Prochy świętych. Afganistan czas wojny - Radek Sikorski - ebook

Prochy świętych. Afganistan czas wojny ebook

Radek Sikorski

0,0
34,90 zł

lub
-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.
Dowiedz się więcej.
Opis

Prochy świętych to pasjonująca historia pełnej niebezpieczeństw podróży przez Afganistan, jaką w czasie wojny odbył Radek Sikorski, wtedy uchodźca polityczny z Polski, korespondent wojenny, a dzisiaj jeden z najlepiej znanych polityków, który jako minister obrony narodowej wolnej Polski uzasadniał konieczność wysłania naszych żołnierzy do Afganistanu.

Autor z reporterską pasją, w sposób niezwykle barwny i żywy relacjonuje trwającą sto dwa dni wędrówkę przez ogarnięty wojną kraj.

Z kałasznikowem w ręku, w towarzystwie i pod opieką mudżahedinów, reporter był świadkiem nalotów, bombardowań i walk. Polscy żołnierze jadą do tych samych miejsc, w których autor przemykał się przez linię frontu pomiędzy sowieckimi oddziałami.

Książka nie ogranicza się wyłącznie do wojennej opowieści, lecz także w fascynujący sposób wprowadza nas w afgańską kulturę, religię i historię oraz w tajniki islamu.

Obecne wydanie, z nowym wstępem i epilogiem, napisanymi już z perspektywy ministra obrony, czyni tę książkę szczególnie aktualną.

Ponad pięćdziesiąt zdjęć w tekście i na kolorowej wkładce wspaniale oddaje atmosferę pełnych grozy wojennych dni.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI

Liczba stron: 456

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Radek Sikorski

Prochy świętych. Afganistan - czas wojny.

Copyright © by Radek Sikorski

Copyright © by Virtualo, 2022

Redakcja: Mirosław Grabowski

Skład wersji elektronicznej: Michał Latusek / konwersja.net

Projekt okładki: Anna Jędrzejak

Zdjęcie na okładce: Radek Sikorski

Rozdziały 1-13 przełożył z angielskiego Grzegorz Sowula Wstęp, rozdział 14 i epilog zostały napisane po polsku Mapki: źródło – Wydawnictwo Książkowe Twój Styl, Warszawa 2002

Wydanie I

Warszawa 2022

ISBN  978-83-272-9954-3

Książka jest objęta ochroną prawa autorskiego. Wszelkie udostępnianie osobom trzecim, upowszechnianie i upublicznianie, kopiowanie oraz przetwarzanie jest nielegalne i podlega właściwym sankcjom.

Virtualo Sp. z o.o.

ul. Marszałkowska 104/122

00-017 Warszawa

www.virtualo.pl

Chcesz wydać książkę lub audiobook? Wejdź na virtualo.eu lub napisz do nas na adres [email protected]

Chronologia

330 p.n.e.

Aleksander Wielki zdobywa Herat; po przebudowie nadaje mu nazwę Aleksandria Heri

1221

Herat zniszczony przez Czyngis-chana

1381

Timur Lang (Tamerlan) zdobywa miasto

1405

Szah Ruch, najmłodszy syn Tamerlana, obejmuje tron po ojcu i przenosi stolicę do Heratu – początek odrodzenia dynastii Timurydów

1438

Rodzi się Husajn Bajghara, wojownik, sułtan, sybaryta

1469

Husajn Bajghara niekwestionowanym władcą Heratu – szczyt świetności Timurydów

1492

Umiera Naruddin Dżami (ur. 1414), poeta i mistyk suficki

1501

Umiera Mir Aliszer Nawoi (ur. 1441), polityk, pisarz i mecenas

1506

Umiera sułtan Husajn Bajghara; młody Babur zwiedza Herat

1507

Nieokrzesany Uzbek Mohammad Szajbani zdobywa Herat – schyłek świetności miasta

1510–1747

Herat podlega władzy perskich Safawidów; spory o miasto między Persami i Afgańczykami

1749

Ahmad Szah Durrani odbiera Herat Persom

listopad 1837 – wrzesień 1838

Persowie oblegają Herat; angielski porucznik Pottinger zyskuje przydomek „Bohatera Heratu” za pomoc udzieloną obrońcom w obrębie murów miasta

1842

Doktor Brydon jako jedyny ratuje się z piętnastotysięcznego garnizonu brytyjskiego wycofującego się z Kabulu

1856

Wielka Brytania wypowiada wojnę Persji i żąda zakończenia nowego oblężenia Heratu

1885

Herat oczekuje ataku ze strony Rosji; musalla (sanktuarium) Gauhar Szad wysadzona przez saperów angielskich

1933–1934

Robert Byron podziwia miasto podczas podróży do Oxiany

1973

Mohammad Daud obala króla Zahira Szaha i rozpoczyna rządy jako prezydent

kwiecień 1978

Daud zamordowany wraz z rodziną w pałacu prezydenckim; Ludowo-Demokratyczna Partia Afganistanu dokonuje – z sowiecką pomocą – zamachu stanu; Mohammad Nur Taraki i Hafizullah Amin wprowadzają rządy terroru

15 marca 1979

Powstanie dwudziestego czwartego miesiąca hut w Heracie

1979

Zbrojny opór przeciw nowemu reżimowi we wszystkich prowincjach kraju; rząd komunistyczny bliski upadku

grudzień 1979

Hafizullah Amin ginie w czasie ataku spadochroniarzy sowieckich; główne miasta i drogi opanowane przez sowieckie wojska; nowym komunistycznym przywódcą zostaje Babrak Karmal, który ujawnia, iż za rządów jego poprzedników przeprowadzono dwanaście tysięcy egzekucji na muzułmanach

1980

Bojkot igrzysk olimpijskich w Moskwie przez państwa zachodnie; ONZ potępia inwazję sowiecką na Afganistan; opór Afgańczyków nasila się; miliony uciekinierów przekraczają granice Pakistanu i Indii; „Solidarność” w Polsce

13 grudnia 1981

Stan wojenny w Polsce, zdelegalizowanie „Solidarności”; USA zaczynają pomagać powstańcom w Afganistanie

4 lipca 1985

Lech Zondek, Polak walczący w szeregach powstańców afgańskich, ginie w Nuristanie

maj 1986

Generał pułkownik Mohammad Nadżibullah, dotychczasowy szef policji politycznej, przejmuje rządy po Karmalu

wrzesień 1986

Powstańcy (mudżahedini) otrzymują pierwsze przeciwlotnicze pociski rakietowe typu Stinger

lipiec 1987

Narada dowódców powstańczych w Sargahu (prow. Chor) pod przewodnictwem Ismaela Chana

11 sierpnia 1987

Zakończony masakrą atak lotnictwa sowieckiego na Koszk-e Serwan koło Heratu: zabitych siedemdziesięciu cywilów

październik 1987

Andy Skrzypkowiak, brytyjski operator filmowy polskiego pochodzenia, ginie w Nuristanie

15 lutego 1989

Armia sowiecka kończy wycofywanie się z Afganistanu

marzec 1992

Mudżahedini wkraczają do Heratu i Kabulu

1994

Początki ruchu talibów w okolicach Kandaharu

1995

Talibowie wkraczają do Heratu

1996

Talibowie zdobywają Kabul

1997

Masakry w Mazar-i Szarif i opanowanie miasta przez talibów

1998–1999

Blokada Chazaradżatu i zdobycie Bamjanu

2001

Zburzenie pomników Buddy w Bamjanie; zgładzenie Ahmada Szaha Masuda

11 września 2001

Atak organizacji terrorystycznej al-Kaida (Baza), popieranej przez talibów, na Stany Zjednoczone

październik–listopad 2001

Blitzkrieg Sojuszu Północnego wraz z USA; obalenie reżimu talibów

listopad–grudzień 2001

Konferencja w Petersbergu (Niemcy) i ustanowienie tymczasowego rządu Afganistanu z premierem Hamidem Karzajem na czele

WstępPolskie wojsko w Afganistanie

Jedenastego września 2001 roku o trzeciej po południu odbywaliśmy naradę w gabinecie ministra spraw zagranicznych Władysława Bartoszewskiego w sprawie jego zbliżającej się wizyty w Stanach Zjednoczonych. Konsul RP w Nowym Jorku, Agnieszka Magdziak-Miszewska, nie odchodziła od telefonu i stąd byliśmy być może pierwszym rządem na świecie, który dowiedział się o atakach na wieże World Trade Center. Apokaliptyczne wieści nadchodziły jedna za drugą: samolot uderzył w Pentagon, jedna z wież runęła, podobno bomba eksplodowała przed Departamentem Stanu, runęła druga wieża, prezydent Bush udał się do centrum dowodzenia nuklearnego, kolejny samolot zniknął z radarów. Czy to III wojna światowa? Z kim?

Po kilku dniach już wiedzieliśmy i znajomość Afganistanu stała się najbardziej pożądanym towarem na świecie. Doświadczenie kilku tygodni w jaskiniach Tora Bora, numery telefonów satelitarnych do dowódców polowych czy wyczucie politycznych uwarunkowań tego kraju przestały być kombatanckimi ciekawostkami, a stały się przydatne operacyjnie. Zbigniew Brzeziński poprosił mnie o szkic planu ataku, który odsunąłby od władzy al-Kaidę i talibów. Jeszcze tego samego dnia moja propozycja trafiła na biurko sekretarza obrony USA.

W następnych tygodniach Stany Zjednoczone dokonały blitzkriegu, który przejdzie do historii wojskowości jako jedna z najbardziej udanych operacji nowożytności. Użyto bomb sterowanych z satelity i zwiadowczych samolotów bezzałogowych, lecz komandosi, którzy je naprowadzali, często poruszali się konno lub na piechotę. B-52 startujące z baz w USA bombardowały kryjówki al-Kaidy i bazy reżimu talibów, kierując się współrzędnymi podanymi przez lokalnych dowódców afgańskich. Innowacyjne użycie techniki wojskowej szło w parze z mądrą strategią polityczną. Z jednej strony wykorzystano lokalnych sojuszników – Sojusz Północny i wszystkich, którym zbrzydła archaiczna dyktatura talibów. Z drugiej – międzynarodowa konferencja mocarstw i sąsiadów Afganistanu usankcjonowała nowy rząd tymczasowy. Projekt demokratycznych wyborów parlamentarnych i prezydenckich został zrealizowany. Afganistan jest dzisiaj nadal niespokojny, ale po raz pierwszy od lat w tym nieszczęśliwym kraju więcej ludzi ginie w wypadkach samochodowych niż w wyniku przemocy.

Podróżując po Afganistanie w latach osiemdziesiątych, nigdy nie sądziłem, że przyjdzie mi, jako ministrowi obrony wolnej Polski, uzasadniać wysyłanie naszych wojsk do tych samych prowincji, które kiedyś przemierzałem z partyzantami. Polscy żołnierze doświadczają wielu przeżyć podobnych do tych, które stały się moim udziałem – nie zmienił się przecież ani surowy klimat, ani prymitywne warunki, ani zachwycające pejzaże, ani gościnność i wojowniczość ludności. Metody, do których ucieka się ich przeciwnik, zapewne przypominają te, które stosowali moi towarzysze, a które są tradycyjnym środkiem walki słabych z silniejszymi. Korzystają z tych samych kryjówek na granicy afgańsko-pakistańskiej i wspomagani są zapewne przez tych samych przywódców plemiennych i tych samych oficerów pakistańskiego wywiadu wojskowego, którzy kiedyś wspomagali antysowieckich mudżahedinów.

Nie sądziłem, że kiedyś w Bagramie będą stacjonować polscy żołnierze

Natomiast kontekst tych działań jest zupełnie inny. W latach osiemdziesiątych Sowieci podtrzymywali w Afganistanie komunistyczną dyktaturę, która wymordowała dziesiątki tysięcy własnych obywateli. NATO zaś uwolniło kraj od dyktatury talibów, których większość Afgańczyków miała serdecznie dosyć. W latach osiemdziesiątych mudżahedini walczyli z obcą inwazją. Dzisiaj zagraniczni żołnierze przebywają w Afganistanie na mocy rezolucji ONZ i na zaproszenie demokratycznie wybranych władz państwa. W latach osiemdziesiątych Związek Sowiecki chciał włączyć Afganistan do „obozu postępu”, podczas gdy żołnierze NATO o niczym nie marzą bardziej niż o tym, aby kontrolę nad całością kraju przejęli jego mieszkańcy, a oni sami mogli wrócić do domu. Ich największym atutem jest to, że po ćwierćwieczu wojen spora część Afgańczyków uważa obce wojska za jedynego gwaranta względnego spokoju.

Polska ma wobec Afganistanu dług wdzięczności. Wielokrotnie w historii walczyliśmy „za naszą i waszą wolność”, ale korzystali na tym inni. W latach osiemdziesiątych to Afgańczycy walczyli, a skorzystaliśmy my. Kto wie, czy w 1980 roku sowieckie Politbiuro nie zdecydowałoby się na tradycyjne rozwiązanie problemu „Solidarności” – czyli zbrojną inwazję – gdyby nie to, że miało już otwarty jeden front w Azji Środkowej. Kto wie, jak skończyłby się komunizm sowiecki, gdyby Michaił Gorbaczow, zamiast afgańskiej „broczącej rany”, miał zaoszczędzone sto miliardów dolarów na modernizację gospodarki. Może udałoby się wyjść z komunizmu drogą ewolucyjną, na modłę chińską, przy utrzymaniu władzy w rękach partii, bez utraty imperium zewnętrznego i rozpadu ZSRR?

Co więcej, w Afganistanie rozstrzygnie się, czy Sojusz Północnoatlantycki jest wiarygodną siłą wojskową – a jest to kwestia najżywotniejszego polskiego interesu. NATO zaangażowało się w Afganistanie bez większego namysłu, częściowo chcąc osłodzić Stanom Zjednoczonym sprzeciw niektórych państw europejskich wobec wojny w Iraku. Decyzja zapadła w momencie, gdy wydawało się, że Afganistan jest łatwiejszą opcją, a misja spełni tylko rolę stabilizacyjno-porządkową. Tymczasem w 2006 roku intensywność ataków wzrosła skokowo; odnotowano też ataki samobójcze, którymi Afgańczycy uprzednio się brzydzili. Niemniej Polsce zależy na tym, aby każdy potencjalny przeciwnik wiedział, że gdy NATO idzie na wojnę, NATO wygrywa. Połową siły Sojuszu są bowiem nie jego czołgi, okręty czy rakiety, lecz przekonanie wrogów, że z NATO nie ma żartów.

Jednocześnie powinniśmy pamiętać, że punktem ciężkości naszego zadania nie jest pokonanie przeciwnika w polu, tylko umożliwienie rządowi afgańskiemu uzyskania kontroli nad całością swego terytorium. Sukces powinniśmy mierzyć ilością funkcjonujących programów rozwojowych, a nie liczbą zabitych talibów. Nasi żołnierze pomogą odwrócić zgubną spiralę, w której brak bezpieczeństwa prowadzi do braku aktywności rozwojowej, co z kolei zwiększa poparcie dla sił utrudniających przywrócenie bezpieczeństwa. Miło by było, gdyby międzynarodowe agendy pomocowe i organizacje humanitarne mogły rozwinąć skrzydła bez ochrony żołnierzy, lecz dopóki talibowie i niedobitki al-Kaidy grasują po całych prowincjach, obecność wojska jest niezbędna. Najlepsze, co jako Zachód moglibyśmy zrobić dla Afganistanu, to stworzyć takie warunki w handlu międzynarodowym, aby afgańskim rolnikom bardziej opłacała się produkcja winogron niż opium.

Zachowajmy umiar w podnoszeniu poprzeczki stanowiącej o sukcesie lub porażce. Za naszego życia Afganistan nie stanie się środkowoazjatycką Szwajcarią, w której różne grupy etniczne i wyznaniowe celebrują własną odrębność i w atmosferze powszechnego dobrobytu rozstrzygają spory za pomocą referendów. Jeśli kolejne wybory odbędą się w konstytucyjnych terminach, jeśli przemoc ograniczy się do sporadycznych ataków, a uciekinierzy będą wracać do swych domostw – będzie można mówić o względnym sukcesie. Ustabilizowanie sytuacji na Bałkanach zajęło połączonym siłom Stanów Zjednoczonych i Unii Europejskiej ponad dekadę. Obawiam się, że wyzwanie afgańskie jest bardziej wymagające.

Jako minister obrony nie zdołałem odwiedzić Afganistanu. Wizytę planowałem dwukrotnie, ale okoliczności jej nie sprzyjały. A to jeden z sojuszników nie dysponował helikopterami na przelot, a to strona afgańska uznała, że przejazd do Nuristanu byłby zbyt niebezpieczny. Nie dopełniłem więc smutnego obowiązku umieszczenia na grobie Andy’ego Skrzypkowiaka płyty, którą przygotowano w Ministerstwie Obrony za mojej kadencji. Nic nie dałoby mi większej satysfakcji niż to, aby wraz z żoną i córką Andy’ego stanąć nad jego mogiłą, gdy polscy żołnierze oddadzą salwę honorową pośród górskiego majestatu. Byłby to hołd dla tych wszystkich, którzy, jak on, polegli w drodze do wolnej Polski. Mam nadzieję, że jeszcze będzie mi to dane albo że dokona tego któryś z moich następców.

1Rozgrzewka

– Masz ochotę skoczyć nad granicę? Tak na dzień–dwa, dla rozgrzewki, nim zorganizujemy ci wyjazd do Heratu? Gazik jedzie o świcie.

Mohammad, który zadał mi to pytanie, był młodym oficerem politycznym powstańczej partii Dżamijat1; siedzieliśmy właśnie w jej wygnańczej kwaterze w willi na przedmieściach Peszawaru.

Piętnaście godzin później wspinałem się wąską ścieżką, coraz wyżej i wyżej, ku wierzchołkowi górskiego grzbietu. Serce waliło mi jak młotem, krew w żyłach pulsowała. Przede mną szło dwóch Afgańczyków. Obciążona kamizelka przyginała mnie do ziemi, gumowe podeszwy butów ślizgały się na drobnych kamieniach piargów. Kiedyś rosły tu drzewa, teraz na całym tym jałowym terenie sterczały nisko obcięte pieńki, które przypominały miny wystające ponad powierzchnię ziemi. Nie było gdzie się schować; znałem jednak ten grzbiet: przypomniałem sobie, że linia okopów wzdłuż szczytów łączy stanowiska ciężkich karabinów maszynowych, a po drugiej stronie wierzchołka znajdują się pieczary ze składami amunicji; można się w nich ukryć i przycupnąć na drewnianych skrzynkach.

Wysoko, może dwa tysiące metrów nad nami, leciały myśliwce bombardujące. Nawet gdybym biegł, ich piloci nie mogliby mnie zauważyć – moje pokryte kurzem odzienie stapiało się z szarym zboczem. Białe nitki spalin, jakie zostały po pierwszym przelocie myśliwców (trzy minuty wcześniej), rozmywały się już na tle bezchmurnego nieba. Usłyszałem nasilający się gwizd powracających samolotów. Od zachodu wyrastał pokryty śniegiem wierzchołek góry, z którym zrównało się teraz popołudniowe słońce. Myśliwce nadlatywały z tamtej strony. Ich ryk stawał się coraz bliższy, ale nie sposób było je dostrzec w oślepiającym blasku.

Ryk przeszedł w grzmot, kiedy przelatywały nad naszymi głowami. Z otaczających wzgórz odezwała się wreszcie broń maszynowa. Pomarańczowe trajektorie pocisków krzyżowały się na niebie, lecz daleko od celu. Uciekać? Bez sensu, bomby spadną i tak lada moment, a parę metrów w tę czy w tamtą stronę nie będzie miało żadnego znaczenia. Przykucnąłem jak najniżej i obserwowałem oddalające się samoloty; instynktownie kurczyłem się w oczekiwaniu na serię wybuchów. Zamiast nich usłyszałem pojedynczy wystrzał od strony wierzchołka grzbietu: mknąca prosto w kierunku myśliwców rakieta Stinger, ognistym nosem idąca po śladach ich dymu, zbliżała się do celu z ponaddźwiękową prędkością. Za parę sekund eksplodowała w białej chmurze; wydawało się, że minęła jeden z dwóch samolotów o dobre kilkadziesiąt metrów.

Bomby spadły na gołe, oddalone o trzy kilometry szczyty; wzbiły obłoki pyłu nad wyniszczonym lasem, ale nie spowodowały żadnych szkód. Podniosłem głowę i zobaczyłem, że jeden z myśliwców zmienił kurs – skręcał coraz ostrzej w dół. A więc jednak został trafiony! Ciemny, większy od bomby kształt oderwał się od samolotu. Po trzech długich sekundach myśliwiec uderzył niczym płomienista kula w górskie zbocze.

– Allahu akbar! Allahu akbar! Bóg jest wszechmocny! – Chór okrzyków dobiegał z wierzchołka.

Ciemny kształt rozwinął się tymczasem na tle nieba w spadochron. Broń maszynowa zamarła na moment – zaskoczeni strzelcy wpatrywali się w ruchomy cel. Potem znów rozległy się strzały. Trudno było nie trafić.

W kilkanaście minut później byłem na szczycie. Tłum podekscytowanych Afgańczyków kłębił się wokół mężczyzny z dymiącą wciąż rurą wyrzutni stingera, gratulując mu trafienia. Na brzegu okopu w pewnym oddaleniu siedział jakiś biały człowiek. Wyglądał na trzydzieści parę lat, pod rybacką kamizelką nosił panterkę armii brytyjskiej, wysokie czoło okalała aureola blond włosów, głowę miał małą w porównaniu z postawnym, muskularnym ciałem. Twarz mężczyzny, pokrytą trzydniowym rudym zarostem, rozjaśniały niebieskie oczy. Palił spokojnie fajkę, zaczytany w Historii filozofii zachodniej Russella. Na rozpostartym obok kocu leżał charakterystyczny dla jego zawodu sprzęt: kamera filmowa „szesnastka”, specjalnie przystosowana do warunków bojowych, i reporterski magnetofon z dołączonym mikrofonem zewnętrznym. Mężczyzna nie wyglądał bynajmniej na człowieka, któremu dopiero co trafiła się największa gratka w karierze zawodowej: sekwencja dramatycznych zdjęć pokazujących zestrzelenie sowieckiego samolotu, które – wykorzystane w filmach o wojnie afgańskiej – staną się słynne na całym świecie. Znałem tego faceta: nazywał się Andrzej Skrzypkowiak; wszyscy w Peszawarze mówili o nim „Andy Polak”.

– Cześć, stary! Jak się masz! – przywitaliśmy się serdecznie.

– Na pewno będą nas teraz ostrzeliwać w odwecie – powiedział i odłożył książkę, po czym szerokim gestem wskazał ostatnie ślady samolotowych szlaków.

Kiedy popijaliśmy w okopie herbatę, wybuchły pierwsze pociski. Wczołgałbym się pewnie do jakiejś dziury, gdyby wcześniej Andy nie stwierdził, że siedzimy w najlepszym miejscu. Górski grzbiet miał kształt żółwiego pancerza, a my byliśmy schowani tuż pod jego wierzchołkiem na stoku przeciwległym do tego, z którego – osiem kilometrów dalej – prowadzono ostrzeliwanie. Pomimo odległości celowniczy dobrze mierzyli. Rakiety spadające po trzy naraz trafiały w sam wierzchołek albo przelatywały nad nim i lądowały na zboczu trzydzieści metrów poniżej naszej kryjówki, dokładnie tam, gdzie przewidział Andy.

Andy opowiadał mi o swojej ostatniej wyprawie do doliny Pandższir. Jego najlepszym przyjacielem był tam Pannah, dowódca odpowiedzialny za organizowanie zasadzek przy tunelu Salang. Ich popisowym numerem było spożywanie posiłku pod mostem, przez który w tym samym czasie przejeżdżały sowieckie czołgi; albo kamera Andy’ego ukryta w przydrożnych krzakach filmowała ich samych, kiedy siedzieli w afgańskich strojach i wymachiwali do sowieckich żołnierzy. Pannah miał przy sobie pistolet automatyczny, którym potrafiłby – gdyby zaistniała nagła potrzeba – zaskoczyć wroga nieoczekiwaną serią, dając mu kilka sekund na przypadnięcie za jakimś występem skalnym.

Afgańczyk zwykle sam zaczynał atak: albo wrzucał granat do kabiny ciężarówki, której kierowca niczego się nie spodziewał, albo zmiatał ją całą z bliskiej odległości pociskiem z granatnika rakietowego. Andy często filmował w samym ogniu walki, przed grupą szturmową. W ostatniej wyprawie do doliny Pandższir stłukł w czasie drobnej potyczki obiektyw swego aparatu. Gdy wychodzili z zasadzki, helikopter przygwoździł ich ogniem na nieosłoniętym stoku.

– Był już jakieś sto metrów od nas – opowiadał Andy. – Pannah podniósł się wtedy, pomachał do pilota i rąbnął w niego z granatnika. Wyobraź sobie helikopter rozpadający się w powietrzu tak blisko od nas! Miałbym najlepsze zdjęcia w życiu, gdyby nie ten obiektyw! Wciąż nie mogę sobie tego wybaczyć.

Gdyby mi to opowiadał ktokolwiek inny, uznałbym całą historię za czcze przechwałki, oglądałem jednak filmy Andy’ego. Było publiczną tajemnicą, że należał do komandosów British Special Air Service i w latach siedemdziesiątych walczył w Omanie. Jego rodzice, Polacy, zostali podczas wojny wywiezieni na Syberię; Andy urodził się w Anglii, gdzie osiedlili się jako uchodźcy. Każdą jego uwagę dotyczącą spraw wojskowych traktowałem niczym słowa ewangelii.

– Lepiej schowaj aparat – powiedział, owijając swoją kamerę kocem. Oficer pakistański, który właśnie przebywał w obozie, mógł skonfiskować nasz film. Pakistan oficjalnie zaprzeczał przerzucaniu stingerów dla partyzantów, nasze zdjęcia zaś dowodziły, że było to dyplomatyczne kłamstwo.

Grzbiet, na którym się znajdowaliśmy, stanowił część granicy. Byliśmy około stu kilometrów na południowy wschód od Kabulu, na samym końcu pakistańskiego klina wbijającego się w terytorium Afganistanu. Powstańcze karawany z amunicją i bronią wyruszały stąd do licznych baz w głębi Afganistanu, dlatego cała ta górzysta okolica była nieustannie ostrzeliwana i bombardowana. Po pakistańskiej stronie doliny, która teraz rozpościerała się w dole, leżało małe miasto Teri Mangel. Rok wcześniej, gdy byłem tu po raz pierwszy, miasto tętniło życiem typowym dla frontowego przyczółka: w drewnianych budach na bazarze handlowano końmi, żywnością i sprzętem wojskowym, a wokół stały dziesiątki namiotów należących do szpitali i obozów dla uchodźców. Sześć miesięcy później, w styczniu 1987 roku, przywódca afgańskich komunistów, generał pułkownik Nadżibullah, ogłosił zawieszenie broni i wprowadzenie polityki porozumienia narodowego. W wyniku owego „zawieszenia broni” mieszkańcy musieli opuścić miasto, gdyż poddano je bezlitosnemu ostrzałowi.

Następnego dnia wróciłem z Andym do Peszawaru. W Paraczinarze – innym pakistańskim mieście, sporadycznie atakowanym z drugiej strony granicy – wynajęliśmy ciężarówkę i w ciągu sześciu godzin byliśmy w Peszawarze. Udało nam się przemycić przez posterunek policji sprytnie ukrytą rolkę filmu. Nazajutrz wędrowała już do Londynu w poczcie dyplomatycznej pewnego przyjaznego attaché. Dwa dni później zrobione przez Andy’ego zdjęcia zestrzelonego myśliwca i zdjęcia z ostatnich chwil życia jego pilota obiegły świat. Pokazywały je w głównych dziennikach wieczornych konkurencyjne sieci telewizyjne. W Genewie miała się właśnie rozpocząć kolejna runda rozmów w sprawie Afganistanu, więc takie zdjęcia były bardzo pożądane. W negocjacjach nie brali udziału powstańcy afgańscy, ale dzięki Andy’emu miliony ludzi na całym świecie mogły zobaczyć, iż opór partyzantów przynosi sukcesy. Zgranie tego w czasie było nieprzypadkowe – kolejny z doskonałych pomysłów Andy’ego.

Podobnie jak on, i ja chciałem początkowo jechać do Afganistanu, by wziąć udział w walce. Opuściłem Polskę w 1981 roku, tuż przed wprowadzeniem stanu wojennego. W ciągu owych szesnastu miesięcy nadziei byliśmy zbyt zajęci tym, co działo się wokół nas, by zwracać większą uwagę na odgłosy wojny dobiegające z Afganistanu. Kiedy podziwialiśmy przemawiającego do tłumów Wałęsę, nie przyszło nam do głowy, że to dzięki poświęceniu pasterzy i chłopów w dalekim Afganistanie Breżniew powstrzymał się od wysłania przeciw nam czołgów. Jednak już wtedy można było znaleźć oznaki sympatii Polaków dla Afgańczyków; w „Życiu Warszawy” ktoś zamieścił ogłoszenie: „Skóry afganów sprzedam” – i podał numer telefonu ambasady ZSRR.

Chciałem więc być użyteczny. Umierać za straconą ideę jak tylu innych polskich emigrantów? Postanowiłem walczyć. Wkrótce jednak zrozumiałem, że jeśli rzeczywiście chcę pomóc Afgańczykom, nie zaś zadowolić samego siebie, powinienem pisać o ich walce.

Przyjaciel przekonywał mnie:

– Przy odrobinie szczęścia rozwalisz paru Ruskich, którzy i tak woleliby być gdzie indziej. Ale co to da?

Miał oczywiście rację. Nie byłem żołnierzem, ale szybko zorientowałem się, że partyzanci mają więcej ochotników niż broni i oprowiantowania. Mogłem przydać się znacznie bardziej, opisując rzeczywiste wyczyny armii sowieckiej w Afganistanie.

Pierwszy raz pojechałem do tego kraju na rekonesans w lecie 1986 roku. W głębi Afganistanu byłem wówczas dwukrotnie: najpierw przez dziesięć dni w prowincji Kabul, gdzie uczestniczyłem w partyzanckiej zasadzce na drodze łączącej Kabul z Dżalalabadem, potem przez miesiąc w Tora Bora, górskiej bazie Abdula Kadira w prowincji Nangarhar, na południe od Dżalalabadu. Towarzyszyłem wtedy jego oddziałowi w ataku na lokalny garnizon. Mój podziw dla partyzantów rósł. Zdobyłem ich zaufanie, poznałem i przyzwyczaiłem się do trudnych warunków terenowych, brałem udział w swej pierwszej potyczce. I dopiero wtedy uznałem, że jestem gotów do wyprawy w głąb okupowanego kraju. Tym razem – w 1987 roku – chciałem się dostać do Heratu, trzeciego co do wielkości miasta Afganistanu.

Wojna w Afganistanie rozpoczęła się jeszcze przed sowiecką inwazją. W kwietniu 1978 roku komuniści dokonali przewrotu wojskowego, ale wprowadzony przez nich terror wywołał powstania we wszystkich prowincjach kraju. Jesienią 1979 roku reżim stracił kontrolę nad prawie całym terytorium i był bliski upadku. Rosjanie, którzy w grudniu tego roku wkroczyli do Afganistanu, by podtrzymać rządy komunistyczne, nie spodziewali się dłuższego oporu. Zarówno ZSRR, jak i Zachód były pewne, że pacyfikacja kraju zajmie parę dni, może tygodni, podobnie jak w 1956 roku na Węgrzech i w 1968 w Czechosłowacji. Rosjanie nie byli przygotowani do wojny przeciw powstańcom, a ich opór rósł; w rękach komunistów i stupiętnastotysięcznego kontyngentu sowieckiego były miasta, garnizony i lotniska, większość kraju jednak pozostawała pod kontrolą partyzantów.

W 1987 roku mijało już siedem lat sowieckiej okupacji; rok ten miał się okazać decydujący, choć wtedy nie mogłem jeszcze tego wiedzieć. W czasie pierwszego pobytu w Afganistanie zaskoczyło mnie wysokie morale partyzantów, ale wydawało się, że mimo odwagi i uporu zaczynają przegrywać. Rosjanie stosowali wszystkie możliwe strategie walki: wielkie ofensywy przeciw ich bazom, zasadzki na trasach dostaw uzbrojenia z Pakistanu, nieustające bombardowania, które miały doprowadzić do wyludnienia całych prowincji. Afgańczycy opierali się, ponosząc ogromne, głównie cywilne straty. W 1986 roku pięć milionów Afgańczyków – jedna trzecia narodu – mieszkało w obozach dla uchodźców. Połowa wiosek uległa zniszczeniu. Kraj planowano spacyfikować przez objęcie kontroli nad miastami i głównymi drogami, co miało doprowadzić do przełamania oporu ludności cywilnej i – w konsekwencji – izolowania partyzantów w górach. W 1986 roku wyglądało na to, że jeszcze trzy–cztery lata podobnego naporu, a sowiecki plan się powiedzie. Partyzantom brakowało jakiejkolwiek własnej strategii: większość ich po prostu trzymała się uparcie swej ziemi.

W październiku 1986 roku widziałem w bazie Abdula Kadira konwój, który dostarczył z Pakistanu pierwsze stingery. W ciągu następnych miesięcy pociski te dotarły do wielu prowincji i zniszczyły dziesiątki sowieckich samolotów. Koszt okupacji Afganistanu zaczął gwałtownie rosnąć. Wkrótce dla Rosjan stało się oczywiste, że jeśli nie będą w pełni kontrolować obszaru powietrznego, nie zdołają też utrzymać wielu z obleganych przez partyzantów garnizonów i będą musieli je opuścić. Sprawy zaczęły przyjmować nowy obrót.

Od wybuchu wojny niewielu Europejczyków pojawiło się w Heracie; po części wynikało to z jego położenia geograficznego – z dala od Kabulu, tuż przy granicy z Iranem i ZSRR. Iran, z powodu prowadzonej wojny z Irakiem i rządów islamskich mułłów, nie wpuszczał gości z Zachodu, szczególnie dziennikarzy. Starałem się w Londynie o irańską wizę tranzytową, ale bez powodzenia. Jedyna droga do Heratu wiodła zatem z przeciwnej strony Afganistanu – z Pakistanu, którego granicę trzeba było przekroczyć potajemnie, razem z partyzantami.

Wojna rosyjsko-afgańska, mimo iż toczona z wielką zajadłością, w wieku radia i telewizji pozostawała prawie niezauważona, głównie na skutek wprowadzonego przez Rosjan niemal kompletnego zakazu przepływu informacji. Do końca 1987 roku zapraszali oni, zgodnie ze swym starym zwyczajem, jedynie tych dziennikarzy, których przychylności byli pewni; aż do późnej fazy wojny reporterzy zachodnich rozgłośni państwowych trafiali się po stronie powstańców nader rzadko. Odnosiło się to do całego Afganistanu, szczególnie jednak do Heratu. Wiadomości, jakie stamtąd nadchodziły, spóźnione o miesiące, brzmiały niczym raporty słane z odległych zamorskich miejsc przed wynalezieniem telegrafu.

Wieści z Heratu były ubogie, sprzeczne ze sobą i niebudzące zaufania. Mówiło się, że nawet teraz, prawie osiem lat od rozpoczęcia inwazji, walki o miasto trwają nadal. Wydawało się to zupełnie nieprawdopodobne, ponieważ – inaczej niż większość powstańczych gniazd – Herat leży w szerokiej dolinie, a nie w górach. Partyzanci utrzymywali, że prawie cała dolina znajduje się w ich rękach; sam nawet widziałem film nakręcony w 1984 roku przez afgańskiego kamerzystę na bazarze w Heracie, świadczący o obecności partyzantów w mieście. Ale czytałem również artykuł jednego z zachodnich dziennikarzy, który spacerował po tymże bazarze w towarzystwie lokalnych komunistów... Nie sposób było stwierdzić, kto naprawdę kontroluje miasto.

Niewiele wiedziano również o niezwykłych wydarzeniach w Afganistanie po przewrocie wojskowym w kwietniu, w szczególności zaś o tym, co zdarzyło się w samym Heracie w marcu 1979, jeszcze przed inwazją sowiecką. Krążyły pogłoski, że gdy mieszkańcy miasta zbuntowali się przeciw władzy komunistycznego reżimu, tłumy uśmierciły około sześćdziesięciu rosyjskich doradców – ich głowy, ponabijane na tyczki, obnoszono po miejskich bazarach... Masakra ta miała rozwścieczyć Rosjan i wywołać ich najazd w czasie, kiedy rewolta rozszerzyła się na inne prowincje. Chciałem dojść do tego, co naprawdę się zdarzyło, zanim ostatni świadkowie tych wypadków zginą w walkach.

Stałym tematem, pojawiającym się we wszystkich przekazach z Heratu, było zniszczenie licznych zabytków miasta. Któraś z francuskich organizacji pomocy zamieściła w swym biuletynie zdjęcia jednej ze świątyń zamienionej w stertę gruzów. W czasach piętnastowiecznego renesansu timurydzkiego Herat był stolicą kulturalną: jego obrazowy opis przedstawił w swej pracy Robert Byron2. Czytałem tę książkę dla zabicia nudy podczas pierwszej wyprawy do Afganistanu, kiedy czekaliśmy na sygnał do wymarszu. Jeśli wierzyć nadsyłanym informacjom, słynne herackie przybytki uczonych, sufich i poetów były w ruinach.

Oglądałem kiedyś zdjęcia miasta zrobione w 1915 roku przez niemieckiego szpiega Oskara von Niedermayera. Jedna uderzająca fotografia z tej kolekcji ukazywała dziewięć ogromnych minaretów wyrastających z nagiej równiny, pochylonych ze starości niczym pozbawione koron prastare palmy. UNESCO, które wpisało Herat na swą listę światowego dziedzictwa kultury, planowało włączenie owych budowli do archeologicznego kompleksu. Ostatnie timurydzkie minarety miały podobno teraz leżeć w gruzach.

Opowiadano, że meczet piątkowy3, uznany za jeden z najświetniejszych w całym świecie islamu, został również trafiony pociskami. Wiosną 1986 roku Rosjanie przeszukiwali budynki wokół meczetu. Gdy ich mieszkańcy gromadzili się na dziedzińcu świątyni, rozpoczęto ostrzeliwanie. Wiadomość tę podał Bruce Wannell, angielski islamista, któremu opowiedzieli o masakrze ocaleli z niej świadkowie. Zginęło wtedy siedemdziesiąt osób, a czterdzieści zostało rannych. Zniszczeniu miał ulec jeden z wielkich łuków i jego wschodni minaret. Uchodźca z Afganistanu pokazywał mi w Londynie zdjęcie starożytnego meczetu, którego ściany frontowe były podziurawione pociskami; minarety wysadzono w powietrze i zachował się tylko jeden z wielkich łuków. Trudno mi było ocenić, czy fotografia pokazywała rzeczywiście meczet piątkowy, ponieważ jej jakość była zbyt słaba; jeśli tak, to szkody były ogromne. Cały budynek, poza ową frontową ścianą, zapadł się niczym trafiony gigantyczną bombą. Chciałem sprawdzić te przekazy, zbić lub potwierdzić ich prawdziwość i przywieźć nowo zrobione zdjęcia, by rozwiać jakiekolwiek wątpliwości.

Ale dlaczego właśnie Herat wzbudzał tak wielkie moje zainteresowanie? Sam Afganistan pociągał mnie ze względu na poczucie braterskiego losu, jakiego doświadczyłem w Polsce podczas naszej rewolucji i później, w dniach mej pierwszej wyprawy, pośród Afgańczyków, kiedy wspólne niebezpieczeństwo znosiło bariery kultury i religii. W moim umyśle pojawiały się wizje świetnej przeszłości Heratu i walk o jej pozostałość. Herat kusił również tym, że był uważany za najbardziej niebezpieczne miejsce w Afganistanie. Po tygodniach spędzonych w British Library nad tomami historii i mapami archeologicznymi chciałem wreszcie zobaczyć wszystko na własne oczy.

Moja wyprawa – oprócz ustalenia losu zabytków Heratu i poznania prawdy o powstaniu 1979 roku – miała jeszcze trzy dodatkowe cele. Podjąłem się mianowicie zbadania potrzeb żywnościowych miasta; prosiła mnie o to Afghan Aid, brytyjska organizacja charytatywna pomagająca uchodźcom afgańskim. Zebrane informacje miały pomóc w zgromadzeniu funduszy na wsparcie dla mieszkańców przychylnych ruchowi oporu. Ponadto BBC wyposażyło mnie w magnetofon, na którym miałem nagrywać reportaże i wywiady, a londyński „Observer” dał mi zaliczkę na poczet moich raportów z pola walki.

Peszawar – miasto w pakistańskiej Północno-Zachodniej Prowincji Granicznej, w którym znajdowały się główne kwatery afgańskich partyzantów i skąd wyruszały wszystkie wyprawy do Afganistanu – przypominał piekarnik. Liście, trawy, krzewy były brązowe od palącego słońca i dusznego gorąca niesionego przez monsun. Peszawar składa się z trzech części: nowoczesnego miasteczka uniwersyteckiego, dzielnicy brytyjskiej z szerokimi alejami, koszarami i stajniami oraz części staromiejskiej, której hałaśliwe bazary, wypełnione zapachami przypraw, wyziewami spalin z riksz motorowych i smrodem zwierzęcej uryny, nie pozwalają zapomnieć, że jest to nadal typowe miasto graniczne Azji Środkowej. Był właśnie ramadan. Mieszkańcy budzili się między trzecią a czwartą rano, by zjeść śniadanie i modlić się aż do wschodu słońca. Przez niemal miesiąc biura, sklepy i warsztaty były czynne tylko rano. Po południu wszyscy pozostawali w domach, oszczędzając siły w chłodnych podmuchach wentylatorów. Zatłoczone zazwyczaj ulice były teraz prawie puste; wędrowni fryzjerzy i szewcy, sprzedawcy słodyczy i pucybuty gdzieś przepadli. W kilku otwartych sklepach właściciele, rozpierający się w ocienionych fotelach, odganiali wachlarzami muchy. Na bazarze Saddai przechodnie zatrzymywali się, by mnie napomnieć za jedzenie lodów w czasie ramadanu! Riksze zazwyczaj przystawały na skinienie ręki; teraz trzeba było na nie czekać ponad kwadrans.

Na pierwszy rzut oka Peszawar nie przypominał miasta w stanie wojny. Przyjezdny mógł być wręcz zaskoczony panującym tu dobrobytem. W dzielnicy brytyjskiej budowano kolejne biurowce, w nowych sklepach wzdłuż Jamrud Road sprzedawano samochody i sprzęt wideo, policjanci w białych rękawiczkach kierowali ruchem. Peszawar aż cuchnął pieniędzmi: każdego miesiąca przybywało japońskich limuzyn, a nowe wille, wszystkie spektakularne w swej brzydocie, wyrastały na podmiejskich piachach tak szybko, że z braku dróg dojazdowych można było do nich dotrzeć tylko samochodem terenowym.

Wojna dawała jednak o sobie znać. Lotnisko było otoczone bateriami czterolufowych dział przeciwlotniczych. Ulice były patrolowane przez pełne uzbrojonych żołnierzy ciężarówki z zamocowanym dodatkowo na kabinie kierowcy karabinem maszynowym. Nisko lecące pakistańskie myśliwce sfrunęły w kierunku afgańskiej granicy, by wyłapać obce samoloty. Kolorowe budy riksz były ozdobione ręcznie malowanymi scenami przedstawiającymi naloty helikopterów na górskie osady. Z wysoka rozciągał się widok na Peszawar, otoczony dziesiątkami obozów dla uchodźców. W jednym mieszkali oni w namiotach, inne były nie do odróżnienia od pakistańskich wiosek. W owym czasie pięć milionów uciekinierów z Afganistanu stanowiło połowę wszystkich uchodźców na świecie, a ich największa liczba była skoncentrowana w Pakistanie, w Północno-Zachodniej Prowincji Granicznej.

Niemal co dzień „Frontier Post” donosiła o bombach eksplodujących na terenie prowincji; wybuchały one w kinach, autobusach, szkołach i zabijały każdego miesiąca dziesiątki ludzi. Biorąc pod uwagę liczbę zabitych i okaleczonych, była to największa kampania terrorystyczna na świecie, niewiele jednak słyszało się o niej w Anglii. Komuniści i ich najemnicy troszczyli się o to, by nic złego nie dotknęło obywateli państw Zachodu. Wieść o porwaniu Europejczyka trafiłaby na pierwsze strony zachodnich gazet, natomiast śmierć kilkudziesięciu uchodźców afgańskich czy Pakistańczyków była warta jedynie notatki wciśniętej pomiędzy krótkie doniesienia agencyjne na ósmej stronie. W Pakistanie uważano powszechnie, że bomby podkładają agenci komunistycznej bezpieki afgańskiej, szkoleni i zaopatrywani w broń przez Rosjan. Kampania ta miała na celu podburzenie Pakistańczyków przeciw uchodźcom afgańskim i zmuszenie rządu do zaprzestania pomocy świadczonej partyzantom.

Kręcąc się po mieście w swoich sprawach, przejeżdżałem nieraz na antycznym motocyklu obok rozbitych na publicznych placach namiotów. Mieszkali w nich ci spośród uciekinierów, dla których zabrakło już miejsca w obozach. Przedarłszy się przez granicę, wynędzniali i chorzy, musieli oczekiwać swej kolejki. Owe kulejące, pokręcone, przykucnięte postacie, widywane u bram szpitali i ośrodków pomocy, jakie znajdowały się w niemal co drugim budynku miasteczka uniwersyteckiego, zaliczały się do szczęśliwców. W Peszawarze patrzono na nich jednak jak na ofiary, biernych odbiorców zachodniej i arabskiej wspaniałomyślności.

Afgańczycy często posługują się zwrotem: „Jeśli Bóg zechce”, zbliżonym w duchu do hiszpańskiego mañana. Enszallah wyraża ich rozbrajający optymizm: „Enszallah, przekroczymy przełęcz w ciągu trzech godzin” (zabiera to sześć), „Enszallah, w bazie będą czekały konie” (jest jeden stary osioł), „Enszallah, nie wpadniemy w żadną zasadzkę” (za to lecą na nas bomby). Poprzedniego lata dostałem swoją porcję enszallah. Chciałem poznać dowódcę doliny Pandższir – Ahmada Szaha Masuda. Człowiek, który miał zorganizować przeprawę, uspokoił mnie: „Nie ma problemu. Złapiesz jakiś konwój w ciągu dwóch, trzech dni”. Nie byłem niecierpliwy, ale gdy po miesiącu ciągłego enszallah nadal żaden konwój nie wybierał się w obranym przeze mnie kierunku, zmieniłem plany i powędrowałem do obozu Abdula Kadira. Już w Londynie, po wielu miesiącach, dowiedziałem się, że była to trafna decyzja: Masud przepraszał w liście za sprawione mi kłopoty i tłumaczył, że „ważne powody wojskowe” uniemożliwiły moją wizytę w jego obozie.

Podczas kolejnego pobytu w Pakistanie zapytałem inżyniera Es-Haqa z partii Dżamijat, czy podejmie się zorganizowania mojej wyprawy do Heratu. Odpowiedział: – Bez kłopotu, enszallah, pojedziesz do Heratu.

– Czy masz na myśli, że pojadę czy „enszallah, pojadę”?

– Mówię: enszallah, pojedziesz. Gdy mówimy „z wolą boską”, należy przez to rozumieć, że my dołożymy wszelkich starań, by coś się zdarzyło, a jeśli Bóg tak zechce, to się zdarzy. Tylko zły muzułmanin powie enszallah, myśląc przy tym: „Jeśli Bóg zechce, sprawi to, ja sobie głowy zawracać nie będę”. Kiedy coś stanie nam znowu na przeszkodzie, powiem ci o tym szczerze. Mamy teraz do ciebie zaufanie – dodał zagadkowo.

O tym, którą trasą udamy się do Heratu, miałem się dowiedzieć tuż przed wymarszem. Istniały trzy możliwości. Droga północna oznaczała przekroczenie granicy w Dżadżi (w którym byłem wcześniej na „rozgrzewce”) i podróż przez Bamjan, gdzie sowiecki batalion czołgów rozłożył się u stóp gigantycznych posągów Buddy wyciętych w skalnych zboczach. Idąc na zachód przez Hazaradżat, obok sowieckiego lotniska w Czakczaranie i w dół doliny rzeki Herat, mógłbym obejrzeć starożytny minaret ghorydzki w Dżamie. Z Dżamu do Heratu było już tylko kilka dni nieuciążliwej drogi. Była to najdłuższa z trzech tras, zabierająca około pięciu tygodni.

Pozostałe dwie drogi wiodły przez Kwetę, stolicę pakistańskiego Beludżystanu. Z Kwety można było jechać ciężarówką na zachód, w stronę granicy irańskiej, i dalej prosto na północ przez pustkowia wewnątrz kraju, mijając po drodze sowiecką bazę w Szindandzie. Była to trasa od wieków służąca Beludżom do przemytu broni i narkotyków, teraz jednak zrobiła się bardzo niebezpieczna – nad ciągnącymi się przez setki kilometrów nagimi płaskowyżami polowały bezkarnie helikoptery. Przy odrobinie szczęścia tą drogą mógłbym dotrzeć do Heratu w ciągu trzech tygodni.

Trzecia, pośrednia droga, zaczynała się również w Kwecie i prowadziła do drugiego co do wielkości miasta Afganistanu, Kandaharu. Konwoje ciężarówek, przemieszczające się nocami przez niemal pustynne tereny słynące z zasadzek, osiągały szosę łączącą Kabul z Kandaharem, by przemierzyć po niej około pięćdziesięciu kilometrów w kierunku tego miasta, a następnie skierować się w stronę gór. Potem należało przejść i przejechać konno górzyste tereny prowincji Farah i Ghor. W sumie wędrówka zabierała miesiąc.

Koniec maja i prawie cały czerwiec zeszły mi na przygotowaniach do wyprawy. Wydział polityczny Dżamijatu, ugrupowania partyzanckiego dominującego w Heracie, które organizowało moją wyprawę, zapewnił mi eskortę i uzyskał przez radio zgodę na podróż od Ismaela Chana, głównego dowódcy oddziałów partyzanckich w zachodnim Afganistanie.

Oczekując na sygnał ze strony wydziału, mieszkałem w peszawarskiej siedzibie Afghan Aid, pobielonej willi przy torach starej linii kolejowej prowadzącej przez przełęcz Chajber. Uczyłem się perskiego, lingua franca Afganistanu, i biegałem na bazar przymierzać szyty dla mnie lokalny przyodziewek. Składał się on z obszernych workowatych szarawarów i długiej koszuli, w której kazałem powiększyć kieszeń na piersi tak, bym mógł w niej zmieścić notatnik. Wybrałem brązową wełnę – brąz jest z powietrza prawie nie do odróżnienia na tle piasków i skał, a w nocy nie odbija światła księżyca.

Musiałem teraz zdecydować, co zabiorę ze sobą, i nie było to bynajmniej łatwe zadanie. Instynkt niedoświadczonego podróżnika każe mu brać jak najwięcej, gdyż posiadanie tego czy innego przyrządu lub części wyposażenia może się okazać sprawą życia i śmierci. W czasie pierwszej wyprawy miałem ze sobą drogi filtr wodny – ceramiczną rurkę, przez którą należało przepompowywać pracowicie wodę. I podczas gdy Afgańczycy pili wprost z górskich strumieni, ja za każdym razem, gdy chciałem ugasić pragnienie czy też napełnić manierkę, musiałem stawać, zdejmować bagaż z końskich juków i wygrzebywać filtr z głębi plecaka, by oczyścić wodę – prawdopodobnie i tak najczystszą na świecie.

Zabrałem wtedy również specjalną kulo- i odłamkoodporną kamizelkę, którą zrobiono dla mnie w Londynie w zakładach zbrojeniowych RBR Armour. Aby sprawdzić jej przydatność, Abdul Kadir strzelił w nią z pistoletu. Skrzywił się pogardliwie, gdy kula przebiła ją na wylot. Sprawdzian nie był jednak obiektywny: warstwy włókna szklanego, którymi kamizelka była wyłożona, zatrzymywały osiemdziesiąt procent odłamków pocisków i tworzyły osłonę przed kamieniami i szkłem, wyrzucanymi przy eksplozji w powietrze i powodującymi liczne wypadki śmiertelne. Kamizelka, nawet dość lekka, bardzo się nagrzewała w upalne dni. Cieszyłem się, gdy miałem ją na grzbiecie podczas ataków lotniczych, ale taszczenie jej nie należało do przyjemności. Stawiając teraz wygodę nad bezpieczeństwo, zdecydowałem się zostawić ją w domu.

Śpiwór, który miałem na poprzedniej wyprawie, okazał się w październiku niezastąpiony – obóz Kadira leżał na wysokości 3000 metrów n.p.m. Tym razem postanowiłem zaryzykować i wziąłem jedynie lekki śpiwór z goreteksu. Jego cienka powłoka nie chroni przed prawdziwym zimnem, ale nie przepuszcza wiatru, a co najważniejsze, w worku z goreteksu możemy oddychać nawet wtedy, gdy dla ochrony przed insektami zapniemy się „z głową”. Worek taki jest trzy razy mniejszy od śpiwora; mogłem go włożyć do jednej z tylnych kieszeni kamizelki i zawsze mieć przy sobie.

Kamizelka ta była zresztą doskonałym pomysłem. Krawiec na bazarze uszył mi ją za śmieszną sumę, wzorując się dokładnie na rybackiej kamizelce Andy’ego, i podejrzewam, że skopiował dla siebie jej wykrój, bo po powrocie zauważyłem, że tego typu kamizelka stała się bardzo popularna.

Zdecydowałem, że nie wezmę plecaka. Był mocny i wygodny, więc nie mógłbym się oprzeć przed zabraniem ze sobą wielu rzeczy, poza tym wyglądałby zbyt „zagranicznie” na terenie Afganistanu. Chciałem przemknąć przez osady bez informowania każdego szpiega, że oddziałowi towarzyszy obcokrajowiec. Plecakiem można doskonale objuczyć własny grzbiet, tym razem jednak miałem nadzieję, że to zwierzęta poniosą ciężary, a do ich zapakowania znacznie lepiej nadają się przerzucane przez siodło tradycyjne afgańskie juki zwane churdżin: dwie torby z grubego płótna, w kształcie sześcianów, połączone paskami, wyrabiane w trzech wielkościach – dla osłów, koni i wielbłądów. Jak odkryłem później, można je również przewiesić przez siedzenie motocykla lub całkiem wygodnie nosić. Oglądałem kilka par na bazarze, ale większość wydawała mi się zbyt ciężka. Były to imitacje zrobione z resztek dywanów, przez co mogły służyć tylko jako ozdobne poduszki na sofach zachodnich turystów. Inne miały zbyt krótkie paski łączące, co utrudniało właściwe ich wyważenie na grzbiecie zwierzęcia.

Znalazłem wreszcie odpowiednią parę w jednym z turkmeńskich sklepików na bazarze Czauke Jadgar. Za nierzucające się w oczy torby rdzawego koloru sprzedawca żądał ośmiuset rupii (około czterdziestu funtów) – absurdalnie wysoka cena. Ale podobały mi się – były lekkie, mocne, właśnie takie, jakich szukałem. Zarzucałem je na ramię, wypróbowywałem złożone z kilkunastu pętelek zapięcie każdej torby. Sprzedawca odgadł, że juki są mi potrzebne do codziennego użytku, nie jako pamiątka.

– Wybiera się pan do Afganistanu? – zapytał.

Nie musiałem tego ukrywać, nie wiedział, dokąd ani kiedy wyruszam.

Nawet jeśli był szpiegiem, nie mógł mi zaszkodzić.

– Tak, idę z mudżahedinami...

– Jeśli idzie pan z partyzantami, to torby kosztują trzysta rupii, bakszysz na drogę.

Za prezent nie można było tego uznać, ale cena wydawała się już uczciwa.

Kazałem zastąpić płócienne pętelki mocniejszymi skórzanymi i zacząłem pakować w juki rzeczy, które miałem zabrać, w celu sprawdzenia, czy się w nich zmieszczą, a zatem – torbę z aparatem fotograficznym, obiektywami i filmami, magnetofon z BBC, małe radio z zakresem fal krótkich, trójnóg, zapasowe mocne buty, manierkę. Był tam także mały pojemnik z jedzeniem zawierający sześć suchych racji, dwadzieścia pięć batonów czekoladowych Mars, dwie tubki miodu i trzy główki czosnku – jedyne pożywienie warte noszenia, które nie wymagało żadnych przygotowań. Gdy nie było już niczego do jedzenia, smakował nawet chleb z czosnkiem dostarczającym witamin. Rzeczy, które musiałem nosić przy sobie – dodatkowy mały aparat, notes, zestaw „na czarną godzinę” i podstawowe opatrunki – mieściły się w kieszeniach kamizelki. Zapakowałem jeszcze rolkę miękkiego różowego papieru toaletowego. Afgańczycy posługiwali się kamieniami lub palcami, co nie było oczywiście higieniczne; mimo że zawsze myli ręce przed jedzeniem, resztki ekskrementów pozostawały im pod paznokciami.

Czekając na wymarsz, próbowałem się czegoś dowiedzieć o losach Lecha Zondka, Polaka, który przyjechał do Afganistanu wcześniej niż ja, aby walczyć. Znałem go tylko z dwóch fotografii. Na jednej z nich, zrobionej w czasie jakiejś manifestacji w Australii, trzyma tablicę ze znakiem „Solidarności” – atletycznie zbudowany, z długą ciemną brodą i wysokim czołem. Na drugiej jego broda jest jeszcze gęstsza, a twarz szczuplejsza, co nadaje mu wygląd Afgańczyka. Zdjęcie najprawdopodobniej zrobiono w pakistańskim szpitalu; widać na nim, że Zondek jest ranny – prawe ramię ma w gipsie i zawieszone na temblaku.

Zondek wyjechał z Polski, podobnie jak ja, w 1981 roku. Trafił najpierw do Australii – chciał mieć „dobry” zachodni paszport, by dostać się do Pakistanu. Pracował w kopalni i zbierał pieniądze na karabin, potem ćwiczył oko, odstrzeliwując dzikie króliki. Paszport dostał w lecie 1984 roku i natychmiast wyjechał do Pakistanu, a stamtąd na front, do Kandaharu, gdzie w ulicznych walkach został ranny w ramię.

Zginął czwartego lipca 1985 roku w Nuristanie, „[walcząc] z wojskami radzieckimi u boku afgańskich powstańców”, jak podała polska prasa emigracyjna4. Autor tekstu musiał mało wiedzieć o Afganistanie, bo popełnił ewidentny błąd: w Nuristanie nie było wojsk sowieckich. Jest to najbardziej niezwykła z afgańskich prowincji. Jej mieszkańcy przyjęli islam dopiero w 1885 roku; przez całą wojnę istniał tam samozwańczy niezależny rząd, który wystawiał wizy w swym pakistańskim konsulacie, rozpadającym się sklepiku na jednym z przygranicznych bazarów. Nuristan położony jest tak wysoko w górach, że helikoptery sowieckie nie osiągały wielu jego przełęczy.

Jeszcze bardziej zastanawiająca była fotografia grobu Zondka, zamieszczona w biuletynie jednej z organizacji partyzanckich, z podpisem, z którego wynikało, iż jest to grób polskiego żołnierza służącego w wojskach sowieckich, co by znaczyło, że Rosjanom zaczyna brakować własnych żołnierzy i sięgają po wojska Układu Warszawskiego. Znieważało to pamięć Zondka. Jego linia rozumowania była prosta: „Następnych dziesięciu Ruskich będzie za księdza Popiełuszkę”5 – napisał z frontu do przyjaciół; nadał specyficznie polskie znaczenie chrześcijańskiemu przesłaniu.

Zastanawiałem się nieraz, dlaczego w ogóle poszedł do Nuristanu – nie było tam przecież Rosjan, nie toczyły się żadne poważniejsze walki. Wręcz przeciwnie: niektórzy z nuristańskich dowódców kolaborowali z komunistycznym rządem, blokując przejazd partyzanckich konwojów do doliny Pandższir. Wielu dziennikarzy, z którymi rozmawiałem, było przekonanych, że Zondka zabili komuniści – zepchnęli go po prostu ze skały. Dowiedziałem się w końcu, że w Peszawarze przebywa pewien człowiek, Jon, który był z Zondkiem do końca. Nowozelandczyk wyglądał niczym australijski tubylec. Spotkaliśmy się w „Bamboo Bar”, willi na terenie miasteczka uniwersyteckiego, gdzie spragnieni obcokrajowcy mogli w każdy wtorek napić się alkoholu. Zondek często odwiedzał to miejsce.

– Lech nie cierpiał tych typów. – Jon szerokim gestem wskazał tłoczących się przy barze dziennikarzy, urzędników organizacji charytatywnych i pieczeniarzy wszelkiej maści. – Każdy z nich jest zapatrzony we własny pępek. On był inny. Pijany tupał i wrzeszczał, że robią pieniądze na czyimś cierpieniu... Dobra, opowiem ci, jak to było. Trafiliśmy do osady w Nuristanie. Lech wpadł na kapitalny pomysł, żeby nauczyć jej mieszkańców walki wręcz, bez broni. Kazał jednemu z nich ruszyć do ataku z nożem i rzucił go na ziemię chwytem dżudo. Ale nie zdawał sobie sprawy, że strasznie splamił honor tamtego, upokorzywszy go na oczach całej osady. Kiedy kazał mu powtórzyć atak, ten dźgnął go nożem tak, że rozciął Lechowi rękę, jeszcze słabą po poprzednim zranieniu... – zakończył mój rozmówca.

Ruszyli w góry, zanim rana zdążyła się zagoić. Przy podciąganiu ręka nie wytrzymała i Lech odpadł od ściany. Zginął na miejscu: przetrącił sobie kręgosłup o kamienie i skały. Jon go pochował; na grobie postawił drewniany krzyż z napisem: „Lech Zondek, polski żołnierz 1952–1985”. Od przechodzących później tamtą drogą słyszałem, że krzyż zabrali wkrótce wieśniacy na podpałkę.

Była połowa czerwca, a ja wciąż nie znałem trasy naszej wyprawy. Spytałem w biurze Dżamijatu, czy powinienem znów starać się o wizę irańską; z Peszawaru, mówiono mi, można się dostać do Heratu w ciągu czterech dni, jeśli się pojedzie autobusem przez Iran. Pogłoski, jakie do mnie docierały, wskazywały, że na granicy irańscy „strażnicy rewolucji” okradną mnie co najmniej z filmów i notatek. Składanie podania o wizę oznaczało poza tym opóźnienie i, co gorsza, ujawniało moje plany.

Dwudziestego trzeciego czerwca w biurze Afghan Aid czekała na mnie wiadomość przekazana telefonicznie z biura Dżamijatu: „Zajrzyj do nas niebawem w sprawie pikniku w Swat”. Był to umówiony sygnał – w ciągu dwudziestu czterech godzin miałem wyruszyć do Heratu.

Głowiłem się, czy wziąć ze sobą mój azylancki dokument, czy też nie brać żadnych papierów. Dokument, wystawiony przez Brytyjczyków na podstawie konwencji genewskiej z 1951 roku, był ważny na wszystkie kraje świata „z wyjątkiem Polski”, co zaznaczono w nim wielkimi literami. Jeśli wpadnę, pomyślałem, zdradzi to moje pochodzenie. Uczynni polscy ubecy udostępnią moją teczkę Rosjanom i wsiąknę jeszcze głębiej. Lepiej zatem nie brać niczego i udawać Anglika. Przesłuchujący mnie nie muszą od razu się zorientować, że jestem Polakiem i że znam rosyjski jeszcze ze szkoły, co może okazać się przydatne.

2„Śmierć w Kandaharze”

Istnieją słowa, które fascynują samym swym brzmieniem i wywołują dziwne skojarzenia, drzemiące w najgłębszych pokładach naszej podświadomości. Robert Byron wybrał się w latach trzydziestych w jedenastomiesięczną wędrówkę po Persji i Afganistanie tylko dlatego, że nazwa „Turkiestan” kryła dla niego pokusę nie do wyrażenia. Zdecydował się więc sprawdzić, jak wygląda rzeczywistość. Ja czułem to samo na dźwięk słowa „Kandahar”, którego brzmienie przypominało mi zgrzytnięcie szabli po kościach. Wystarczyło, że zamknąłem oczy, powiedziałem „Kandahar” i zaraz pojawiały się armie przemierzające pustkowia, szeregi czerwonych mundurów strzelających salwami w hordy jeźdźców, swąd mięsa, zalegający osiedla po przejściu ekspedycji karnych, czy lecące nisko helikoptery, polujące na ciężarówki jak sokoły na króliki. „Kandahar” oznaczał dla mnie bestialstwo, kojarzył się ze zniszczeniem i rozpaczą. Nękały mnie złe myśli. „Śmierć w Kandaharze” – to zdanie prześladowało mnie dzień i noc niczym głupawa melodyjka.

Wszyscy na ogół zgodnie twierdzili, że Kandahar jest nieprzyjemnym, mało wyróżniającym się miastem, a jego mieszkańcy zajmują się produkcją, sprzedażą i przemytem narkotyków. Od początku inwazji sowieckiej toczyły się o to miasto ciężkie walki, w wyniku których prawie zrównano je z ziemią. Część miasta była w rękach partyzantów jeszcze w 1984 roku – Zondek wspominał noce przespane w domach znajdujących się naprzeciwko stanowisk komunistów po drugiej stronie ulicy. Do Kandaharu jest zaledwie około stu kilometrów od granicy pakistańskiej, ale wieści o prowadzącej do niego drodze nie były najlepsze. W dwie noce można nią dotrzeć do miasta, ale jest to jedna z najniebezpieczniejszych tras w Afganistanie. W 1984 roku francuska ekipa telewizyjna została otoczona przez oddział armii afgańskiej zaledwie kilka kilometrów od granicy. Jednego z dziennikarzy, Jacques’a Aboucharda, pojmano i skazano na osiemnaście lat więzienia; wyszedł z niego dzięki bardzo ostrym oficjalnym protestom Francji. Wtedy to właśnie ambasador sowiecki w Islamabadzie oświadczył publicznie, że każdy następny reporter złapany w Afganistanie zostanie „zlikwidowany”.

Dwa miesiące przed moim przyjazdem znajomy dziennikarz brytyjski wpadł w zasadzkę koło Kandaharu. Partyzanci zgubili drogę i jego ciężarówka została zatrzymana salwami z posterunku na obrzeżach miasta. Zdążył szczęśliwie zeskoczyć z samochodu i po kilkudniowej wędrówce dotarł do granicy.

W czerwcu 1987 roku pojawiły się wiadomości o nowych walkach między powstańcami i siłami komunistów. Straty partyzantów szły w setki, do czego przyznawali się sami – było to niezwykłe i świadczyło o zaciętości walk. Wnioskowałem, że jeśli bitwa będzie się przeciągać, powstańcy spróbują przerzucić na front świeże siły, które Rosjanie będą chcieli przechwycić, więc zorganizują dodatkowe zasadzki.

O tym, którą trasą ruszymy do Heratu, powiedziano mi w brudnym, pełnym komarów pokoju hotelowym w Kwecie. Miała to być druga z trzech możliwych tras, wiodąca obok Kandaharu i dalej przez prowincję Helmand, gdzie skręcała na północ w stronę masywu górskiego Ghor. Wiadomość przekazał mi Amanullah, młody Afgańczyk, który miał mi towarzyszyć jako tłumacz. Przylecieliśmy z Peszawaru do Kwety razem; posługiwaliśmy się fałszywymi nazwiskami. Amanullah miał dwadzieścia cztery lata, pucołowatą, myślącą twarz i kiełkujący dopiero zarost. Był nieśmiały, lecz inteligentny i znał nieźle angielski. W czasie naszego pierwszego spotkania przyjrzał mi się uważnie i zakomunikował, że nie może mi obiecać, iż przejdzie ze mną całą drogę aż do Heratu. Dopiero później wyszło na jaw, że chciał w ten sposób zapewnić sobie możliwość wycofania się – rok wcześniej prowadził do doliny Pandższir amerykańskiego dziennikarza, który zupełnie stracił panowanie nad sobą, kiedy obiecanych w zwykły sposób koni – enszallah – nie było w umówionym miejscu. Amerykanin zwymyślał partyzantów, uderzył jednego z nich, po czym próbował siekierą wyłamać drzwi do budynku. Amanullah nie chciał znów być zmuszony do wyjaśniania powodów nieodpowiedniego zachowania kolejnego przybysza z Zachodu.

Jego ucieczka do Pakistanu w dziwny sposób przypominała mój wyjazd z Polski. Amanullah pochodził z tadżyckiej rodziny mieszkającej w pogranicznej północnej prowincji Tachar. Gdy komuniści przejęli rządy, chodził jeszcze do szkoły. Prowincja, tak jak i inne, powstała przeciw władzy; podobnie jak w Heracie, urzędy państwowe przejęła ludność, do której przyłączyli się żołnierze. Amanullah rozprowadzał ulotki i przemycał broń dla ruchu oporu; ostrzeżony, że śledzi go służba bezpieczeństwa, uciekł do Pakistanu. Po skończeniu szkoły studiował przez dwa lata religioznawstwo na uniwersytecie w Islamabadzie. Letnie wakacje spędzał, pomagając dziennikarzom w Afganistanie. Poprzedniego roku uczestniczył w ataku przeprowadzonym pod dowództwem Masuda na garnizon w Farkharze. Ponieważ było to blisko jego rodzinnej osady, spędził jedno popołudnie – po raz pierwszy od sześciu lat – ze swoją rodziną. Bardzo chciał zostać lekarzem; ludzie tej profesji cieszą się wśród Afgańczyków największym prestiżem.

Amanullah opowiadał, a ja kreśliłem mazakiem na laminowanej mapie naszą prawdopodobną trasę, ciągnąc grubą linię przez żółte plamy oznaczające płaskowyże i góry. Na przekroczenie szosy Kabul–Kandahar będziemy potrzebować jednej, może dwóch nocy. Jeszcze jednej – co najmniej – na dotarcie do Sanginu, oazy na północny zachód od Kandaharu, skąd będziemy już mogli podróżować w dzień. Cztery, pięć dni marszu i będziemy w Tajwarze, gdzie powinniśmy znaleźć Ismaela Chana. Z wydziału politycznego Dżamijatu w Peszawarze przekazano mi, że mam być świadkiem „narady”, ale nie od razu doceniłem prawdziwe znaczenie tej zapowiedzi. Owa „narada”, jak ją określili Afgańczycy, miała być w istocie zgrupowaniem dowódców oddziałów powstańczych z terenu całego Afganistanu, zorganizowanym przez Ismaela Chana w górskiej osadzie w Tajwarze; powoli zaczynałem się orientować, jak poważnie podchodzili do przedsięwzięcia sami Afgańczycy. Byłem jedynym zachodnim dziennikarzem zaproszonym w roli obserwatora. Po naradzie miałem kontynuować podróż do Heratu jako protegowany Chana.

Nie mogłem doprawdy oczekiwać lepszej opieki. Chan był głównym dowódcą partyzantów w rejonie Heratu oraz na obszarach całego zachodniego i południowego Afganistanu. Przed wybuchem wojny był oficerem armii. Powiedziano mi, że od niego właśnie uzyskam najlepsze informacje o powstaniu dwudziestego czwartego hut6 w garnizonie herackim – Chan był jednym z jego ostatnich żyjących przywódców. Mówiąc o nim, Afgańczycy instynktownie zniżali głos, a jego wizerunki można było znaleźć nawet w kwaterach partyzantów z ugrupowań innych niż Dżamijat – niezaprzeczalny znak ogromnej popularności. Jego imię, a jeszcze bardziej jego towarzystwo, będzie najlepszą gwarancją bezpiecznej podróży. Z Ismaelem Chanem, stwierdził Amanullah, powinienem dojechać do samego Heratu w ciągu niecałego tygodnia. Wiedziałem, że robienie jakichkolwiek sztywnych planów nie ma sensu, ale wyglądało na to, że mniej więcej za trzy tygodnie możemy się znaleźć w mieście, enszallah.

Amanullah zatrzymał się poza granicami Kwety w domu zajmowanym przez Dżamijat; partyzanci przygotowywali tam konwój, wyładowując ciężarówki bronią i amunicją. Uprzedził mnie, że w każdej chwili mam być gotów do natychmiastowego wymarszu. Musiałem więc zabijać czas, nie ujawniając jednocześnie swych planów.

Kweta jest miastem mniejszym od Peszawaru. W latach trzydziestych zniszczyło ją trzęsienie ziemi, wszystkie więc zabudowania są nowe, brzydkie i pozbawione miejscowego stylu. Na bazarach można kupić „szwarc, mydło i powidło”, przemycane z Dubaju i Omanu. Riksze przypominają rydwany z Ben Hura – mają szpice nałożone na piasty kół. Zaletą tego miasta było wówczas istnienie kilkunastu doskonałych restauracji z lokalną kuchnią, usytuowanych przy głównej Jinnah Road, jak też fakt, że gazety brytyjskie pojawiały się w dwóch tamtejszych księgarniach z trzydniowym zaledwie opóźnieniem.

Zachowanie dyskrecji było tu jeszcze ważniejsze niż w Peszawarze – przebywaliśmy na mało nam przyjaznym terytorium. W drodze z lotniska Amanullah musiał zbesztać rikszarza, który zaczął zadawać zbyt wiele pytań. Szukając dodatkowych części mego przyodziewku na lokalnym bazarze, celowo udawałem turystę. Wymigiwałem się od pytań ciekawskich sklepikarzy i kaprysiłem, wybierając gładką pomarańczową myckę, turban i biało-czarną chustę, która służyła mi później jako ręcznik, opaska na głowę i szmatka do czyszczenia obiektywów.

Na terenie prowincji znajdowało się tylu Pasztunów, uciekinierów z Afganistanu, że w Kwecie, stolicy Beludżystanu, było ich więcej niż rodowitych Beludżów, co wywoływało zrozumiałą niechęć. Zaledwie dziesięć lat wcześniej Zulfikar Ali Bhutto7 bezlitośnie zdławił powstanie Beludżów, prowincja więc kipiała wciąż ukrytym buntem. Jej mieszkańcy nie pogodzili się z dominacją rządu centralnego i obwiniali USA zarówno o stłumienie ich powstania, jak i o wojnę w Afganistanie; agitacja komunistyczna inspirowana przez Rosjan padała więc na podatny grunt. Jeden z moich znajomych badał napisy pokrywające budynki i mury w Kwecie: sześćdziesiąt procent było skierowanych przeciw uchodźcom, reszta dzieliła się równo na antypakistańskie i antyamerykańskie. Dziesiątki poważnych młodych ludzi rozłożyły się na ulicach wokół rezydencji gubernatora prowincji. Prowadzili strajk głodowy, protestując przeciw obniżce zarobków i wysokim cenom, i z ochotą wyjaśniali mi szatańskie metody amerykańskiego imperializmu.

Poruszanie się samopas po terytorium Pakistanu nie było więc bezpieczne. W 1986 roku poznałem Jenny Lade, Amerykankę, która wykładała na Uniwersytecie Beludżystanu. Jenny i Robert Williamson – ekspert leśnictwa – zostali uprowadzeni w okolicach Kwety przez członków lokalnego plemienia, przewiezieni helikopterem armii afgańskiej do Kandaharu, a później uwięzieni w Kabulu. Po pięciu miesiącach spędzonych w małych celach, odizolowani całkowicie od świata, zostali oskarżeni o nielegalne wkroczenie na terytorium Afganistanu i wywrotową robotę dla CIA – po czym nagle ich zwolniono. Dzielna kobieta wróciła do Pakistanu, aby kontynuować pracę.

Rozłożony teraz na trawniku hotelowego ogrodu, popijałem pozbawioną smaku herbatę i czytałem Gibbona8. Miałem zamiar wziąć go ze sobą do Afganistanu, ale zdążyłem się z nim uporać, zanim wyruszyliśmy. Lekturę dobrałem bardzo starannie: spodziewałem się dni, nawet tygodni, podczas których mógłbym tylko czekać i czytać. To zatem, co zdecydowałem zabrać, miało stanowić moją jedyną strawę duchową. Książki nie są lekkie, więc autobiografia mongolskiego cesarza Babura, zdobywcy Indii, w której daje on żywy opis swej wizyty w Heracie w 1506 roku, a która jest tomiszczem nieomal średniowiecznych rozmiarów, musiała zostać w domu. W zamian wziąłem Biesy Dostojewskiego, Arabian Sands Wilfrieda Thesigera, Clausewitza i mój ulubiony tom Nietzschego.

Dla zabicia czasu przeczytałem zapis niedawnego wywiadu z dowódcą partyzanckim z okolic Heratu. Rosjanie przeprowadzili właśnie ofensywę w pobliżu miasta; zaatakowali czołgami i piechotą pozycje Afgańczyków i założyli dwadzieścia przyczółków. Według relacji powstańca wszystkie te punkty zostały już odebrane przez partyzantów.

Takiej wypowiedzi należało się spodziewać. Z jednej strony wiele z tego, co mówił powstaniec, brzmiało prawdziwie: nie przynosiło mu bowiem żadnej natychmiastowej korzyści. Twierdził na przykład, że proponowane przez komunistów „porozumienie narodowe” nie jest tylko czczą propagandą. Urzędnik państwowy w Heracie obiecywał mu, że jeśli wycofa się z walki, komuniści zwolnią czterystu więźniów, przyznają mu dwa tysiące worków cementu na budowę meczetu i mianują go lokalnym emirem9. Z drugiej strony zaś opowiadał, że wokół Heratu stacjonuje trzydzieści tysięcy żołnierzy, pięć tysięcy czołgów i dwieście pięćdziesiąt samolotów rosyjskich, czyli jedna czwarta sowieckiego kontyngentu – naturalnie czysty wymysł.

Nie było to jednak zamierzone kłamstwo. Człowiek ten widział przerażającą moc żołnierzy sowieckich i ich sprzętu. Opowiadał o tym w typowo afgański sposób – liczby były dalekie od rzeczywistości, miały natomiast wyrażać poczucie zagrożenia. Jeden z moich znajomych przeprowadził kiedyś eksperyment: czekał w zasadzce na grzbiecie wzgórza, leżąc tuż obok dowódcy oddziału partyzanckiego, i liczył przejeżdżające przed ich oczyma sowieckie czołgi, transportery opancerzone, łaziki i ciężarówki. Było ich razem sto dwadzieścia – wystarczająco dużo, by się przestraszyć na samą myśl, że wróg zaatakuje takimi siłami.

– Ile naliczyłeś? – zapytał Afgańczyka.

– Osiemset czołgów – odparł tamten.

Obraził się, gdy Anglik umieścił w swym raporcie właściwą liczbę – uważał bowiem, że podaje się w wątpliwość jego odwagę. Wobec takiego widzenia rzeczy dziennikarze słusznie podchodzili z rezerwą do afgańskich relacji. Zatem tylko człowiek z zewnątrz mógł zdać rzetelnie sprawę z sytuacji na herackim froncie.

W hotelowym ogrodzie spotkałem francuską lekarkę; po rozmowie z nią uświadomiłem sobie, że wyposażenie mojej podróżnej apteczki jest niewystarczające. Andy mówił mi, że nigdy nie brał ze sobą żadnych medykamentów: „Jeśli jesteś w stanie iść, dojdziesz tam, gdzie cię wyleczą; jeśli dostaniesz kulę w brzuch, toś i tak stracony”. Nie zabierał nawet najprostszych opatrunków; do zatamowania krwi wystarczał mu oddarty kawałek chusty. W mojej apteczce miałem i opatrunki, i porcję silnych antybiotyków. Zapakowałem również witaminy, środki antyseptyczne, aspirynę, resochin przeciw malarii i kilkanaście opakowań środka przeciw biegunce amebowej. Francuzka doradziła mi, abym zabrał również środki do znieczulenia miejscowego. W razie trafienia śmierć z bólu i szoku jest równie prawdopodobna jak wywołana zniszczeniem tkanki. Miałem pójść do szpitala, żeby lekarka zobaczyła, co da się zrobić.

Nie poszedłem, bo tego samego popołudnia, w niedzielę dwudziestego ósmego czerwca, w ogrodzie pojawił się Amanullah. Przysiadł w fotelu obok.

– Gotowy jesteś? – zapytał.

– Tak.

– To dobrze. Samochód będzie za pół godziny.