Zaczęło się w święta - Janice Lynn - ebook

Zaczęło się w święta ebook

Janice Lynn

4,0

Opis

Doktor McKenzie Sanders żyła pełnią życia, miewała niezobowiązujące romanse i było jej z tym dobrze. Gdy jakiś układ zaczynał się komplikować, odpuszczała i szła do przodu. Zawsze znajdował się ktoś następny. Tegoroczne święta chętnie spędziłaby w ramionach Lance’a. Przystojny, dowcipny, cieszył się uznaniem wszystkich. Miał tylko jedną wadę: był jej kolegą z pracy i nie chciała tracić jego przyjaźni. Mimo to umówili się na romans. Dwa miesiące, a potem każde pójdzie swoją drogą...

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 157

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,0 (25 ocen)
13
4
4
4
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Janice Lynn

Zaczęło się w święta

Tłumaczenie: Anna Bieńkowska

ROZDZIAŁ PIERWSZY

– Patrz, ten przystojniak puścił do ciebie oko. Znasz go?

Słysząc pytanie przyjaciółki, doktor McKenzie Sanders spojrzała na scenę, na której właśnie pojawił się mężczyzna prowadzący imprezę.

– To on.

– To ten osławiony doktor Lance Spencer? – w głosie siedzącej obok niej Cecilii zabrzmiało niedowierzanie.

Nic dziwnego. McKenzie zdążyła wiele się o nim nasłuchać. Lance nie tylko leczył ludzi, ale wspierał wszelkie lokalne akcje dobroczynne i był świetnym organizatorem. Jednak nie spodziewała się, że widowisko będzie tak sprawnie przygotowane, również pod względem choreograficznym. Z drugiej strony, znając Lance’a, nie powinna się dziwić. Idealnie wszystko z sobą zgrał, doprowadził do perfekcji. Jak wszystko, za co się wziął.

Ostatnio to ją miał na celowniku.

Zastanawiała się, co go do tego skłoniło. Może zmęczenie panienkami, które chciały go złowić i doprowadzić do ołtarza? Sama była jak najdalej od takich pomysłów, nie chciała się wiązać. Już dawno stwierdziła, że małżeństwo nie jest dla niej, nie zamierzała wychodzić za mąż. Lance doskonale znał jej podejście. Nie ukrywała, że chce czerpać z życia garściami i nie da się zaobrączkować.

Lance, po dramatycznym rozstaniu z ostatnią dziewczyną, której jasno powiedział, że nie zamierza się oświadczyć, najwyraźniej postanowił chwilowo dać sobie spokój z wysokimi blondynkami zawzięcie dążącymi do ślubu i wesela. Zamiast tego zaczął uganiać się za drobnymi brunetkami, które dostawały wysypki na samą wzmiankę o ślubie. A to przez nieszczęsne, zakończone rozwodem małżeństwo rodziców.

Czyli za nią.

Wprawdzie przyjęła jego zaproszenie na dzisiejszy wieczór i pojawiła się z przyjaciółką, jednak z założenia trzymała się od Lance’a z daleka i nie miała zamiaru dać mu się „złapać”. Nie chciała wchodzić w inne niż zawodowe relacje, wykraczać poza niezobowiązujące koleżeństwo. Tego też nauczyła się od rodziców – to zasługa taty, który uwodził każdą współpracownicę. Na szczęście jest inna niż rodzice.

Ale Lance’owi nic nie brakuje.

Zwłaszcza w tym eleganckim stroju i cylindrze.

Niesamowicie seksowny. Po prostu ten typ tak ma. Od razu masz ochotę odstawić lukrowane ciastka i zrobić kilka brzuszków, w razie gdyby kiedykolwiek miał ujrzeć cię nago. Właśnie od takich mężczyzn starała się trzymać jak najdalej. Jest wolnym duchem i nie zamierza zmieniać się dla faceta. Jeśli będzie miała ochotę, zje ciastko, a nawet dwa, i to z dodatkowym lukrem.

Widziała, jak daleko potrafią posunąć się kobiety, by przypodobać się mężczyźnie; obserwowała, co robiła jej własna matka. Co z tego, skoro nic nie trwało wiecznie, mężczyźni tracili zainteresowanie, a kobiety zostawały ze złamanym sercem i brakiem wiary w siebie.

Obiecała sobie, że nigdy nie ulegnie takiej pokusie, nigdy nie wejdzie w relację, która skłoni ją do sprzeniewierzenia się samej sobie. Wdawała się w niezobowiązujące romanse, żyła pełnią życia, było jej z tym dobrze. Gdy jakiś układ zaczynał się komplikować, odpuszczała i szła do przodu. Zawsze znajdował się ktoś następny.

Pod tym względem ona i Lance mieli z sobą wiele wspólnego. Z jednym wyjątkiem: Lance pielęgnował swoje relacje miesiącami, ona nigdy dłużej niż kilka tygodni. Bo jeśli układ trwał dłużej, druga strona mogła robić sobie niepotrzebne nadzieje.

Mogłaby zamarzyć o domu z ogródkiem, rodzinnym samochodzie, gromadce dzieci i mężu, który szybko by się nią znudził i zaczął flirtować z sekretarką, terapeutką, księgową, żoną wspólnika, nauczycielką swych pociech… Kto wie, z kim jeszcze ojciec zdradzał mamę?

Mężczyźni zdradzają. Taka jest smutna rzeczywistość.

Rzecz jasna, zdarzają się porządni faceci, ale to jak szukanie igły w stogu siana.

Nie zmieni się dla mężczyzny i nie da się zwodzić. Nie będzie kurą domową. Co to, to nie. Chce cieszyć się życiem, korzystać z niego i nigdy nie stać się taka jak jej mama… czy ojciec, który nie był w stanie dochować wierności, a jednak wyraźnie potrzebna mu była żona, bo po rozwodzie z mamą jeszcze cztery razy składał małżeńską przysięgę.

Dlaczego więc odmówiła Lance’owi, gdy chciał się z nią umówić?

Oczywiście pracują razem, a dla niej to zawsze wykluczało bliższe relacje, zwłaszcza że stale miała w pamięci biurowe romanse ojca. Z drugiej strony układ z Lance’em byłby zupełnie inny. Ona lubi się zabawić, on też. Z tego względu świetnie do siebie pasują. Przyjaźnią się, kilka razy wychodzili gdzieś z grupą znajomych czy zjadali szybki posiłek w szpitalnym bufecie. Nawet gdy miała trudny dzień, Lance potrafił ją rozchmurzyć. Jednak perspektywa randki budziła w niej odruch obronny. Natychmiast się wycofywała.

– Odebrało ci mowę na jego widok? – zapytała Cecilia.

Dopiero teraz McKenzie uświadomiła sobie, że nie odpowiedziała na pytanie. Ani nie dotarły do niej słowa Lance’a.

– Przepraszam, trochę się rozproszyłam – wykrztusiła, nie odrywając oczu od Lance’a.

– Widzę – cicho zaśmiała się przyjaciółka. McKenzie czuła na sobie jej przenikliwe spojrzenie. Nie odwróciła się, ale czuła przez skórę, że w brązowych oczach Cecilii maluje się rozbawienie. – On jest boski, aż dostaję gorączki. Chyba będę potrzebować fachowej pomocy. Od czego jest specjalistą?

– Dobrze wiesz, że jest internistą. Przecież pracuję z nim – odparowała, nie odrywając oczu od Lance’a zapowiadającego pierwszą część występu.

Z zachwytem obserwowała jego płynne ruchy, rozjaśnioną uśmiechem twarz, dołeczki w policzkach, błysk w niebieskich oczach. Wyglądał jak znakomity aktor. Jest doskonałym lekarzem. Co jeszcze potrafi?

Wyobraźnia podsuwała jej różne obrazy.

– Boże Narodzenie to czas prezentów. On byłby fantastycznym prezentem, co? – droczyła się Cecilia, szturchając ją w bok.

McKenzie prychnęła i przewróciła oczami.

– Myślisz bardzo jednotorowo.

– Ty też, choć zazwyczaj nie chodzi o facetów. Nadal chcesz biec jutro w maratonie?

Ruch dawał jej siłę. Biegała codziennie skoro świt. To rozjaśniało myśli. Przygotowywało do kolejnego dnia. Biegnąc, była o krok przez mężczyzną, który próbował wkraść się do jej sypialni. Uciekała.

Dosłownie i w przenośni.

Nie dlatego, że była cnotką. Dawno straciła niewinność. Ale to ona decydowała, kto może jej dotknąć.

Mimowolnie jej myśli poszybowały tu temu, który teraz czarował widownię uśmiechem i urokiem.

Chciał dotknąć jej ciała. Nie powiedział tego na głos, ale widziała to w jego oczach. Patrzył na nią jak ktoś, kto nie może się przed tym powstrzymać. Przełknęła ślinę, odepchnęła od siebie natrętne myśli.

Rzęsiste brawa nagradzały kolejne występy. Lance zapowiedział następny i na scenę wyszły trzy śpiewające panie. Po nich nadeszła pora na kolędy. Wykonawcy opuścili scenę i chodzili wśród stolików. Lance pozostał na scenie, McKenzie miała go na wprost. Ich spojrzenia się spotkały i Lance się uśmiechnął. Pięknie, przyłapał ją, jak się na niego gapi. Ale czy nie po to ją tu zaprosił?

Chciał, żeby się na niego gapiła.

Zamrugała. Do diabła, przecież nie chciała tego robić. Tylko że… chciała. Chciała…

Cecilia szturchnęła ją łokciem.

– Au. – Potarła ramię. Przyjaciółka nie rozszyfrowała jej myśli. Bo wtedy by przybiła z nią piątkę.

– Chciałam się upewnić, że widzisz to samo. On nie może oderwać od ciebie oczu.

– Nie jestem ślepa – mruknęła, masując bolące ramię.

– Jak zobaczyłam doktora Spencera, o którym tyle od ciebie słyszałam, zaczynam myśleć, że może jesteś ślepa. Kiedy ostatni raz badałaś wzrok?

– Ha, ha, bardzo śmieszne. Dobry wygląd to nie wszystko. – Lance był atrakcyjny i jej ciało mimowolnie na niego reagowało. Lubiła z nim pracować. Gdyby zaczęli się spotykać, jak nic wylądowaliby w łóżku. I co wtedy? Na dłuższą metę nic by z tego nie wyszło, za to relacje zawodowe by się skomplikowały. Warto ryzykować dla kilku tygodni z seksownym doktorem?

Przesunęła po nim wzrokiem. Hm, może i warto…

– Owszem – przyznała Cecilia. – Całą noc mogłabym słuchać tego głosu. Jestem chętna, możesz mnie zapisać.

– Jesz mu z ręki, jak ta cała reszta, ale to nie znaczy, że mam się z nim umówić.

Twarz Cecilii rozjaśniła się w uśmiechu.

– A ty? Należysz do tych, co jedzą mu z ręki? Bo myślę, że powinnaś. Dosłownie.

Nie należała. Nie chciała. Nie mogła.

– Żartowałam.

– Wiem. – Cecilia popatrzyła na śpiewającego kolędę Lance’a.  – Mówię poważnie. To może być właśnie ten jedyny.

– Nie opowiadaj.

Z Cecilią znały się od małego, przyjaźniły się od przedszkola. Zawsze razem, na dobre i na złe. Teraz McKenzie była lekarzem rodzinnym, a Cecilia fryzjerką w salonie Bev’s Beauty Boutique. Spełniły swoje marzenia, robiły to, co zawsze chciały robić. Ale Cecilia nadal czekała na księcia z bajki, który przybędzie, porwie ją w ramiona i przeniesie przez próg. Niemądra panienka.

McKenzie była dorosła i mogła sama przestąpić próg. Nie potrzebowała księcia z bajki. Ani go nie chciała.

Przeniosła wzrok na Lance’a. Patrzył w jej stronę. Mogłaby przysiąc, że się do niej uśmiechnął. A może to iskierki w jego oczach tak ją zmyliły. To możliwe.

A może wcześniejsze myśli. Chciał, by na niego patrzyła. Sprawił, że poczuła się niezręcznie. Bardzo niezręcznie.

Pewnie dlatego wciąż mówi mu „nie”.

Jednak dzisiaj tu przyszła. Dlaczego?

– Myślę, że powinnaś pójść za ciosem.

– Co?

– Mówię o doktorze Spencerze. Czyli o człowieku, który tak cię rozprasza.

– Ja z nim pracuję. To by skomplikowało nasze zawodowe relacje.

– Jego zaproszenia już ich nie skomplikowały?

– Nie, bo do niczego nie doszło. – Nie chciała niczego między nimi zmieniać. Starała się zbywać go żartem, traktować jak kolegę z pracy.

Skoro musiała się starać, to być może między nimi już coś się zmieniło?

– To znaczy?

– To znaczy, że nie traktuję jego zaproszeń serio.

– On patrzy na ciebie, jakby traktował cię poważnie.

To spojrzenie. Rozkosznie wprawiające w dziwny niepokój.

– Możliwe.

– Mówię ci.

Nagle przestał na nią patrzeć.

Biegiem rzucił się w stronę stolików. Chwycił od tyłu poczerwieniałego, trzymającego się za szyję mężczyznę. Wszyscy przy stoliku poderwali się na równe nogi, ale wyraźnie nie mieli pojęcia, co robić.

McKenzie zareagowała instynktownie. Chwyciła torebkę i telefon, wybrała numer pogotowia i pobiegła do Lance’a, który uciskał przeponę mężczyzny. Bez efektu. Oczy mężczyzny niemal wyszły na wierzch. Stojąca obok niego kobieta była na granicy histerii. Kolędnicy przestali śpiewać i oczy wszystkich skupiły się na Lancie, jakby zebrani próbowali pojąć, co się dzieje. I wstrzymali oddech, gdy uświadomili sobie, że człowiek się dusi.

Nie mogli czekać na przybycie ratowników, nie mieli czasu. Musieli wydobyć z dróg oddechowych mężczyzny to, co utknęło mu w gardle.

Lance wykonywał chwyt Heimlicha, starając się mocnym naciskiem na przeponę sprężyć powietrze w drogach oddechowych mężczyzny, by je odblokować, „wypychając” obce ciało z tchawicy. Robił to z taką siłą, że pewnie kilka żeber już pękło.

Jeśli nie udrożnią dróg oddechowych, to połamane żebra nie mają znaczenia. Mężczyzna już zaczął sinieć i lada moment straci przytomność.

– Musimy otworzyć mu drogi oddechowe – oznajmił Lance. Dokładnie to samo pomyślała. I modlić się, żeby nam się powiodło, dodała w duchu.

Popatrzyła na stół, wybrała nóż, który wydawał się najostrzejszy. Skrzywiła się na widok ząbkowanego ostrza. Cóż, wykorzysta go, jeśli nie ma wyboru. Na szczęście w torebce miała szwajcarski scyzoryk, który przed laty dostała od dziadka. Ostry jak skalpel i do tego zabiegu o niebo lepszy od noża do steków. Wyrzuciła na stół zawartość torebki, chwyciła klucze i długopis.

Mężczyzna stracił przytomność. Lance bezskutecznie próbował usunąć jedzenie, które tkwiło w przełyku. McKenzie rozkręciła długopis, przedmuchała oprawkę.

Lance ułożył nieprzytomnego na podłodze.

– Ma tętno? – zapytała, klękając przy leżącym.

– Niezależnie od tego, czy ma, czy nie, zrobię mu RKO. Może uda się go udrożnić.

Czasami utrata przytomności wpływała na mięśnie; rozluźniały się i podczas resuscytacji krążeniowo- oddechowej udawało się uwolnić obce ciało blokujące przepływ powietrza. W każdym razie warto spróbować.

Niestety ten sposób nie przyniósł poprawy. Upływający czas działał na niekorzyść. Zazwyczaj decydowały cztery minuty. Bez dopływu tlenu mózg zostanie bezpowrotnie uszkodzony. Jeśli w ogóle uda się utrzymać człowieka przy życiu. McKenzie odchyliła do tyłu głowę pacjenta. Lance z całej siły uciskał klatkę piersiową mężczyzny, robiąc mu masaż serca. Minęło kilka sekund i nic. Czyli nie ma wyjścia, nie obejdzie się bez konikotomii. McKenzie wyciągnęła scyzoryk.

– Ja to zrobię – zaproponował Lance.

Nie odpowiedziała. Odszukała wgłębienie między jabłkiem Adama a chrząstką pierścieniowatą i wykonała niewielkie poziome cięcie. Rozległy się przerażone okrzyki i szlochy, lecz nie zwracała na nie uwagi. Całkowicie się wyłączyła, maksymalnie koncentrując się na ratowaniu życia mężczyźnie.

Spróbowała rozewrzeć naciętą skórę, lecz mężczyzna nie należał do szczupłych, więc nie było to proste. Musiała wepchnąć palec, by zrobić otwór. Gdy to się jej udało, wsunęła do środka tulejkę długopisu, by w ten sposób zrobić wlot powietrza, i wykonała dwa wydechy.

– Dobra robota – pochwalił Lance, gdy klatka mężczyzny leciutko zafalowała. – Serce bije.

Odetchnęła. Najgorsze zagrożenie minęło. Odczekała kilka sekund, znowu zrobiła kilka wydechów. Wreszcie wyprostowała się.

– Doktor Sanders utworzyła panu sztuczną drogę oddechową – wyjaśniał Lance. – Ratownicy już jadą. Nic złego panu nie grozi.

Mężczyzna oddychał samodzielnie. Przez rurkę od długopisu. McKenzie patrzyła, jak jego pierś podnosi się i opada. Spłynęła na nią ogromna ulga.

Na twarzy mężczyzny odmalowała się panika. Usiadł. Lance podtrzymał go i złapał za rękę, gdy ten sięgnął do rurki wystającej z szyi.

– Proszę nie ruszać – uprzedził. – Dzięki rurce dostaje pan tlen. Jeśli pan ją wyjmie, będziemy musieli znowu ją umieścić, żeby mógł pan oddychać.

– Nic mu nie będzie? – denerwowała się dobrze ubrana, zadbana pani dobrze po pięćdziesiątce. Klęczała tuż przy McKenzie. Trzęsła się z niepokoju.

– Raczej nie. – McKenzie popatrzyła na przerażonego mężczyznę. – Nadal ma pan zablokowane drogi oddechowe. Zaraz zabiorą pana do szpitala i chirurg zdecyduje, jak w optymalny sposób usunąć to, co pana dławi.

Mężczyzna był oszołomiony. Przesunął dłonią po szyi mokrej od krwi.

– Chirurg udrożni drogi oddechowe, zszyje ranę i po nacięciu zostaje prawie niewidoczna blizna – zapewniła.

Mężczyzna odrobinę się uspokoił. Przesunął wzrok na jej zakrwawione palce. No tak, powinna je umyć.

– Idź do łazienki – rzekł Lance, jakby czytał w jej myślach. – Zostanę przy nim do przybycia ratowników.

Jeszcze raz popatrzyła na pacjenta, kiwnęła głową i wstała. Cecilia szła tuż za nią. Zabrała torebkę i jej rzeczy.

– O Boże. Nie mogę uwierzyć, że to się działo naprawdę. Byłaś niesamowita.

McKenzie popatrzyła na rozgorączkowaną przyjaciółkę.

– Nie tak wyobrażamy sobie gwiazdkową imprezę.

– Ty i doktor Spencer byliście wspaniali!

McKenzie wzruszyła ramionami.

– Wykonywaliśmy swoją pracę.

– Nie byliście tutaj służbowo.

– To nie znaczy, że mieliśmy spokojnie patrzeć, jak ktoś dusi się na naszych oczach.

– Wiem, chodziło mi o to, że… – Cecilia umilkła. Gdy weszły do łazienki, odkręciła wodę, by McKenzie nie musiała niczego dotykać zakrwawionymi rękami.

– To naprawdę nic takiego. – McKenzie starannie spłukiwała dłonie, nie żałując sobie dezynfekującego mydła. Na koniec dokładnie umyła scyzoryk. Później wyczyści go spirytusem, może na wszelki wypadek jeszcze wysterylizuje w pracy.

Cecilii nie zamykały się usta. Jeszcze nie ochłonęła po tym, co przed chwilą widziała. Z emfazą zapewniała, że omal nie zemdlała, kiedy McKenzie przecięła skórę na szyi nieprzytomnego.

Gdy wróciły do sali, ratownicy już byli. Mężczyzna nie mógł mówić i odpowiadał jedynie ruchami głowy. Jego stan wyraźnie się poprawił. Ratownicy ułożyli go na noszach i wynieśli. Lance szedł tuż za nimi, zdając dokładną relację. McKenzie dołączyła do niego.

– Doktor Sanders uratowała mu życie – powiedział w końcu Lance.

Równie dobrze sam mógł to zrobić. W sumie to nie było nic takiego.

Ratownicy wyrazili szczere uznanie dla jej wysiłków. McKenzie pozostawiła komplementy bez komentarza. W końcu to jej praca, do tego została wyszkolona.

– Też musisz pojechać do szpitala – przypomniał jej Lance.

Popatrzyła na niego i spochmurniała. Owszem, myślała o tym, myjąc ręce. Kontakt z krwią zawsze stanowi zagrożenie. Wielkie zagrożenie.

– Wiem. Pojadę z Cecilią. Poproszę, żeby mnie zawiozła, chyba że weźmiecie mnie do karetki. – Z nadzieją popatrzyła na ratowników.

– Ja cię zawiozę – szybko rzekł Lance.

Właśnie tego się obawiała. Im mniej będzie z nim sam na sam, tym lepiej. Zmarszczyła brwi.

– Też się ubrudziłeś krwią?

Nie odpowiedział, odwrócił się do ratowników.

– Zawiozę ją do szpitala na badania.

Gdy trzeba ratować ludzkie życie, nie ma czasu, żeby zastanawiać się nad ewentualnymi konsekwencjami. Dopiero potem przychodzi na to pora.

Postąpiła jak trzeba, uratowała człowieka. Jednak teraz sama może ucierpieć, jej życie może na zawsze się zmienić. Wszystko zależy od stanu zdrowia tego mężczyzny.

Nie miała na rękach żadnych skaleczeń czy rozcięć, ale wystarczy najmniejszy mikrouraz, żeby jej organizm znalazł się w niebezpieczeństwie.

Nie ma wyjścia. Musi zrobić badanie krwi.

– Cecilia mnie zawiezie – powtórzyła.

Nie chciała zostać z nim sam na sam. A jeszcze bardziej nie chciała, żeby był przy niej, gdy będą pobierać jej krew. Ten zabieg był dla niej koszmarem.

Nie wzruszał jej widok czyjejś krwi, a nawet jej własnej. To igła wywoływała w niej irracjonalny lęk. Na samą myśl o tym, że jej ostrze znajdzie się w pobliżu jej skóry, dostawała ataku paniki, choć nie miała żadnego problemu, gdy wbijała igłę w ciało pacjenta. Wtedy była spokojna i opanowana.

Nie chciała, by Lance dowiedział się o jej belonefobii. Po co ma wiedzieć, że panicznie reaguje na widok igły?

Błagalnie spojrzała na przyjaciółkę, licząc, że ta pośpieszy jej z odsieczą, lecz Cecilia, radośnie rozpromieniona, uścisnęła ją na pożegnanie, wymawiając się, że chce zamienić z kimś słowo, a potem wraca do domu. Kilka innych osób też zaczęło się zbierać do wyjścia.

– Ja i tak jadę do szpitala, więc nie ma sensu, żeby angażować jeszcze kogoś.

– Ale… – Urwała. Zaczyna być śmieszna. Musi się wziąć w garść, nie wpadać w histerię. Prędzej czy później Lance i tak usłyszy o jej fobii. – Dobrze, ale czy nie musisz zostać do końca programu?

Popatrzył na scenę.

– W zasadzie zrobiłem swoje, pozostało mi tylko podziękować gościom za przybycie. Nie jestem dłużej potrzebny, dadzą sobie radę beze mnie. – Spochmurniał nieco. – Chodzi o wielką rzecz i nie chcę, żeby ludziom pozostały przykre wspomnienia, więc nie możemy teraz przerwać. To jedna z naszych najważniejszych imprez charytatywnych.

– Niczyja wina, że człowiek zaczął się dławić. Wszyscy chyba to rozumieją.

– Chyba tak – potaknął, kierując się na parking. – To burmistrz naszego Coopersville, chyba wiesz?

– Burmistrz? – Nie miała o tym pojęcia. Zresztą to bez znaczenia. Zachowałaby się identycznie w stosunku do każdej innej osoby. Stawką było życie.

– Tak. Leo Jones.

– Jest twoim pacjentem? – zapytała, choć nie spodziewała się, że Lance jej odpowie. Dobrze wiedział, dlaczego o to zapytała. Powinna się niepokoić w związku z chorobami, na które cierpi jego pacjent? Może Lance mógłby uciszyć jej obawy?

– Przecież wiesz, że nawet gdyby był, to nic bym ci nie powiedział.

Jasne.

– Ale mogę z ręką na sercu zapewnić cię, że nie mam pojęcia o stanie jego zdrowia. – Otworzył drzwi niskiego sportowego samochodu.

W innych okolicznościach z pewnością by się nim zachwyciła, ale teraz jej myśli były zajęte czymś innym. Możliwymi konsekwencjami kontaktu z czyjąś krwią. I perspektywą pobrania krwi.

Czy to tylko wyobraźnia, czy rzeczywiście oblała się potem? Przecież jest połowa grudnia.

– Dzięki – wyszeptała, zdając sobie sprawę, że postawiła go w niezręcznej sytuacji.  – Domyślam się, że nie dowiem się niczego wcześniej niż za kilka dni.

– Raczej nie. – Przeciągnął dłonią po włosach, na jego twarzy odmalowało się poczucie winy. – To ja powinienem wykonać cięcie.

– Dlaczego? – Popatrzyła na niego skonsternowana.

– Bo wtedy byś się nie denerwowała.

– To był mój wybór.

– Nie powinienem ci na to pozwolić.

– Myślisz, że mógłbyś powstrzymać mnie przed ratowaniem mu życia?

– Nie to miałem na myśli.

– Wiem, o co ci chodzi, i doceniam, ale nie jestem panienką, z którą trzeba się cackać. Zdaję sobie sprawę z ryzyka i świadomie je podejmuję. – Popatrzyła mu w oczy. Chciała, by ją dobrze zrozumiał. – Jeśli będą z tego jakieś konsekwencje, stawię im czoła. Postąpiłam jak trzeba.

– Zgoda, tylko że to ja powinienem wziąć na siebie ryzyko.

– Bo jesteś mężczyzną?

Przez moment rozważał jej pytanie.

– Nie. Bo oboje nie chcemy, żeby przydarzyło ci się coś złego.

W jego głosie zabrzmiała taka szczerość, że z wrażenia zabiło jej mocniej serce. Wlepiła wzrok w Lance’a.

– Wolałbyś, żeby to stało się tobie?

– Oczywiście.

Tytuł oryginału: It Started at Christmas

Pierwsze wydanie: Harlequin Mills & Boon Limited, 2016

Redaktor serii: Ewa Godycka

Korekta: Urszula Gołębiewska

© 2016 by Janice Lynn

© for the Polish edition by HarperCollins Polska sp. z o.o. Warszawa 2017

Wydanie niniejsze zostało opublikowane na licencji Harlequin Books S.A.

Wszystkie prawa zastrzeżone, łącznie z prawem reprodukcji części lub całości dzieła w jakiejkolwiek formie.

Wszystkie postacie w tej książce są fikcyjne.

Jakiekolwiek podobieństwo do osób rzeczywistych – żywych i umarłych – jest całkowicie przypadkowe.

Harlequin i Harlequin Medical są zastrzeżonymi znakami należącymi do Harlequin Enterprises Limited i zostały użyte na jego licencji.

HarperCollins Polska jest zastrzeżonym znakiem należącym do HarperCollins Publishers, LLC. Nazwa i znak nie mogą być wykorzystane bez zgody właściciela.

Ilustracja na okładce wykorzystana za zgodą Harlequin Books S.A.

Wszystkie prawa zastrzeżone.

HarperCollins Polska sp. z o.o.

02-516 Warszawa, ul. Starościńska 1B, lokal 24-25

www.harlequin.pl

ISBN: 978-83-276-3381-1

Konwersja do formatu EPUB: Legimi Sp. z o.o.