Narodowe Kalendarium Prawdziwego Polaka - Niewyparzona Pudernica - ebook

Narodowe Kalendarium Prawdziwego Polaka ebook

Wioletta (Niewyparzona Pudernica) Pyzik

0,0
39,90 zł

lub
-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.
Dowiedz się więcej.
Opis

Gorzki sarkazm i słodkie marzenia. Śmiech przez łzy, a może łzy przez śmiech? Tak śmiesznie, że aż strasznie, a może tak strasznie, że aż śmiesznie?

Codzienne życie prawdziwej polskiej rodziny pokazane przez pryzmat świąt i okazji, jakie każdy szanujący się obywatel tego kraju obchodzi. Seba, główny bohater, wprowadzi Was w świat baśni i waśni. Fikcyjna rodzina zaskakująco realnie ulepiona z otaczającej rzeczywistości. Gdzie kończy się fikcja, a zaczyna prawda? A może tu nie ma fikcji, a nasz świat jest szary jak kulka, którą Seba będzie toczył przez kolejne lata? Ojciec Janusz, matka Grażyna, brat Pioter, a na dokładkę babka Lodzia. Będzie też Andrzej. Kim do ch**a jest Andrzej? O tym musicie sami przeczytać…

Niewyparzona Pudernica – dla przyjaciół Pudi, dla poważnych instytucji Wioletta Pyzik. Blogująca - praktykująca, w sieci aktywna od 8 lat, na świecie od 88 roku. Widzi, słyszy i pisze. Czasami widzi za dużo, słyszy za wiele, pisze za ostro i mówi za szczerze. Zamiast lukru woli chleb ze smalcem, ogórkiem kiszonym i cebulą. Zamiast szampana pija krafty. Kocha pisać, kocha się uśmiechać, kocha zwiedzać i kocha jeść. Ktoś w końcu musi wygryźć Remka. I Wojewódzkiego. I kilka innych osób. Idzie świeżość!

Cukier, słodkości i różne śliczności. Oto składniki, które wybrano do stworzenia idealnej blogerki. Niestety coś nie pykło i do mieszanki przypadkowo dodano jeszcze kostkę smalcu, kilo pieprzu i niewyparzony język. I właśnie tak narodziła się Niewyparzona Pudernica, która napisała drugą najśmieszniejszą (zaraz po mojej) książkę w polskich internetach. I nie mam wątpliwości, że jak ją już w końcu przeczytam, bez problemu utrzyma się w TOP5. A nawet jeśli nie, nadal będzie to najśmieszniejsza książka wydana w Krasnymstawie.

PigOut

Jest ostra, niepoprawna politycznie, zadziorna, a przede wszystkim jest sobą i wie, że nie musi podobać się wszystkim. I jej książka jest taka jak ona. Nie jest zupa pomidorową. Chyba że na ostro.

Karolina Korwin Piotrowska

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI

Liczba stron: 319

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Książka powstała w celach humorystycznych i nie ma na celu nikogo obrazić

Copyright © by Niewyparzona Pudernica, 2022

Copyright © by Virtualo, 2022

Redakcja: Dawid Wiktorski

Korekta: Melanż

Skład i łamanie: Melanż

Projekt okładki: Małgorzata Drabina/Yellow Room

Wydanie I

Warszawa 2022

ISBN 9788327297570

Książka jest objęta ochroną prawa autorskiego. Wszelkie udostępnianie osobom trzecim, upowszechnianie i upublicznianie, kopiowanie oraz przetwarzanie jest nielegalne i podlega właściwym sankcjom.

Virtualo Sp. z o.o.

ul. Marszałkowska 104/122

00-017 Warszawa

www.virtualo.pl

WSTĘP

Tak właściwie to jeszcze nie wiem, o czym będzie ta książka – bo przecież dopiero piszę pierwsze zdanie. Jak skończę, to się dowiem. Jak przeczytacie, to też posiądziecie tę niesamowitą wiedzę.

Teraz każdy pisze książki. Właściwie to nie wiem, kto je czyta, bo więcej się pisarzy narobiło niż czytelników. Taki jeden kalendarz zrobił furorę i na jego podstawie nakręcili film. Jeśli gnioty zarabiają miliony, to ta oto książka, którą trzymasz przed sobą, zarobi miliardy, a ja będę urządzać spotkania autorskie gdzieś na rajskich wyspach. Na mój koszt. Żarcik. Liczę na to, że zarobię na chleb ze smalcem, cebulą i kiszonym ogórkiem. Chociaż kto wie…

Chyba wypada się przedstawić. A więc oto ja. Nikt taki. Po prostu lubię pisać, więc piszę. Pewnego dnia zaproponowano mi wydanie mojej książki, którą zaraz napiszę. Znaczy nie tak zaraz, bo pewnie będę nad nią kisła do jesieni, ale przecież lubię pisać. I prestiż lubię. I hajs. I lenistwo. I na wszystkim się znam. Znaczy na niczym. Dlatego zostałam blogerką. Nie znam się, to się wypowiadam, proste. Tak ten świat wygląda.

Żyję sobie na końcu świata. Jak jest ładna pogoda, to z tarasu widzę, jak Putin w Moskwie majtki zmienia. Na moim Dzikim Wschodzie wiaderkami kradniemy internet z Nakła. Za darmo, to uczciwa cena! Mamy tu sarny, lisy i derkacze, a życie płynie spokojnie i wolno. Właściwie to tak wolno, że jesteśmy jeszcze gdzieś w średniowieczu, ale w Kraśniku już przegłosowali ustawę oświeceniową, więc wszystko na dobrej drodze. Właściwie to punkt widzenia zależy od punktu siedzenia. Dla tych z miasta wieś będzie zacofaniem. Dla tych z jakichś Ameryk cała Polska jest opóźniona. A jak patrzą na nas jakieś obce cywilizacje, to bankowo maja zbitę z przycofki na Ziemi. I tak to się kręci.

Wejdźmy więc w buty Seby. Właśnie wymyśliłam imię mojemu bohaterowi! Seba to młody mieszkaniec naszego kraju. Żyje sobie spokojnie zgodnie z rytmem, jaki jego egzystencji nadają święta. Bo każdy prawdziwy Polak żyje od weekendu do weekendu, od Święta Trzech Króli do Dnia Polskiej Wódki! Wielkanoc, komunijne imprezy, letnie wesela, jesienne zamuły i cyk – znowu zima. Toczymy się dzień po dniu, aż do końca żywota.

No i już wiem, o czym będzie! Jestem geniuszem. Takie pisanie jest prostsze, niż myślałam. Teraz się nie dziwię, że książki wydają nawet influencerki z kupionymi lajkami!

Najpierw sobie wymyśliłam, że będzie Kalendarium Polaka, ale to zbyt banalne. Wleciało więc małe udoskonalenie – Kalendarium Prawdziwego Polaka. Tylko że teraz wszystko jest Wielkie, Nasze i Narodowe. Żeby pokazać, jacy jesteśmy zajebiści, zlepiłam wszystko do kupy. Zapach kupy gwarantowany. Będzie śmiesznie. Będzie strasznie. Nasz kraj i my na jednym obrazku.

Zapraszam was na Narodowe Kalendarium Prawdziwego Polaka. Darz bóbr!

Siri, wygeneruj Polskę!

STYCZEŃ

1 STYCZNIA. NOWY ROK

Albo Nowy Rok. Kiedyś to były czasy, teraz nie ma czasów! Stary jeszcze dobrze nie zasnął po sylwestrze, a już stara go szmatą witała w nowym roku. Że wstawaj, Janusz, że już szósta. Trzeba w piecu napalić. Że chuchniesz i nie trzeba rozpałki, bo wczorajsze napitki wciąż aktywne. I stary wstawał. Właściwie to nie wstawał. Czołgał się do piwnicy, gdzie stał piec. Tam miał święty spokój. I klina. Jak już się rozbudził trzema klinikami, sięgał do szuflady w starym kredensie, która służyła za składzik wszystkiego. Rok w rok to samo. Jak zaprogramowany. Trzy kliny i do szuflady. Jakby tam złoto jakieś trzymał. A trzymał tam nowy kalendarz. Z namaszczeniem wieszał go przy piecu tuż obok swojego miejsca do kontemplowania.

Dla starego piwnica była całym królestwem. Całym światem. Lekiem na całe zło. Piec, bimbrownia, gąsiory z winem, tytoń podjebany z pola sąsiadów na skręty własnej produkcji. I tylko on miał klucz do tego raju. Do jedynego miejsca, gdzie nie sięgała jurysdykcja matki. Pokój uciech. I ten kalendarz. Goła baba, obowiązkowo w centralnej części. Jak byłem mały, to matka kazała staremu zasłaniać cycki modelki. Stary wieszał klucze w miejscach, gdzie wypadały sutki. Matka zła, ojciec uradowany. I już awantura gotowa.

Nie wiem, co on miał z tym kalendarzem. Niby nigdy w niego nie spoglądał, a życie i tak wyznaczały daty zapisane pod każdym miesiącem. Stary kalendarz miał we łbie, ale ten na ścianie był jak insygnia władzy. Wieszanie było symbolem, że oto rozpoczynamy kolejny cykl życia. Że oto od dziś czeka nas coś nowego. Tylko pierdolenie matki zawsze stare.

Stary wyłazi z piwnicy bardziej najebany, niż wchodził, i wtedy dopiero zaczyna się Nowy Rok. Matka już w garach. Najebana odgrzewa śledzie, które zostały z wczoraj. Smaży sałatkę warzywną z resztkami cekinów z kreacji koleżanki. Miesza kompocik z suszu i kiepów. Kroi żółty ser i drze się na babkę, że to sernik i że jak babka się nie zna, to niech milczy. Babka i tak najczęściej milczy. My oczywiście też nie śpimy, bo w domu gwar. Ale nami matka się nie przejmuje. Może i lepiej, bo jeszcze natarłaby nas kremem z eklerek i wmawiała ojcu, że sama nas upiekła, a wiadomo, że to stary dba o jej piec.

Na obiad przychodzi Rysiek, szwagier ojca. Przynoszą z piwnicy butelczynę na specjalną okazję. Ojciec ma takich flaszek na specjalną okazję średnio pięćset na rok i ciągle dorabia nowe. Wiadomo, że jeszcze wczorajsze nikogo nie puściło. Nawet matka w miarę w humorze. Biesiada. Nieraz próbowaliśmy palucha w kieliszku namoczyć, ale to zaraz było słuchania. Że gdzie dzieciom do alkoholu! Że to trucizna, że ojciec nie pije, matka nie pije, to i dzieci nie będą. Że oni to tylko na specjalną okazję i symbolicznie. Że jak dorośniemy, to ze starym po piwie wypijemy, ale póki pod tym dachem mieszkamy, to mamy być porządni, a nie jakaś patola, a z rodziców mamy brać dobry przykład. Tak jakby to się wykluczało, ale nikt nie śmiał tego pierdolenia podważyć, bo matka brudną szmatą po dupie lała.

Nawet nie trzeba było czekać do wieczora, a impreza już lepsza niż w sylwestra. Stary szuka resztek fajerwerków, matka tańczy w rytm powtórek w telewizji. Babka milczy. Dzieci pchają paluchy w kieliszek z winem. Rysiek zaczyna śpiewać kolędę i wyjeżdża do starego z tekstem, że dzisiaj Światowy Dzień Kaca. A stary na to, że może i światowy, ale na pewno nie polski, bo w naszym kraju do kaca nikt nie dopuszcza.

Nowy rok. Nowy cykl. Teraz to nie ma czasów. Teraz ludzie mają kaca po jednym piwie. Kiedyś flaszka na śniadanie, na obiad i na kolację – wszyscy zdrowi byli. Do czego to doszło? O tempora, o mores, o kurwa!

6 STYCZNIA. TRZECH KRÓLI

Albo Trzech Króli. Chuj, nie święto. Ale wolne. Kiedyś nie było wolne i to był jedyny minus tego święta. Teraz jest wolne i to jest jedyny plus tego święta. Królowie od razu awansowali w hierarchii ważnych wydarzeń.

Pierwszy ważniejszy przerywnik w życiu rodziny od czasu świąt i sylwestra. Pierwsze pajęczyny wyłażą już z kątów. Stary czasem obchodził Sześciu Króli trzeciego stycznia, ale i Trzema Królami szóstego poprawiał.

Święto rzucone w przestrzeń życia bez ładu i składu. Bez wpływu na nic i na nikogo.

Ale jest okazja. A jak jest okazja, to okazji nie trzeba szukać.

Pamiętam, jak jeszcze ten dzień nie był wolny, ale akurat wypadał w niedzielę i ojciec zarządził imprezę rodzinną. Po świętach zostało trochę wędzonego mięcha, alko zawsze czekało w piwnicy, nawet babka się ożywiła i zrobiła blok czekoladowy. Babka w tych okolicach obchodziła też swoje urodziny. Nikt nie wiedział które, a i ona chyba nie pamiętała. Czasem żartowała, że chodziła do przedszkola z Marylą Rodowicz, ale w to nikt nigdy nie wierzył. Ludzie nie żyją tak długo.

Pukanie do drzwi. Są. Kolejno wbijają.

Praciotka, siostra babki. Najszybsza, najsprytniejsza, w wieku nieokreślonym, ale bitwę pod Grunwaldem pamięta.

Siostra matki. Dama. Temu dała, tamtemu dała.

Mąż damy. Cichy, spokojny, opanowany, chyba już dawno opadły mu ręce. Wszystko mu opadło.

No i Andrzej.

Impreza jak zawsze. Kanapki z boczkiem i frustracją. Sałatka z niespełnionych marzeń. Nalewka z zazdrości i nienawiści. Podpierdolkowe rozmowy w rodzinnym gronie. Dama wbija szpilę matce, że ta całe życie się uczyła, a i tak skończyła pod jednym dachem ze swoją matką. A ona zawsze z kwiatka na kwiatek, mąż bogaty, ona w futrze. Babka już czerwona, ale milczy. Matka wybucha jak kiedyś staremu wino w stulitrowym gąsiorze. I poszło po ścianach. I już spływa krwią. I już wszystkich paskudzi, a szkła wkurwu ciachają atmosferę. Jakby ktoś się w kościele spierdział. Będzie wojna!

Matka jej na to, że z każdym się puszczała, że damę rżnie, a tak serio to ją każdy rżnął. Że ona się zawsze takiej siostry wstydziła, że ona zawsze porządna, a siostra jak podmieniona, że dobre imię rodziny szarga i siara przed sąsiadami, przed proboszczem, i w ogóle wstyd i słów brak. Dama jej na to, że matka skapcaniała, za mąż wyszła szybko, to niewylatana, wpadła za pierwszym zamachem, to i się nie wyszumiała, a teraz sfrustrowana chodzi. Ten jej Janusz, typowy Janusz, że typowa rodzina, że zacofka, że wstyd, że dramat. No wojna.

Siedzę z Pioterem pod sypiącą się choinką. Jemy te lizaki z choinki, co od 20 lat wiszą dla ozdoby, i słuchamy rodzinnych historii. Matka i ciotka wyciągają sobie największe brudy. Jedna drugiej wypomina, z kim spała. Ojciec i wujek – strach w oczach. Praciotka się śmieje. Babka milczy jak zwykle. Andrzej je pajęczynę w kącie.

W końcu dowiedzieliśmy się, ile ciotka miała aborcji, a ile matka. Matka do damy, że dzieci nie ma, że grzech, że do kościoła nie chodzi, że dzieci skrobała, a potem jeszcze jakieś antykoncepcje, że koniec świata. A ciotka jej na to, że ona jeszcze pełnoletnia nie była, jak dzieci urodziła, a potem skrobanek miała więcej niż ona. No to matka, że ona chociaż dwójkę dzieci dla ojczyzny porodziła. To ciotka jej na to, że nie dla ojczyzny, tylko żeby szybciej za mąż wyjść. Co tam się działo! Trzech króli nie było, ale trzy królowe – i owszem. Trzecia królowa – babka, znaczy się – milczała jak zwykle.

Babka czekała na moment. Jak dwie królowe się zasapały, babka milczenie przerwała. I mówi do nich spokojnym głosem, że jakby wiedziała, że takie wredne córki urodzi, to obie by wyskrobała. Że całe szczęście, że teraz jest ta antykoncepcja, że ludzie nie tak otumanione, że coś się dzieje, że krok naprzód i tylko jej córki opóźnione. Że jakby dziadek żył, toby mu powiedziała, że jego plemniki jakieś trefne. Ale dziadka już nie ma, więc może powiedzieć głośno, że to nie jego plemniki.

Matka oczy w słup. Ciotka to samo. A babka dalej snuje opowieść. Że kiedyś w tych czasach odległych, zaraz gdzieś po bitwie pod Grunwaldem, co to z siostrą swoją pamięta przecież, swobody było więcej niż teraz. Ojciec dyscypliny pilnował. O ósmej w domu. Ale do ósmej – róbta, co chceta. I szesnastolatka za mąż wydana, bo ciasto w piekarniku rośnie. I afery nie było, a były skrobanki. I jakieś zioła, żeby w ciążę nie zajść – marne to, ale wszelkich sposobów się czepiano.

Że teraz rozwiązłość? Dobre sobie! Człowiek zawsze chciał się życiem cieszyć, tylko kiedyś mu tego nikt nie wypominał. Ciotka i matka próbują się dowiedzieć, kto w takim razie jest ich ojcem, ale babka tylko ramionami wzrusza, bo nie wie, to nie jej problem. Dla niej to żaden problem. Bo to jej córki mają problem. Zawsze. Dwie siostry jak dwa obozy. Tak blisko, a tak daleko. Oczy sobie wydrapują, jakby cokolwiek prócz wspólnej matki miało znaczenie. Ciotce i matce jakby kto w ryj dał. Płaczą, szlochają, godzą się, przepraszają. Ale to nie one płakały. To wódka płakała.

Chwilowo pogodzone. Ojciec z wujkiem odetchnęli. Praciotka wydłubuje mak z zębów i strzela nim do salaterki z sałatką. Andrzej jak zwykle. Cisza. Radość nastała. My pod tą choinką wciąż nie wierzymy, co tu się odjebało. Ciumkam tego cukierka pałeczkę z choinki.

Kurwa, chyba złamałem sobie ząb na tej dwudziestoletniej pałeczce. Nie warto rozgrzebywać cukierków sprzed lat, bo to może się skończyć tragicznie.

13 STYCZNIA. DZIEŃ POLSKIEJ WÓDKI

Albo Dzień Polskiej Wódki. W domu nigdy się nie przelewało. Stary dbał, żeby w kieliszku było co do kropelki równo z brzegiem. Żadnego przelewania. Wszystko wyliczone, jakby na Harvardzie matmę z wyróżnieniem skończył. Dzień święty święcił po swojemu. Jak była wódka, to wódką, ale zazwyczaj spożywał własne wynalazki. A wynalazcą był lepszym niż da Vinci. Swoje mikstury rozpisywał kredą na ścianie w piwnicy. Ścierał, udoskonalał, poprawki nanosił. Aż doszedł do perfekcji. Aż na jego bimbrze Andrzej WSK-ę mógł odpalić.

WSK-a Andrzeja to była legenda. Tak jak Andrzej. Podobno tą WSK-ą w stanie wojennym sam Wałęsa jechał. A jak papież – ten prawdziwy, bo Polak – był z wizytą w ojczyźnie, to pod ołtarzem stała. A potem, za Kwaśniewskiego już, to podobno nawet zagrała w teledysku do piosenki Ole Olek. Pół wsi nuciło! W ogóle stary był fanem Olka. Zawsze powtarzał, że to jego ulubiony prezydent, bo nigdy akcyzy na wódkę nie podniósł.

Czasy były wyśmienite. Polska rosła w siłę. Na targu można było kupić koszulki z Abibasa. Spodnie piramidy. A nam ojciec napój w woreczku kupował przy okazji wypadu na bazar. Zaraz przy wejściu na targ stała taka drewniana buda. Piwko z wkładką dla ojców, picie w woreczku dla dzieci. Ojciec zamiast robić sprawunki, to rozsiadał się tam na dłuższą chwilę i gawędził z innymi towarzyszami niedoli, których żonki wysłały na zakupy. Dzieci? Jak to dzieci. Ręce oblepione tą cukrzycą z woreczka zapraszały osy na obiad, a one same kręciły się w pobliżu. A to zieloną papierówkę się znalazło, a to mirabelki. Co sprytniejszy to i gumy kulki zajumał z kiosku obok, bo baba wystawiała je przed okienkiem. I ta piosenka w tle. Jaki to był hit! Ole, Olek, na prezydenta tylko ty!

Na środku targu stał stół z kasetami. Disco polo szło jak woda. Olek kupił te wybory na targu, pod budką z piwem, w remizach i na festynach. A potem pokazał swoją prawdziwą ludzką twarz, jak to powtarzał ojciec. Prawdziwy, nasz, Polak. Bardziej nasz niż papież. Bo wypił jak chłop, a nie w sukience chodził. Ale to tylko przy swoich ojciec takie exposé wygłaszał. Bo przy obcych – wiadomo! Papież największy Polak! Przy swoich – Kwaśniewski największy Polak! Przy matce, jak chciał się jej podlizać, stwierdzał natomiast, że największym Polakiem to jest Wodecki, bo matka Wodeckiego uwielbiała. Pewnie dlatego kombinowała z tą trwałą, ale włosów Wodeckiego nigdy nie osiągnęła. Stary natomiast wszystko z alko kojarzył. Kwaśniewski – wiadomo. Wodecki – bo jak Wódecki. A papież… Papież to nie wiadomo, ale to przecież największy Polak. Przy obcych oczywiście.

I stary tak pół życia przesiedział pod tą budką, śmiejąc się z kumpla, co zamiast wypić browarka, kasety sprzedawał na słońcu. Ten jego kolega teraz jest deweloperem i ma dom w Hiszpanii. Jebał na to w tym słońcu, krok po kroku i rok po roku. Po kasetach na targu przeskoczył na wypożyczalnię wideo, potem kafejka internetowa, potem kolejne biznesy. Stary mówi, że nakradł, bo uczciwie to by się nikt nie dorobił. On tyle lat robi, na wszystkim się zna, jest specjalistą w wielu dziedzinach, ale pleców nie ma, nie kradł… nie licząc tego, co z zakładu pracy kiedyś wynosił, ale wiadomo – państwowe to i jego, to mógł.

No to stary mówi, że proszę, wzór na najlepszy bimber opracowałem, Maria Kuria się przy mnie chowa. I proszę, zobacz, jak drewno do pieca równo poukładane, jak od linijki, nikt tak nie umie. Zobacz, dzieciaku, jaka precyzja, jaki kunszt. I na sporcie się znam, na każdym. Jakby nie kontuzja w latach siedemdziesiątych, tobym na olimpiadzie startował! I tylko garba się dorobiłem! Tamten to kradł. Uczciwie jeszcze nikt się nie dorobił. Znajomości miał. Szuja. Chuj. Złodziej jebany.

I tak stary umiał rozprawiać godzinami o znajomych szujach.

A bimber faktycznie umiał odjebać perfekcyjnie. Jak już WSK-a Andrzeja na starego samogonie ruszyła, to we wsi okrzyknięto go Panoramiksem. Tylko matka za nim krzyczała inaczej. Zazwyczaj menelu, pijaku, ochlejmordo i inne misiaczki, jak to w prawdziwej polskiej rodzinie.

I niby ten dzień święty ojciec święcił, ale cały rok. Taki to on pobożny. Przykładny. W kościele zawsze w pierwszym rzędzie. Może raz do roku, ale zawsze w pierwszym. Zawsze pod wpływem, bo zawsze ten jeden dzień w roku w pasterkę wypadał. Kultura picia w Polsce. Dzień Polskiej Wódki…

Ojciec powtarza, że kiedyś to były czasy, teraz to nie ma czasów. Kiedyś każdy i wszędzie pił i nikt się nie czepiał, a teraz ani w robocie nie pozwalają, ani w parku, ani nigdzie. Zaraz cyk i mandacik. A Polak nie wielbłąd i pić musi, hłe hłe hłe. Dzieci kiedyś od małego obyte, że jak impreza, to musi być pite. A teraz te dzieci pod kloszem chowane – i co z nich wyrośnie? Jakieś pizdusie w rurkach, co nic o życiu nie wiedzą!

Ani wojska teraz, ani wódki, bezstresowe wychowanie – i kto to widział? Stary ma zawsze rację. Większość moich kolegów z podstawówki wychowana w prawilnie tradycyjnych domach. Była wódka. Był kościół. Była stara w garach. I był stary z ciężką ręką. I wszyscy wyszli na ludzi. No chyba że akurat umarli. Tylko pięciu na dwadzieścia chłopa w klasie siedzi w więzieniu. Z dziesięciu w trakcie lub po terapii. Kilku w AA. I jeden się powiesił. A teraz te dzieci to nic się nie nauczą. Kiedyś to było…

17 STYCZNIA. ŚWIATOWY DZIEŃ PIZZY

Albo Światowy Dzień Pizzy. Na chacie pogarda. Bo jaka picka? Co wam się, gówniarze, zgniłego Zachodu zachciewa? Matka zaraz wam drożdżowe ciasto zrobi. Kaszą napcha i będzie. Pieróg, a nie jakieś wymysły. Kiedyś nie było piców żadnych i ludzie zdrowo żyli! Goloneczka, smalec, wódeczka, galareta. To są polskie dania. Ha tfu! Jak dziadek na wojnie był, to piców nie było i wszyscy żyją. Chyba że akurat umarli. Ale umarli honorowo, a nie jedząc jakieś zagraniczne gówno. Zagraniczne chcą nas zniewolić. Najpierw ichniejsze jedzenie, potem obce słowa, obyczaje zachodnie jakieś i tak krok po kroku ten kraj niszczą.

Siedemnastego jeszcze choinka w kącie stała i straszyła ostrymi igłami, które wbijała w dywan z Turcji. Stary nie wiedział, że ta choinka to z Niemiec przyszła. Kiedyś nawet próbowaliśmy mu to przekazać, to nas szmatą matki zdzielił po plecach, wykrzykując, że chuja ona tam, a nie niemiecka, jak sam z państwowego lasu kradł! Las ten w życiu Niemca nie widział! I zamknąć mordy i koniec tematu, szanujcie tatusia, dyskusji nie ma! Koniec!

Jak koniec, to koniec, nikt staremu nie wytknął, że niemieckim golfem jeździł i ukraińską wódkę pił, bo dopiero by się zaczęło. O tym, że jego dziadek miał nazwisko na -uk zakończone i daleko za Bugiem mieszkał, to nawet matka bała się wspomnieć, chyba że w kłótni.

Stary zawsze był anty wszystko, chyba że akurat był pro, a z pro najbardziej lubił prostytutki, ale to inna historia.

Kiedy w najbliższym mieście otworzyli pierwszą pizzerię, miałem jeszcze gluta pod nosem. Pojechaliśmy ze starym po sprawunki na targ. Zapach taki, że język do dupy uciekał. Młody byłem, to i odwagi więcej, mówię mu więc, że chodźmy skosztować tej nowości, bo dzieciaki na wsi mówiły, że taki pyszny placek, taki zapach, smak, że nowość jak z filmów i jak zostanie nam z zakupów, to może by tatuś kupił. Stary na to, że na co ci pica jakaś, w domu matka picę lepszą zrobiła, nasmażyła placków kartoflanych, za parę groszy wszyscy się najedzą, a nie jakaś droga bułka z grzybami, na co to komu, w domu jedzenia pod dostatkiem, a poza tym tatuś wam parę lat temu zapiekanki sprawił, pamiętasz?

Pamiętałem, a jak. Andrzej po pijaku betek nazbierał. Stary po pijaku te grzyby do domu przyniósł. Cały chleb pokroił na wielkie pajdy, grzyby usmażył, chleb posypał, keczupem polał i dał nam na kolację. Jak mi zaczęły spod szafy jednorożce wychodzić, nawet mi się podobało. Jak zielone karły żonglowały pomidorami w kuchni, też mi się podobało. Ale jak tyranozaur nasrał babce w salaterkę, to i ja się zesrałem. Matka wróciła do domu. Dzieci zasrane, zarzygane, ojciec śpi, babka salaterkę czyści. Po karetkę trzeba, a telefon jeden na wsi, u sołtysa. Ani dzieci zostawiać, ani lecieć dzwonić. W końcu babka mówi, że ona ziół zaparzy – wie które, bo Władek (znaczy się dziadek) też te grzyby jadał i ona nas oczyści. Oczyściła. Tydzień sraliśmy dalej, niż widzieliśmy. Ale przeżyliśmy. Tylko co to za życie…

Ojciec szmatą zebrał od matki, że dzieciaki potruć chciał, że co z niego za ojciec, że tyle już bachory pieniędzy pochłonęły, że szkoda by było, jakby teraz szlag je trafił, bo kto szklankę wody poda na starość? Pal licho wodę, ale co z wódą?! Na to babka się wtrąca, że jej nikt wody przecież nie podaje, a dwie córy odchowała i może lepiej było je tymi Władziowymi grzybami podkarmiać regularnie.

Matka czerwona. Babka też, ale ze śmiechu. Babka mało się zawsze odzywała, ale jak się odezwała, to jakby rój szerszeni do zajętej latryny wpuścić – ni skończyć, ni uciekać. Jakoś ta historia szczęśliwie się skończyła, Pioter tylko do dziś grzybów nie jada, bo go wątroba boli. Matka zabroniła staremu czymkolwiek nas karmić. No to nie karmił. I na pizzę też nie chciał zabrać, ze strachu przed mokrą szmatą matki.

Najgorzej przez ten zakaz było, jak stara do siostry na tydzień pojechała. Ojciec niby zawsze podkreśla, że pantoflarzem nie jest, ale zakaz matki złamać się bał. Dobrze, że lato było. Żywiliśmy się nadzieją na rychły powrót matuli i sfermentowanymi mirabelkami zza płotu. Za płotem mieszkał Marecki i za te mirabelki śrutami z wiatrówki w nas walił. Nie jadł ich, ale żadne gówniaki nie będą jego własności ruszały! Dupy nas bolały, ale w brzuchu wiatr hulał. Albo dupa, albo brzuch. Wybór jak między sraczką a zatwardzeniem.

Ryzykowaliśmy i zagryzaliśmy te mirabelki marzeniami o miejskich rarytasach z pizzerii. Czasami udało się też czyjąś krowę na łące w kubek wydoić, ale wtedy nawet jak Marecki nam śrutów nie napakował w zady, to mirabelki plus mleko i tak dawały efekt piekącej dupy. Nie narzekaliśmy, bo i kto by nas słuchał.

Pierwszy raz pizzę zjadłem, jak sobie zarobiłem na zbieraniu wiśni. Cały dzień zapieprzu, żeby luksusu zaznać. W domu powiedziałem, że część zarobku zgubiłem. Matka szmatą zdzieliła, resztę zarobku zabrała do mistycznego miejsca, do którego trafiły pieniądze z komunii. Ale pizzę zjadłem. Warto było! Pierwszy kęs smakował buntem. Drugi wolnością. Trzeci radością. Czwarty wyrzutami sumienia. Piąty już mokrą szmatą matki. Kolejne tak samo. Ale warto było! Jakże warto było dla pierwszych trzech kęsów! Nikomu nie powiedziałem, nikt nie pytał, bo i kto by mnie słuchał.

21, 22 STYCZNIA. DZIEŃ BABCI I DZIADKA

Albo Dzień Babci i Dziadka. Dziadka to ja pamiętam! Bardzo dużo gadał w przeciwieństwie do babki. To go poniekąd zgubiło. Babka cicha, ale umiała nawet Andrzeja zgasić. I tak dziadek. Podobno prawie sam wojnę wygrał, ale jednak nie, bo był akurat zajęty i w tym czasie zasnął, a jak się obudził, to już podpisywali papiery dziewiątego maja. Potem datę na ósmego zmienili. Dziadek i tak uparcie twierdził, że wszystko miało miejsce siódmego, ale nikt go nie słuchał, bo zawsze pierdolił trzy po trzy i mu głupoty wychodziły, czego najlepszym dowodem są dwie córki, w tym moja stara.

I tak oto dziadek Władek uważał się za bohatera wojennego, chociaż podczas wojny karabinu na oczy nie widział. Wiedział za to, jak Niemcowi sprzedać krowę sąsiadów. Za tę krowę to do dziś Mareccy nas nienawidzą i na Andrzejki gównami szyby w domu smarują. Jak była łapanka na wsi, to dziadek kartoflami rzucał. Ale nie w ruskich. W ognisko rzucał, bo jak ludzie ze wsi po ziemiankach się chowali, to on szedł i im pole przekopywał. A potem cyk, grilling wojna edyszyn. Ani Niemiec, ani Ruski dziadka nie ruszyli. Dziadek umiał w interesy. Wiedział, komu cześć, komu chwała, a komu chała. Po wojnie wyparł się wszystkiego co złe, a kto fikał – ten znikał. Ludzie zawsze dziadka szanowali. Tak dziadek mówił. Tylko Marecki nie zniknął, mimo że przeczył. Nikt nie wie, jak do tego doszło, ale słowo przeciw słowu. Jedni wierzyli Mareckim, drudzy dziadkowi. Kto wierzył Mareckim – ten znikał. A Mareccy jak te huby, nie do zajebania.

Po wojnie dziadziuś też wiedział, z kim się układać. Dom pobudował, willę prawdziwą, ale babkę poznał. Babka jak jej siostra – wiek nieokreślony. I tak jak dziadek wojnę pamiętał, tak babka chyba i potop szwedzki. I tak sobie trwali. Dwie córki zrobili. Dziadek jak zobaczył, co za cholerstwo spłodził, to bał się robić trzecie podejście do syna, bo za trzecim podejściem mógł już tylko sam diabeł powstać.

A za komuny dziadziusiowi dom zabrali. Podobno złe komunisty, ale on sam, jak trzeba było, to w ZOMO pałką ludzi napierdalał. A jak trzeba było mówić, że ZOMO złe, to pluł na ZOMO i gardził, i twierdził, że w ZOMO nie był.

Dom babka w karty przegrała. Cała rodzina musiała wrócić do walącej się chaty. Pieniądze to nie wszystko, najważniejsza jest przecież miłość. Pewnie dlatego babka zaczęła po cichu bzykać się z okolicznym pszczelarzem, co miał kasy jak miodu. I jakoś tak dziadek sobie trwał – on mordą po wsi kłapał, babka czym innym. Córki rosły. Mężów znalazły. My się pojawiliśmy. I wszystko w tej chacie. I w tej chacie dziadka zgubiło gadanie.

Bo dziadek to gadał, że tradycja to, tradycja tamto, że za jego czasów, że kiedyś to było, że teraz to nie ma czasów. A czasy przecież były, bo to były te czasy, o których mój stary mówi, że wtedy to były czasy. Ale dziadek nigdy nie wiedział, kiedy ze sceny zejść, to go stary strącił z planszy. Nieoficjalnie. Oficjalnie dziaduś od chlania na tamten świat poszybował. No i dostał dziadek tradycję za swoje pierdolenie głupot.

Dziadzio Władzio ubolewał, że tradycja ginie. To stary postanowił postąpić zgodnie z tradycją. W największy mróz wystawił dziadka na dwór, bo kiedyś była taka tradycja, że starych ludzi za próg się wystawiało, żeby nie wadzili. Posadził go na ławce takiego ubranego na letniaczka i mówi mu, że to staropolska tradycja. I poszedł. Wcześniej z dziadkiem bimber zrobili i stary podstępem do niego, że zróbmy zakład, bo zdaje się, że ten bimber chujowy, lekki, żaden to bimber. Dziadek wkurw, bo sam pędził i mówi, że zakład, że mocny. Stary mu, że zakład, i jak na dworze do rana posiedzi, to mu uwierzy i przecinamy.

I wystawił dziadka. Dziadek na tym wkurwie, że zięć obraża jego bimber, poszedł bez marudzenia. I siedział. I siedział. I nic. A że dziadek uparty był, to z posterunku trzy dni nie schodził! Albo i pięć. Aż stary sobie przypomniał. Poszedł, a dziadek sztywny jak pranie suszone na mrozie. I stary nad nim głową pokiwał, że masz swoją tradycję, stary chuju. To jest prawdziwa staropolska tradycja, że jak staruch jest bezużyteczny, do roboty się nie nadaje i w chałupie tylko smrodzi, to się go na mróz wystawia. Chciałeś tradycję? To masz! Pogrzeb dziadka był huczny, Mareccy pokaz pirotechniczny zamówili, a wieś tydzień piła.

A babka – jak to babka. Cicha zawsze była. Od zawsze przetaczała się po chałupie razem z pajęczynami. Przesiadywała w starym fotelu i wkurwiała samym spojrzeniem. Ojca najbardziej wkurwiała. Ale i z matką żarły się do krwi. Znaczy matka żarła, babka to dwa słowa rzuciła i nie trzeba było sprzątać, bo zawsze pozamiatała. Potop musiała pamiętać, bo z twarzy miała tak ze czterysta lat z dokładką. Stary ją od dobrych kilkunastu lat sromotnikami podkarmiał, ale babka Lodzia była nie do ruszenia. Na wsi mówili, że to ostatnia czarownica, ale na moje oko matka była jeszcze gorsza.

W ogóle to imię. Dziadek mówił, że imię znamienne, bo jak na wojnę poszedł, chociaż wcale nie był na wojnie, to Lodzia całą wieś obskoczyła z tymi lodami. Z tego to powodu baby na wsi jej nie lubiły, ale ich mężowie i owszem. Takie tam żarciki, bo normalnie to babka religijna fchuj. Do kościoła choćby na czworakach. Z kościoła też się zdarzało, że na czworakach, bo wszystkich proboszczów znała, niejednemu obiady gotowała, chociaż dziadek twierdził, że ona tam z tymi lodami.

Kiedyś podsłuchałem kłótnię rodziców, jak stary się darł, że babka zawsze wolała loda niż kolejnego płoda, to i komunię od księży często przyjmowała do buzi. Za dzieciaka tego nie rozumiałem. Teraz to nawet nie chcę. Na stare lata siadła na dupie i jej się pozmieniało. W głowie jej się porobiło. Staremu umiała tak dojebać, że lepszej teściowej nie uświadczysz. Jak protesty były, to osiem gwiazdek na drutach wydziergała. Teraz zamiast biegać do kościoła, by ścieżki wydeptywać, to twierdzi, że to sekta. Jak obrady sejmu ogląda, to w telewizor pluje. Stary wkurwiony, bo on jest w teamie Bóg, horror, ojczyzna, a babce odjebało i go przedrzeźnia, że bób, humus i włoszczyzna. Stary nawet nie wie, co to ten cały humus, i myśli, że to coś z gejami, no i gotuje się jeszcze bardziej. Bo stary nie lubi ani gejów, ani Mareckich, ani Andrzeja, ani babki, ani nikogo. Stary wszystkich traktuje tak samo – wszystkich nienawidzi po równo. Nawet siebie. Siebie to chyba najbardziej. A babka jest babka. Kochana może nie jest, ale tak jej się porobiło, że chyba najmądrzejsza w całej wsi. Odkąd na wiosce podpięli internet, to ona surfuje po necie jak stary wyjadacz.

Internet stał się drugim domem babki. Przez to jeszcze mniej mówi. Bo pisze. Ma Fejsa, ma Insta, ma nawet Twittera! Ostatnio nawet na Tik-Toku jakieś tańce odpierdala. Ale najbardziej lubi dyskusje na grupach. W darknecie jakimś bitcoina kupowała, zanim ktokolwiek wiedział, że takie coś istnieje. Przejebała wszystko na jakimś skamie, ale wszystkim powtarza, że jeszcze się odegra i kupuje altcoiny za końcówki emerytury. Mówi, że jak solana w końcu dobije do tysiąca dolarów, to będzie taka bogata, że wszystkie żuczki skamerskie zniszczy za to, że ją przekręcili na hajs, a biznes miał być mega i na lata.

No i był, do lata. Babkowe bitki poszły się jebać. Ale babka się nie poddaje. Zaczęła uczyć się programowania, kursy online robi, alty kupuje i czyta Wikipedię na wyrywki. Wcale nie mówi, że kiedyś to było. Bo kiedyś gówno było. I ja się z Lodzią zgadzam.

Na Dzień Dziadka i Babci zawsze robiłem laurki. Dziadek sprzedawał je potem na targu, wmawiając ludziom, że upośledzone dzieci (poniekąd miał rację) malowały i całość pieniędzy przeznacza na te biedne dzieci. Oczywiście kasę przepijał. Babka laurki zbierała i potem robiła z nich papierowe samoloty, powtarzając, że „wnusiu, ty spierdalaj z tego kraju, szukaj samolotu i leć jak najdalej stąd”.

Teraz wiem, że miała rację. Teraz ja już laurek nie robię, a babka woli, jak jej kilka serum albo raydium na portfel kryptowalutowy wyślę. Jak chcę się z nią podrażnić, to ją szantażuję, że dogecoiny dostanie, a ona strasznie psów nie lubi i pluje za mną niby w złości, ale i tak wiem, że gdzieś tam pod tymi czterystuletnimi – albo i sześćsetletnimi? – zmarszczkami ma serce. Złośliwe, ale jednak. Wiem, bo kiedyś miała operację na serce, a jakby nie miała, toby nie było operacji. Chyba że operacji nie było. Z babką to chuj wie.

STUDNIÓWKA

Albo studniówka. Przygotowania ruszają już we wrześniu. Laski z mojej klasy jeszcze dobrze roku szkolnego nie zaczęły, a już planowały, czym oblepić salę gimnastyczną, żeby syfu nie było widać. Mój stary w głowę się pukał, bo za jego czasów tego nie było. Każdy szedł w tym, co miał, na sali gimnastycznej trochę bibuły, na stołach ciastko od matki, pod stołem bimber od ojca. I jakoś to było.

Za moich czasów też jakoś to było. Jakby stary wiedział, co jest teraz, toby mu się bimber w kanciapie zagotował. Ale nie wie i już przy mojej studniówce niemal się zesrał, wzdychając, że świat stanął na głowie.

No więc. Nie zaczyna się od więc, więc no. No więc we wrześniu już laski z mojej klasy wiedziały, na które okno na sali przyjebią plakacik z Nowym Jorkiem. Wiedziały też, jaki kolor balonów będzie się komponował z wytartym parkietem. Jola od starego, który robił w straży pożarnej, ogarnęła siatkę maskująca na sufit, żeby tynk w wódkę nie leciał. Dziewczyny ciągle szczebiotały o fryzjerze, kosmetyczce, o tipsach jakichś. Jak ktoś normalny z boku się przysłuchiwał, to myślał pewno, że do remontu się szykują, bo jakieś podkłady, bazy, gładzie, primery, cleanery, kurwa, lakiery, że co? A ja na koniec stycznia mówię do ojca, że mi trzeba dwieście złotych na pojutrze i garnitur, bo studniówka w najbliższą sobotę. Starego aż wysztywniło. Że jaka studniówka, że studniówka to w ostatniej klasie, a ja ledwo szkołę zacząłem, że jakie dwieście złotych, że jaki garnitur, że zapomnij. To mu tłumaczę, że moja studniówka, że szkołę to ja już kończę, że kasa to na orkiestrę, jedzenie i prezent jakiś dla dyrektora. Pociumkał coś pod nosem, powiercił się w fotelu, zluzował, jakiś mniej sztywny się zrobił (dobrze, że zwieracze nie puściły). Cisza.

Stary wstał. Przeszedł się po pokoju z rękoma z tyłu. Wyglądało, jakby resztki szarych komórek zmusił do myślenia, i mówi, że dobra, jest rozwiązanie. Babka ci garnitur z komunii poprawi. Albo weźmiesz mój ślubny i babka też poprawi. Że kasa się znajdzie, bo co ludzie powiedzą. Ale najważniejsza jest flaszka i on oczywiście ma coś specjalnego u siebie w piwnicy i synuś się wstydził nie będzie. Trzeba pokazać, jak się szlachta bawi, choć te współczesne obyczaje to o dupę rozbić, ale co zrobić. Bo on to jak na studniówkę szedł, to niczego nie było, bo i niczego nikt nie potrzebował. Jaka orkiestra? Andrzej na harmonii grał. Jaka składka? Matka placka upiekła i wsio. Kanapki całą klasą zrobili z tego, co było, a że nic nie było, to i kanapek nie było. Skrzynka jabłek w kącie stała. Ogórki kiszone. Chleb z masłem i solą. Impreza na sto dwa! Do dziś każdy by wspominał, gdyby ktokolwiek pamiętał. Pamiętał tylko stary, bo jego bimber tylko na niego nie działał. A bimber był, i owszem. Oczywiście stary nie pił, skosztował tylko, bo on był porządny, wiadomo. Nie pił, nie palił, nie żył. I tak mi snuje swoje wizje, opowiada, a ja sobie przypomniałem, że mam garnitur z bierzmowania. I chuj, jakoś to będzie.

Stawiliśmy się wszyscy w stęchniętej sali gimnastycznej równo o osiemnastej. Wokół pachniało dorosłością i wciąż żywymi marzeniami. Dziewczyny z klasy z równo zakręconym lokiem, z pasemkami z brokatu, w sukniach z jakiegoś błyszczącego bordowego gówna. Każdy ruch powodował, że kołami przymocowanymi do sukienek obijały sobie kostki. Kto wymyślił koła do sukienek? Dyrektor przemówił, coś tam opowiada, na koniec zacytował coś z Pana Tadeusza. Nikt go nie słuchał, ale jak powiedział, że kochajcie się i coś tam dalej, to każdy zrozumiał. Wiadome było, że studniówka nieruchana to matura niezdana.

Spojrzałem na swoją osobę towarzysząca i wiedziałem, że zdam. W końcu ręce zawsze miałem przy sobie… Co prawda Jola też przyszła bez towarzysza niedoli, ale nawet ja nie byłem takim desperatem. Z ręką bezpieczniej. Polonez ruszył, a ja ruszyłem do stolika po magiczny napój od starego, woźny przemycił za pół litra.

Wjechał rosół, to i kamerzysta wjechał. Standardowo morda w kluskach, a ten się pcha i nagrywa. Po co komu film ze studniówki? Czy ktokolwiek oglądał swój film ze studniówki więcej niż raz? Czy ktokolwiek oglądał go bez zażenowania? Jezu. I druga rundka, nagrywa, szczerzy się, i my się szczerzymy, kluski z mordy lecą, rosół chlapie na boki. Spadający klusek robi tsunami w misce i zacna kropla wędruje w stronę oka Joli. Ta w ryk, bo makijaż za grubą kasę płynie razem z rosołowym okiem i czarną smużką kapie na jej drapowaną suknię. Jola trze oko, drze ryja, że gdzie z tą kamerą, że kto tego debila wynajął, że już piękna nie będzie. Ta, jakby kiedykolwiek była. Wszyscy w śmiech. Ona jeszcze głośniej w ryk.

To ja wyjmuję flaszkę od starego, żeby sytuację ratować. Mówię jej: pij, to pomoże. Wypiła. I reszta wypiła. I wjechał kotlet. W domu takich stara nie robiła. Kurczak w panierce, w środku jakiś ser z przeceny, wałek w kształcie kreta taki. Dewolaj, dewolej, dewola, chuj wi. Podkład pod bimber trzeba zrobić, każdy jadł, nie narzekał, w domu jedliśmy tylko pajęczyny, bo penicylina, a penicylina zdrowa. I jeszcze kanapki z chlebem i marzeniami. A tutaj te dewolaje, prawie tak obrzydliwie smaczne jak moja pierwsza pizza utkana z buntu i nieświeżych pieczarek.

No to kolejeczka. I druga. I trzecia. Przy czwartej odkryłem, że mi nóżka chodzi i jednak tańczyć potrafię. Kaseta ze studniówki zweryfikowała moje umiejętności taneczne, ale wtedy to ja byłem jak John Travolta w Gorączce sobotniej nocy, jak Rafał Maserak w Tańcu z Gwiazdami, jak Michael Jackson przed skandalami! Świat był mój. Przez tę jedną krótką chwilę, przez tę jedną noc, przez ten jeden bimber starego. No ale kaseta wszystko zweryfikowała…

Siadamy do stołu, ponownie. A więc studniówka to takie wesele bez pary młodej. Taki egzamin dojrzałości przed egzaminem dojrzałości! Oblany. Zalany. Przeruchany. Zarzygany. Zaciążony. Zapocony. Przetańczony. Oto stoimy u progu dorosłości, tu i teraz. Wyuczeni. Najebani. Przyszłość narodu w zarzyganych sukienkach. Patrzymy w dal, za horyzont, w przyszłość, głupio wierząc w naszą nieomylność, siłę, wartość i wielkość. Gdyby nasza wielkość była tak wielka jak kac po studniówce, to ten kraj byłby potęgą. Ale nie jest. Kolejka! Lecimy! Joli już cały makijaż szlag trafił, Ance też, i Karolinie. Wszystko szlag trafił, tak jak trafi nasze marzenia, ale tego jeszcze nie wiemy. Jutro wstaniemy. Z bólem głowy. Z kacem. Z brudnymi gaciami. Z rozczarowaniem. Z rozgoryczeniem. Ze zwątpieniem. A potem jeszcze tylko sześćdziesiąt lat z tymi uczuciami, i do piachu.

Ale wtedy jeszcze tego nie wiedzieliśmy.

Studniówka must go on! Za dużo w czubie. Za mocny bimber. Stary chociaż raz w życiu coś porządnie zrobił. Jakieś dwie panny kłócą się o sukienkę. Jedna z mordą, że ta druga miała iść w innej, a zerżnęła jej pomysł. Że przecież miała iść w takiej modnej bordowej, a wsadziła szmaragdową, jak ona, żeby się wyróżniać, i teraz obie się nie wyróżniają. Że szmaragdową to ona sobie jeszcze w październiku zaklepała, że taki kolor jej do oczu pasuje. Do dupy, nie do oczu, i co to jest w ogóle za kolor, ten szmaragdowy? A bordowy? Oesu!

Idę dalej. Coś się rusza w kantorku na piłki. Dym fajek czuć na całym korytarzu. Matematyk zatacza się koło fikusa na końcu korytarza. Historyczka sika przy otwartych drzwiach. Z kantorka wytacza się Jola z majtkami w kostkach. Za nią wyłazi Marcin z ostatniej ławki, a w ich stronę biegnie wkurwiona laska Marcina. Wali go w ryj, Jola wywija kuranta na środku korytarza, a jej majtki lądują na twarzy matematyka. Matematyk rzyga w fikusa. Historyczka wybiega z kibla i grozi uwagami za palenie fajek w szkole. Ja pierdolę.

Na sali już nikt nie chowa się z flaszkami. Dyrektor rumiany jak dupa pawiana. Woźna przysiadła się do jakiejś klasy i śpiewa z nimi szanty. Na parkiecie Jola – wzorowa uczennica i wieczna męczennica – kręci piruety z wychowawcą, nie zważając na to, że przy obkręcaniu widać, że nie ma majtek. Nie ma majtek. Nie ma już soboty. Nie ma już nadziei. Ale tego jeszcze nie wiemy.

Studniówka trwa. Ojciec byłby dumny, bimberek wchodzi jak marzenie. Samej Marzenie to akurat wychodzi, ale Ewa trzyma jej włosy nad kiblem. W kabinie obok kopulacja, dla mnie – tylko masturbacja. Historyczka od gróźb o uwagach w dzienniku przeszła do czynów i jara fajki z uczniami. Matematykowi majtki Joli wystają z kieszeni, co jakiś czas przeciera sobie nimi czoło zapocone w tańcu. Woźna tańczy na stole. O ja pierdolę.

A więc to tak wygląda dorosłość?

Noc była długa. Poranek był ciężki jak moja głowa pełna wrażeń, obrazów, bimbru i braku nadziei na przyszłość. Marzenia zlepiły się w kulkę plasteliny. Dziesiątki kolorów w burej kulce symbolizującej moją przyszłość. Kulka Joli przykleiła się do brzucha Joli. Marcin nie był zachwycony, że studniówka zaważyła nad jego całą przyszłością. Kulka Joli i Marcina urodzi się w październiku. Nie tak miało być. Żona matematyka wywaliła go z domu za majtki w kieszeni. Woźna złamała nogę. Historyczka obudziła się w domu dyrektora. Kaseta ze studniówki wszystko zweryfikowała. Nigdy nikt więcej nie włoży jej do odtwarzacza. Mamy własny film w kolorach dziesiątek odcieni plasteliny zlepionych w jedną kulkę. Każdy z nas ma swoją burą kulkę, którą będzie toczyć przez najbliższe lata. Właśnie się o tym dowiedzieliśmy…