Najatrakcyjniejszy na Manhattanie - Abby Green - ebook

Najatrakcyjniejszy na Manhattanie ebook

Abby Green

3,9

Opis

Irlandka Rose O’Malley bardzo potrzebuje pieniędzy. Godzi się wziąć udział w intrydze swojej pracodawczyni, która obiecuje jej pomóc, jeśli Rose uwiedzie jej wnuka, milionera Zaca Valentiego. Rose nie wierzy, że uda jej się zwrócić na siebie uwagę najatrakcyjniejszego mężczyzny na Manhattanie, jednak zgodnie z umową idzie na przyjęcie, na którym na pewno się spotkają…

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 142

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,9 (57 ocen)
22
12
19
3
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Abby Green

Najatrakcyjniejszy na Manhattanie

Tłumaczenie:

ROZDZIAŁ PIERWSZY

Serce Rose O’Malley waliło jak oszalałe. Miała spocone dłonie i kręciło jej się w głowie. Wyglądało na to, że za chwilę rozsypie się fizycznie i emocjonalnie w toalecie najbardziej ekskluzywnego hotelu na Manhattanie. Otaczający ją przepych tylko pogarszał jej samopoczucie. Nie powinno jej tu nawet być, nie należała do tego świata ‒ jako przedstawicielka drugiego pokolenia irlandzkiej emigracji osiadłej w Queens czuła się jak intruz ukrywający się w kabinie toalety w obawie przed zdemaskowaniem. W lustrze przymocowanym do drzwi zauważyła, że jej wymyślnie upięte rdzawozłote włosy odsłaniały zaskakująco smukłą szyję, o której posiadanie nawet się nie podejrzewała. Bogato zdobiona maska karnawałowa ukrywała większość jej twarzy, oprócz rozpalonych przerażonych oczu i pomalowanych na jaskrawoczerwono ust. Na szczęście siedząc na zamkniętej klapie toalety, nie widziała swojego ciała okrytego jedynie długą, ale bezwstydnie przezroczystą, połyskującą czarną sukienką. Właśnie miała wziąć się w garść i wstać, kiedy usłyszała, jak otwierają się drzwi i do toalety wchodzą jakieś kobiety. Rose opuściła bezradnie ręce. Nie czuła się na siłach stawić czoło innym gościom. Na szczęście znajdowała się w ostatniej kabinie, mogła niezauważona poczekać, aż kobiety sobie pójdą.

‒ O mój Boże! ‒ pisnął wyraźnie zaaferowany damski głos. ‒ Widziałaś go? Jest zabójczo przystojny! Wyobraź sobie, jakie śliczne byłyby nasze dzieci!

‒ Daj spokój, przecież wiesz, że on nigdy nie zdecyduje się na założenie rodziny, za wszelką cenę chce udaremnić rodzicom przekazanie majątku jego potencjalnemu potomstwu. Przecież nawet zmienił nazwisko, nie chce mieć nic wspólnego z Lyndon-Holtami. ‒ Druga kobieta zgasiła entuzjazm koleżanki.

‒ Przecież to jest fortuna! I jedno z najstarszych nazwisk w Ameryce!

Rose poczuła, że ściska jej się żołądek. Wiedziała dokładnie o kim mówią ‒ o Zacu Valentim! Więc jednak pojawił się na przyjęciu… Znów zrobiło jej się słabo.

‒ Wszyscy myśleli, że przeszedł załamanie nerwowe, kiedy porzucił Addison Carmaichael przed ołtarzem, ale on odrodził się jak Feniks z popiołów. ‒ Kobiety odsunęły się chyba, bo Rose musiała przyłożyć ucho do drzwi.

‒ Mówią, że to najbardziej pożądany kawaler w Stanach.

‒ Szkoda, że zawsze nachmurzony, z takim wyrazem twarzy, że strach do niego podejść.

‒ Wiem, niestety tacy zawsze są najbardziej pociągający.

Przez chwilę słychać było jedynie psikanie perfum i stukot kosmetyków odkładanych na blat.

‒ Nie dziwię mu się, przecież nawet gdyby nie był tak zabójczo przystojny, sam jego majątek wystarczyłby, żeby każda kobieta chciała złapać go na ciążę. Dziecko odziedziczy fortunę Lyndon-Holtów, ja z pewnością bym nie pogardziła takim bonusem za sprowadzenie na świat dziedzica.

Ledwie wybrzmiały ostatnie słowa podekscytowanej kobiety, gdy Rose straciła równowagę i uderzyła z całej siły o drzwi kabiny. Spłoszone hałasem kobiety zebrały pospiesznie kosmetyki i wybiegły z łazienki. Rose usiadła na klapie toalety i potarła obolałe ramię. W zasadzie z podsłuchanej rozmowy nie dowiedziała się niczego nowego. Wszyscy znali historię buntu Zaca przeciwko rodzicom, choć nikt nie znał jego prawdziwej przyczyny. Spekulacjom nie było końca, zwłaszcza po tym, jak nie pojawił się na pogrzebie ojca rok temu. Po tym wybryku gazety ogłosiły, powołując się na źródła zbliżone do rodziny, że matka postanowiła wydziedziczyć syna na korzyść jego potencjalnego potomstwa, pod warunkiem, że wnuk lub wnuczka będą nosić nazwisko Lyndon-Holt. Cóż, matka Zaca postanowiła nie zostawiać spraw losowi, dlatego teraz Rose siedziała w toalecie wieżowca na Manhattanie w przezroczystej sukience i z rosnącą paniką zastanawiała się, jak zdoła wypełnić swe zobowiązanie i uwieść zbuntowanego dziedzica. Nie mogła uwierzyć, że zgodziła się na ten układ. Pod wpływem strachu i bezradności zawarła pakt z diabłem. Nadal pamiętała każde słowo ze swojej rozmowy z pracodawczynią, starszą kobietą o zimnych jak lód błękitnych oczach. Pani Lyndon-Holt machnęła jej kontraktem przed oczami i oświadczyła:

‒ Podpisałyśmy umowę, Rose, więc jeśli uda ci się zajść w ciążę z Zacharym, natychmiast opłacę operację twojego ojca. Ale jeśli nie wywiążesz się z umowy lub zdradzisz komukolwiek jej treść, odpowiesz za to w sądzie. A gdyby przyszło ci do głowy urodzić to dziecko, ale nie nadać mu nazwiska Lyndon-Holt, zniszczę cię. Nie łudź się, że zwykła pokojówka mogłaby wygrać ze mną w sądzie. Chyba zdajesz sobie sprawę, z kim masz do czynienia? I nie zapominaj o klauzuli poufności ‒ ostrzegła, przeszywając Rose groźnym spojrzeniem.

‒ Dlaczego wydaje się pani, że on w ogóle zwróci na mnie uwagę? ‒ wykrztusiła Rose, kuląc się.

Starsza kobieta otaksowała ją pogardliwie wzrokiem.

‒ Mężczyzna tak cyniczny i zblazowany jak Zachary na pewno zauważy ślicznotkę o niewinnej twarzyczce. Musisz tylko wystarczająco długo podtrzymać jego zainteresowanie.

Rose spojrzała w lustro. Nie wyglądała ani ślicznie, ani niewinnie. Czuła się zbrukana, jej rozpaloną twarz przecinała linia krzykliwej szminki. W przypływie rozpaczy starła jaskrawą czerwień pomadki z warg kawałkiem papieru. Nie powinnam była podpisywać tej upiornej umowy, nie dam rady, pomyślała z rozpaczą.

Wstała gwałtownie, żeby wyjść z hotelu, odnaleźć panią Lyndon-Holt i oświadczyć jej, że musi sobie poszukać innej przynęty na swego syna. Ale natychmiast stanęła jej przed oczami zbolała, poszarzała od cierpienia twarz ojca. Rose usiadła znowu ciężko. Miał zaledwie pięćdziesiąt dwa lata, był za młody żeby umierać. Niestety przy podstawowym ubezpieczeniu zdrowotnym, na jakie mogli sobie pozwolić, skomplikowana, ratująca życie operacja serca pozostawała poza ich zasięgiem. Czego nie omieszkała wykorzystać pani Lyndon-Holt, która po śmierci męża natychmiast i bez sentymentów zwolniła Seamusa O’Malleya, jego wieloletniego kierowcę, ale zatrzymała jego córkę, sprawną i młodą pokojówkę. W tamtym czasie Rose była jej wdzięczna choć za to. Niestety wkrótce po zwolnieniu z pracy jej ojciec zaczął podupadać na zdrowiu. Diagnoza okazała się bezlitosna ‒ bez operacji w niedługim czasie jego serce przestanie funkcjonować. Rose walczyła z własnym sumieniem, jednak życie ojca, jedynej bliskiej osoby, jaka jej pozostała, było zbyt cenne, by mogła pozwolić sobie na luksus rozterek moralnych. Musiała zrobić wszystko, by ocalić ojca. Postanowiła spróbować znaleźć Zaca Valentiego, ale jeśli jej się nie uda lub jeśli nie zdoła zwrócić na siebie jego uwagi, wyjdzie, obiecała sobie.

Zac Valenti, oparty o filar w rogu ogromnej sali balowej, rozejrzał się wokół. Bogato zdobione wnętrze lśniło blaskiem bezcennych klejnotów zdobiącymi wychudzone ciała kobiet ostentacyjnie obwieszczających światu swój status społeczny. Zastanawiał się, czy gdzieś wśród starannie wyselekcjonowanych gości nie krąży Addison Carmichael, złotowłosa, niebieskooka dziedziczka, którą porzucił spektakularnie przed ołtarzem. Miał wtedy wyrzuty sumienia, ale nie minęło pół roku, a Addison wyszła za mąż za senatora stanu Nowy Jork i wydawała się nie mieć żalu do swego niedoszłego małżonka. Nie kochali się, co oszczędziło jej zapewne bólu. Ich związek stanowił część większej szarady reżyserowanej przez jego rodziców. Dziadków, poprawił się w myślach i przeklął pod nosem. Przez tyle lat uważał ich za swoich rodziców, że kiedy odkrył prawdę, cały jego świat legł w gruzach. Lecz kiedy szok minął, zrozumiał, dlaczego we własnym domu zawsze czuł się jak niechciany gość. Oczywiście najwyższą cenę zapłacili jego prawdziwi rodzice. Postanowił uczcić ich pamięć, przybierając nazwisko ludzi, którzy dali mu życie. Tego dnia zrzucił jarzmo narzucone mu przez Lyndon-Holtów. Był zdeterminowany, by zdobyć szacunek dla nazwiska Valenti, rozsławić je ciężką pracą i sukcesami odnoszonymi bez protekcji znanej rodziny. Był to winien swemu ojcu, włoskiemu imigrantowi, który miał czelność zakochać się w dziedziczce Lyndon-Holtów i zbezcześcić jej niewinność… Udało mu się ‒ zbudował imperium w branży hotelarsko-rozrywkowej, co oczywiście, doprowadziło jego babkę do szału. Powinien się cieszyć, ale odkąd odkrył podłe kłamstwo ukrywane przez jego dziadków, nic nie sprawiało mu radości, jakby nic w jego życiu nie było prawdziwe. Ta myśl rozzłościła go. Przecież był człowiekiem z krwi i kości! Ludzie mogli sobie plotkować, rzucać mu ukradkowe spojrzenia, ale on wiedział, że przypominał im o ich własnej hipokryzji, ich własnym uczestnictwie w farsie, z której postanowił się wypisać.

Potrząsnął głową, by odgonić gorzkie myśli. Kątem oka dostrzegł smukłą kobiecą sylwetkę. Nie wiedział właściwie, dlaczego zatrzymał na niej wzrok ‒ widział już przecież równie zgrabne ciała ubrane w o wiele bardziej przezroczyste sukienki. Może to niezwykły, perłowy odcień bladej skóry, może niecodzienny kolor jasnych włosów z rudą poświatą? Nie wiedział, ale nie mógł od niej oderwać wzroku. Korciło go, by pociągnąć za koniec czarnej wstążki mocującej maskę na jej głowie i zobaczyć twarz. Kobieta odwróciła się bokiem, a wtedy Zac poczuł, jak całe jego ciało tężeje w nagłym podnieceniu. Niewielkie, ale jędrne piersi rysowały się kusząco pod obcisłą sukienką. Ewidentnie nie miała na sobie stanika.

Zac wstrzymał oddech, niczym napędzany hormonami nastolatek, który pierwszy raz w życiu widzi kobiece piersi. Twarz nieznajomej zakrywała maska, widać było jedynie pełne usta i miękko zarysowaną brodę. Cała jej sylwetka, każda jej linia wydawała mu się wyjątkowo delikatna i bardzo kobieca. Dopiero po chwili zauważył, że wyglądała na zdenerwowaną, rozglądała się niespokojnie. W pewnym momencie ruszyła pospiesznie w stronę wyjścia. Nie zaszła daleko, bo na jej drodze stanęła spora grupa mężczyzn. Rozejrzała się niepewnie, wyciągając długą, smukłą szyję, szukając innej drogi do wyjścia. W tłumie zblazowanych, pewnych siebie gości, rozpychających się łokciami i prących do przodu, nie zważając na przeszkody, wyglądała jak przybysz z innej planety. Nagle Zac poczuł, że krew zaczyna szybciej krążyć w jego żyłach.

Rose ogarnęła ulga pomieszana z przerażeniem. W tłumie gości nie udało jej się dostrzec Zaca Valentiego. Teraz marzyła jedynie o tym, by wydostać się z tej dusznej sali pełnej ludzi wystrojonych niczym pawie. Przypomniała sobie własną sukienkę i poczuła się nieswojo ‒ wyglądała jak luksusowa dama do towarzystwa. Zatrudniona przez panią Lyndon-Holt stylistka nie zostawiła speszonej Rose wyboru. Upokorzenie ponownie złapało ją za gardło. Wzięła głęboki oddech i zacisnąwszy dłonie w pięści, zmierzyła stojących na jej drodze mężczyzn zdeterminowanym spojrzeniem.

‒ Mam nadzieję, że nie zamierzasz znokautować mera Nowego Jorku. Jestem pewien, że cię przepuści, jeśli go grzecznie poprosisz ‒ oznajmił głęboki, męski głos wprost do jej ucha.

Odwróciła się przestraszona i stanęła na wprost szerokiego torsu. Zadarła wysoko głowę i zamarła. Prosta czarna maska karnawałowa w najmniejszym stopniu nie ukrywała tożsamości rosłego mężczyzny. Stał przed nią Zac Valenti, w całej okazałości. Przeszywał ją przenikliwym spojrzeniem niebieskich oczu. Żadne zdjęcie w plotkarskiej prasie nie mogło jej przygotować na wrażenie, jakie robił na żywo. Wysoki na prawie dwa metry, o atletycznej sylwetce, z czupryną gęstych, brązowych włosów i ciemną karnacją wyglądał dokładnie tak, jak wyobrażała sobie Jaya Gatsby’ego z Wielkiego Gatsby’ego, swojej ulubionej książki ‒ niezniszczalny arystokrata o urodzie złotego chłopca. Jego zmysłowe usta hipnotyzowały ją. Rose poczuła, jak jej ciało rozgrzewa nieznane, niepokojące pulsowanie.

Zac Valenti przechylił lekko głowę do boku, w jego oczach połyskiwały psotne chochliki.

‒ Chyba potrafisz mówić?

Rose udało się uaktywnić sparaliżowane komórki mózgowe na tyle, żeby pokiwać głową.

‒ Tak ‒ wykrztusiła w końcu.

‒ Co za ulga. ‒ Wyciągnął do niej dłoń i przedstawił się. ‒ Zac Valenti, miło mi.

Jego uśmiech oślepił Rose. Świetnie wiem, kim jesteś, chciała powiedzieć, ale w ostatniej chwili ugryzła się w język.

‒ Rose.

Miał wielką, ciepłą dłoń, silną i nieco chropowatą. Nie przypominała miękkiej ręki wydelikaconego mieszczucha. Rose poczuła ogień pomiędzy udami.

‒ Po prostu Rose?

Już miała dodać nazwisko, ale panika ścisnęła ją za gardło. Jej ojciec pracował dla rodziny Lyndon-Holt przez wiele lat, Zac mógł rozpoznać jego nazwisko.

‒ Murphy, Rose Murphy. ‒ Pospiesznie podała nazwisko panieńskie matki.

‒ Z takim nazwiskiem i kolorem włosów musisz pochodzić z Irlandii.

‒ Moi rodzice wyemigrowali do Stanów, zanim się urodziłam. ‒ Zabrała pospiesznie dłoń, którą Zac nadal lekko ściskał. Dopiero teraz w pełni zdała sobie sprawę, że nie da rady wykonać zadania, do którego się zobowiązała. Zac Valenti należał do innego świata, był poza jej zasięgiem. Cofnęła się o krok.

‒ Dokąd idziesz?

‒ Muszę… muszę… ‒ jąkała się.

‒ Nie zatańczysz nawet?

Wyciągnął do niej rękę. Rose starała się zdławić panikę.

‒ Nie potrafię tańczyć.

‒ Nie wierzę. Jak to możliwe?

Możliwe, pomyślała gorzko, jeśli zamiast na lekcje tańca i rozrywki musisz wydawać pieniądze na lekarstwa. Nagły przypływ złości na niesprawiedliwość losu dodał jej energii do działania.

‒ Możliwe ‒ odpowiedziała ostro. ‒ Muszę już iść. ‒ Odwróciła się, żeby odejść, ale silna dłoń złapała ją za ramię i zatrzymała.

Rose zrobiło się nieswojo. Zachowała się obcesowo, a przecież Zac nie miał pojęcia o obrzydliwej intrydze, w którą uwikłała ich jego matka. Odwróciła się, zadarła głowę i spojrzała w błękitne oczy. Dostrzegła w nich troskę.

‒ Nie chciałem cię urazić.

‒ Nic się nie stało ‒ mruknęła. ‒ To ja cię przepraszam.

Zac uśmiechnął się rozbrajająco.

‒ Czyżbyśmy właśnie odbyli pierwszą kłótnię?

Rose poczuła, jak przeszywa ją rozkoszny, zdradziecki prąd.

‒ Niezły jesteś ‒ mruknęła sucho, choć w rzeczywistości zaskoczył ją.

Spodziewała się po nim raczej arogancji, a nie czarującego flirtu. Nie przewidziała, że go polubi. Z drugiej strony, pomyślała z niespotykanym u niej cynizmem, gdyby pojawiła się na przyjęciu jako jedna z kelnerek w czarno-białym mundurku, nie zaszczyciłby jej nawet jednym spojrzeniem. Nie była aż tak naiwna, by nie zauważyć znudzenia czającego się pod gładką powierzchownością złotego chłopca. Jego matka miała rację ‒ trudno nie być zblazowanym, gdy wszystkiego ma się aż nadto. Zac, nieświadom targających Rose emocji, uśmiechnął się.

‒ Staram się. ‒ Położył dłonie na jej ramionach i przesunął je powoli, bardzo powoli w dół.

Na skórze Rose natychmiast pojawiła się gęsia skórka, a jej oddech przyspieszył. Kiedy ich dłonie się spotkały, poprowadził ją na parkiet, gdzie kilka par tańczyło do zmysłowej jazzowej melodii. Rose próbowała się wyswobodzić, choć zwrócone w ich stronę spojrzenia peszyły ją.

‒ Ja naprawdę nigdy…

Zaufaj mi ‒ przerwał jej.

Jego gorące spojrzenie odebrało jej mowę. Objął ją jedną ręką w talii, ciepłą dłoń przyłożył do pleców i mocno przytulił do siebie. Już przy pierwszym kontakcie z jego umięśnionym ciałem Rose straciła umiejętność racjonalnego myślenia. Zapomniała na chwilę, dlaczego się tu znalazła i po co, a nawet kim była. Liczyła się tylko zniewalająca bliskość tego niezwykłego mężczyzny. Palcami delikatnie masował jej plecy, sprawiając, że ciało Rose przeszywał rozkoszny prąd. Nie czuła parkietu pod stopami, miała wrażenie, że unosi się w powietrzu. Czuła, że jej sutki stwardniały przyciśnięte do szerokiego torsu Zaca. Nigdy wcześniej nie była aż tak świadoma własnej kobiecości. Zarumieniła się i opuściła głowę. Wsunął dłoń pod jej brodę i uniósł ją do góry, tak że musiała spojrzeć mu w oczy. Pomimo maski, nie mogła nie zauważyć jego zdumienia.

‒ Nie mogę uwierzyć, że istniejesz naprawdę ‒ przyznał.

‒ Panie Valenti, muszę już…

Przycisnął ją mocniej do siebie i mruknął jej do ucha:

‒ Zac, pan Valenti brzmi, jakbym był starcem.

Spojrzała na niego, zdecydowanie nie wyglądał na starca. Był młody, pełen życia i energii.

‒ Zauważyłaś, że na całym balu tylko ty nie masz na sobie żadnej biżuterii?

W panice zdołała wymyślić jedynie idiotyczną wymówkę.

‒ Cały czas bałabym się, że coś zgubię.

Zac pokręcił głową, nie kryjąc zdumienia.

‒ Nie ubezpieczyłaś swojej biżuterii?

Rose przeklęła w myślach. Oczywiście! Bogate kobiety ubezpieczały swe klejnoty! Ale skąd miała to wiedzieć, skoro jedynym cennym przedmiotem, jaki posiadała, był pierścionek zaręczynowy matki o wartości raczej sentymentalnej niż faktycznej. Tonem, który miała nadzieję brzmiał nonszalancko, oświadczyła:

‒ Mniej znaczy więcej, to najnowszy trend.

Zac pogładził dłonią przezroczystą, cieniutką tkaninę jej sukienki.

‒ Zgadzam się z tobą w stu procentach ‒ mruknął, patrząc jej głęboko w oczy.

Uciekaj! ‒ podpowiadał jej zdrowy rozsądek ‒ uciekaj jak najszybciej! Ale czy naprawdę miała wybór? Nie, jeśli chciała ocalić życie ukochanego ojca. Nie miała w zwyczaju kłamać, a jednak brała właśnie czynny udział w podstępnym, podłym planie.

‒ Co ty na to żebyśmy się stąd wyrwali? Trochę tu… duszno ‒ zaproponował Zac.

Powinna odmówić, ale faktycznie nagle poczuła, że się dusi, a ściany sali balowej napierają na nią.

‒ Tak ‒ odpowiedziała szybko.

Zac uśmiechnął się tryumfalnie i zanim zdążyła zmienić zdanie, pociągnął ją za rękę w stronę wyjścia. Zdawała sobie sprawę, że mogła jeszcze wyrwać dłoń i zniknąć w otaczającym ich tłumie, znaleźć boczne wyjście i uciec. A jednak tego nie zrobiła.

Tytuł oryginału: An Heir to Make a Marriage

Pierwsze wydanie: Harlequin Mills & Boon Limited, 2016

Redaktor serii: Marzena Cieśla

Opracowanie redakcyjne: Marzena Cieśla

Korekta: Hanna Lachowska

© 2016 by Abby Green

© for the Polish edition by HarperCollins Polska sp. z o.o., Warszawa 2018

Wszystkie prawa zastrzeżone, łącznie z prawem reprodukcji części lub całości dzieła w jakiejkolwiek formie.

Wydanie niniejsze zostało opublikowane w porozumieniu z Harlequin Books S.A.

Wszystkie postacie w tej książce są fikcyjne.

Jakiekolwiek podobieństwo do osob rzeczywistych – żywych i umarłych – jest całkowicie przypadkowe.

Harlequin i Harlequin Światowe Życie są zastrzeżonymi znakami należącymi do Harlequin Enterprises Limited i zostały użyte na jego licencji.

HarperCollins Polska jest zastrzeżonym znakiem należącym do HarperCollins Publishers, LLC. Nazwa i znak nie mogą być wykorzystane bez zgody właściciela.

Ilustracja na okładce wykorzystana za zgodą Harlequin Books S.A.

Wszystkie prawa zastrzeżone.

HarperCollins Polska sp. z o.o.

02-516 Warszawa, ul. Starościńska 1B, lokal 24-25

www.harlequin.pl

ISBN 978-83-276-3566-2

Konwersja do formatu EPUB: Legimi Sp. z o.o.