Śledztwo kapitana Brethertona (Romans Historyczny) - Annie Burrows - ebook

Śledztwo kapitana Brethertona (Romans Historyczny) ebook

Annie Burrows

3,9

Opis

Kapitan Harry Bretherton prowadzi prywatne śledztwo. Zamierza dopaść i oddać w ręce sprawiedliwości człowieka, który zamordował jego przyjaciela. Trop prowadzi do Bath, gdzie działa gang bezwzględnych złodziei i przemytników. Bretherton ustala miejsce zamieszkania szefa bandy, ale musi znaleźć usprawiedliwienie dla częstych odwiedzin w tej zakazanej okolicy. Udaje zalotnika mieszkającej tam Lizzie Hutton, jednak szybko zaczyna odczuwać wyrzuty sumienia. Dziewczyna naprawdę mu się podoba, a on rozpoczął ich znajomość od oszustwa. Zanim zdąży jej wyznać prawdę, wywołają w rozplotkowanym kurorcie jeden z największych skandali…

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 299

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,9 (77 ocen)
28
23
18
7
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
spioszek

Dobrze spędzony czas

Ciekawa. Szkoda, że nigdzie nie było napisane że to kolejna część tej samej historii o zaginionych klejnotach . Ktoś kto ich nie czytał może się nie połapać.
00
Master89wt

Całkiem niezła

Fajnie się czytalo, chociaż jak na romans to scen romantycznych brak. Jeden pocalunek i w sumie emocji niewiele, dlatego tak książka nie zostanie na długo w mojej pamięci.
00

Popularność




Okładka

Strona tytułowa

Annie Burrows

Śledztwo kapitana Brethertona

Tłumaczenie:Zofia Uhrynowska-Hanasz

Dedykacja

Nowy Rok, Nowe Życie.

Witaj na świecie, Alfie!

Rozdział pierwszy

Wchodząc do nadmorskiej tawerny, kapitan Harry Bretherton schylił głowę i ogarnął spojrzeniem siedzących w niskim, zadymionym pomieszczeniu gości. Miał nadzieję, że w tę wilgotną październikową noc nie spotka wśród popijających nikogo ze swojej dawnej załogi. Spotkanie, które odbywało się na zapleczu, okryte było tajemnicą.

Zacisnąwszy zęby, przeszedł przez salkę pełną robotników portowych i marynarzy, zastanawiając się, co u diabła przyszło do głowy markizowi Rawcliffe’owi, żeby akurat tutaj wyznaczyć spotkanie. Chyba jednak nie zasłużył na przezwisko wszechwiedzącego Zeusa.

Wybrał nawet najlepszego ze swoich lokajów i postawił go przed wejściem do pomieszczenia na zapleczu. Mimo że Kendall miał na sobie bury surdut i miękki kapelusz, wyglądał wypisz, wymaluj jak lokaj markiza.

Harry podszedł do niego i spojrzał mu prosto w oczy; żałował, że nie wie dokładnie, co Zeus nakazał Kendallowi. Gdyby doszło do bitki, nie miał pewności, czy dałby sobie z nim radę. Lokaj miał ponad metr osiemdziesiąt wzrostu i był nie tylko bardzo muskularny, ale i bezwzględnie lojalny wobec swojego pana. A z drugiej strony czasy, kiedy Harry był w szczytowej formie, już dawno minęły.

Liczył tylko na to, że przedostanie się jakimś podstępem.

– Dobry wieczór, Kendall – powiedział pewnym siebie, jak sądził, tonem.

– Nie spodziewałem się tu pana dzisiaj.

Jasne, że nie. Zeus załatwił wszystko z Ulissesem, nie pytając go o zdanie, a tym bardziej nie zapraszając do udziału w spotkaniu. Gdyby Harry przypadkiem nie podsłuchał paru rozmów lady Rawcliffe z lady Becconsall, mógłby się nigdy nie dowiedzieć, co knują ich mężowie.

Za jego plecami.

– Dostałem polecenie, sir, żeby wpuścić trzech oficerów marynarki – wyjaśnił Kendall z lekką nutą agresji w głosie.

Harry wyprostował się, prezentując swoją posturę i jeszcze z lekka zadzierając podbródek, żeby uzyskać pełny efekt trzycentymetrowej przewagi wzrostu nad Kendallem. A przecież niewielu było takich, przy których lokaj lorda Rawcliffe’a musiałby zadzierać głowę.

– Trzech oficerów poza mną – palnął Harry. – Z całą pewnością jego lordowska mość to właśnie miał na myśli.

– Rozumiem, sir. – Kendall odetchnął z ulgą. Wolałby nie próbować swojej siły na kimś, kto był gościem w domu jego pana, a i Harry nie chciał wywoływać awantury, która z pewnością przerodziłaby się w regularną burdę. Mógł być oficerem, ale był też marynarzem, którym Kendall oczywiście nie był. Otwierając przed Harrym drzwi, wyglądał jak lokaj idealny.

Pokonawszy z powodzeniem pierwszą przeszkodę, Harry wszedł do pomieszczenia na zapleczu.

Siedzący przy poczerniałym i lepkim stole czterej mężczyźni zamilkli. Zeus, który zajmował miejsce u szczytu stołu, zareagował na wejście Harry’ego zmrużeniem oczu i zaciśnięciem ust.

W odpowiedzi Harry spojrzał najpierw po kolei na każdego z trzech pozostałych mężczyzn, a dopiero potem, unosząc brwi, przeniósł wzrok na Zeusa.

A więc to ci mężczyźni według Rawcliffe nadawali się do tego, żeby znaleźć mordercę ich dawnego szkolnego kolegi? Pijaczyna, awanturnik i niepoprawny hazardzista? Harry, gdyby to on decydował, nie zaufałby żadnemu z nich. Najchętniej by ich z miejsca wyrzucił.

Na wyraz niedowierzania w oczach Rawcliffe’a Harry odpowiedział wyzywającym spojrzeniem. Ta wojna na spojrzenia trwałaby w nieskończoność, gdyby kapitan Hambleton nie przerwał jej, opróżniając kufel do dna, po czym odstawił go hałaśliwie na stół i przypieczętował to wszystko siarczystym beknięciem.

Rawcliffe oderwał wzrok od Harry’ego i posłał mu pełne pogardy lodowate spojrzenie.

Kapitan Hambleton przyjął je z bezczelnością naturalną u człowieka, który doskonalił ją przez wiele lat ciężkich prób.

– Zechce pan, milordzie, kontynuować przekazywanie informacji o zadaniu, które zamierza pan powierzyć jednemu z nas, czy może czekamy na kogoś jeszcze?

Harry błyskotliwie wykorzystał okazję, którą nieświadomie stworzył mu kapitan Hambleton, to znaczy wysunął krzesło, usiadł i skrzyżował ręce na piersi.

– Nie pozostaje mi nic innego, jak tylko kontynuować – z rezygnacją odparł Rawcliffe, obdarzając każdego z siedzących przy stole mężczyzn spojrzeniem o różnym natężeniu odrazy. – Wiecie już z pewnością, że zadanie, jakie powierzę jednemu z was, nie jest dla ludzi lękliwego serca ani nadmiernie wrażliwych. Wstępnie rozmawiając z wami na ten temat, nie robiłem z tego tajemnicy. Ta misja będzie wymagała działania, które niejeden z was… – Rawcliffe zwrócił się na moment do Harry’ego, nieznacznie spuszczając oczy – uznałby za haniebne. Jeśli którykolwiek z was nie jest na to gotów, radziłbym wycofać się już teraz, zanim dokonam ostatecznego wyboru.

Nikt się nie poruszył. Ale też żaden z obecnych tu mężczyzn nie miał nadmiernych skrupułów. Porucznik Nateby był brutalem znanym z tego, że chłostał podwładnych pod byle pretekstem. Porucznik Thurnham jako nałogowy hazardzista znalazł się w tak trudnej sytuacji, że zrobiłby dosłownie wszystko, byle tylko nie pójść do więzienia za długi. Co zaś do kapitana Hambletona, to Harry nie miał wątpliwości, że jego sumienie już dawno rozpłynęło się w alkoholu.

– Na jakiej podstawie zamierzasz dokonać ostatecznego wyboru – prowokacyjnie zapytał Harry – z tej puli… talentów? – Nie był w stanie wyeliminować z głosu nuty pogardy. A może gniewu? Rawcliffe w żadnym razie nie powinien był mieszać w to obcych. A już w szczególności takich.

– A może pociągniemy losy? – zakpił kapitan Hambleton.

– Słusznie – skwapliwie poparł go porucznik Thurnham. – Niech zdecyduje los.

– Czy jesteś pewien, że potrzebujesz tylko jednego człowieka do tego… zadania? – zapytał porucznik Nateby, obracając w palcach kieliszek brandy. – Jeśli to zadanie naprawdę jest aż tak trudne i niebezpieczne, jak sugerowałeś przed przyjściem kapitana Brethertona – uśmiechnął się ironicznie pod adresem Harry’ego – to może byłoby wskazane, żeby dwóch z nas połączyło siły.

– Nie – odparł porucznik Thurnham. – Bo to by oznaczało, że musielibyśmy się podzielić zapłatą. Chyba że każdy z nas dostałby sumę, o której mówiłeś.

– To jest zadanie dla jednego, który ma działać w pojedynkę – odparł Rawcliffe tonem nieznoszącym sprzeciwu.

– Zgoda, wobec tego ciągniemy losy – podsumował porucznik Thurnham. – To ci oszczędzi kłopotu z dokonywaniem wyboru.

Ale Rawcliffe z pewnością już wiedział, którego spośród czterech mężczyzn powinien wybrać. Do diaska, Archie był jednym z jego najstarszych przyjaciół i jeśli ktokolwiek miałby ścigać mordercę, by go postawić przed sądem, to właśnie on. Po co Rawcliffe i Becconsall mieliby wynajmować ludzi do załatwienia tej sprawy, skoro wiedzieli, że on, Harry, zrobi to za darmo.

– To rozsądne rozwiązanie – orzekł Rawcliffe, czym jeszcze bardziej rozsierdził Harry’ego. – Kendall!

Lokaj wetknął głowę w uchylone drzwi.

– Tak jest, milordzie?

– Skombinuj cztery słomki. Trzy przytnij na krótko, a jedną zostaw dłuższą. Jak będziesz gotowy, to przynieś je, a ci czterej dżentelmeni pociągną losy.

– Tak jest, milordzie – odparł Kendall, błyskawicznie znikając za drzwiami.

Harry zacisnął pięści. Cała piątka mężczyzn siedziała w ciszy, zakłócanej tylko odgłosem przesuwanego po stole dzbana z piwem, którym kapitan Hambleton co chwila napełniał swój kufel.

Na miłość boską, czy rzeczywiście Rawcliffe i Becconsall woleli doprowadzić do postawienia przed sądem mordercy ich przyjaciela przez któregoś z nich, zamiast przez niego? To prawda, że Harry po powrocie do Anglii wyglądał jak cień samego siebie. No i pił zdecydowanie za dużo. Ale z pewnością nawet w słabszej formie nadawał się lepiej do tej misji, niż którykolwiek z pozostałej trójki.

Wkrótce Kendall wrócił. Bóg jeden raczy wiedzieć, skąd wytrzasnął słomki. Oczywiście zamierzał je wręczyć swojemu panu, ale Rawcliffe uniósł rękę.

– Nie, lepiej sam je podawaj kandydatom. W ten sposób nikt mnie nie posądzi o matactwo.

– Tak będzie sprawiedliwie – rzekł Thurnham, wyciągając rękę.

– Chwileczkę – powiedział kapitan Hambleton. – Zachowajmy kolejność według starszeństwa.

Kendall uniósł brwi, po czym oznajmił stanowczym tonem:

– Zrobimy to według odległości, w jakiej panowie siedzą od drzwi. Czyli zaczniemy od pana. – Wskazał na porucznika Nateby’ego, który ciągnąc słomkę, posłał starszemu rangą koledze bezczelny uśmiech.

Trudno było powiedzieć, czy wyciągnął słomkę krótszą, czy dłuższą. Jedyne, co nie ulegało wątpliwości, kiedy Nateby podniósł ją do góry, to że miała około dziesięciu centymetrów długości.

– Czyżbym wygrał?

A jeśli tak było, to dlaczego Kendall podsuwa pozostałe słomki porucznikowi Thurnhamowi? On jednak wyciągnął słomkę tej samej długości co Nateby, co znaczyło, że najdłuższa nadal spoczywa w dłoni służącego.

Kendall wyciągnął rękę do Harry’ego.

– Teraz pańska kolej, kapitanie.

Harry przez chwilę przyglądał się słomkom, a serce waliło mu jak młot. Musi wyciągnąć tę dłuższą. Po prostu musi. Zbyt wiele stracił w ciągu tych kilku ostatnich lat: dowództwo, wolność, zdrowie, szacunek do samego siebie i wreszcie skromnego, ale lojalnego przyjaciela Archiego. Nie może jeszcze do tego stracić okazji, by go pomścić. To będzie ta… ta ostatnia słomka.

Harry zamknął oczy, zaczerpnął tchu i uchwycił jedną z dwóch pozostałych słomek. Pociągnął… Proces jej wyłaniania się był nieznośnie długi.

Harry odetchnął. Wyciągnął długą słomkę. A co za tym idzie, zadanie przypadnie jemu.

Wśród protestów i przekleństw Kendall wyprowadził z pomieszczenia pozostałych trzech mężczyzn, pozostawiając Harry’ego z markizem Rawcliffe’em. Człowiekiem, który deklarował się jako jego przyjaciel.

– Jak mogło ci w ogóle przyjść do głowy – burknął Harry – żeby kogokolwiek do tego wynajmować. Przecież od początku byłem oczywistym kandydatem do tej misji.

Rawcliffe zacisnął usta w cienką linię.

– Nie, nie byłeś. Chyba słyszałeś, jak wyjaśniałem, że wykonanie tego zadania będzie wymagało różnych haniebnych zachowań. A ciebie uważam za człowieka honoru.

– Skąd możesz wiedzieć, jakim człowiekiem jestem dzisiaj?

– Nie na darmo dostałeś przezwisko Atlas. Ty…

– No cóż, opinię o mnie wyrobiłeś sobie jeszcze w szkole i nie masz pojęcia, jak bardzo zmieniłem się od tamtych czasów. Nie powołuj się na listy, w których przechwalałem się bohaterskimi czynami. Większość z nich to wierutne kłamstwa.

– Tej wiosny wiele tygodni spędziliśmy razem. Dopóki nie poślubiłem Clare…

– Nie zauważyłeś, ile w tym czasie wlałem w siebie brandy? I jak bardzo cię wykorzystywałem? Czy tak postępuje człowiek…? – Harry urwał i drżącymi palcami przejechał po włosach. To trochę dziwne wmawiać komuś, że nie jest się człowiekiem honoru, jakby to była zaleta. A przecież od chwili, kiedy został uwolniony przez francuskich porywaczy, był przekonany, że się do niczego nie nadaje, że jest nic niewart.

– Przestałeś mnie wykorzystywać, jak to sam określiłeś, na wiadomość, że zamierzam się ożenić. Wiem, że od tamtej pory ledwie wiązałeś koniec z końcem, i to zupełnie niepotrzebnie…

A niech to! Rawcliffe znów próbował jego działaniom przypisać szlachetne motywy. Natomiast prawda była taka, że zarówno Rawcliffe, jak i Becconsall od czasu, gdy stanęli przed ołtarzem, byli tak nieprzyzwoicie szczęśliwi, że Harry nie mógł znieść bliskości zarówno ich, jak i ich beztroskich małżonek.

– Posłuchaj mnie, Rawcliffe. Podczas gdy ty przez ostatnie dwanaście lat żyłeś sobie wygodnie, praktycznie nic nie robiąc, ja żeglowałem po świecie, walcząc z wrogami Anglii i wszelkimi sposobami próbując ich zniszczyć. Wszelkimi, powtarzam! Nie było tak brudnego chwytu, którego bym się nie imał, jeśli służyło to bezpieczeństwu moich ludzi albo sprowadzało śmierć na wrogów. Czy myślisz, że cofnąłbym się przed najdrastyczniejszymi środkami, byle tylko morderców Archiego postawić przed sądem?

– Szczerze mówiąc, tak myślałem. Robiłeś wrażenie, jakby ci już na niczym nie zależało poza kolejną butelką whisky.

Te słowa podcięły Harry’emu skrzydła. Nawet jeśli były w pełni zasłużone.

– Posłuchaj – powiedział – kiedy ty i Ulisses przejmowaliście się utratą jakichś kosztowności, mnie to nic nie obchodziło, przyznaję. – Co go mogły obchodzić jakieś błyskotki zdobiące szyje starych, opasłych i bogatych kobiet, podczas gdy na morzu ginęli ludzie, którzy zasłużyli na znacznie więcej? – Tak czy owak, Ulisses szukał tylko okazji, żeby zrobić wrażenie na lady Harriett, a patrząc na to z twojej strony, w poszukiwaniu złodzieja też miałeś ukryty cel. Po prostu chciałeś się wyrwać z nudnej egzystencji, którą wiodłeś. Tak samo jak wtedy, gdy Archie udał się do Dorset, żeby odwiedzić starą kuzynkę, która była w to wszystko zamieszana. Uważałem, że będzie z korzyścią dla niego, kiedy przestanie się trzymać twoich portek i spróbuje się sprawdzić.

Teraz z kolei żachnął się Rawcliffe. Postukując w nóżkę kieliszka, w dobitny jak na niego sposób okazywał zniecierpliwienie.

– Ale ktoś go zabił – po chwili podjął Harry. – A to zmienia wszystko.

– Niezupełnie wszystko. Mówiąc szczerze, uznaliśmy, że nie byłoby cię stać na zrealizowanie planu, jaki wraz z Ulissesem uznaliśmy za skuteczny.

– Nie byłoby mnie stać? – Co do tego nigdy nie miał wątpliwości. Mógł popełniać różne głupstwa, ale nikt nie zaprzeczy, że walczył jak lew, by minimalizować skutki swoich błędów. – Nie jestem tchórzem.

– Tu nie chodzi o tchórzostwo. I nie powtarzaj mi, że nie znam cię takiego, jakim teraz jesteś. Od twojego powrotu do Anglii minęło kilka miesięcy, więc jesteś dostatecznie długo, żebym się mógł przekonać, jakim stałeś się człowiekiem. Pamiętaj, że ty jeden spośród nas wszystkich próbowałeś bronić biednej lady Harriett, kiedy znaleźliśmy ją samotną w parku o świcie. Ty jeden okazałeś jej respekt.

– Ale to co innego… kobieta… samotna…

– No właśnie… – zaczął Rawcliffe tonem z lekka zniecierpliwionym. – By postawić przed sądem mordercę Archiego, trzeba będzie oszukać kobietę, i to wysoko urodzoną. W tym tkwi sedno planu Ulissesa. I chyba się nie mylę, jeśli powiem, że uwodzenie naiwnej dziewicy nie jest w twoim stylu.

– Uwodzenie dzie…? – Harry potrząsnął głową i spojrzał na trzymaną w garści słomkę. – Za późno. Wygląda na to, że taki już mój los. – A zresztą czy jest coś, za co mógłby pogardzać sobą bardziej niż za to, co już w życiu zrobił?

– Cholerny los! – Rawcliffe uderzył otwartą dłonią w blat stołu, w ten nietypowy dla siebie sposób objawiając emocje. – Nie mam aż tak wielu przyjaciół, żebym mógł stracić kolejnego.

Harry zrozumiał, dlaczego Rawcliffe nie chciał, by wziął udział w tym spotkaniu. I dlaczego spiskował z Becconsallem za jego plecami. Mogłoby się wydawać, że Rawcliffe jest zimny i nieczuły, ale były to jedynie pozory, pod którymi krył się człowiek, który nie znosił niesprawiedliwości. Niewiele się zmienił od czasów, kiedy był uczniem w Eaton. W każdym razie nie w głębi serca. To właśnie w Eaton zyskał przezwisko Zeus, i nie tylko dlatego, że przewyższał kolegów pozycją społeczną, ale przede wszystkim dlatego, że był naturalnym liderem. Tak samo było z nim: przezwisko Atlas zawdzięczał nie tylko temu, że był wyższy i silniejszy od kolegów, ale także dlatego, że dźwigał ciężary za tych, którzy byli na to za słabi. No i wreszcie Becconsall, trzeci z ich paczki, zwany był Ulissesem dla swego sprytu i inteligencji.

Już nigdy więcej Harry nie nawiązał takich przyjaźni jak te, które wyniósł ze szkoły, w której był przecież stosunkowo krótko.

– Uwiedzenie naiwnej dziewicy nie wydaje się czymś szczególnie niebezpiecznym.

– Odwiedziny u starej kuzynki też nie wydawały się czymś niebezpiecznym, kiedy pozwoliłem na nie Archiemu, prawda? Tyle że w Dorset jest ktoś, kto potrafił zaplanować kradzież kosztowności tak sprytnie, że w kilku wypadkach odkryto ją dopiero po latach. Ten ktoś miał też koneksje, które umożliwiały mu wprowadzenie złodziejek do domów bogatych członków socjety w przebraniu pokojówek. Jest to osoba bezwzględna, pozbawiona wszelkich skrupułów i gotowa popełnić zbrodnię, byle tylko ukryć swoje przestępstwa. By skutecznie stawić mu czoło, potrzebujemy kogoś, kto jest tak samo sprytny jak on i równie bezwzględny.

– Zadeklarowałem już gotowość wykonania tego zadania bez względu na to, czego będzie ono ode mnie wymagało. Nawet gdyby chodziło o uwiedzenie dziewicy. Mówiąc szczerze, obojętne, kogo wybraliście na ofiarę, z pewnością wyjdzie na tym lepiej, jeśli będzie miała do czynienia ze mną niż z rozpustnikami Thurnhamem czy Natebym.

Rawcliffe przyglądał się Harry’emu przez chwilę. Jego twarz nie zdradzała żadnych uczuć, ale Harry wiedział, że jest to tylko maska mająca na celu ukrycie tego, co przyjaciel naprawdę myśli.

– A co do Archiego – podjął Harry – to był on nie tylko cywilem, ale i uczonym. Nie znał się na oszustach i łajdakach. Ja, przeciwnie, mam nie tylko doświadczenie w walce, ale też przebywałem wśród najgorszych kryminalistów na świecie. Ludzi, którzy woleli służyć w marynarce, niż skończyć na szubienicy.

– Wiedziałem, co robię, szukając kandydatów do wypełnienia tej misji wśród marynarzy, bo obycie z łodziami może się okazać przydatne.

Serce Harry’ego zabiło szybciej.

– No właśnie – powiedział. – A do tego jeszcze możesz mieć do mnie całkowite zaufanie, odwrotnie niż do tamtych trzech. Trudno byłoby liczyć na ich gorliwość i oddanie sprawie.

– Ale przecież ty nie jesteś jeszcze zdolny do aktywnego działania, a gdyby doszło do walki…

– Jestem znacznie silniejszy, niż byłem. Silniejszy z każdym dniem. A poza tym chyba lepiej dla sprawy, żeby nasz nieprzyjaciel mnie nie doceniał.

Chłodne, szare oczy Rawcliffe’ a wyraźnie się zwęziły.

– Twoja obecna kondycja fizyczna może się w pewnym sensie okazać zaletą. Może stanowić dobry pretekst dla twojej obecności w Bath, gdzie aktualnie przebywa rzeczona dama, tak ważna dla naszego dochodzenia.

Harry oparł się wygodnie w fotelu.

– Słuchaj, powiedz mi wreszcie, na czym polega ten wasz plan, który wypichciliście z Ulissesem. Wtedy będę mógł sam zdecydować, czy się nadaję do tego, żeby go wypełnić. Czy jednak nie.

Rozdział drugi

Lizzie wzięła z rąk stewarda kubek wody i szybko odeszła. Tego ranka w pijalni panował tłok i musiała stać w kolejce całe wieki. A przynajmniej tak się wydawało dziadkowi. Znając go, wiedziała, że czekając na nią, walił laską w podłogę i z każdą chwilą wzbierała w nim złość.

Lecz kiedy mu już przyniosła codzienną porcję wody, która ponoć leczyła podagrę, nagle przestało mu się śpieszyć. Ale cóż, trwał sezon i nie brakowało znajomych. Po wypiciu kubka cudownej wody gawędził jeszcze długo z przyjaciółmi, ona zaś stała nieruchomo jak mumia za jego fotelem przy kominku, żeby jej nie zarzucił, że się kręci.

Jednak już tak bardzo się nie denerwował, gdy dotarło do niego, że wykonała swoje zadanie najszybciej, jak tylko mogła.

Kiedy wydostała się z tłumu tłoczącego się wokół pompy, zawadziła ramieniem o coś, co przypominało mur z cegły. I to coś zawołało:

– Och!

Jednocześnie usłyszała brzęk rozbijającego się o podłogę kubka.

– O mój Boże… – powiedziała, odwracając się, by przeprosić to coś, czy raczej tego kogoś, na kogo wpadła, i natrafiła wzrokiem na podbródek o bardzo zdecydowanej linii. Nad nim rysowały się pełne usta i obsypany piegami kartoflowaty nos. A na koniec dostrzegła parę najbardziej niebieskich i najsmutniejszych oczu, jakie kiedykolwiek widziała.

– Bardzo przepraszam – powiedziała, nie wiadomo dlaczego oblewając się pąsem. Tak często wpadała na coś czy na kogoś, że powinna już do tego przywyknąć. Tyle że ten mężczyzna był bardzo wysoki i potężnie zbudowany. Po tak impetycznym zderzeniu z nią każdy poleciałby do tyłu albo nawet się przewrócił.

A ten mężczyzna nawet nie drgnął.

Co znaczyło, że stoją o wiele za blisko siebie.

Zrobiła szybki krok do tyłu i jego rysy natychmiast się rozpłynęły, tworząc jasny owal zwieńczony czarną, porządnie przystrzyżoną czupryną.

– Pański kubek… – zaczęła zawstydzona. Nie było sensu próbować zbierać skorupek, których i tak by nie dostrzegła. Miała na to za słaby wzrok. – Zaraz przyniosę panu następny…

Kiedy chciała ruszyć po kubek, poczuła na łokciu uchwyt siłą podobny do imadła.

– W żadnym razie… – rzekł potężny mężczyzna stanowczym tonem. – To znaczy chciałem powiedzieć – dodał już znacznie łagodniejszym tonem – że nie musi mi pani przynosić żadnego kubka. Absolutnie nie ma potrzeby.

– Ale ja…

– Nie – powtórzył zdecydowanie, a następnie nachylił się do niej i wyszeptał: – Uratowała mnie pani przed czymś strasznym. Błagam, niech pani nie psuje swego dobrego uczynku.

– Czymś strasznym… mojego… czego?

– Wiem, że ta woda ma dobrze działać na zdrowie, ale… – Wzruszył ramionami szerokimi jak kominek.

– Och – powiedziała. Lub raczej westchnęła.

– Czy zechciałaby pani zdradzić mi swoje imię? Żebym mógł okazać wdzięczność za wybawienie?

Później nie była pewna, czy sprawiła to aluzja do Biblii, czy żartobliwy ton nieznajomego, w każdym razie uznała, że się ośmiesza, stojąc tak blisko mężczyzny i czując… właściwie nie bardzo wiedziała, co czuje. Tyle tylko, że nigdy do tej pory nie czuła nic podobnego.

A zresztą obojętne, co za jego sprawą czuła. Po prostu nie powinna mu pozwolić trzymać się za łokieć w tak władczy sposób.

Zadarła brodę… i jednak zrezygnowała z wszelkich złośliwości. Ten człowiek okazał jej wyrozumiałość, więc w zamian chyba powinna mu wybaczyć obcesowe zachowanie.

– Mam na imię… – Nie, nie może tak po prostu wyjawić mu swojego imienia. To by nie miało sensu. Skąd ma wiedzieć, kim jest ten człowiek?

– Mam przyjemność z panną…? – podsunął jej.

Powinna cofnąć się, odsunąć od niego. Ale dlaczego tego robi?

– Nikt – dopowiedziała.

– Panna Nikt? – Jego ciemne brwi podjechały do góry. – Jest pani pewna? – Otaksował ją całą, jak nigdy żaden dżentelmen nie powinien taksować damy. – Nikt… a jednak coś.

– W samej rzeczy coś… – Spojrzała w kierunku fotela dziadka., dumała przez moment i wypaliła: – Właściwie to powinnam być panną Nikt herbu Ślepowron.

– Innymi słowy, herbowa panna Nikt spod znaku ociemniałej wrony.

Czyżby ten człowiek zamiast zamilknąć po jej, sama to w duchu przyznawała, dość dziwacznej ripoście, sobie z niej dworował? A może próbował z nią flirtować? Nie, nie, to niemożliwe, na to by sobie nie pozwolił. Na pierwszy rzut oka zrobił na niej wrażenie poważnej persony.

Ktoś chrząknął, dając sygnał, że blokują innym dostęp do wody.

Wysoki błękitnooki mężczyzna skłonił się w pas.

– Proszę mi wybaczyć, ale naprawdę powinienem już iść.

– Och – zdołała tylko powiedzieć. Poczuła zawiedziona, ale to oczywiste, że taki mężczyzna nie będzie godzinami z nią wystawał. Przez chwilę mogła mu się wydawać interesująca, ale ma oczy. Widział przecież, że jest wielka, niezdarna i nie umie się ubrać. Nie uważała, że ma brzydką twarz, a jej srebrnoblond włosy z pewnością robiłyby wrażenie na mężczyznach, gdyby tylko rosły na głowie mniejszej, pełnej gracji kobiety.

Ale tak nie było. Kłębiły się w niej różne myśli… a nieznajomy zniknął w tłumie. Kogoś takiego, sporo wyższego nawet od niej, powinna zawsze wyparzyć.

Do licha z tym krótkim wzrokiem. Gdyby tylko dziadek pozwolił jej nosić okulary, przynajmniej na wyjście. Ale dziadek był przeciwny okularom, a ona nie chciała mu się przeciwstawiać. Przez te wszystkie lata był dla niej taki hojny… Ale gdyby nie on…

Westchnęła i mocno trzymając w ręce kubek tej niby życiodajnej wody, ruszyła w stronę dziadka starowiny, który brylował wśród leciwych wdów z Bath i równie posuniętych w latach kompanów.

– Z kim rozmawiałaś, Lizzie? – Dziadek spojrzał na nią groźnie znad kubka.

– Nie mam pojęcia – przyznała smętnie. – Nie przedstawił mi się.

– Co za obyczaje! Za moich czasów dżentelmen czekał, aż zostanie przedstawiony kobiecie, zanim się do niej odezwał.

– Ale ja na niego wpadłam i wytrąciłam mu z ręki kubek z wodą.

– Aha, wpadłaś i wytrąciłaś… – skwitował i zapominając o całej sprawie, zwrócił się do pani Hutchens, by podjąć ploteczki w miejscu, w którym je przerwali.

Co było trochę deprymujące. Przez chwilę Lizzie przeżywała tamtą chwilę. Kusiło ją, by powiedzieć, że nie, że było inaczej, że ten wysoki niebieskooki mężczyzna zawzięcie z nią flirtował! Obsypywał komplementami, a potem zaproponował, żeby z nim uciekła!

Ale gdyby coś takiego powiedziała, dostałaby reprymendę. Dziadek dobrze wiedział, że nie należy do dziewcząt, z którymi dżentelmeni flirtują. Tym jedynym, co mogło skłonić dżentelmena, by poza jej zwalistą sylwetką i niezdarnymi ruchami dostrzegł w niej coś więcej, to gigantyczny posag.

Który nie istniał. Lizzie za cały posag miała tylko siebie i ani pensa więcej.

Mimo to jednak cały czas wracała pamięcią do tamtego spotkania i wspominała wyraz jego twarzy podczas ich przekomarzanek. Dlaczego nie miałby patrzeć na nią z zachwytem? Dlaczego jej błyskotliwy i niepowtarzalny dowcip nie mógł sprawić, by w jego chmurnych oczach pojawiły się chochliki humoru?

Dziadek brutalnie przerwał jej sny na jawie, dźgając ją laską w nogę.

– No, dziewczyno, przestań bujać w obłokach!

Innymi słowy, czas było wracać do domu.

– Tak, dziadku – odparła potulnie. Ale zamiast wlec się za nim z opuszczonymi ramionami na myśl o codziennej rutynie życia w Bath, Lizzie wyobraziła sobie, że wdzięcznie kroczy ze stosem książek na głowie. Bo przecież damy muszą płynąć z wdziękiem.

Po raz pierwszy dostrzegła sens takich ćwiczeń.

Bo przecież nigdy nie wiesz, kto akurat może na ciebie spojrzeć…

Rozdział trzeci

– Ależ oczywiście – powiedziała lady Mainwaring – mówiłam jej…

Lizzie lekko przechyliła głowę, patrząc mniej więcej w kierunku najbardziej gadatliwej wdowy w Bath, gdy tymczasem jej myśli błądziły niczym nieskrępowane. Była to zaleta krótkiego wzroku. Ludzie nie oczekiwali, że skupi się na tym, co mówią, gdy próbowali ją osaczyć, wymuszając zainteresowanie najnowszymi plotkami.

Uśmiechała się jednak do zażywnej małej kobietki, która nie była aż tak przerażająca jak inne damy w stadku Bath. Owszem, Lizzie wiedziała, że gdy tylko stąd odejdzie, wzorem innych również ta dama zacznie o niej plotkować, jednak lady Mainwaring nigdy nie powiedziała jej w oczy nic przykrego, choć wiele innych kobiet miało to w zwyczaju. Na przykład nigdy nie spytała jej wprost, dlaczego o siebie nie zadba, nigdy nie próbowała polecać jej krawcowych, które potrafią zręcznie maskować mankamenty figury, nie użalała się nad Lizzie, że nie potrafi znaleźć sobie w Bath odpowiedniego kawalera. Znacznie ważniejsze było to, by Lizzie jak najlepiej orientowała się w aktualnych tutejszych ploteczkach.

– Przepraszam bardzo – powiedział mistrz ceremonii, skłaniając głowę przed paniami.

Lizzie aż poderwało. Nie zauważyła, kiedy podchodził, tak pilnie zdawała się słuchać lady Mainwaring, która wprowadzała ją w szczegóły sprzeczki z jedną z tutejszych matron.

– Jest tu pewien dżentelmen, którego chciałbym zarekomendować pannie Hutton jako partnera do tańca.

– Mnie? – Lizzie nie byłaby bardziej zdziwiona, gdyby zawiadomił ją, że wygrała na loterii. Zwłaszcza że nigdy nie kupowała losów.

– Pozwoli pani, że jej przedstawię kapitana Brethertona z Marynarki Królewskiej – powiedział mistrz ceremonii, nie zwracając uwagi na niezbyt zachęcającą reakcję Lizzie, i skinął na kogoś stojącego za nim.

– Kapitana Brethertona? Z Marynarki Królewskiej? – Lizzie wytężała wzrok, usiłując sięgnąć nim gdzieś poza ramię pana Kinga. Ze złocistej mgły blasku świec wyłaniała się potężna sylwetka. Zamarło w niej serce. Był to ten sam dżentelmen, którego spotkała rano w pijalni. Tak, to on. Na pewno nie było w Bath drugiego takiego mężczyzny.

– Panna Hutton. – Od razu poznała go po głosie, który sprawił, że przejął ją dreszcz jak królika wytropionego przez myśliwskiego psa. – Jestem szczęśliwy, że mogę panią poznać.

– Ach! – Był to okrzyk, który wyrwał się lady Mainwaring, kiedy kapitan Bretherton pochylił się nad jej dłonią.

I który wyrażał także uczucia Lizzie.

– Kapitan Bretherton. – Dygnęła przed nim, przy okazji potrącając łokciem lady Mainwaring, która zachwiała się niebezpiecznie.

Stanowczo powinna częściej ćwiczyć ukłon, bo nie panuje nad łokciami. Już samo ugięcie kolan bez utraty równowagi jest sztuką. Doszła do wniosku, że pomaga jej w tym szerokie rozstawienie łokci. A lady Buntingford, która serwowała jej nauki na temat: „co dama wiedzieć powinna”, powiedziała, że wreszcie potrafi wykonać te ruchy na tyle gładko, żeby nikt w pobliżu nie ucierpiał.

– Pani pozwoli, że ją poprowadzę na salę balową – powiedział kapitan Bretherton, podając dużą dłoń w rękawiczce.

Lizzie odebrała ją, szczęśliwa, że nie widzi jego twarzy. Teraz, kiedy już zobaczył, że jest niezdarna, na pewno żałuje, że ją poprosił do tańca.

– Jest pan bardzo odważny – wyrwało jej się i zaraz potem oblała się pąsem. Nie należało mówić czegoś takiego mężczyźnie jeszcze przed tańcem.

Ale jakie to miało znaczenie? Jak przez pół godziny będzie musiał omijać ciała jej ofiar na parkiecie, to się już więcej nie pojawi.

O Boże, sny na jawie wywołane ich porannym spotkaniem wydawały jej się takie rozkoszne. Chwilami była w rozmowie nawet błyskotliwa. Ale myśląc o tym, co przyniesie najbliższe pół godziny, czuła się zażenowana.

Jego ramię, na którym w stosowny sposób oparła rękę, zesztywniało.

– Odważny? Jak mam to rozumieć?

– Że pan mnie zaprosił do tańca – wyznała smętnie.

– Rozumiem. Ale tylko w ten sposób mogłem być pani przedstawiony. Cały dzień męczyło mnie pytanie, jak pani ma na imię.

– Och, jeżeli tylko o to chodzi, to przecież mogliśmy po prostu pójść na herbatę…

– Herbatę podadzą dopiero za jakąś godzinę – odparł szybko. – W pokoju… hm… karcianym.

– Nie lubi pan kart? Ja też nie. Dziadek poskąpiłby grosza nawet za samo wejście do pokoju karcianego w celach towarzyskich. Twierdzi, że to strata pieniędzy. A już sama gra…

– To prawda, gra w karty to strata pieniędzy – powiedział ponuro kapitan.

Posłała mu zdziwione spojrzenie. A ponieważ w zatłoczonym pomieszczeniu musieli trzymać się blisko siebie, dostrzegła jego zaciętą minę.

– Poza tym, panno Hutton, zdecydowanie wolę z panią potańczyć.

– Naprawdę? A ja myślałam…

– Co pani myślała, jeśli można wiedzieć?

– Chciałam powiedzieć, że dziś rano robił pan wrażenie całkiem rozsądnego dżentelmena.

Kapitan Bretherton parsknął śmiechem, a następnie spojrzał na nią.

– Rozsądny i odważny, no, no. Dwa komplementy jeden po drugim. Żeby mi się tylko w głowie nie przewróciło, panno Hutton.

– Nie, nie o to mi chodziło… to znaczy… – Lizzie poczuła, że jej policzki płoną, a język się plącze. Żałowała, że nie ma większego doświadczenia w rozmowach z mężczyznami. To znaczy z wolnymi mężczyznami, którzy by ją zapraszali do tańca. Wtedy by się tak nie ośmieszała przed tym dżentelmenem.

– Muszę pani coś wyznać – powiedział kapitan, nachylając się do jej ucha, a jego głos spłynął na nią jak pieszczota.

– Wyznać? Mnie? – Poczuła, że ma kłopot z oddychaniem. A także z myśleniem.

– Kiedy zajrzałem na salę balową i zobaczyłem, że niewiele osób tańczy, a dużo im się przygląda, wystraszyłem się nie na żarty.

– To dlatego, że niewiele osób umie tańczyć. Wolą patrzeć, jak robią to inni i…

– I oceniać – dokończył za nią.

– No właśnie. Bardzo mi przykro, ale…

– O nie – powiedział stanowczym tonem – w żadnym razie nie może się pani wycofać. Jesteśmy już prawie na parkiecie. Czy wyobraża sobie pani te plotki i komentarze, gdyby pani odwróciła się na pięcie i mnie tu zostawiła?

– Że w ostatniej chwili uniknął pan nieszczęścia?

– Że uniknąłem… – Ujął ją za ręce. – Panno Hutton, czy chce mnie pani ostrzec, że nie jest biegła w tańcu?

Lizzie skinęła i zwiesiła głowę.

Poczuła, jak dłoń w rękawiczce delikatnie unosi jej podbródek, i zobaczyła, że kapitan się do niej uśmiecha. Po prostu promieniał, jakby właśnie przekazała mu jakąś wspaniałą wiadomość.

– Czy to znaczy, że nie zbeszta mnie pan, jeśli zdarzy mi się nadepnąć panu na palce?

– Ja… A czy pani partnerzy do tańca tak się zachowują? – Kiedy przytaknęła, kapitan Bretherton skwitował: – To bardzo ordynarne z ich strony.

– Pozwolę sobie uświadomić panu, że mówi to pan już po tym, gdy tego ranka doświadczył pan czegoś podobnego z mojej strony. A także obawiam się, że po powtórnym stratowaniu, tym razem w tańcu, będzie pan zbyt zajęty opłakiwaniem doznanego szwanku, by pamiętać, że ostrzegałam pana.

– O? A to dlaczego?

– Bo… bo ja nie… – Próbowała pomachać rękami, żeby mu zademonstrować swój brak koordynacji ruchów, tyle że jej ręce były zamknięte w jego dłoniach. – Bo wprawdzie ludzie schodzą mi z drogi, ale… – Zamilkła wymownie.

– Widzę, że będzie to ciekawe doświadczenie dla nas obojga – podsumował kapitan.

– I dla widzów. – Z pewnością ściany będą rozbrzmiewały jękami bólu innych tancerzy i chichotami gapiów, śledzących poczynania Lizzie, gdy „wycina” sobie drogę w tłumie tańczących. A przynajmniej coś takiego powiedział jej ostatni partner, ocierając pot z czoła po odprowadzeniu jej na miejsce. To zabawne, że na podstawie tego, że Lizzie źle widzi, ludzie automatycznie uznają, że również źle słyszy. W każdym razie uważają, że mogą swobodnie rozmawiać o niej przy niej, nierzadko bardzo niegrzecznie, i to całkowicie bezkarnie.

A ponieważ łatwiej jej było udawać, że nic nie słyszała, niż iść na konfrontację, zachowywała kamienną twarz, którą jeden z młodych dżentelmenów przyrównał do krowy przeżuwającej paszę.

A on był paszą nie byle jaką.

– Chodźmy zatem. – Kapitan poprowadził ją na parkiet, gdzie zobaczyła mgliste sylwetki ustawiających się do tańca par. – Pokażmy im coś naprawdę wartego obejrzenia.

Strona redakcyjna

Tytuł oryginału: The Captain Claims His Lady

Pierwsze wydanie: Harlequin Mills & Boon Ltd, 2018

Redaktor serii: Grażyna Ordęga

Opracowanie redakcyjne: Grażyna Ordęga

© 2018 by Annie Burrows

© for the Polish edition by HarperCollins Polska sp. z o.o., Warszawa 2020

Wydanie niniejsze zostało opublikowane na licencji Harlequin Books S.A.

Wszystkie prawa zastrzeżone, łącznie z prawem reprodukcji części dzieła w jakiejkolwiek formie.

Wszystkie postacie w tej książce są fikcyjne. Jakiekolwiek podobieństwo do osob rzeczywistych – żywych i umarłych – jest całkowicie przypadkowe.

Harlequin i Harlequin Romans Historyczny są zastrzeżonymi znakami należącymi do Harlequin Enterprises Limited i zostały użyte na jego licencji.

HarperCollins Polska jest zastrzeżonym znakiem należącym do HarperCollins Publishers, LLC. Nazwa i znak nie mogą być wykorzystane bez zgody właściciela.

Ilustracja na okładce wykorzystana za zgodą Harlequin Books S.A. Wszystkie prawa zastrzeżone.

HarperCollins Polska sp. z o.o.

02-516 Warszawa, ul. Starościńska 1B, lokal 24-25

www.harpercollins.pl

ISBN 9788327646934