Liberty. Jak zostałam szpiegiem - Andrea Portes - ebook

Liberty. Jak zostałam szpiegiem ebook

Andrea Portes

4,3

Opis

Po raz ostatni widziano moich rodziców podczas strzelaniny na turecko-syryjskiej granicy, potem zaginął po nich ślad. Próbowali walczyć ze złem i zadbali, bym i ja chciała naprawiać świat. Dlatego gdy pewnego dnia do  restauracji weszło dwóch uzbrojonych facetów, zamiast siedzieć cicho, zaczęłam działać. Szybko ich unieszkodliwiłam i zapomniałam o sprawie, niestety ktoś obejrzał nagranie z monitoringu. Zwróciłam na siebie uwagę służb specjalnych, które zaproponowały mi układ – misja w Moskwie w zamian za informacje o rodzicach. I oto stoję oszołomiona na placu Czerwonym i zastanawiam się, jak w tym wielkim mieście znajdę hakera, którego szuka kilka wywiadów i rosyjska mafia. Jeśli to czytacie, trzymajcie za mnie kciuki. Paige Nolan, od dzisiaj agentka Liberty

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 275

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,3 (4 oceny)
2
1
1
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Andrea Portes

Liberty. Jak zostałam szpiegiem

Tłumaczenie:

Moim matce i ojcu, którzy zawsze będą moją opoką

Mojemu mężowi, który zawsze będzie moim rodzinnym domem

I mojemu synowi,

PROLOG

To wszystko widzisz jako pył i fale. Światło, piasek tuż przed twarzą mojej matki, wnikający do środka samochodu poprzez nieszczelność w drzwiach. Twarz jest dwuwymiarowa, obok siedzi mój ojciec. Mówi, że trzeba się przygotować: „Kochanie, bądź gotowa, jesteśmy już prawie na miejscu”. Dodaje coś o posterunku kontrolnym. Z ekranu dobiega do mnie mój głos:

– Co ty tam robisz, mamo, co ty tam w ogóle robisz?

Matka próbuje być miła, pełna zrozumienia. Teraz słyszę o tym, że nie ma się czym martwić: „Proszę, nie denerwuj się, niedługo będziemy w domu”.

I mój głos:

– Co się takiego ważnego wydarzyło, co, do cholery, się takiego stało, żebyście musieli wyjeżdżać ze Stambułu i pałętać się po tej drodze wiodącej nie wiadomo dokąd?

„To szosa do Damaszku”, odpowiada matka. „Nic tu nam nie grozi, tam jest misja i mimo zagrożenia zakonnice jej nie opuszczają. Właśnie tam jedziemy, kochanie, właśnie tam jedziemy”.

Potem słyszę, jak ojciec mówi, że w tej chwili dotarli do punktu kontrolnego. Kierowca zwraca się do mojego ojca po arabsku, ojciec odpowiada, przez jakiś czas wszystko ma przebieg rutynowy, trwa okazywanie jakichś papierów i dokumentów, pada kilka pytań, a na wet jakiś żarcik na temat zdjęcia w dokumencie tożsamości: „Byłem wtedy znacznie młodszy, co?”.

Mam zamiar coś powiedzieć, ale słowa zamierają mi w gardle, bo dobiegają mnie odgłosy strzelaniny.

Salwy z karabinu, słowa po arabsku, pył wypełniający powietrze i rozkazy padające spoza samochodu niczym seria z automatu. Na ekranie nie ma już mojej mamy ani mojego taty. Na ekranie widać teraz miejsce na nogi przed tylnym siedzeniem samochodu i słychać nieustanne ta-ta-ta-ta, ta-ta-ta-ta.

Nie padają słowa pożegnania, nikt nie mówi „Nie bój się, nic się nie stało”, zabrakło nawet czasu na „Kocham was”.

Świszczą tylko kule.

– Mamo, co się stało? Gdzie jesteście, natychmiast mi powiedzcie, gdzie jesteście?!

Ekran jednak milczy, samochód także milczy, a z jego wnętrza nie popłyną już żadne słowa, bo jest pusty.

Samochód jest pusty.

– Mamo...? Tato?

Teraz jest już tylko cisza.

I

ROZDZIAŁ PIERWSZY

Chyba mogę wreszcie zacząć opowiadać tę historię, prawda? Są jednak ze dwie rzeczy, o których chyba nie powinnam pisać. Po prostu dlatego, żeby wszyscy poczuli się lepiej. Żeby nie zniszczyć iluzji, że świat jest cudownym miejscem lub coś w tym stylu.

Choć może to nie ma sensu. Wiecie, takie wybielanie. Może byłoby lepiej po prostu wyłożyć karty na stół, a wy zdecydujecie, czy macie ochotę zobaczyć, co się pod nimi kryje, czy też nie chcecie zobaczyć nic i odejść. Chcę przez to powiedzieć, że macie wybór.

Każdego dnia całe rzesze ludzi nie dostrzegają mnóstwa rzeczy. Bo zastanówcie się. Codziennie wychodzicie z domu i mijacie kogoś na ulicy, pod Starbucksem, w parku lub na chodniku, i po prostu tego nie zauważacie. Omijacie też wzrokiem policjantów zatrzymujących czarnoskórego lub ciemnoskórego faceta, czy też kogoś o kolorze skóry innym niż biały. I jakby tego nie widzicie, prawda?

Aż pewnego dnia jakoś zapominacie o tym, że pewne rzeczy dzieją się wokół was niezauważenie. To jest podświadome. To po prostu biały szum. To jest po prostu normalne.

Czasami jednak zdarza się, że pojawia się ktoś albo coś, co wywołuje w was wstrząs. Bierzecie się w garść. I nagle znowu zaczynacie widzieć.

Wtedy właśnie musicie dokonać wyboru.

Czy dalej będę się zachowywać jak poprzednio? Czy też może stanę się uważniejszy lub uważniejsza?

Bo jeśli stwierdzę, że to, co dzieje się na moich oczach, jest bardzo niesprawiedliwe, w końcu być może będę musiał lub musiała coś z tym zrobić.

Słuchajcie, nie mam zamiaru zmieniać czyjegoś życia ani niczego. Po prostu próbuję opowiedzieć pewną historię. Ale pytam... pytam... czy wolno mi to zrobić? Czy mogę zrelacjonować, jak do tego doszło?

Kiedy już wszystko wam opowiem, nie rozpowiadajcie o tym, dobrze?

Po prostu zachowajcie to dla siebie.

ROZDZIAŁ DRUGI

No cóż, kilka szczegółów trzeba będzie oczywiście pominąć. Pewnie chcielibyście wiedzieć, kim jest ta osoba. No wiecie, oczywiście ja! Ta, która właśnie usiłuje wtargnąć w wasze życie.

Jestem ekspatką. No, może niezupełnie. Jestem bardziej dzieckiem pary ekspatriantów. Stąd status ekspatki został mi narzucony.

Nie martwcie się. Nie jestem z tego powodu na nich wściekła. Nie potrafiłabym, nawet gdybym chciała.

Oni nie żyją.

Lub chyba nie żyją.

Nikt nic nie wie.

Zajmiemy się tym później. I nie współczujcie mi. Nie znoszę tego. Gdy na twarzach ludzi, którym o tym opowiadam, pojawia się współczucie, mam ochotę wybiec z pokoju i pognać do najbliższego baru. Poważnie.

A poza tym zróbcie mi przysługę. Gdy będę wam mówić, co się stało, nie wkurzajcie się.

Cała ta historia zaczęła się od czegoś głupiego. W istocie naprawdę banalnego.

Zawsze zaczyna się od czegoś głupiego. Czegoś, co nigdy nie skłoniłoby was do podejrzenia, że będzie to miało dalszy ciąg. Czegoś, co nawet nie przyszłoby wam do głowy. W filmie zawsze wiadomo, kiedy zaczyna dziać się najważniejsze. Muzyka narasta. Ka mera robi najazd. Bohater przybiera zaskoczoną minę. I już wiemy. To jest ta wielka rzecz. Coś, co stanowi moment przełomowy.

W życiu jest inaczej. W życiu po prostu wzruszasz ramionami, robisz coś, a potem dzieje się to, a jeszcze później to. Nigdy nie wiesz, kiedy dzieje się coś przełomowego, musisz spojrzeć wstecz i dopiero wtedy stwierdzasz, o mój Boże, to było właśnie to. Jakim cudem się nie zorientowałam?

Można się nawet wściec. Ślepy los.

Jak na przykład to. Takie wydarzenie zmieniające życie.

Chcecie wiedzieć, co mam na myśli?

Applebee’s.

Sieć Applebee’s Grill & Bar.

Konkretnie Applebee’s przy autostradzie I-99 tuż za Altooną. Chodzi o stan Pensylwania, gdyby z jakiegoś powodu ktoś nie wiedział, gdzie leży Altoona. Jest to miejsce, do którego pewnego radosnego dnia w kwietniu 2015 roku przywiódł mnie, niczego nieświadomą, los. Wracałam z Pittsburgha, słuchając Majical Cloudz, rozmyślając o własnych sprawach, gdy najzwyczajniej w świecie dała o sobie znać natura. Z tego powodu musiałam zatrzymać się w owym zapomnianym przez Boga miejscu, które, szczerze mówiąc, leży w środku Appalachów. Tak, macie rację. Sceneria jak w „Wybawieniu” Johna Boormana. Jedynym otwartym lokalem dającym nadzieję, że nie zostanę porwana i wtrącona do piwnicy z wejściem zasłoniętym kostkarką do lodu, było Applebee’s w centrum handlowym Logan Valley pod Altooną. (Z dumą obwieszczające, że podczas happy hour podają minihamburgery z chili!) Nic w tym szczególnego, nie? Postawmy jednak sprawę jasno: gdybym nie zajechała do Applebee’s przy I-99, dwie godziny drogi za Pittsburghiem, to wszystko by się nie wydarzyło.

A co robiłam w Pittsburghu? No cóż, rodzice wychowali mnie na kogoś w rodzaju dyżurnego liberała, no wiecie, kogoś takiego, kto przy kolacji denerwuje wszystkich gadkami o wymierających niedźwiedziach polarnych lub #blacklivesmatter[1], a jednocześnie wyraża zatroskanie niewolnictwem na morzu u wybrzeży Azji. No.

To ja. Agitatorka.

Moi starzy nie zrobili tego dlatego, że przez resztę życia chcieli denerwować wszystkich wokół mnie. Nawet nie robili tego celowo. Jeśli o nich chodzi, mogłam zostać rozgorączkowaną histeryczką z Partii Herbacianej, decyzję zaś zostawiali mnie, ponieważ są (byli) śmiechu wartymi liberałami, którzy hołdują zwariowanemu przekonaniu, że każdy może zostać tym, kim chce.

Ale oni są (byli) dziennikarzami. I to dobrymi. W sposób kokieteryjny rywalizowali z sobą o to, które z nich dostało więcej nagród Roberta F. Kennedy’ego, opublikowało artykuł w „New York Timesie” lub które dostanie National Book Award. Cztery lata temu tę nagrodę dostała mama i przez dwa miesiące z rzędu się z tym obnosiła.

Ale teraz o nich nie mówmy, bo na razie nie chcę się rozpłakać. Przede wszystkim chcę wam wyjaśnić, dlaczego znalazłam się w Pittsburghu.

W Pittsburghu znajduje się Carnegie Mellon University, który prowadzi nagrodzony program z robotyki. Bez wdawania się w szczegóły, co konkretnie tam się projektuje (bo nie chcę napędzić wam stracha), powiem tylko, że chciałam to zobaczyć na własne oczy, zrobić notatki, pogadać z projektantami i napisać o tym w swojej pracy dyplomowej na temat sztucznej inteligencji. Roboczy tytuł tej pracy brzmi: „Sztuczna inteligencja: nieśmiertelność człowieka czy potwór Frankensteina?”. No ale o tym pogadamy później.

Problem polega na tym, że nadal jestem człowiekiem mającym ludzkie funkcje, a to oznacza, że musiałam odwiedzić łazienkę dla ludzi w restauracji dla ludzi, zwanej Applebee’s.

Łatwizna. To miał być krótki przystanek. Nic prostszego.

Rzecz w tym, że było tam mnóstwo rodzin. Uroczych rodzin. Rodzin z małymi dziećmi, które rysowały kredkami na takich małych papierowych podkładkach dawanych maluchom, żeby siedziały przy stoliku, zamiast biegać wokół i plątać się kelnerkom pod nogami. Zobaczyłam tam niemowlęta, dzieci zaczynające chodzić i pięcioletnich chłopców w koszulkach z Batmanami. Była nawet mała dziewczynka w stroju Elsy. Bez powodu. To nie było święto Halloween. Ale bardzo proszę, słodkie maleństwo, możesz ubrać się jak Elsa, kiedy tylko zechcesz. No, śmiało.

I byłoby to coś wspaniałego, te rodziny.

Gdyby nie to, że kiedy wyszłam z łazienki i spojrzałam na twarze matek, zauważyłam, że coś jest nie tak. Że stało się coś nieprzyjemnego. Matki były zaniepokojone, a także przestraszone, lecz usiłowały nie okazywać strachu, ponieważ były z dziećmi, a wszystkie matki wiedzą, że przy dzieciach trzeba się opanować, bo inaczej dzieci wpadną w przerażenie.

A więc patrzę. Idę też sprawdzić, dlaczego są zaniepokojone. Czuję się nieswojo. Żal mi ich. Matka i tak ma ciężko. No bo spróbuj zająć się dzieckiem. Ja opiekowałam się raz maluchem i przez cały tydzień potem przysypiałam.

Już widzę, o co chodzi. Lub konkretniej, widzę ich.

Tych facetów.

Jest ich dwóch.

Nazwiemy ich Hot Dogiem i Hamburgerem. A dlaczego Hot Dogiem i Hamburgerem? Bo jeden jest wysoki i waży półtora kilograma, a drugi jest niski i waży około stu pięćdziesięciu kilogramów. Ale nie to mi się w nich nie podoba. Nie wariujcie.

Otóż nie podoba mi się w nich, co następuje:

Obaj faceci po prostu tam stoją. Jeden ma na sobie dżinsową bluzę z flagą Konfederacji. Drugi – koszulę fanów grupy Slayerów. Mają podobne fryzury, włosy krótkie z przodu, długie z tyłu. Chyba sami je sobie obcinali. Ale to też nie jest tym, co mi się w nich nie podoba. Nie bądźcie powierzchowni.

Nie podoba mi się to, że obaj mają chyba karabinki automatyczne AK-47, przewieszone przez ramię, po prostu zarzucone na plecy, jakby byli w Applebee’s w Iraku. (Tam tej sieci oczywiście nie ma). Obaj mają także dodatkową broń, tak na wszelki wypadek, umieszczoną w kaburze. Broń ręczną.

Gdybyście ich zagadnęli, na pewno by wam wyznali, że są bardzo dumni ze swej broni. Są w niej ZAKOCHANI. Chcą tę broń poślubić! Ale nie będziecie mieli czasu, żeby z nimi pogadać.

W tej właśnie chwili nękają biednego menedżera Applebee’s, który w dziwny sposób przypomina mi znacznie młodszą wersję Neda Flandersa z „Simpsonów”. Oto ich rozmowa:

– Sir, muszę poprosić panów o opuszczenie lokalu. Tutaj są rodziny, a wy zakłócacie im spożycie posiłku.

Matki są niespokojne. Pochylają się nad stolikami. Jedna z nich opuszcza lokal, tuląc do siebie dzieci. Nie winię jej. Większość innych matek niecierpliwie szuka wzrokiem kelnerek, bo pragną wyjść. Dziś nie widać jakoś żadnych ojców. Może są wszyscy w pracy. W końcu jest jedenasta rano, wtorek.

Hot Dog i Hamburger reagują pokazaniem karty, która wygląda mi na laminowaną. Zerkam im przez ramię. Och tak, kopia konstytucji. Oczywiście!

Przywództwo przejmuje Hamburger:

– Mam dane przez Boga prawo być w tym miejscu. Mam prawo nosić broń. To jest wolny kraj, a przynajmniej tak było, kiedy ostatnio to sprawdzałem.

A Hot Dog wtrąca dźwięcznym głosem:

– No, nasi przodkowie to dla nas wywalczyli.

Jestem pewna, że Thomas Jefferson byłby zachwycony.

Coraz więcej matek w panice opuszcza restaurację.

Nie mogę ich powstrzymać.

Robię jednak coś, czego nie powinnam.

(Nigdy nie byłam dobra z norm społecznych).

Wkraczam do akcji.

– Żegnam, Hot Dogu i Hamburgerze. Uważam, że najwyższa pora, abyście opuścili ten lokal.

ROZDZIAŁ TRZECI

Chyba zapomniałam wam powiedzieć, że mam metr pięćdziesiąt siedem centymetrów wzrostu, szarobure włosy i skórę o barwie pomiędzy papierem a środkiem kartofla. Mam także pewną niedowagę, ponieważ cierpię na – jak to określili lekarze – „zaburzenia dysocjacyjne”, przez co nie zauważam, że mam ciało i że w związku z tym jestem zobowiązana owo ciało odżywiać.

A więc nie jestem duża. I wcale nie wyglądam na twardzielkę. No i na dodatek znalazłam się w samym środku Appalachów.

Toteż sobie wyobrażacie, jak oni na mnie patrzą.

Nie żeby się śmiali.

Raczej z niedowierzaniem.

Raczej jakby mówili: „Co, do cholery, ta chudzinka tu wyprawia?”.

Albo: „Jaja sobie ze mnie robisz, laleczko?”.

Teraz już wszyscy na mnie patrzą. Matki. Kelnerki. Nawet dzieci. Malutkie dziecinne buzie nie odrywają ode mnie oczu. Muszę ich wszystkich chronić. Nie mam pojęcia, dlaczego czuję, że to mój obowiązek. Ale z jakiegoś powodu tak jest.

Z drugiej strony wydaje mi się, że to wcale nie dzieje się naprawdę. W chwili, gdy przemówiłam, wkroczyłam w alternatywny wszechświat.

– Czy to jakieś, kurde, żarty? – To Hamburger. On tu jest przywódcą.

– Panowie dżentelmeni, a używam tego słowa niezobowiązująco, prosiłabym, żebyście w obecności dzieci nie używali brzydkich słów. Wiele z nich nie ma jeszcze pięciu lat i nie powinniśmy ich narażać na słuchanie wulgaryzmów. A jeśli chodzi o istotę sprawy, to chcę, żebyście opuścili ten lokal.

– Naćpała się czy co? – Teraz odezwał się Hot Dog. Najwyraźniej mózg operacji.

– Liczę do trzech.

Kolej na Hamburgera.

– Ja mogę zaproponować trzy razy TOBIE, słodka tupeciaro. Co ty na to?

Wyciąga pistolet i celuje we mnie.

Rany, szybko poszło.

Odwracam się do Neda, menedżera.

– Widzisz, prawda? Napaść z bronią w ręku.

Ned przełyka z trudem ślinę. Odwracam się do bliźniaków odżywianych potrawami z grilla.

– Moja słodycz nie ma tu nic do rzeczy. Problem polega także na tym, że choruję na zaburzenia dysocjacyjne, więc kiedy celujesz we mnie, to tak, jakbyś celował w kogoś obcego. Rozumiecie?

Nie mają pojęcia, jak to rozumieć.

Kto by zresztą wiedział? Wyobraźcie sobie, że patrzycie na siebie z boku. Jakbyście byli muchą na suficie obserwującą właśnie siebie samych. Teraz więc, w przyjaznym środowisku Applebee’s pod Altooną, z tą wycelowaną we mnie bronią, naprawdę czuję się tak, jakbym obserwowała sama siebie.

– Daję wam ostatnią szansę na opuszczenie tego miejsca.

Nie ruszają się.

– Na pewno nie? Naprawdę nie chciałabym was poniżyć w obecności tych wszystkich ludzi. Choć prawdę mówiąc, poniżyliście się sami, wchodząc do Applebee’s z automatem.

– Zamknij się, do diabła, ty durna suko.

Od lufy do mojej twarzy jest pół metra.

– Aha, więc nie rezygnujecie z wulgaryzmów. No to posłuchajcie, jestem w głębi serca pacyfistką i...

– No nie, chrzań się, hipisówo.

– Zaczynam wobec tego liczyć. RAZ...

Menedżer i kelnerki wymieniają się spojrzeniami i znikają za kontuarem.

– DWA...

Matki przytulają dzieci, ściągając je do stolików.

– DWA I PÓŁ.

Faceci zaczynają chichotać. Uważają, że to śmieszne. Myślą, że gram na zwłokę.

Do trzech nie dochodzimy.

Gdyby Hamburger wiedział, co ryzykuje, nie trzymałby pistoletu tak blisko mnie. Bo był wystarczająco blisko, bym wyciągnęła dłoń, wyrwała pistolet, wykręciła mu rękę i wycelowała w niego, wykorzystując eskrimę, filipińską sztukę walki. O której on nie ma zielonego pojęcia. I najwyraźniej nie zdaje sobie sprawy, że ja o tym wiem.

No i spójrzmy prawdzie w oczy – wy też nie wiedzieliście, że o tym wiem. Nie chwalę się tą znajomością wszem wobec. To byłoby kompromitujące. Wystarczy jednak wspomnieć, że kiedy dorastałam, moja mama miała coś w rodzaju obsesji na punkcie tajskiego boksu, eskrimy, jujitsu i staroświeckiego już karate. A to oznacza, że ta obsesja się nam udzieliła.

To nie ich wina. Znaczy Hot Doga i Hamburgera.

Ja nie wyglądam na kogoś, kto ma czarny pas.

Hot Dog próbuje złapać mnie od tyłu, ale tak się składa, że dla mnie jest to idealna pozycja, by przerzucić go przez plecy i cisnąć z łoskotem na podłogę. Chciałabym wam uświadomić, że podczas ćwiczeń na macie wasz sparing partner zajmuje właśnie taką pozycję.

ŁUP.

Teraz do gry wchodzi AK-47. Spada na podłogę i, chwała Bogu, nie wypala. Chwytam to zagrożenie dla zdrowia w momencie, gdy Hamburger rusza na mnie całym ciężarem swoich mięśni stworzonych z opiekanego na grillu mielonego mięsa. Co może być odstraszające. Naprawdę. Chyba że wykorzystasz przeciwko niemu impet jego pasionego pączkami cielska i po prostu odczekasz, ile trzeba, by w ostatnim momencie błyskawicznie uskoczyć w bok, a on wtedy całym swoim ciężarem wyląduje na automacie z gumą balonową.

Trochę to dla niego upokarzające.

Gdyby te typki nie były takimi fiutami, byłoby mi ich żal. Nie zapominajmy jednak, kto przyniósł automaty AK-47 do Applebee’s, dobra?

Buźka Hamburgera ocieka krwią, bo uderzył w ostrą część automatu z gumą. Jego nos też nie wygląda dobrze. Choć i przedtem nie wyróżniał się urodą. Nadszedł doskonały moment, by złapać jego kałasza, co szczerze mówiąc, może się nie skończyć dobrze, bo Hamburger wpadnie wtedy w ślepą furię. W odbiciu na szklanej kuli z gumami widzę, że Hot Dog podnosi się z podłogi i zbliża do moich pleców.

Widzicie? Gdybym nie obserwowała tego z sufitu, byłabym w tej chwili nieźle przerażona.

Z pistoletem jest tak, że zawsze możesz użyć kolby. I ja to właśnie robię. Hot Dog pada znów na ziemię, krwawiąc. Hamburger jest nadal w stanie szoku. Hot Dog klnie pod nosem. Obaj wymachują rękami, leżąc na podłodze nieopodal wejścia do restauracji.

A więc stało się.

Obsługa, menedżer i matki – wszyscy na mnie patrzą. Jakbym przybyła tu z Plutona.

Nikt się czegoś takiego nie spodziewał.

Ciszę przerywa pięciolatek, ten w koszulce z Batmanem.

– Widziałaś, mamo? Ale to było świetne!

Matka uśmiecha się jakby z ulgą.

Wyciągam magazynki z pistoletu i kałasza, a potem wręczam to wszystko, oddzielnie amunicję, oddzielnie broń, Nedowi Flandersowi.

– No dobra, dzięki za toaletę – mówię. – A tak przy okazji to może byście zainstalowali tam suszarkę do rąk. To znacznie zredukowałoby koszty, no i ograniczyło zużycie ręczników papierowych. Warto się nad tym zastanowić.

Przestępuję nad Hot Dogiem i Hamburgerem. Rzucam im w twarz ich oprawioną w plastik konstytucję, którą podniosłam z podłogi.

– Jestem pewna, że dziś George Washington byłby z was bardzo dumny.

I to wszystko, co napisała. Wychodzę, zostawiając za sobą Applebee’s pod Altooną, w stanie Pensylwania.

Jestem pewna, że zebrani tam ludzie odebrali to jak sen na jawie. Nie ma w tym nic złego, ponieważ, jak wiecie, odbieram to tak samo. To mój problem. Lub „kryzys (okazja)”, jak powiedziałaby mama.

Niezależnie od tego musiałam coś jednak zrobić.

Bo wiecie, nienawidzę broni.

A jedyna rzecz, której nienawidzę bardziej niż broni, to broń w miejscu, gdzie są małe dzieci.

Traktuję ten temat tak emocjonalnie zapewne z tego samego powodu, z jakiego cierpię na zaburzenia dysocjacyjne. Wszystko to odwołuje się do tej samej części mózgu, która chyba wysoce angażuje się w marzenia na jawie, obsesje i oczywiście wymyślanie najczarniejszych scenariuszy, co jest powszechnie określane jako zamartwianie się. To ta sama część. Widzicie, nie ma czegoś takiego jak darmowy lunch.

Ale co jest ważne teraz? No cóż, istotne jest to, że nie wiedziałam, że cały ten incydent był nagrywany. Nie miałam o tym pojęcia. A już na pewno nie zdawałam sobie sprawy z tego, że to jedno wideo zmieni bieg reszty mojego życia.

ROZDZIAŁ CZWARTY

Wszyscy myślą, że oni nie żyją.

Chodzi o moich rodziców.

Chcę powiedzieć, że ludzie próbują być delikatni, oferują miłe słowa i wsparcie. Mówią mi, że trzeba mieć nadzieję. Mówią, że cuda się zdarzają. Jakieś takie gadki. Jeszcze nikt nie napomyka, że i dla mnie zaświeci kiedyś słońce. Ale jestem prawie pewna, że i na to przyjdzie pora. Wiecie, to już ponad rok. Toteż te przemowy zawierające słowa trzeba-mieć-nadzieję-że-żyją stają się coraz mniej przekonujące. Zwłaszcza w uszach tych, którzy je wypowiadają.

Gdyby moi rodzice po prostu przestali troszczyć się o ludzi, żadna z tych rzeczy by się nie wydarzyła. Gdyby stali się tacy jak reszta i nigdy nie zauważali niczego złego, nigdy nie patrzyli na to zło, a po prostu zajmowali się oglądaniem telewizji, internetu oraz ulubionymi rozrywkami, to... wtedy prawdopodobnie byliby zdrowi i bezpieczni. Siedzieliby wygodnie w kokonie wytworzonym przez nich samych.

Ale to do nich niepodobne.

Byli kiedyś w Stambule, u wydawcy. Tak, mieli w Turcji tego samego wydawcę. Jak się okazuje, Turcy mnóstwo czytają! Wtedy w Stambule odbywały się wielkie targi książki, na które wydawcy ich zaprosili, by podpisywali swoje książki, udzielili kilku wywiadów i tak dalej.

No, wiem. Są dość sławni. No, może raczej znani. Intelektualiści nigdy właściwie nie są sławni. Moja mama jest znana z tego, że napisała książkę o wielonarodowych korporacjach, na którą pod zmienionym nazwiskiem zbierała materiały, pracując w fabryce w Bangladeszu za dziesięć centów dziennie. Za tę właśnie książkę dostała National Book Award, z której jest bardzo dumna. Albo była dumna. W tej chwili pewnie nie jest już taka dumna, bo prawdopodobnie nie żyje.

Uuuh!

Owszem, wiem.

Ale po prostu trzeba stawić czoło faktom, nie?

No a mój tata? Jego książka pod tytułem „Rzeka do morza”, wykorzystywana jako podręcznik na uniwersytetach od Princeton do Berkeley, stała się w końcu ważną rozprawą na temat Izraela i Palestyny. Przyniosła mu nominację do nagrody National Book Critics Circle. (Ale jej nie dostał. W owym roku nagrodę za literaturę faktu zdobyła Isabel Wilkerson za „Ciepło innych słońc”. Ostra konkurencja).

Ale w Stambule? Na tamtejszych targach książki? Moi rodzice byli niczym gwiazdy rocka.

I wszystko byłoby dobrze. Doskonale. Fajnie.

Gdyby nie...

Moja matka poznała tam kobietę, która martwiła się o siostrę. W Syrii. Ta siostra była zakonnicą w misji katolickiej na północ od Damaszku, w połowie drogi do Aleppo. Zamiast uciekać przed nieuchronnym nadejściem ISIS, ksiądz i zakonnice postanowili pozostać na miejscu wraz ze swą trzódką. Mimo że większość mieszkańców miasteczka to muzułmanie. Chodziło o to, że ich zdaniem opuszczanie wiernych to zły uczynek. Ich obowiązkiem moralnym, nakazanym im przez Boga, było pozostanie na miejscu.

No więc oczywiście moja matka chciała przeprowadzić z nimi wywiad. Szlachetna sprawa. Zakonnica, ksiądz i wierni.

Zapewniła ojca, że podróż jest bezpieczna, ale on się uparł, że będzie jej towarzyszył. Nie mieli zamiaru jechać dalej niż Damaszek.

Nic więc dziwnego, że Damaszek to ostatnie miejsce, w którym byli widziani.

Często do tego wracam, w nocy przewracam się z boku na bok, próbując znaleźć jakiś trop, jakiś punkt zaczepienia. Brakujący kawałek. Może ta kobieta, którą mama spotkała podczas targów, była podstawiona. Może to była pułapka. Gdzie była ta misja katolicka? Kim były zakonnice? Czy jeszcze żyją? Czy ktokolwiek stamtąd jeszcze żyje? Gdzie są moi rodzice?

Czy kiedyś wrócą?

Czy jeszcze kiedyś ujrzę ogorzałą skórę mojego taty? Jego zapinaną na guziki koszulę khaki z epoletami, z kieszonki której zawsze wystawał mały notatnik? Jego rozsiane wszędzie włosy, szalony naukowiec w każdym calu. Czy jeszcze opowie mi jakiś głupi kawał? Czy nazwie mnie workiem kartofli i zarzuci mnie na plecy, mimo że powiem, że jestem już na to za stara i zawołam: „O Boże, tatusiu, naprawdę przestań!”.

A co z mamą?

O mamie myślę milion rzeczy, także o jej decyzji, by opowiedzieć tę historię w środku strefy wojny. Do tej pory przetrawiłam już na ten temat pięćset trzydzieści jeden myśli. Zostało mi jeszcze do przemyślenia tylko dziewięćset dziewięćdziesiąt dziewięć tysięcy czterysta sześćdziesiąt dziewięć rzeczy!

Ale czy kiedykolwiek ją zobaczę? Jej długie wyblakłe jasne włosy, jej dziwaczne, źle dobrane stroje, jej szyk rodem z cyganerii, wzory od Mojave po Bombaj? Moja matka o ostrym jak brzytwa intelekcie i trafnych spostrzeżeniach. Taka właśnie była: zawsze najmądrzejsza i najdziwniejsza w grupie.

Najpierw ludzie uważali ją za idiotkę. Naprawdę. No bo widzieli mojego tatę, trochę od niej starszego, na co zresztą wyglądał, a to dlatego, że spędził całe lata na obszarze od Gazy do Wzgórz Golan. A potem ich wzrok wędrował na mamę, młodszą od taty i wyglądającą młodo. (Była próżna). Więc zakładano, że jest on kimś w rodzaju podstarzałego lowelasa, a ona chce go wykorzystać. Ale później... później... podczas rozmowy, raz czy dwa mama powiedziała coś takiego, że nie uważano jej już za głupią, lecz za geniusza. Zachowywała się przy tym skromnie. A jakiś czas później ktoś wspomni o jej słynnej książce, nagrodzonej National Book Award.

Gem, set, mecz.

Uwierzcie mi. Widziałam to ponad piętnaście razy. Właściwie można było według tego regulować zegarki.

Inną rzeczą, według której można było regulować zegarki, jest talent mojej mamy do gubienia rzeczy. Wszystkich. Czy potrafiła zapytać, gdzie są klucze, które właśnie trzymała w ręce? Zgadza się. Czy prosiła was, by pomóc jej znaleźć telefon, kiedy z nią przez ten telefon właśnie rozmawialiście? Zgadza się. A czy pytała, gdzie są jej okulary, kiedy miała je na nosie? Też się zgadza.

Przez całe życie nie spotkałam nikogo, kto byłby bardziej zapominalski czy roztrzepany niż moja mama. Ona nie jest zwykłym roztrzepanym profesorem. Bardziej przypomina profesora, który jest zbzikowany, ślepy i rozkojarzony. Oto przykład: moja mama za żadne skarby świata nie potrafi zrobić grzanki. Grzanki. Próbowała dziesięć razy i za każdym razem... grzanka wychodziła czarna. Ach, kroiła ją na kawałki. Potrafiła nawet pokroić ją na malutkie trójkąciki, ZANIM uświadamiała sobie, że grzanka jest spalona. A potem podawała ją nieszczęsnemu odbiorcy, najczęściej tacie i mnie. Otóż w tej właśnie chwili mama widzi swoją grzankę po raz pierwszy. Twoimi oczami. Taką, jak wygląda.

– O nie! – oświadcza mama wtedy. – Jak to się stało?

I mówi prawdę. Rzeczywiście jest zdumiona.

Doszło do tego, że musieliśmy z tatą schować toster.

– Proszę cię – powtarzał ojciec – już nie próbuj. Jest okej. Niczego nie musisz udowadniać. To tylko grzanka.

A mama odpowiada:

– Czy jesteś pewien, że to nie metafora symbolizująca moją miłość i zdolność stworzenia szczęśliwego i kochającego domu?

– Tak. To nie jest metafora symbolizująca twoją miłość i zdolność do stworzenia szczęśliwego i kochającego domu. Jesteś niesamowitą dziennikarką, matką i żoną. Ale spójrzmy prawdzie w oczy: grzanki nie są twoją specjalnością.

– Nie są moją specjalnością?

– Nie. Jesteś antygrzankowa.

Ojciec się uśmiecha, a mama odpowiada mu tym samym.

Ta chwila.

Chwile takie jak ta.

Bardzo mi ich brakuje.

No i tak to szło. Ojciec był szefem kuchni, a mama wymyślała różne śmieszne dekoracje dobrane do tematu. Kotlety po kijowsku? No to przy okazji pokażę wam matrioszki, te rosyjskie lalki! Meksykańskie święto Cinco de Mayo? Wobec tego znajdę wam piniatę[2]! Zróbmy papierowe kwiaty! Moja mama miała ten kretyński, lecz zachwycający sposób robienia wszystkiego z entuzjazmem. Rozwiesiła kiedyś tureckie lampiony. Wypożyczyła automat do popcornu. Znalazła sposób, by wyświetlić film na dużym ekranie na podwórku za domem. Raz nawet, nie żartuję, zatrudniła artystę błyskawicznie zmieniającego kostiumy. To było kretyńskie, lecz niewątpliwie przekomiczne.

Myślę, że ojciec właśnie to w niej kochał.

Przypominała promień światła.

Ojciec był łagodniejszy, poważniejszy, zrównoważony. Ona była trochę stuknięta. Wyobraźcie sobie Ruth Gordon w „Haroldzie i Maude”. Co, nie widzieliście tego filmu? To idźcie i obejrzyjcie go czym prędzej. Serio.

...

Czekam...

...

Okej, wróciliście? To dobrze. Miło was znowu widzieć. Skoro więc obejrzeliście Ruth Gordon w „Haroldzie i Maude”, to...

Widzieliście właśnie moją mamę.

Odnoszę wrażenie, jakby wszystkie okropne rzeczy w całym świecie objawiły się w niej w formie buntu przeciwko ciemności. Wyzywająca żywiołowość.

I dlatego sądzę, że ona żyje. Że musi żyć. Na świecie nie ma nic – żaden Bóg nie jest tak okrutny ani los tak bezduszny – co pozwoliłoby temu szczególnemu duchowi zginąć.

Nie mogę w jej śmierć uwierzyć.

Ale może po prostu oszukuję sama siebie.

Może oboje już nie żyją.

A może jestem głupia.

ROZDZIAŁ PIĄTY

Wszyscy trzej moi chłopcy są zszokowani, że LexCorp przeprowadza rekrutację na kampusie.

Cóż, może nie są naprawdę moimi chłopakami. Może są to faceci, z którymi często się spotykam, ale w nic się nie angażuję. Wiecie, to dziwne mieć trzech chłopaków.

Któregoś dnia każdy z nich poślubi słodką panienkę, która będzie mówiła właściwe rzeczy, polubią ją teściowie, no i młoda para, razem z psem wabiącym się Spot, wprowadzi się do otoczonego białym płotkiem domku.

Ale to nie będę ja, skarbie.

Nie wiem, dlaczego to robię, dlaczego mam-trzech-niechłopaków, przychodzi mi na myśl jedynie to, że z jednej strony w ZWIĄZKU nie chcę mieć do czynienia z JEDNĄ osobą, a z drugiej strony śmiertelnie boję się być sama. Kiedy jestem sama, różne myśli kłębią mi się w głowie. Kiedy jestem sama, wszystkie z tych zbyt potwornych rzeczy, które mogły się wydarzyć lub przydarzają moim mamie i tacie, grożą zaanektowaniem mojej świadomości. To jest pierwszy problem.

A drugi? Pamiętacie, jak rozmawialiśmy o tych moich zaburzeniach dysocjacyjnych? Kiedy to widzę siebie nie z głębi siebie, lecz z innego miejsca? Zwykle z góry lub z jakiegoś kąta? No cóż, ta przypadłość jakoś odbija się bardzo niekorzystnie na związku w jego tradycyjnym pojmowaniu. Pamiętacie takie sceny z filmów, kiedy dziewczyny są bardzo przejęte, gdy podchodzi do nich chłopak i mówi coś miłego lub przytula je albo wręcza kwiaty? Jakby każda dziewczyna po prostu nie mogła się doczekać, aż na skutek dotyku, spojrzenia lub aprobaty najbliższego fajnego chłopaka przemieni się w pięknego motyla. No cóż, jestem przeciwieństwem tej dziewczyny. Na przykład kiedy chłopak niemal od razu chce mnie pocałować, natychmiast się w sobie kurczę. To mnie przeraża. Albo jeśli chłopak patrzy mi w oczy i mówi: „Chciałbym być z tobą bliżej”, reaguję, jakby zaczynał się film grozy. Boję się.

Nie chciałam taka być. Nie prosiłam o to.

To jest coś, co się w końcu stało z mnóstwa różnych powodów, które może zbadamy później i zrobimy na ten temat prezentację w PowerPoincie.

(Moglibyśmy także zrobić prezentację w PowerPoincie na temat tego, dlaczego prezentacje w PowerPoincie są takie nudne).

Ja w każdym razie żadnemu z tych chłopaków nie mogę nic zarzucić. Poważnie. To chodzi o mnie. Przeanalizowałam wszystko i ustaliłam, że problemem jestem ja.

Chcielibyście ich poznać?

Okej, fajnie. Zanim jednak to się stanie, muszę wam wyjaśnić specyfikę tego miejsca.

Gotowi?

Chodzę do żeńskiego college’u o nazwie Bryn Mawr. Jest jednym z Seven Sisters – siedmiu college’ów sztuk wyzwolonych w północno-wschodnich Stanach – i przy każdej okazji można usłyszeć, że uczyła się tu Katharine Hepburn. Pozostałe college’e to, w porządku przypadkowym, Wellesley, Mount Holyoke, Vassar (dla debiutantek), Radcliffe (dawniej żeński odpowiednik Harvardu), Smith (dziewczyny jak hrabiny) i Barnard (w Nowym Jorku). Powszechnie uważa się, że do Bryn Mawr chodzą dziwolągi. Ale też college ten jest najbardziej wymagający z akademickiego punktu widzenia. I gniazdo lesb.

Z Bryn Mawr są stowarzyszone cztery college’e: Princeton, Swarthmore, UPenn i Haverford.

Princeton jest oficjalnie bratnią szkołą Bryn Mawr, ale chodzą tam STRASZNI sztywniacy i nie ma z nimi żadnej interakcji. To chłopaki, które chcą zostać bankowcami. Ohyda. Gołym okiem widać, jak ich korci, żeby rozpirzyć gospodarkę.

UPenn jest uznawane za część naszej społeczności. Możemy tam uczęszczać na zajęcia, ale trzeba by jechać do Filadelfii, dwadzieścia pięć minut pociągiem, więc równie dobrze tamten college mógłby znajdować się w Tybecie. No i tamtejsze chłopaki wyglądają, jakby zajmowali się przesadnie sportem. Łeee.

Swarthmore leży bliżej i jest fajniejsze. Możemy tam chodzić na zajęcia, oni mogą chodzić do nas. W zeszłym roku pięciu chłopaków uczęszczało ze mną do English House na zajęcia o nazwie „Poetyka i polityka rzeczy wzniosłych”. Wiem. Nikt nie miał pojęcia, o co w tych zajęciach chodzi. Ale te chłopaki potrafiły nawijać na ten temat jak najęci. Jeden z nich miał nawet łaty na łokciach blezera. Łaty!

I wreszcie Haverford. College znacznie bardziej zaangażowany. Między oboma szkołami kursuje niebieski autobus, my możemy mieszkać tam, oni mogą mieszkać tutaj etc. Tyle że nikt tego praktycznie nie robi, bo tamtejsze chłopaki słuchają Phisha, noszą flanelowe spodnie i grają w lacrosse, a my jesteśmy gromadą ubranych na czarno lesb, które skandują: „Śmierć patriarchatowi!” i piszą słowo woman przez y. Womyn. Rozumiecie? Chodzi o to, że przecież nie potrzebujesz mana, żeby napisać woman. Nie śmiejcie się.

Właściwie nie obchodzi mnie sprawa z tą pisownią, ale zupełnie nie mam ochoty słuchać Phisha.

Jednak od czasu do czasu pojawia się fenomen o nazwie „Bryn Man”. To facecik z Haverforda, który do tamtego miejsca nie całkiem pasuje, i postanawia mieszkać i zaliczać przedmioty kierunkowe w Bryn Mawr. Muszą odznaczać się bardzo grubą skórą i bardzo wyrafinowaną autoironią, by uporać się z tym wszystkim. Ale ci są najbardziej cwani. I ciągle mają niezłe branie. Sprytne, co?

Teraz więc, skoro już znamy podstawy... poznajmy naszych kawalerów, dobrze?

Okej, bardzo proszę.

Kawaler numer jeden!

Otóż, moi drodzy, kawaler numer jeden pochodzi z Allentown z Pensylwanii! Jest jedynym synem żydowskiego lekarza i uwielbiającej go matki, wychowywano go w poczuciu, że jest dla ziemi darem Boga i bywa zabawny, konkretny i uszczypliwy. Ma oliwkową cerę, ogromne ciemne oczy, metr osiemdziesiąt centymetrów wzrostu, jest kościsty i ma nadzieję, że pewnego dnia zostanie wielkim filmowcem. Jego hobby to oglądanie mrocznych filmów i oglądanie mrocznych filmów. Panie i panowie, oto Aaron!

Czy jesteście gotowi na kawalera numer dwa? No więc dobrze, kawaler numer dwa pochodzi ze słonecznego południa Kalifornii. Straciwszy ojca w młodym wieku, kawaler numer dwa był wychowywany przez swą niemiecko-amerykańską matkę. Ale jego dziadek ze strony ojca był Afroamerykaninem. Połączenie tego z niemiecką krwią sprawiło, że chłopak stał się najbardziej atrakcyjną istotą na kuli ziemskiej lub nawet we wszechświecie. Krótkie jasnoblond włosy, śniada lekko opalona skóra i naprawdę wspaniałe ciało dały w efekcie żywego Kena. Mającego jednak rozum. Tak, moi drodzy, kawaler numer dwa studiuje stosunki międzynarodowe i któregoś dnia zostanie prawdopodobnie ambasadorem w Chinach. Powitajcie Teddy’ego!

I wreszcie kawaler numer trzy – jest on studentem zagranicznym z (tu wzdycham) Paryża, Francja. Charakteryzuje go pogarda do wszystkiego, co amerykańskie, z wyjątkiem spodni Levi’sa i papierosów Marlboro. Nosi chusty w stylu jakby bliskowschodnim i jest studentem filozofii, którego osobista filozofia wyraża się słowami: „Wyglądaj dobrze, olewaj wszystko”. Przez cały czas ma na twarzy świeży zarost, choć nie wiem, JAK to jest fizycznie możliwe. Ma na imię... Patrice!

A więc znacie już całą trójkę.

Nie mam pojęcia, czy jesteście pod wrażeniem, czy czujecie się zaniepokojeni.

Nie martwcie się, oni wiedzą o sobie. Słowo skautki. Lub przynajmniej każdy z nich wie, że nie jest dla mnie tym jednym jedynym. I jestem pewna, że nic ich to nie obchodzi.

(A tak między nami to domyślam się, że też nie jestem dla nich tą jedną jedyną, choć nigdy o to nie pytałam).

Jest jednak jedna rzecz, która ich łączy. W którymś momencie każdy z nich napomknął, że był zaskoczony, zirytowany lub wręcz zły dlatego, że LexCorp zaczyna w naszej złożonej z dwóch college’ów społeczności rekrutację.

Co to jest LexCorp? Śmieszne, że pytacie.

LexCorp to prawdopodobnie najmniej rozumiana i najbardziej diaboliczna firma znana człowiekowi. Przy nich Halliburton[3] wygląda już jak Bambi. Jak wieść niesie, firma ta zarobiła ponad osiemdziesiąt miliardów dolarów na wojnie w Iraku. Głównie na ropie. Na odzyskiwaniu dodatkowych ilości ropy z wyeksploatowanych złóż. I na wystawianiu rządowi wygórowanych rachunków za wynajęcie jej własnych specjalistów do odwiertów. I na sprzedaży ropy. Początkowo była to tylko spółka naftowa. A potem rozszerzyła swą działalność na węgiel, gaz naturalny i wszelkiego rodzaju paliwa kopalne. Ale to nie wszystko.

Ciekawostka: znacie tych gości, którzy zawsze pokazują się w wiadomościach, by wyrazić „swoje wątpliwości” w kwestii zmian klimatycznych? Tych, co to mówią, że „na razie nauka niczego nie potwierdziła” i że „globalne ocieplenie to fałszywy alarm”? W gruncie rzeczy takich facetów jest niewielu. Nazywani są „ekspertami”. Po ich nazwisku pojawia się zawsze informacja sugerująca, że są z jakiejś tajemniczej „fundacji” lub „instytutu”.

Ale jeśli postanowicie sprawdzić te tak zwane fundacje lub instytuty, okazuje się, że są to zwykle spółki wydmuszki powiązane z przemysłem paliw kopalnych. Takie jak na przykład LexCorp. Zasadniczo więc od początku lat siedemdziesiątych LexCorp zapłaciła wiele milionów dolarów, aby ściągnąć tych facetów do wszelkich możliwych programów informacyjnych, żeby podsycili w ludziach wątpliwości co do prawdziwości zmian klimatycznych, tym samym skazując nas wszystkich na katastrofę. Ciekawostka numer dwa: wielu z tych gości to ci sami faceci, którzy utrzymywali, że palenie nie szkodzi. Fajne typki.

Nie wierzycie mi? To ich sprawdźcie. Albo obejrzyjcie „Handlarzy złudzeń”. No, lećcie. Poczekam.

Siedzę i sobie pogwizduję.

...

Już obejrzeliście ten film? To wspaniale.

Teraz już więc rozumiecie, że nie jestem jedynie chorą osobą cierpiącą na urojenia paranoidalne, wiecie także, że dzięki staraniom LexCorp nie uciekniemy od kwestii ocieplenia klimatu w skali globu. Mam nawet T-shirt z napisem „LexCorp: We’re making a killing[4]!” w tandetnym stylu z lat pięćdziesiątych. Czcionka jak ze starej fotografii. Spodobałaby się wam. Postaram się o taką dla was, jeśli będziecie dla mnie mili.

I znowu coś zabawnego. LexCorp prowadzi rozmowy w Bryn Mawr w pokoju samobójczyni. Oczywiście nie wiedzą, że to jest pokój samobójczyni. Uważają, że jest to pokój Vandevoort. Tak głosi tabliczka. Ci z LexCorp nie mają pojęcia, że pięćdziesiąt lat temu Tisley Vandevoort, spadkobierczyni fortuny i debiutantka, w tym właśnie pokoju popełniła samobójstwo. Informowały o tym wszystkie kroniki towarzyskie. Prawdziwy skandal. Wstrząśnięta rodzina zadedykowała jej ten wspaniały elegancki pokój w Denbigh Hall. Jak mi się wydaje, chodziło o to, by studenci Bryn Mawr mieli miejsce, w którym mogliby się zrelaksować, pomyśleć i pomedytować, zamiast się zabijać. Nikt z LexCorp nie zdawał sobie sprawy, że żaden student Bryn Mawr nigdy do tego pokoju nie wszedł. Właśnie z powodu tamtego samobójstwa.

To, że w owym sławetnym pokoju samobójczyni LexCorp prowadzi teraz rekrutację, sugeruje, że ktoś z komitetu organizacyjnego wyławiania talentów ma poczucie humoru.

Jestem pewna, że w ten właśnie sposób ten ktoś wyraził cichy protest przeciw temu, że musiał przede wszystkim z tymi facetami się umówić. Ładnie to rozegrali, naprawdę. LexCorp nie da się jednak tak łatwo zbyć.

Nie wiem, dlaczego uważam, że to moja sprawa, ale tak uważam. Nie spocznę, dopóki ktoś nie stawi czoła demonom LexCorp z powodu całkowitej degeneracji.

Jeśli już się domyślacie, co teraz robię, to zapewne macie rację.

Idę przez park wysadzaną drzewami ścieżką z mojego akademika do Denbigh Hall.

Do pokoju samobójczyni.

Na spotkanie z LexCorp.

[1] Blacklivesmatter – ruch sprzeciwu wobec brutalności i bezkarności policji wobec czarnoskórych obywateli (przyp. tłum.).

[2] Piniata (hiszp. piñata) – bożonarodzeniowa zabawa w krajach latynoskich polegająca na strąceniu kuli wypełnionej zwykle słodyczami (przyp. tłum.).

[3] Halliburton – przedsiębiorstwo zajmujące się usługami związanymi z obsługą pól naftowych (przyp. tłum.).

[4] We’re making a killing (ang.) – gra słów: „zabijamy”, ale także „zarabiamy duży szmal” (przyp. tłum.).

Tytuł oryginału: Liberty

Pierwsze wydanie: HarperTeen, Nowy Jork 2017

Opracowanie graficzne okładki: Emotion Media

Redaktor prowadzący: Grażyna Ordęga

Opracowanie redakcyjne: Joanna Morawska

Korekta: Małgorzata Narewska

© 2017 by Andrea Portes

© for the Polish edition by HarperCollins Polska sp. z o.o., Warszawa 2017

Wydanie niniejsze zostało opublikowane na licencji HarperCollins Publishers LLC.

Wszystkie prawa zastrzeżone, łącznie z prawem reprodukcji części lub całości dzieł w jakiejkolwiek formie.

Wszystkie postacie w tej książce są fikcyjne. Jakiekolwiek podobieństwo do osób rzeczywistych – żywych lub umarłych – jest całkowicie przypadkowe.

HarperCollins jest zastrzeżonym znakiem należącym do HarperCollins Publishers, LLC.

Nazwa i znak nie mogą być wykorzystane bez zgody właściciela.

Ilustracja na okładce: Getty Images. Wszystkie prawa zastrzeżone.

HarperCollins Polska sp. z o.o.

02-516 Warszawa, ul. Starościńska 1B lokal 24-25

ISBN: 978-83-276-3131-2

Konwersja do formatu EPUB: Legimi Sp. z o.o.