Miłość i adrenalina - Hardy Kate - ebook

Miłość i adrenalina ebook

Hardy Kate

3,7

Opis

„W ciągu następnych tygodni przyzwyczaiła się do podwójnego życia. W pracy byli z Lewisem kolegami, po godzinach – kochankami. Lubiła spędzać z nim czas. I to zarówno w sposób bliski jemu, miłośnikowi adrenaliny, jak i trochę spokojniej – tak, jak sama najbardziej lubiła. Ustawili sobie dyżury tak, by mieć jak najwięcej wspólnych wolnych dni. Nikt na oddziale chyba się nie zorientował...”.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 158

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,7 (19 ocen)
7
4
5
2
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Okładka

Strona tytułowa

Kate Hardy

Miłość i adrenalina

Tłumaczenie: Anna Sawisz

ROZDZIAŁ PIERWSZY

– Abigail, wiem, że jesteś z nami od niedawna, więc może nie powinienem się do ciebie zwracać – powiedział Max Fenton, lekarz dyżurny – ale Marina włożyła mnóstwo pracy w organizację tej dobroczynnej aukcji. Pomyślałem, że mogłabyś coś zaoferować.

Abigail dobrze wiedziała, że najprościej byłoby poprosić tatę o zdjęcie zespołu z autografami. Do tego o kilka płyt CD. Albo o przepustkę za kulisy w trakcie najbliższej trasy koncertowej Brydonsów. Ale życie nauczyło ją za żadne skarby nie przyznawać się, że jej ojcem jest gitarzysta i wokalista rockowy Keith Brydon, założyciel i lider znanej kapeli. Nie wszyscy muszą wiedzieć, że jej mieszkanie zostało zakupione dzięki tantiemom za przebój „Cynamonowe Cudo” i że ta piosenka powstała na jej cześć, gdy się urodziła. Łatwa popularność bardzo komplikuje życie.

Oczywiście może odmówić, ale aukcja ma służyć zebraniu funduszy na sprzęt, którego oddział potrzebuje.

– Hm, no dobrze – odparła. – Masz jakiś pomysł?

– Max, czy ja dobrze słyszę? Już się naprzykrzasz naszej nowej stażystce? – zapytała Marina, podchodząc i obejmując męża.

– Tak, ale robię to w twoim imieniu. – Odwrócił się, by ją pocałować.

Cudowna para, tacy są w sobie zakochani, pomyślała Abigail. Była zadowolona ze swego statusu singielki, ale na moment ogarnęła ją melancholijna zaduma. Jak by to było – być z kimś, kto tak bardzo kocha?

– Nie przejmuj się, Abigail. – Marina przewróciła oczami. – Naprawdę nie musisz nic robić.

A więc postawiono ją poza nawiasem. Jak zwykle. Czy naprawdę nigdy nie będzie jej dane choć przez chwilę poczuć się częścią jakiegoś zespołu?

– Ale ja chętnie się włączę – oznajmiła. – Mogłabyś mi coś podpowiedzieć?

– Serio? – Marina wyglądała na zdziwioną, ale i zadowoloną. – No cóż, ludzie zazwyczaj oferują zaproszenie na wspólną kolację, posprzątanie mieszkania czy kosz smakołyków. Ty mogłabyś na przykład... zasponsorować komuś bilet do kina, z popcornem i napojami. Wiesz, coś w tym rodzaju.

– Albo zaproponować randkę. Sukces murowany – wtrącił Max.

– Przestań – zgasiła go żona. – To głupi pomysł. Sam wiesz, dlaczego... – Marina umilkła wystraszona.

Abigail od razu domyśliła się, co takiego Marina wolała przemilczeć.

– Nie szkodzi. Ja przecież wiem, że nazywają mnie Królową Śniegu – powiedziała oschle. – Tak samo było na stażu w poprzednim szpitalu.

– Ludzie nie mają nic złego na myśli – mówiła Marina, starając się pokryć zmieszanie. – Ty po prostu... No, jesteś taka... na dystans. Trudno cię bliżej poznać.

– Zgadza się.

Cóż innego mogła odpowiedzieć? To prawda. Trzyma się zawsze z boku. I dobrze wie, dlaczego. Bo jak otoczenie dowiaduje się, kim jest, wszyscy nagle chcą się do niej zbliżyć, ale nikomu nie chodzi o nią.

– Okej, zaoferuję randkę – zdecydowała.

– Nie chcielibyśmy, żebyś czuła presję – ciągnęła Marina. – Wystarczy jakiś zestaw zabawek czy właśnie bilet do kina.

To byłoby jakieś wyjście... Ale Abigail była świadoma, że jeśli z niego skorzysta, nie zyska punktów u kolegów.

– Nie, dlaczego? Randka jest okej – powiedziała.

Na twarzy Mariny widać było ulgę.

– Dzięki, Abigail. Jesteś wspaniała.

Może to będzie jakieś nowe otwarcie? Sposób na zdobycie przyjaciół w tym środowisku? I to prawdziwych przyjaciół. Takich, jakich nigdy nie miała. A może właśnie popełnia błąd? O tej ewentualności wolała nie myśleć...

W kolejnym tygodniu, w piątek wieczór, odbywała się aukcja charytatywna. Sala była wypełniona. Stawił się cały personel oddziału ratownictwa, z wyjątkiem rzecz jasna tych, którzy akurat mieli dyżur. W tłumie Abigail dostrzegła także pracowników innych oddziałów, z którymi przelotnie stykała się w trakcie przekazywania im pacjentów.

Imprezę prowadzili lekarze Max Fenton i Marco Ranieri. Obaj także wystawili na aukcji swoją gotowość do bycia przez jeden dzień kimś w rodzaju domowego niewolnika. Solidarnie też podbijali nawzajem swoje stawki. Abigail kupiła – dając najwyższą cenę – dwa bilety na koncert muzyki klasycznej. A potem nastąpił moment, kiedy zaczęto licytować jej ofertę.

Randkę z nią. Adrenalina zaczęła krążyć jej w żyłach. Dlaczego nie wpadła na pomysł, by się z kimś umówić, że będzie podbijał cenę? Sama by potem za to zapłaciła, ale uniknęłaby nerwów. W końcu jest Królową Śniegu, z nią nikt się nie umówi z własnej woli.

Marco i Max byli w swoim żywiole. Entuzjastycznie zachwalali jej walory. Dość szybko cena osiągnęła wartość trzycyfrową i Abigail wstrzymała oddech. I wówczas męski głos przeciągle zadeklarował:

– Pięćset funtów.

Na miłość boską, toż to kwota kompletnie z kosmosu! Ten facet chyba jej po prostu nie kojarzy. Abigail zaczęła modlić się w duchu, żeby było inaczej. Ciągle wstrzymywała oddech. Nie ośmielała się odwrócić. Kontakt wzrokowy z licytującym był w tej chwili rzeczą, której nie chciałaby za żadne skarby doświadczyć.

Sala zdawała się wstrzymywać oddech razem z nią.

– Czy ktoś da więcej? – zapytał Max lekkim tonem.

Cisza.

– Okej, sprzedane, dziękuję państwu. Ogłaszam, że randkę z doktor Abigail Smith zakupił doktor Lewis Gallagher.

Lewis Gallagher? Trudno przetrawić taką informację. Przecież ten człowiek, starszy lekarz na oddziale ratowniczym, jest chyba jedynym facetem w całym szpitalu, który nie musi kupować randek. Kobiety ustawiają się do niego w kolejce. Umówić się z nim to prawdziwe wyzwanie. Jest wyznawcą swoistej polityki randkowej, którą da się streścić w formule: „Trzy randki i kwita”. Oczywiście każda dziewczyna łudzi się, że zdoła przekroczyć wyznaczony limit. Ale – jak słyszała Abigail – nieodmiennie kończy się na złudzeniach.

Ona jest wyjątkiem, nie zamierzała się bowiem nawet łudzić. Lewis zaproponował jej randkę w zeszłym tygodniu, ale odmówiła. A teraz sobie tę randkę kupił.

Ratunku! Zrobiło się jej duszno. Musi teraz pomyśleć, jak się z tego wyplątać. Chyba już za późno. Lewis właśnie stoi obok i wymachuje podpisanym przez nią cyrografem z obietnicą randki.

– Pięćset funtów to niezła suma. Dziękuję, że zechciał pan wesprzeć oddział – powiedziała, dumnie unosząc głowę. – Wygrał pan randkę, ale proszę sobie nie wyobrażać, że skończy się ona w łóżku.

– Skąd te podejrzenia? – roześmiał się.

Z powodu twojej reputacji, chciałoby się powiedzieć.

– To dlaczego kupił pan możliwość spotkania ze mną, doktorze Gallagher?

– Bo za darmo nie chciała się pani ze mną umówić. A teraz nie ma pani wyjścia. – Wzruszył ramionami.

Aha, o to chodzi. Zranione ego. Odetchnęła z ulgą.

– Może po prostu nie lubię imprezowiczów.

Wyczuwała takich na odległość. Przystojny, dusza towarzystwa, a w środku pusty jak wydmuszka. Wystarczy na takiego spojrzeć, by wiedzieć, z kim ma się do czynienia. On nie odbiega od normy.

To nie jej typ. Ani trochę.

Lewis obdarzył ją uroczym, zapewne wyćwiczonym przed lustrem uśmiechem.

– Może nie jestem taki, na jakiego wyglądam? – powiedział. – Chce pani wiedzieć, dokąd pójdziemy?

– Jeszcze się nie zdecydowałam.

Skrzywiła się na dźwięk własnego głosu, taki był wyniosły i nadęty. To śmieszne. Przecież nie jest zepsutą powodzeniem diwą. Abigail Smith to spokojna i pracowita lekarka, która zawsze robi to, co należy.

A przy tym Gallagherze wychodzi z niej rozwydrzona smarkula, pragnąca uchodzić za kogoś, kim nie jest.

– Wiadomość z ostatniej chwili, królewno. Zapłaciłem za randkę i to ja będę decydował, dokąd pójdziemy.

Nie gadaj, Abigail. Nie daj się sprowokować, nakazywała sobie. Jednak jej usta nie usłuchały polecenia.

– Drobna korekta, drogi panie. Kupił pan spotkanie ze mną. To znaczy, że ja je organizuję, ja ponoszę koszty.

– Nic z tego. To znaczy tylko, że w niedzielę przed południem gdzieś panią zabieram. I proszę się nie wykręcać. Sprawdziłem, w niedzielę nie ma pani dyżuru.

Poczuła się osaczona. Być może widać to było po jej minie, bo Lewis odezwał się miękko:

– To tylko randka, Abby.

Abby? Nikt jej tak nie nazywał, nawet ojciec. A już zwłaszcza ojciec. On używał prawdziwego imienia. Ona z kolei nie używała prawdziwego nazwiska. Nie chciała, by ją powszechnie kojarzono z ojcem. Kochała go i była z niego niesamowicie dumna, ale chciała, by ceniono ją za jej własne osiągnięcia. By nie widziano w niej córki celebryty, która stroi się w tatusiowe piórka.

– Po prostu pojedziemy gdzieś i spędzimy razem trochę czasu – ciągnął Lewis, uprzedzając jej protesty. – Trochę się poznamy. Ale żeby było jasne – nie oczekuję, że się ze mną prześpisz. Ani nawet, że mnie pocałujesz.

– W porządku.

Super. Teraz z kolei jej głos był ochrypły, jakby pragnęła jego pocałunku. Boże, jakie to żałosne.

– Włóż dżinsy. I jakieś sensowne buty.

– A czy ja wyglądam na osóbkę, która stuka obcasami, na których można się zabić?

O nie, nie powinna była tego mówić.

– Nie wyglądasz – odparł, mrużąc oczy. – Obawiam się, że jeszcze nieraz mnie zaskoczysz, Abby.

Zadrżała, podejrzewając, co mógł mieć na myśli.

– A teraz powinieneś jeszcze dodać jakąś tandetę w stylu, że rude mają zazwyczaj ognisty temperament.

– Fakt, to byłby banał, a tego wolałbym uniknąć.

Omal się nie roześmiała. Cholera, on ma takie fajne ogniki w oczach.

– Pamiętaj o butach. Najlepiej weź adidasy. Aha, i zwiąż włosy – dodał.

Po co o tym mówi? Ona zawsze wiąże włosy.

– To co będziemy robić?

Ciekawości nie udało się stłumić.

– Zobaczysz w niedzielę. Przyjadę po ciebie.

– Nie trzeba. Możemy się tu spotkać.

– Ale przecież nie wiesz, dokąd się udajemy.

Irytujący typek.

– Mógłbyś po prostu mi powiedzieć – odrzekła najsłodszym tonem, na jaki potrafiła się zdobyć.

– Fakt, ale jazda w dwa samochody to strata energii.

– To możemy pojechać moim. Chyba że się boisz, jak kobieta prowadzi? – Postanowiła się z nim podroczyć.

– Nie, nic z tych rzeczy – roześmiał się.

– Okej, możesz prowadzić, nie będę się wykłócać.

– Dobra, podjadę o dziewiątej. Dasz mi adres?

Wiedziała, że gdy odmówi, on i tak go zdobędzie.

– Świetnie, a więc do niedzieli – powiedział na odchodnym.

Zadbał, by mieć ostatnie słowo.

Dziękowała losowi, że na sobotnim dyżurze tak wiele się działo. Nie miała chwili na porządny oddech, a tym bardziej na pogaduszki. Szpitalny magiel działał bez zarzutu. Wszyscy wokół wiedzieli, że za randkę z nią Lewis zapłacił niebotyczną kwotę. Była przekonana, że całe otoczenie gubi się od domysłów, dlaczego facet, który mógłby mieć każdą kobietę, płaci za spotkanie z dziewczyną, z którą nikt nie chce chodzić?

Cóż, sama chętnie poznałaby odpowiedź na to pytanie. To jakieś szaleństwo. Nie pasują do siebie. Ona nie chodzi na imprezy, nie należy do wianuszka wpatrzonych w niego panien. Czy on ma naprawdę tak przewrażliwione ego, że nie potrafił znieść odrzucenia?

A może jest niesprawiedliwa? Nie dalej jak w tym tygodniu była świadkiem, z jaką czułością i cierpliwością potraktował przestraszone dziecko ze złamaną ręką. Albo jak zamiast iść na lunch, rozmawiał ze starszym panem, który z ciężkim bólem brzucha samotnie czekał na badania. Sama przecież robiła płukanie żołądka nastolatce, którą w tym czasie Lewis trzymał za rękę i wypytywał, jakich tabletek się nałykała.

To prawda, Lewis umie postępować z ludźmi. Poświęca im czas. Jest jednym z najlepszych lekarzy, z jakimi przyszło jej pracować. Musiała także przyznać, że wygląd ma niczego sobie. Włosy może strzyże ociupinę zbyt krótko, ale jego szaroniebieskie oczy są naprawdę piękne. A i usta mogłyby przyprawić o dreszcze. Gdyby tylko – oczywiście – chciała zwrócić na nie uwagę. Nie mówiąc już o dołku w policzku, gdy się uśmiechał...

Ale ona przecież nie zamierza się z nim wiązać. To strata czasu dla obojga. Zwróci mu po prostu pieniądze, które wpłacił na aukcji, i będzie po wszystkim.

W niedzielę pojawił się u jej drzwi z pękiem słodko pachnących białych lewkonii. Właśnie. Nie był to żaden z tych bufońskich celofanowych bukietów, upstrzonych mnóstwem wstążek i migotliwych ozdóbek. Po prostu wiązanka świeżych letnich kwiatów. Takich, jakie sama by sobie kupiła. Poczuła się kompletnie rozbrojona.

– Dziękuję, są piękne.

Wąchała je i okazywała przy tym wielką radość. Trzeba je wstawić do wody. Musi poszukać wazonu. Ale nie będzie przecież w tym czasie trzymać Lewisa za drzwiami. To byłoby nieuprzejme.

Lewis Gallagher w białej koszuli i szpitalnym fartuchu jest po prostu kolegą z pracy, ale teraz ma na sobie wyblakłe dżinsy i czarny T-shirt. Wygląda młodziej. I jakoś tak... przystępniej? Aż chciałoby się go dotknąć.

Czy przypuszczała, że kiedykolwiek znajdzie się w takiej sytuacji? Nigdy nie potrafiła się odpowiednio zachować. Brak ogłady towarzyskiej to jej największa wada. Może gdyby nie wzrastała w tak typowo męskim otoczeniu... Ale cóż, nie może do końca życia zwalać wszystkiego na matkę. Czy raczej na jej brak. Teraz sama ma trzydzieści lat i powinna dawać sobie radę.

– Wejdź – mruknęła niechętnie. – Są wspaniałe. – Jeszcze raz zanurzyła twarz w lewkoniach.

– Cieszę się, że ci się podobają.

– Nie spodziewałam się od ciebie kwiatów.

– Myślałem, że się je przynosi na pierwszą randkę.

Dokładniej mówiąc, pierwszą z trzech...

– Aha, więc za pierwszym razem jesteś szarmancki, za drugim zaczynasz być nieuprzejmy, a po trzecim odprawisz mnie z kwitkiem. Dziękuję, postoję.

– Nie powinnaś tak mówić. Nie znasz mnie.

– Ale znam opinię, na jaką sobie zapracowałeś.

– Nie musisz wierzyć każdemu zasłyszanemu głupstwu. – Wytrzymał jej spojrzenie. – Podobnie jak ja nie wierzę wszystkiemu, co słyszę o tobie. Chociaż w pracy zachowujesz się sztywno i z rezerwą.

– To po co w takim razie przystąpiłeś do aukcji?

– Bo mnie zastanawiasz – odparł.

– Bo cię odprawiłam z kwitkiem.

– Też – przyznał. – Ale nie chodziło o przerost ego.

– Czyżby? – zadrwiła.

– Po prostu nie wiedziałem, jak cię przekonać do udziału w życiu towarzyskim po pracy.

Aha, więc to nie randka. Odetchnęła z ulgą.

– Czyli dziś spędzimy czas razem z kolegami?

– Nie, dziś to będzie w cztery oczy. – Wzruszył ramionami. – No i plus jeszcze kilka całkiem obcych osób.

– Obcych? To znaczy?

Rozłożył ręce i uśmiechnął się łobuzersko.

– Jest tylko jeden sposób, żeby się dowiedzieć. Jedźmy.

Nie była zdziwiona, gdy zatrzymał się obok samochodu z otwieranym dachem.

– Szpanerski – zauważyła oschle.

Choć i tak na szczęście samochód był granatowy, a nie jaskrawoczerwony.

– Przede wszystkim wygodny – poprawił ją.

Siedzenia były z miękkiej białej skóry. Przewidywalne, banalne, ocierające się o kicz. Miała ochotę trochę się z niego ponabijać.

Ale gdy zajęła miejsce, musiała przyznać mu rację. Samochód był wygodny. A jazda przy odkrytym dachu, gdy wiatr rozwiewa włosy, jest prawdziwą przyjemnością. Jej własny samochód musiał być przede wszystkim oszczędny w eksploatacji, łatwy w parkowaniu. Nie zaprzątała sobie głowy błahostkami typu kabriolet.

– Dokąd jedziemy? – zapytała.

– Jakieś trzy kwadranse stąd.

A więc nie zamierza puścić pary z ust.

– Włącz jakąś muzykę. – Wskazał radio.

Pierwsza wybrana stacja nadawała disco. Nie jej para kaloszy. Na drugiej leciała piosenka zespołu ojca. Zostawiła ją, nie mogąc się powstrzymać od nucenia.

– Myślałem, że słuchasz tylko czegoś ambitnego – uśmiechnął się Lewis. – Na przykład klasyki. Przecież licytowałaś bilety do filharmonii. – Zauważył? – No proszę, mówiłem, że potrafisz mnie zaskoczyć.

– A ty? Nie lubisz takiej muzyki? – Była gotowa wydrapać oczy każdemu, kto krytykowałby twórczość ojca.

– Nie, dlaczego? Lubię. Jest świetna na przykład do biegania. Ale ciebie jakoś nie widzę w roli fanki Brydona.

A ona nią jest. I to najwierniejszą z wiernych. Ale nie powie tego Lewisowi. Nie powie też, dlaczego.

W milczeniu podziwiała mijane okolice. Aż do momentu, gdy skręcili z głównej drogi za tablicą z napisem „Miejska Dżungla – Centrum Aktywnego Wypoczynku”. Na billboardzie widniały też fotografie ilustrujące, co w takim centrum można robić.

– Będziemy zjeżdżać na linach? – zapytała.

– To jest najlepszy park linowy w okolicy – potwierdził, patrząc na nią, gdy zaparkował. – Jesteś odpowiednio ubrana, możesz spróbować.

– Uparłeś się, żeby mnie wprawiać w zakłopotanie?

– Nie, chcę, żebyś się dobrze bawiła. Nie zamierzam cię uwodzić.

– Zupełnie cię nie rozumiem – stwierdziła.

– A może spróbujesz i dopiero wtedy się wypowiesz? To niezła zabawa.

Zabawa? Wisieć w przestworzach, być zdanym na wytrzymałość nędznej uprzęży? Kiedy w każdej chwili można runąć na ziemię? To ma być zabawne?

– A może masz lęk wysokości, Abby? – zapytał.

– Nie.

– Widzę, że się boisz.

– Pracuję na ratownictwie, napatrzyłam się na wypadki – odrzekła, przełykając ślinę.

– I co? Myślisz, że możesz ulec wypadkowi? Nie bój się, Abby. Tu jest bezpiecznie. Personel wyszkolony, a urządzenia systematycznie sprawdzane. Twoja uprząż na pewno wytrzyma, nie spadniesz. Nie połamiesz sobie kości, nie nabawisz się wstrząsu mózgu ani krwiaka podtwardówkowego. Okej?

Skąd on wie, że tych obrażeń obawiała się najbardziej?

– Okej – odetchnęła z ulgą.

– Przyznaję, że za pierwszym razem można się zniechęcić. Prawie nikomu nie udaje się od razu prawidłowo zeskoczyć z platformy. Ale potem adrenalina robi swoje i za drugim razem skaczesz, jakbyś to robiła przez całe życie.

Mocno w to powątpiewała.

– Aha, więc to cię kręci. Jesteś demonem adrenaliny.

Pewnie dlatego pracuje na ratowniczym. Tam balansuje na cienkiej linie oddzielającej życie od śmierci, tam musi podejmować błyskawiczne decyzje. Taki oddział to magazyn pełen adrenaliny.

– Nie, chyba raczej wolę endorfinę, tak zwany hormon szczęścia – sprostował. – Dlatego codziennie rano biegam. To mi daje tyle radości, że potem mogę stawić czoło każdemu problemowi. Panie mają pierwszeństwo – rzekł, wskazując drabinę.

– A co, chcesz popatrzeć na mój tyłek?

– To też. – Uśmiechnął się. – Wygląda bardzo ponętnie.

Zmiażdżyła go wzrokiem, albo tak się jej przynajmniej wydawało. Za nic nie chciała pokazać, jak bardzo się boi. Wspięła się na szczyt. Ale gdy doszło do nakładania uprzęży, znów spanikowała. Czy poradzi sobie z tym okropnym ekwipunkiem? Ze zdenerwowania palce odmawiały jej posłuszeństwa.

Dobra robota, Abigail, pomyślała z goryczą. Kompromitujesz się w oczach najfajniejszego faceta w szpitalu. Ta cholerna uprząż po prostu na nią nie pasuje!

– Pozwól, że ci pomogę – odezwał się Lewis.

On był już gotów – miał na sobie uprząż, a na twarzy szeroki uśmiech.

– Uwierz mi, nie szukam pretekstu, żeby cię dotykać. Zakładanie uprzęży nie jest łatwe, sam długo to ćwiczyłem.

W zestawieniu z miłym i bynajmniej nie lubieżnym Lewisem poczuła się jak naburmuszona zrzęda. Niesłusznie posądziła go o niecne zamiary.

– Dziękuję – wymamrotała.

– To zabrzmiało raczej jak „obyś zdechł” – zaśmiał się.

– Prawie trafiłeś – przyznała.

A więc znów ją rozbroił. Jego uśmiech nie jest ani obleśny, ani lalusiowaty. On jest... Abigail doznała olśnienia. Lewis Gallagher jest po prostu... bardzo miły.

A to niebezpieczne. Nie powinna się zbliżać do takiego pożeracza serc. Zresztą z nikim nie chciała się wiązać. Chciała żyć tak jak dotychczas – jako spokojna, miła, choć czasem zapracowana lekarka oddziału ratownictwa.

– Okej, przymierz teraz.

I nagle zdarzył się cud. Siatka uprzęży zaczęła na nią pasować. Lewis sprawdził każdą klamerkę, każdą sprzączkę. Upewniał się, czy Abigail jest bezpieczna. Jego dotyk nie miał podtekstu seksualnego.

Powinna poczuć ulgę, dlaczego więc czuła się raczej rozczarowana? Nie jest przecież na tyle głupia, by pociągał ją facet tak rozrywkowy jak Lewis Gallagher.

– Gotowa? – zapytał.

– Tak – skłamała. Nie czuła się gotowa.

Personel centrum jeszcze raz sprawdził, czy jest dobrze podpięta do uprzęży i do liny. Abigail i Lewis stanęli na krawędzi platformy. W dole rosły drzewa, płynął strumień. No nie, chyba nikt nie oczekuje od niej kroku w przepaść, w tę cholerną nicość, prawda?

– Możesz się odbić albo po prostu dać krok w przód – pouczył ją instruktor.

– Do zobaczenia na dole, Abby. Tam, za drzewami – powiedział Lewis, po czym z głośnym okrzykiem: – Raz, dwa, trzy – łuhuuu! – skoczył.

Naprawdę skoczył.

– Nienawidzę cię! – krzyknęła. – Z całego serca!

W tej chwili najchętniej zwróciłaby mu pieniądze. Dodałaby nawet od siebie drugie tyle na fundusz szpitalny, byle tylko nie musieć skakać.

– Po prostu idź naprzód, skarbie – odezwał się trener. – Jak to zrobisz, wszystko będzie okej, zobaczysz. To jest naprawdę fajne. Spójrz na tego dziesięciolatka.

Super. A więc ten facet uważa ją za coś w rodzaju dużego dziecka. Tu potrafią człowieka dowartościować, nie ma co...

Trudno, nie ma wyjścia. Zamknęła oczy i w duchu przeklinając Lewisa, zaczęła odliczać.

– Raz, dwa, trzy...

Pęd skłonił ją do otwarcia oczu. O Boże, ona fruwa! Jak ptak unoszony silnym prądem powietrza! Poczuła się wolna. Słońce świeci, a wiatr smaga ją po twarzy.

Zanim dojechała do platformy na mecie, zrozumiała, co Lewis w tym widzi. To wspaniałe uczucie. Nigdy czegoś takiego nie doświadczyła.

– Okej? – zapytał Lewis z troską w oczach.

Wypuściła powietrze z płuc.

– Tak, o tak.

– Naprawdę? Tam na platformie nie wyglądałaś na zadowoloną.

– Bo miałam ochotę cię zabić.

– Aż tak? A teraz?

– Daruję ci życie – powiedziała.

Uśmiechnął się, a ona poczuła, jak serce zatrzepotało jej w piersi. Co zresztą było niemożliwe. Po pierwsze ze względów medycznych, a po drugie dlatego, że Lewis Gallagher nie jest w jej typie. Naprawdę.

– A więc spodobało ci się – powiedział, muskając delikatnie jej policzek wierzchem palca. – To świetnie. Wykupiłem trzy kolejki. Gotowa na następną?

Skinęła głową, bojąc się, że głos może ją zawieść. Gdyby zadrżał, okazałaby, jak bardzo Lewis na nią działa.

Druga wspinaczka po drabinie poszła Abigail o wiele łatwiej. Bez wahania również zdobyła się na zeskok z platformy. Za trzecim razem już pewnie patrzyła na Lewisa. Wiedziała, że wszystko uda się jej tak jak jemu.

Lewis stwierdził, że Abigail dobrze zrobiło przełamanie właściwej jej rezerwy. Wygląda znakomicie. Szare oczy błyszczą, policzki zaróżowiły się z emocji. Miał ochotę przytulić ją i pocałować.

Niestety była już daleko. Płynęła w przestworzach, wymachując ramionami i przybierając zabawne pozy. Gdyby dwa dni temu ktoś mu powiedział, że Królowa Śniegu może się tak świetnie bawić, uznałby to za żart. Musiał przyznać, że wyprawa do parku linowego miała być czymś w rodzaju prowokacji.

Ale złapał się we własne sidła. Bo ona nie wygląda na zakłopotaną. W przeciwieństwie do niego. Abigail Smith udało się zbić go z tropu. I to bardzo.

Znów spotkali się na dole.

– To co, przyznasz się? – zapytał, odpinając uprząż.

– Do czego?

– Że ci się spodobało.

Pokiwała głową.

– Gdybyś mi wcześniej powiedział, dokąd jedziemy, wykręciłabym się. Zwróciłabym ci pieniądze i wpłaciłabym tyle samo na konto szpitala, żeby nikt nie był stratny.

– Ale ty byłabyś stratna. I nie mam na myśli kwestii finansowych.

– Masz rację.

Dobrze, że Abigail potrafi przyznać się do błędu.

– Teraz już wiesz, dlaczego ci nie powiedziałem.

– Dziękuję, że mnie tu przywiozłeś. Sama nigdy bym nie spróbowała. A to jest naprawdę fajne.

O Boże. Ona też ma dołeczki, gdy się uśmiecha. Kto by pomyślał, że ta zawsze zwarta i gotowa lekarka może okazać się tak wspaniałą kumpelą. Wystarczy, że pozbędzie się skorupy, w której chroni się przed światem. Nie ma wątpliwości – Abigail może mu dać się we znaki.

– Chodź, przejdziemy się – zaproponował.

Musiał to zrobić. Musi oderwać od niej wzrok, zanim będzie za późno i powie coś niemądrego. Albo jeszcze gorzej – zanim ją pocałuje.

ROZDZIAŁ DRUGI

Następnych parę godzin spędzili na zwiedzaniu centrum i wypróbowywaniu jego oferty. Szczególnie przypadła im do gustu ścianka wspinaczkowa i strasznie stroma, prawie pionowa zjeżdżalnia. Abigail spokojnie przyjęła fakt, że po wizycie na zjeżdżalni wodnej była mokra, a Lewisowi podskoczyło tętno, gdy wyobraził sobie, jak by to było wejść razem z nią pod prysznic.

– O czym myślisz? – zapytała.

Nie odpowie, nie ma mowy.

– Czas na lunch – zignorował jej pytanie.

– Pod warunkiem, że ja stawiam. Za wszystko inne ty zapłaciłeś.

– Nie lubisz być na czyimś utrzymaniu, co?

– Oczywiście.

Pomyślał, że ktoś musiał ją kiedyś skrzywdzić, zawieść zaufanie. To dlatego trzyma się zawsze z dala od innych. Boi się, że znów zostanie zraniona.

– Świetnie, dziękuję. Skorzystam z zaproszenia.

Wyglądała na zaskoczoną. Pewnie spodziewała się oporu z jego strony.

– Nie ma się dziś co spinać, Abby – powiedział łagodnym tonem. – Mamy się dobrze bawić.

– I ja właśnie to robię – odparła, uśmiechając się promiennie. Może nawet trochę zbyt promiennie?

Co ona ukrywa? Nie ma sensu pytać. I tak nie będzie odpowiedzi. Uśmiechnął się więc tylko i weszli do bufetu.

– Na co masz ochotę? – zapytała.

– Poproszę burgera, frytki i colę.

– Specjalista od zdrowia lubi śmieciowe jedzenie?

– Hola, spalam każdą kalorię – zaprotestował.

– Zajmij stolik, ja stanę w kolejce.

Gdy postawiła na stole tacę z jedzeniem, Lewis zauważył, że dla siebie wzięła sałatkę, ziemniaka pieczonego w mundurku i twarożek. Do tego wodę mineralną.

– To rozumiem, zdrowa żywność. Zaczynam czuć się winny, że zamówiłem śmieciówę.

– Ja przecież tylko żartowałam. – Zerknęła na niego zaniepokojona.

– Wiem, ja też. Dziękuję. Wszystko wygląda wspaniale.

W czasie posiłku prowadzili lekką rozmowę, a potem wyruszyli na zwiedzanie parku.

– Może jeszcze raz przejedziemy się na linie? – zapytał.

– A możemy?

– Jasne.

Lewis ponownie poczuł przypływ adrenaliny. Nie spodziewał się, że ekstremalna rozrywka aż tak się jej spodoba.

– Dziękuję, to był świetnie spędzony czas – stwierdziła po jakimś czasie, gdy szli do samochodu.

– Ale randka jeszcze się nie skończyła.

– Jak to?

– Możemy się jeszcze wypuścić na kolację.

– Chyba nie jestem odpowiednio ubrana...

– Jest dobrze. Ja nie uznaję sztywnych reguł.

– Przykro mi, ale tu się nie zgodzę. – Zmarszczyła brwi.

– Zapraszam do siebie – wyjaśnił. – Ugotuję coś.

– Jesteś kucharzem?

– Tak, a co? Umiem gotować. – Wzruszył ramionami.

– Pewnie nauczyłeś się na studiach, żeby podrywać koleżanki – zauważyła uśmiechnięta.

– Coś w tym stylu... – mruknął.

Tym razem nie trafiła. Nauczył się, bo musiał. Miał czternaście lat. Gdyby nie gotował, ani on, ani jego młodsze siostry po prostu by nie jedli. Nie miał jednak zamiaru wtajemniczać w to Abigail.

– Może zatrzymamy się przed marketem? Chciałabym kupić wino i chociaż w ten sposób dołożyć się do kolacji.

– Nie trzeba. Mam wino w domu.

– Ale ja...

– Nie musisz, postawiłaś mi lunch.

– Zaprosiłam cię na randkę – przypomniała.

– Trudno! Teraz ja przejmuję inicjatywę. Wyluzuj, zaraz będzie kolacja.

W mieszkaniu coś wspaniale pachniało. A więc zaplanował to i nie podejmie jej rozmrożoną pizzą...

– Potrzebuję jeszcze pięciu minut, pokroję warzywa. Tam jest łazienka, jeśli potrzebujesz.

Umyła ręce, zwilżyła twarz i spojrzała w lustro. Włosy miała potargane, mimo że uprzednio je związała. Trudno, nie wzięła grzebienia, musi więc wytrzymać z tym ptasim gniazdem na głowie. Przecież to nie jest autentyczna randka, nie trzeba się troszczyć o wygląd, prawda?

– Mogę w czymś pomóc? – zaproponowała, wynurzając się z łazienki.

– Nie trzeba, usiądź sobie.

W salonie dostrzegła okrągły pięknie nakryty stolik i dwa krzesła. Nad kominkiem rzędem wisiały fotografie. Abigail chciała przyjrzeć im się z bliska. Na większości z nich ze zdziwieniem zobaczyła Lewisa obejmującego kobiety. Na jednym trzymał na ręku niemowlę w stroju do chrztu. Czy to jego dziecko? Pewnie nie, chybaby nie ukrywał, że jest ojcem?

Nagle ujrzała zdjęcie ze ślubu, na którym Lewis widniał w towarzystwie trzech kobiet, między którymi występowało wyraźne podobieństwo. Druhny musiały być siostrami panny młodej. Wszystkie trzy występowały także na pozostałych zdjęciach i były w jakiś sposób podobne również do Lewisa.

A więc to jego siostry? Jedna z nich jest też zapewne matką niemowlęcia, którego Lewis jest jednocześnie wujkiem i ojcem chrzestnym.

– Wszystko w porządku? – zapytał, wchodząc do pokoju z dwoma talerzami.

– Podziwiam zdjęcia. To twoje siostry, prawda?

– Tak. I moja siostrzenica. Kochane dziewczyny.

Musi być bardzo związany z rodziną. Abigail nie wiedziała, jak to jest, gdy ma się rodzeństwo. Kogoś, kto zawsze będzie trzymał twoją stronę, do kogo będzie można zadzwonić o najdzikszej porze dnia czy nocy, gdy najdą cię wątpliwości. Jako jedynaczka ze wszystkim musiała radzić sobie sama.

– Muszą być miłe – zaryzykowała.

– Są. Przeważnie. Zresztą wiesz, jak to jest.

Nie, nie wiedziała.

– Wiem – zełgała.

– Zapraszam do stołu.

Postawił przed nią talerz, a ona szeroko otworzyła oczy. O nie! Powinna była mu powiedzieć wcześniej, jak tylko wspomniał, że zjedzą u niego. Ale wówczas spodziewała się mrożonej pizzy z serem i pomidorami.

Obficie posypane świeżo posiekanymi ziołami danie przedstawiało się imponująco, ale nie mogła go zjeść.

Dostrzegł jej wahanie.

– Cholera, nie pomyślałem, żeby cię zapytać. A powinienem, zważywszy na to, co zamówiłaś w parku. Jesteś wegetarianką?

– Tak – wykrztusiła. – Ale nie przejmuj się tym. Zjem ziemniaki i jarzyny, kurczaka zostawię.

– Ależ skąd! Daj mi tylko dziesięć minut, a zrobię ci coś innego – powiedział i zanim zdążyła zaprotestować, zabrał jej talerz sprzed nosa.

Poszła za nim do kuchni.

– Lewis, nie rób sobie kłopotu. To moja wina. Powinnam była ci powiedzieć. Wezwę taksówkę i pojadę do domu.

– Nie pojedziesz – uciął. – Obiecałem ci kolację i dotrzymam słowa. Może być makaron?

– Ale ja...

– Tak czy nie? – Był nieustępliwy. – Z czosnkiem i mascarpone? Wiem, że jesz nabiał. Do tego szpinak?

– Bardzo lubię – odrzekła, mając poczucie, że narobiła niezłego zamieszania.

– Dobra, w takim poczekaj kilka minut. Nalej sobie wina.

Widać było, że świetnie radzi sobie w kuchni. Abigail w życiu nie widziała, by ktoś tak szybko kroił cebulę. Na pewno nie robi tego, by jej zaimponować. Jest po prostu gościnny. Pewnie tak samo traktował swoje małe siostrzyczki.

Nalała dwa kieliszki wina i zaniosła je do kuchni.

– Pomyślałam, że też masz ochotę.

– Owszem, dziękuję – odparł z uśmiechem. – Przepraszam, zabrakło mi mąki, a jeszcze chciałem zrobić na patelni parę placków, wiesz, coś w rodzaju pity.

Słuchała go z podziwem. Lewis Gallagher jest domatorem i świetnym gospodarzem, choć zupełnie na takiego nie wygląda. Zatroszczył się o jej dietę. Nie, to nie jest szablonowy playboy.

Tym gorzej dla niej. Może odebrać jej spokój i równowagę, które z takim trudem sobie wypracowała.

Powinna natychmiast pojechać do siebie, on jednak potrafi tak zajmująco mówić o jedzeniu i kuchni, że zapomniała o całym świecie.

– To jest świetne, dziękuję – powiedziała z ustami pełnymi makaronu z sosem szpinakowym.

– Przepraszam jeszcze raz, że nie zapytałem, czy jesz mięso. Dani nieźle zmyłaby mi za to głowę.

– Dani?

– To najstarsza z moich dziewczyn. Też jest wegetarianką.