.

– Widzisz… – zaczął odro­binę nie­pew­nie Julius – …no nie do końca. Cała załoga, z wyjąt­kiem dowo­dzą­cego, została już wybrana i zakwa­te­ro­wana na okrę­cie, i jest gotowa wyru­szyć jak tylko zakoń­czony zosta­nie zała­du­nek pro­wiantu – wyja­śnił Julius. – Jeśli jed­nak cho­dzi o głównodowo­dzą­cego, nie mogłem samo­dziel­nie pod­jąć tej decy­zji, dla­tego chcia­łem pro­sić cię o pomoc…

Julius zaczerp­nął głę­boko powie­trza.

– Ja chciał­bym pole­cieć – wypa­lił. – Ostat­nich kil­ka­dzie­siąt lat poświę­ci­łem na pośred­ni­cze­nie we wdra­ża­niu tech­no­lo­gii Pro­ta­go­ni­stów do naszych wła­snych zasto­so­wań oraz takim inspi­ro­wa­niu nie­któ­rych naukow­ców, żeby w przy­spie­szo­nym tem­pie przy­pad­kiem doko­ny­wali odkryć zbież­nych z pre­fe­ro­wa­nymi przez nas kie­run­kami roz­woju – wyja­śnił. – Teraz jed­nak, gdy pierw­szy lot mię­dzy­gwiezdny jest zale­d­wie o krok, nie wyobra­żam sobie, żebym na­dal miał tkwić za biur­kiem. Kilka dekad ciężko pra­co­wa­łem, by dopro­wa­dzić do tego momentu, a teraz, gdy jest on tuż-tuż… – Tu zawie­sił głos. – Cas, pozwól mi lecieć. Nie każ mi bła­gać o pozwo­le­nie – odparł, po czym dodał: – A niech mnie, jeśli to konieczne, to będę nawet bła­gał! – zażar­to­wał. – Tylko daj mi swoją zgodę. Decy­denci wezmą pod uwagę twoją reko­men­da­cję, a sama naj­le­piej wiesz, że dzięki lekom Pro­ta­go­ni­stów mimo zaawan­so­wa­nego wieku pozo­staję w ide­al­nej kon­dy­cji zarówno fizycz­nej, jak i men­tal­nej. Jestem gotowy do lotu choćby zaraz – zakoń­czył swój wywód.

Dyrek­tor Yeager przy­pa­try­wała się Juliu­sowi przez dłuż­szą chwilę, naj­wy­raź­niej prze­tra­wia­jąc dokład­nie każde z wypo­wie­dzia­nych przez niego słów. Posła­nie w poten­cjal­nie nie­bez­pieczną misję kogo­kol­wiek nie nale­żało do łatwych decy­zji. Posła­nie w taki lot wie­lo­let­niego przy­ja­ciela, nawet tak dosko­nale przy­go­to­wa­nego do peł­nie­nia tej służby, nie nale­żało jed­nak do naj­ła­twiej­szych decy­zji.

– Julius… – zaczęła Cas­san­dra. – Wiesz, jak bar­dzo cenię sobie twoją przy­jaźń. Szcze­gól­nie że trwa ona nie­prze­rwa­nie tyle lat, a zaczęła się w tak spe­cy­ficz­nych oko­licz­no­ściach – zażar­to­wała dok­tor Yeager, nawią­zu­jąc do histo­rii, w któ­rej to na jej roz­kaz kapi­tan został postrze­lony z broni zała­do­wa­nej amu­ni­cją usy­pia­jącą pod­czas pierw­szego spo­tka­nia astro­nauty z przed­sta­wi­cie­lami Strefy 1. – I jak­kol­wiek chcia­ła­bym móc ci odmó­wić i powie­dzieć, że znaj­dziemy lep­szego kan­dy­data, bo jesteś mi nie­zbędny tutaj, tak… wiem, że jak nikt inny zasłu­ży­łeś na to, by uczest­ni­czyć w tym locie. Dla­tego nie odmó­wię ci tego przy­wi­leju i jeśli tylko mój głos będzie miał jakie­kol­wiek zna­cze­nie, masz moją pełną reko­men­da­cję – odparła, uśmie­cha­jąc się do przy­ja­ciela sze­roko. – Gra­tu­luję, kapi­tanie Cousteau!

Rozdział 4

Wice­ad­mi­rał Juroi Nakid prze­by­wał w swo­jej kaju­cie i wła­śnie zapo­zna­wał się z rapor­tem opra­co­wa­nym przez pierw­szego ofi­cera na pod­sta­wie ska­nów prze­pro­wa­dzo­nych z pokładu okrętu fla­go­wego po zakoń­czo­nym powo­dze­niem locie nad­świetl­nym do kolej­nej gwiazdy. Ta była już piąta z kolei.

– Kolejny pusty układ pla­ne­tarny – wysy­czał z wście­kło­ści przez zaci­śnięte zęby dowódca floty. – Już dwa mie­siące spę­dzi­li­śmy w tej prze­klę­tej czę­ści galak­tyki, a jedyne, co udało się nam zna­leźć, to pył i nie­za­miesz­kane sys­temy! Głu­potą było sądzić, że w tak mało zagęsz­czo­nej czę­ści kosmosu roz­wi­nie się jakie­kol­wiek życie. Ktoś musiał się pomy­lić przy trian­gu­la­cji ode­bra­nego sygnału. On nie mógł pocho­dzić z tego rejonu, jestem tego pewien! – zagrzmiał Juroi, tak bar­dzo pewny sie­bie, że gotów sprze­ci­wić się roz­ka­zom i z miej­sca zawró­cić flotę do cen­trum Impe­rium Saras­sian.

– Panie wice­ad­mi­rale, jeśli mogę… – odparł ostroż­nie pierw­szy ofi­cer i zastępca głów­no­do­wo­dzą­cego Moklet Zopo­gorn, sto­jący tuż obok drzwi do kajuty prze­ło­żo­nego.

– Mów. – Mach­nął od nie­chce­nia ręką admi­rał, wyraź­nie znu­dzony roz­mową.

– Pana stra­te­gia była słuszna, lata­nie od gwiazdy do gwiazdy byłoby zbyt cza­so­chłonne i nawet gdyby kilka dekad temu poja­wił się tu jakiś sygnał, głu­potą byłoby sądzić, że do dzi­siaj pozo­sta­nie on w jed­nym miej­scu – zaczął pierw­szy ofi­cer. – Pro­po­nuję zatem, by odro­binę zmo­dy­fi­ko­wać genialny pomysł pana admi­rała i spraw­dzać tylko poten­cjal­nie zamiesz­ki­walne sys­temy pla­ne­tarne. Nie ma sensu tra­cić cen­nego czasu na spraw­dza­nie każ­dego bia­łego karła czy czer­wo­nego nad­ol­brzyma, wiemy, że w takich miej­scach życie nie mogło się roz­wi­nąć. A w każ­dym razie roz­wi­nąć i do dzi­siaj prze­trwać – dodał pospiesz­nie Moklet. – Jeśli cokol­wiek wyewo­lu­owało w tej czę­ści galak­tyki, to z pew­no­ścią taka cywi­li­za­cja będzie prze­by­wać w pobliżu sta­bil­nej gwiazdy, jakie­goś żół­tego albo czer­wo­nego karła. Gdzieś, gdzie panują sta­bilne warunki w dłuż­szym ter­mi­nie – kon­ty­nu­ował ofi­cer. – Dla­tego myślę, że powin­ni­śmy na­dal ska­kać pomię­dzy sys­te­mami, ale za cel obie­rać tylko te, w któ­rych szanse na poja­wie­nie się życia są naj­więk­sze. Zmi­ni­ma­li­zu­jemy wtedy czas zmar­no­wany na eks­plo­ra­cję tej nud­nej czę­ści galak­tyki, a gdy pan admi­rał podej­mie decy­zję o powro­cie do domu, będziemy mogli obro­nić ją przed prze­ło­żo­nymi, udo­wad­nia­jąc, że spraw­dzi­li­śmy każdy układ pla­ne­tarny, w któ­rym mógłby ktoś prze­by­wać – zakoń­czył Moklet.

Nie dodał oczy­wi­ście, że w jego opi­nii Juroi za decy­zję o powro­cie bez spraw­dze­nia każ­dego sys­temu zostałby zde­gra­do­wany. Albo gorzej – wyrzu­cony ze śluzy powietrz­nej za nie­wy­ko­na­nie roz­kazu. Ale to prze­my­śle­nie posta­no­wił pozo­sta­wić już dla sie­bie. Im więk­sza szansa, że jego prze­ło­żony prze­sta­nie nim być po powro­cie do domu, tym lepiej – po co pod­po­wia­dać wice­ad­mi­ra­łowi, co należy zro­bić, skoro ist­nieje spore praw­do­po­do­bień­stwo, że swoją nie­udol­no­ścią sam dopro­wa­dzi do reali­za­cji celu swo­jego pod­wład­nego?

Wice­ad­mi­rał zmie­rzył wzro­kiem Mokleta, a po chwili odwró­cił go, by nie oka­zać przy­pad­kiem, że pomysł przy­padł mu do gustu. Im mniej czasu będzie musiał poświę­cić na szu­ka­nie tego sygnału, tym lepiej dla niego i jego załogi. Nie mógł jed­nak zasy­gna­li­zo­wać pod­wład­nemu, że jego pomysł spodo­bał mu się i chce go przy­jąć bez naj­mniej­szych mody­fi­ka­cji.

– Spraw­dzimy tylko żółte karły. Strefa cie­kłej wody przy czer­wo­nych kar­łach znaj­duje się zbyt bli­sko macie­rzy­stej gwiazdy, a każda pla­neta znaj­du­jąca się w niej musia­łaby być zablo­ko­wana pły­wowo wzglę­dem niej. To dra­stycz­nie zmniej­sza szanse na powsta­nie tam inte­li­gent­nego życia, więc szkoda naszego czasu na takie układy – odparł z wyż­szo­ścią wice­ad­mi­rał.

– Oczy­wi­ście, panie admi­rale. Jak zwy­kle ma pan rację – odparł Moklet, w duchu w pełni zga­dza­jąc się z tą decy­zją.

Od początku wie­dział, że wice­ad­mi­rał nie zgo­dzi się bez­kry­tycz­nie na jego kon­cep­cję, więc u pod­staw wpro­wa­dził do niej ele­ment, który – jak sądził – Juroi będzie czuł się zobli­go­wany popra­wić. „Czer­wone karły” – pomy­ślał pierw­szy ofi­cer, uśmie­cha­jąc się pod nosem i jed­no­cze­śnie odwra­ca­jąc od wice­ad­mi­rała i opusz­cza­jąc jego kajutę. Zamie­rzał podzie­lić się z załogą decy­zją prze­ło­żo­nego na mostku kapi­tań­skim. Im wię­cej gwiazd wice­ad­mi­rał posta­nowi pomi­nąć, tym szyb­ciej wrócą do domu i z tym więk­szym praw­do­po­do­bień­stwem to wła­śnie Moklet zosta­nie mia­no­wany kolej­nym dowódcą małej floty. Szkoda mar­no­wać czas na słu­że­nie pod zidio­cia­łym i zadu­fa­nym w sobie prze­ło­żo­nym, który bez koli­ga­cji rodzin­nych ni­gdy nie ukoń­czyłby nawet gwiezd­nej aka­de­mii…

Rozdział 5

Ciemna auto­no­miczna Tesla jechała powoli za poru­sza­jącą się na rowe­rze Marie. Pojazd utrzy­my­wał wystar­cza­jącą odle­głość od rowe­rzystki, aby nie wzbu­dzać niczy­ich podej­rzeń, ale jed­no­cze­śnie raz czy dwa – dla zmy­le­nia wszel­kich ewen­tu­al­nych obser­wa­to­rów zewnętrz­nych – wyprze­dził nawet stu­dentkę, po czym sta­wał w korku czy przysta­wał na pobo­czu. Główny pasa­żer pojazdu dosko­nale wie­dział, gdzie mieszka jego cel, więc w prak­tyce mógł nawet poje­chać pro­sto pod jej miesz­ka­nie i tam na nią zacze­kać, ale chciał mieć cał­ko­witą pew­ność, że Marie po dro­dze nie posta­nowi zro­bić sobie nie­prze­wi­dzia­nego przy­stanku, opóź­nia­jąc w reali­za­cji jego misterny plan.

Nie pozo­stało już zbyt wiele czasu, a od ide­al­nego zgra­nia wszyst­kich ele­men­tów ukła­danki zale­żało bar­dzo wiele. Nie mógł pozwo­lić sobie na nawet naj­mniej­szy poślizg czy pomyłkę. Swoje zada­nie musiał wyko­nać per­fek­cyj­nie. Wła­śnie dzi­siaj.

Tesla powoli, ale sys­te­ma­tycz­nie posu­wała się w kie­runku miesz­ka­nia niczego nie­świa­do­mej stu­dentki, która rze­czy­wi­ście nie zatrzy­mała się po dro­dze do domu nawet na chwilę. Sie­dem mil, jakie musiała poko­nać, udało się jej prze­je­chać względ­nie szybko, zwa­żyw­szy na fakt, iż więk­szość ruchu ulicz­nego odby­wała się obec­nie dobrych pięć­dzie­siąt metrów ponad powierzch­nią dróg i domów. Lata­jące tak­sówki i pry­watne samo­chody, ale nawet pojazdy klasy cię­ża­ro­wej powoli posu­wały się po nie­bie, zdą­ża­jąc ospale do swo­ich celów. Tylko nie­wielka część ruchu wciąż odby­wała się po sta­rych dro­gach – rowe­rzy­ści, star­sze samo­chody oso­bowe i ci wła­ści­ciele nowo­cze­snych pojaz­dów, któ­rzy aku­rat poru­szali się na przy­sło­wio­wych opa­rach paliwa, a wła­ści­wie aku­mu­la­to­rów, i któ­rzy nie mogli sobie pozwo­lić na pod­ję­cie ryzyka wzbi­cia się w prze­stwo­rza, by wkrótce w nie­kon­tro­lo­wany spo­sób z nich spaść. Co prawda wszyst­kie pojazdy lata­jące w dzi­siej­szych cza­sach wypo­sa­żone były w mul­tum sys­te­mów bez­pie­czeń­stwa: od spa­do­chro­nów, poprzez aktywne poduszki powietrzne zabez­pie­cza­jące zarówno pasa­że­rów, jak i osoby postronne przed skut­kami koli­zji powietrz­nej, a także zwy­kłe sys­temy, które nie pozwa­lały na loty przy nie­wy­star­cza­ją­cym pozio­mie nała­do­wa­nia, ale wypadki na­dal cza­sem się zda­rzały.