Zagubiony - Williams Josie - ebook + książka

Zagubiony ebook

Williams Josie

3,8

Opis

Piętnastoletnia wrażliwa Maggie z trudem odnajduje się w kolejnej rodzinie zastępczej. Została sama na świecie – ojca nigdy nie było, matka zmarła, a ukochana babcia cierpi na demencję. Wizyty u babci w szpitalu i zatapianie się w książkach to teraz cały świat Maggie.
Pewnego dnia zamyślona Maggie o mało nie wpada pod samochód – Ryder ratuje jej życie, a ona zakochuje się w nim bez pamięci. Problemem w tym, że… Ryder nie żyje od pięciu lat. Uwięziony między życiem a śmiercią złamał zasady, byle tylko być jak najbliżej tej, dla której, mimo wszelkich przeciwności losu, kompletnie stracił głowę…
Nic jednak nie może stanąć na drodze miłości, nawet śmierć.
*
„Nie potrafię oderwać od niej oczu. Ta dziewczyna ma coś w sobie. Nie mam pojęcia co, ale przykuwa moją uwagę, gdy tylko wchodzi do pomieszczenia. Nie jest bardzo piękna. Nie w powszechnej opinii. To nie wygląd przyciągnął mnie do niej na początku, tylko fakt, że potrafi kochać z całego serca. (…) Jest piękna w środku”.
„Powinienem chyba najpierw się przedstawić. Nazywam się – albo nazywałem się – Ryder Edmonds. Oficjalnie mam siedemnaście lat, ale w gruncie rzeczy tak nie jest, bo… no cóż… bo nie żyję. Wystarczyła chwila nieuwagi podczas rodzinnego spływu łodzią po górskiej rzece. Skutek był opłakany. Z tego, co pamiętam, mój koniec był szybki i bezbolesny”.
„Zagubieni to dusze zmarłych, które z jakiegoś powodu nie przeszły do życia po śmierci. Odrzucili światło, podobnie jak ja je odrzuciłem. Niektórzy ludzie mogliby nas nazwać duchami, zbłąkanymi duszami, zjawami albo widmami. W ciągu wieków nadawano nam wiele nazw, ale moim ulubionym słowem jest »Zagubiony«. Nie jest tak… przerażające”.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 308

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,8 (28 ocen)
11
6
5
6
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
PaulinaB_96

Dobrze spędzony czas

Naprawdę przyjemna książka, choć zakończenie dało się przewidzieć.
00
AgaEmilka

Nie oderwiesz się od lektury

Cudowna, wzruszająca i urocza
00
Kiki141410

Nie oderwiesz się od lektury

Przepiękna i poruszająca do głębi!
00
palinka9191

Nie oderwiesz się od lektury

Czytaliście książkę gdzie główny bohater jest ... Duchem? "Więk­szość dusz – moim zda­niem to ci, któ­rzy mają szczę­ście – rusza w na­stęp­ną po­dróż. Nie­któ­rzy – tacy jak ja – nie robią tego, co po­win­ni. Opie­ra­ją się świa­tłu i tkwią tutaj, sa­mot­ni i nie­wi­dzia­ni przez ży­ją­cych. Nie je­stem pe­wien, czy ist­nie­je ja­kieś okre­śle­nie tego, czym je­stem – ja sam mówię o sobie „za­gu­bio­ny”, bo przez cały dzień błą­kam się bez celu." Ryder to 17 latek który po swojej śmierci nie poszedł za światłem i został jako duch na ziemi. Zakochuje się w śmiertelnej dziewczynie Maggie. (Taki trochę duch stalker.) Ratuje Ją przed śmiercią wchodząc w ciało jakiegoś chłopaka i sterując Nim. Później wykorzystuje ciało chłopaka ponownie żeby się z Nią umawiać. Prawowity "Właściciel ciała" ma przez to luki w pamięci. Czy Ryder wyjawi Maggie prawdę kim jest? Jaką rolę odegra babcia Meggie? Taka typowa młodzieżówka. Byłam bardzo zaskoczona tym że główny bohater jest duchem. Bardzo dobrz...
00
Alex_1212

Całkiem niezła

Ciekawa tematyka ale miałam nadzieję na ciekawsze zakończenie
00

Popularność




Dla Braxtona

Prolog

Ryder

Ludzki umysł jest najbardziej otwarty podczas tych kilku cennych sekund, kiedy ciało balansuje na krawędzi śmierci. Zawsze dostrzegałem ironię w tym, że gdy jesteś najbardziej rozbudzony, w następnej chwili masz zapaść w wieczny sen. Ktoś taki jak ja, zagubiony, żyje dla ulotnych chwil cudzej śmierci, bo tylko wtedy istniejemy dla kogoś jeszcze, nie tylko dla siebie czy dla innych uwięzionych dusz, które błąkają się po ziemi.

Oczywiście patrzenie, jak ktoś umiera, jest przygnębiające – ktoś bierze ostatni oddech, a ja życzę sobie jego śmierci tylko po to, żebym mógł coś poczuć. Jednak po długich pięciu latach samotnych wędrówek, podczas których nikt mnie nie zauważa ani nie wie o mojej obecności, potrzebuję tego połączenia, tego ułamka sekundy, gdy ktoś unosi brwi, mruży oczy albo pyta: „Kim jesteś?”. Tę chwilę lubię najbardziej. To wystarcza, bym znów poczuł się żywy i przypomniał sobie, że chociaż już nie istnieję, to kiedyś istniałem.

Powinienem chyba najpierw się przedstawić. Nazywam się – albo nazywałem się – Ryder Edmonds. Oficjalnie mam siedemnaście lat, ale w gruncie rzeczy tak nie jest, bo… no cóż… bo nie żyję. Wystarczyła chwila nieuwagi podczas rodzinnego spływu łodzią po górskiej rzece. Skutek był opłakany. Z tego, co pamiętam, mój koniec był szybki i bezbolesny.

Natomiast moje przejście nie było ani szybkie, ani bezbolesne.

Po prostu nie zrobiłem tego, co powinienem zrobić. Nie poszedłem dalej, żeby wkroczyć w nieznane i rozpocząć następną podróż, jakakolwiek miała ona być. Wszystko zdarzyło się bardzo szybko, a ja byłem tak przerażony, że nie zastanawiałem się nad konsekwencjami tego, co zrobiłem, albo – ściślej mówiąc – czego nie zrobiłem.

W jednej chwili wypadłem z łodzi i zderzyłem się z zimną wodą, która zagarnęła mnie całego i wypełniła mi płuca, a w następnej stałem jak słup soli obok matki, patrząc na swoje martwe ciało. Moja opalona skóra była zupełnie szara, usta miały niebieskawy odcień. Mama zaczęła się trząść, a dwaj moi bracia, tato i instruktor desperacko próbowali przywrócić mnie do życia na błotnistym brzegu rzeki Tryweryn w północnej Walii.

W głębi duszy wiedziałem, że już nie żyję. Jak mogłem nie wiedzieć? Moje ciało leżało u moich stóp. Patrzyłem, jak uciskają mi klatkę piersiową i wtłaczają powietrze do płuc – przecież wiadomo, co to oznacza. Ciężar przerażenia przygniatał mnie do ziemi. Jeszcze nigdy tak się nie bałem. Ten strach uderzył mnie jak pociąg towarowy, wbił się we mnie i wywrócił cały mój świat do góry nogami.

Wtedy za moimi plecami pojawiło się jaskrawe światło, tak jasne, że kiedy się odwróciłem, by na nie spojrzeć, prawie wypaliło mi oczy. Było jaskrawe i oślepiające, ale, o dziwo, również majestatycznie piękne. Spowijało moją skórę ciepłem, otaczało mnie poczuciem bezpieczeństwa i ochrony, zmywało ze mnie przeszywający strach, który narastał jeszcze przed chwilą. To światło było pełne miłości, emanowało atmosferą domu, spokoju i błogości – zupełnie jak uścisk mamy.

Mogłem tylko zgadywać, co to takiego – jakiegoś rodzaju życie po śmierci. Czułem to, czułem, jak mnie to światło przywołuje i przyciąga do tego, co znajdowało się za nim. Wiedziałem, że powinienem tam pójść, ale gdy obejrzałem się na szlochającą mamę, poczułem, że nie mogę jej zostawić. Dlatego odwróciłem się plecami do światła. Miałem nadzieję, iż jeśli będę udawał, że wszystko jest w porządku, to siłą woli odwrócę bieg wydarzeń. światło ciągnęło mnie z ogromną siłą i prawie niemożliwe było zignorować owo przyciąganie. To była najtrudniejsza rzecz, jaką kiedykolwiek zrobiłem. W pewnej chwili prawie się poddałem, ale nie odrywałem wzroku od mamy i walczyłem ze wszystkich sił.

Od tamtej chwili nie było dnia, w którym nie żałowałbym tej decyzji.

Bo światło nie czekało, aż wyjdę z szoku i dobrze się zastanowię. Po minucie czy dwóch zniknęło, a ja zostałem na brzegu rzeki, patrząc na rodzinę, która zrezygnowała z prób reanimacji i płakała nad moim ciałem.

Zaraz po tym, jak zniknęło światło, zniknęło też ciepło oraz wszelkie fizyczne doznania. Nie czułem już chłodnego wiatru rozwiewającego włosy mamy, ciepłego słońca nad głową, nie czułem nawet śliskiego błota ani ostrych kamieni pod podeszwami tenisówek.

To był pierwszy sygnał, że coś zrobiłem nie tak. Kolejny zauważyłem, kiedy mój starszy brat, ogarnięty wściekłością i rozpaczą, wziął do ręki wiosło i rzucił je prosto w moją pierś. Uchyliłem się, jak zrobiłby to każdy normalny człowiek, ale nie musiałem zawracać sobie głowy, bo wiosło bez oporu przeleciało na wskroś przez moje nieistniejące już ciało i z głośnym stuknięciem upadło na ziemię. Wtedy zrozumiałem, że mam kompletnie, totalnie, absolutnie przerąbane.

Rozdział pierwszy

Ryder

Codziennie w samej Wielkiej Brytanii umiera około dwóch tysięcy osób. To daje oszałamiającą liczbę ponad siedmiuset tysięcy straconych dusz rocznie. Właściwie nigdy wcześniej nie myślałem o śmierci. Dopóki istniejesz, nie zastanawiasz się nad tym. Dopiero kiedy przestajesz istnieć, zaczynasz wszystko kwestionować.

Większość dusz – moim zdaniem to ci, którzy mają szczęście – rusza w następną podróż. Niektórzy – tacy jak ja – nie robią tego, co powinni. Opierają się światłu i tkwią tutaj, samotni i niewidziani przez żyjących. Nie jestem pewien, czy istnieje jakieś określenie tego, czym jestem – ja sam mówię o sobie „zagubiony”, bo przez cały dzień błąkam się bez celu. Zagubieni to dusze zmarłych, które z jakiegoś powodu nie przeszły do życia po śmierci. Odrzucili światło, podobnie jak ja je odrzuciłem. Niektórzy ludzie mogliby nas nazwać duchami, zbłąkanymi duszami, zjawami albo widmami. W ciągu wieków nadawano nam wiele nazw, ale moim ulubionym słowem jest „zagubiony”. Nie jest tak… przerażające.

Jest nas tu wielu podobnie uwięzionych. Widuję ich od czasu do czasu, jak snują się pośród żywych albo siedzą i obserwują życie dokoła nich. Można zauważyć, że nie żyją, bo ich ciała mają zatarte, świetliste krawędzie, trochę jak źle uformowany sen albo wspomnienie, które próbuje się przywołać. Wyglądamy po prostu… jakby coś było z nami nie tak. Nie można też zapominać o naszych dziwacznych ubraniach. Skazani na wieczne noszenie tego, w czym umarliśmy, ludzie snują się dokoła w piżamach, szpitalnych szlafrokach, strojach sportowych i różnych innych dziwnych rzeczach. Jest nawet facet, który kręci się po centrum miasta przy teatrze w jakimś kostiumie z czasów elżbietańskich i obrzuca niczego nieświadomych przechodniów obelgami oraz cytatami z Szekspira. Zawsze się zastanawiałem, kiedy dokładnie umarł. Zapytałbym go, ale to zupełny wariat – ostatnim razem, gdy próbowałem nawiązać z nim rozmowę, przegonił mnie i próbował okładać laską. Inni zagubieni przeważnie nie szukają towarzystwa. Są zbyt zagniewani na świat i na swój los. Większość pozostaje w miejscach, gdzie kiedyś mieszkali, w pobliżu rodziny albo po prostu patrzy w przestrzeń, próbując czynić to, co zawsze.

Nie wszyscy zagubieni czują potrzebę, by robić to, co ja. Znam tylko jedną taką osobę – to moja przyjaciółka Jade. Jest trochę młodsza ode mnie, zmarła tydzień przed swoimi piętnastymi urodzinami, ale nie żyje o wiele dłużej niż ja. Jade jest jedyną znaną mi zagubioną, która dzieli moje cierpienie i żal z powodu nieprzejścia na drugą stronę, oraz jedyną, która tak jak ja czuje potrzebę potwierdzenia. Właściwie ona mnie w to wciągnęła.

I robię to teraz – po raz pierwszy od niemal sześciu dni próbuję odnaleźć dowód własnego istnienia. Dzień po dniu sprowadza mnie tu chorobliwe poczucie bezwartościowości, które odpędzić może tylko umierający człowiek.

Patrzę na duży ceglany budynek miejscowego szpitala, oddycham głęboko i żałuję, że nie jestem w stanie odczuć, jak chłodne październikowe powietrze wypełnia mi płuca. Wbijam ręce w kieszenie grubej kurtki przeciwdeszczowej, którą muszę nosić przez cały czas, bo właśnie ją miałem na sobie, gdy zmarłem. Wchodzę do budynku i natychmiast skręcam w lewo. Wiem, dokąd idę dzisiaj – na oddział onkologii. Rupert Brown jest objęty opieką paliatywną i już od kilku dni trzyma się życia resztkami sił. Jego czas wkrótce się skończy. Wszyscy o tym wiedzą, chodzi tylko o to, kiedy dokładnie się to zdarzy.

Drzwi na oddział są zamknięte, więc wstrzymuję oddech i przenikam przez nie, ignorując nieprzyjemne uczucie, jakie pojawia się przy przechodzeniu przez obiekt nieożywiony. To właściwie nie jest ból, raczej ucisk i szczypanie; zaczyna się głęboko w środku i promieniuje na zewnątrz.

Na oddziale zatrzymuję się i rozglądam. Wszystko wygląda tak samo jak zawsze – na łóżkach leżą ludzie, których rozpoznaję z twarzy, wokół nich krążą pielęgniarki i lekarze. Niedawno zaczęły się poranne wizyty, więc odwiedzający witają się z bliskimi albo wypytują pielęgniarki, jak ich krewni spędzili noc.

Pojedynczy pokój Ruperta znajduje się za piątymi drzwiami na prawo. Idę tam i po drodze zaglądam do innych sal. Sylvia, starsza pani mająca raka płuc w czwartym stadium, siedzi na łóżku, ogląda telewizję i głośno oddycha przez maskę tlenową. Wiem z rozmów lekarzy, że dają jej jeszcze niecały tydzień życia. Pewnie odwiedzę ją w następnej kolejności, po Rupercie.

Wchodzę do pokoju Ruperta i widzę, że jego stan pogorszył się od wczoraj, kiedy tu byłem. Jest bledszy, jego twarz ma niezdrowy szary odcień, usta są wyschnięte i spękane, policzki zapadnięte, skóra mocno opina kości. Ciało Ruperta jest drobne i kruche, mięśnie dawno mu zanikły, bo prawie nic nie je ani się nie rusza. Oczy ma zamknięte, a długimi kościstymi palcami przyciska do piersi starą fotografię. Siadam przy nim i patrzę na zdjęcie. Przedstawia go młodszego i zdrowszego w towarzystwie ładnej brunetki i sześcio- lub siedmioletniego chłopca przy jej boku. Wiem, że to jego rodzina. Tydzień temu, gdy tu byłem, rozmawiał o nich z pielęgniarką. Rupert jest bardzo dumny ze swojego syna, który jako żołnierz armii brytyjskiej został wysłany za granicę. Chwalił się swoim chłopakiem, który teraz służy krajowi, tak jak Rupert, kiedy był młody i zdrowy.

Przenoszę wzrok na jego pierś, która powoli podnosi się i opada. Nagle zaczynam z nim rozmawiać. Właściwie to same bzdury: paplam o wyścigu Formuły 1 i meczach futbolowych w następnym tygodniu. Mówię mu, jaka jest pogoda na zewnątrz, że moim zdaniem zanosi się na deszcz, powtarzam żart, który Jade opowiedziała mi dzisiaj rano, zanim się rozstaliśmy i Jade poszła do swojego ulubionego miejsca – hospicjum Garden House. Wyrzucam z siebie wszystko, co tylko przychodzi mi do głowy, bo gdybym to ja leżał sam w pokoju, mając do towarzystwa tylko fotografię, chciałbym, żeby ktoś mówił do mnie. Właściwie to niedorzeczne, bo wiem, że on mnie nie słyszy, ale nie jestem w stanie się powstrzymać, potok bezsensownych słów sam wypływa mi z ust.

Siedzę tam przez całe przedpołudnie i gadam do człowieka, który mnie nie widzi ani nie słyszy. Pielęgniarki zaglądają do sali, podkręcają tlen, poprawiają kroplówkę z morfiną, wyrównują pościel i smutno uśmiechają się do niego. Budzi się na chwilę, a pielęgniarka podnosi go do pozycji siedzącej, żeby mógł się rozejrzeć, lecz on nie jest w stanie poruszyć niczym oprócz oczu.

Tuż przed lunchem jego oddech staje się bardzo wytężony i nawet maska tlenowa nie pomaga. Palce kurczowo trzymają ramkę zdjęcia. Przyciska ją mocno do piersi i zaciska powieki. Marszczy czoło i jęczy z bólu. Widocznie morfina już nie wystarcza.

ściska mnie w brzuchu, gdy sobie uświadamiam, że to dla niego koniec. Chociaż czekałem na tę chwilę przez sześć dni, okropna jest myśl, że on musi przez to przechodzić. Żaden człowiek nie powinien umierać sam, w towarzystwie tylko fotografii. Ale ponieważ nie jest podłączony do monitora pracy serca i nie przycisnął guzika przywołującego pielęgniarkę, to nikt nie wie, że Rupert Brown w wieku siedemdziesięciu czterech lat za chwilę przejdzie na drugą stronę.

Odruchowo wyciągam rękę i zaciskam palce na jego palcach, próbując dodać mu otuchy, chociaż wiem, że on tego nie czuje. Jego ciało ogarniają drgawki. Otwiera oczy i gwałtownie próbuje złapać oddech.

Oczy Ruperta rozszerzają się, gdy dostrzega mnie po raz pierwszy – obcego, który stoi przy jego łóżku i ściska mu dłoń jak stary przyjaciel. Czuję się zauważony, kiedy napotyka moje spojrzenie i widzę w jego oczach milczące pytanie: „Kim jesteś?”.

Uśmiecham się uprzejmie. W głębi duszy mam sobie za złe to, że śmierć tego człowieka przynosi mi odrobinę zadowolenia, ale nic nie mogę poradzić. W końcu po to tu przychodziłem, dzień po dniu.

– Rozluźnij się. Oddychaj. Niedługo przestanie boleć – obiecuję mu. – Wszystko jest już dobrze, Rupercie.

Choć na pewno wciąż bardzo cierpi, zdaje się uspokajać. Jego oczy wpatrują się w moje do chwili, gdy bierze ostatni chrapliwy oddech.

– Co się stało? Czy ja… czy ja umarłem?

Odwracam głowę. Rupert, w bordowej piżamie, stoi obok mnie. Teraz wydaje się zdrowszy. Patrzy na swoje nieruchome ciało na łóżku. Kiwam głową.

– Tak, umarłeś – potwierdzam i w końcu puszczam jego martwe palce.

Wstrzymuje oddech i skupia na mnie uwagę.

– Nie rozumiem. Kim jesteś? Aniołem?

Śmieję się mimowolnie i potrząsam głową. Często mnie o to pytają.

– Nie, po prostu kimś, kto się zgubił.

Rupert kilka razy mruga, potem przymyka powieki, ogląda się za siebie i przysłania oczy, jakby patrzył prosto w słońce. Biorę głęboki oddech, bo wiem, że przyszło po niego światło, aby go zabrać. Ja nie widzę tego światła, ale wiem, że Rupert je widzi, bo na jego twarzy pojawia się zadziwienie i zachwyt.

– Powinieneś tam iść. – Ruchem głowy wskazuję kierunek, w którym patrzy. – Idź, Rupercie. Posłuchaj mnie, nie zostawaj tutaj.

– Jak pięknie – szepcze. – Co jest dalej?

Wyciąga rękę, jakby próbował dotknąć tego światła, które tylko on może zobaczyć, i wpatruje się w nie jak zahipnotyzowany.

Wzdycham i spuszczam głowę.

– Nie mam pojęcia, ale wiem, że musisz tam iść.

Powoli sunie do przodu, szurając nogami, rozglądając się na lewo i prawo. Usta ma rozchylone, dłonie wyciągnięte przed siebie. Wzdycham, odwracam wzrok i z grymasem goryczy patrzę w okno. Rupert należy do szczęściarzy, bo dla niego istnieje koniec. Zazna spokoju i nie utknie w czyśćcu, w wiecznej samotności i tęsknocie.

Chwilę później, gdy się odwracam, jestem w pomieszczeniu sam. Rupert po śmierci wygląda spokojnie, zdjęcie wciąż ma przyciśnięte do piersi.

Kiedy do środka zagląda pielęgniarka, wymykam się niezauważony.

Potrzebuję świeżego powietrza. Jest mi trochę duszno, żołądek zaciska mi się w supeł. Przeważnie nie przeżywam czyjejś śmierci aż tak mocno. Zwykle to, że ktoś mnie dostrzegł, sprawia mi więcej radości, ale dzisiaj czuję tylko smutek, wyrzuty sumienia i zazdrość. Smutek, dlatego że ten drobny staruszek musiał umrzeć sam, wyrzuty sumienia, bo przychodziłem do jego pokoju przez ostatnie sześć dni i czekałem, aż to się zdarzy, a zazdrość, gdyż on dotarł do swojego spokojnego końca, a ja nadal tu jestem. Chodzi o ten jego wyraz twarzy, o ten zachwyt.

Wychodzę na deszcz i opadam na niebieską metalową ławkę przed szpitalem. Chowam twarz w rękach i próbuję oddechem rozluźnić napięcie oraz skupić się na potwierdzeniu, które uzyskałem, kiedy mnie zauważył. Ale dzisiaj to poczucie spełnienia jest przyćmione przez złość i frustrację.

Nie wiem, jak długo siedzę tak w deszczu, z twarzą wykrzywioną grymasem patrzę w ziemię i zastanawiam się nad sensem mojego „życia”. Kilka autobusów zatrzymuje się przed szpitalem, a potem odjeżdża. W końcu podnoszę głowę i spoglądam na ozdobny zegar zamontowany na frontowej ścianie. Jest prawie czwarta.

Wiem, że tutaj nic mnie nie wyciągnie z tego depresyjnego, mrocznego stanu, w który się osuwam, dlatego zmuszam się, by wstać i pójść do jedynego miejsca, które na pewno poprawi mi nastrój – do domu opieki Ashleigh. Nie chodzi mi o sam dom, tylko o kogoś, kto często tam zagląda. Kiedy podjeżdża następny autobus, wskakuję do środka i, oparty o półkę na bagaże, wyglądam przez okno, ignorując wszystkich dokoła, a nawet nie nasłuchując żadnych plotek. Zwykle, jadąc autobusem, czytam komuś przez ramię albo podsłuchuję rozmowy. Dzisiaj nie mam ochoty ani na jedno, ani na drugie.

Dom opieki jest niedaleko. Gdy autobus zbliża się do niego, wyskakuję i z rękami wbitymi w kieszenie idę do majestatycznego starego budynku. Dziś jest czwartek, jeden z jej dni – wiem, że za niecałą godzinę poczuję się znacznie lepiej.

Wchodzę do środka i rozglądam się. Patrzę na znajome twarze starszych ludzi, którzy kręcą się dokoła w kapciach i ciepłych rozpinanych swetrach. świetlica jest zapełniona tylko w połowie. Uśmiecham się, gdy zauważam osobę, której szukam.

Doreen Nichols siedzi w kącie i robi na drutach. Na kolanach ma kłębek jaskrawoczerwonej wełny. Jej drobna sylwetka w wielkim staroświeckim fotelu wydaje się jeszcze drobniejsza. Krótkie kręcone włosy połyskują srebrem w dziennym świetle. Uśmiecha się, chociaż jest sama. Większość czasu spędza pogrążona we własnym małym świecie; będąc w teraźniejszości, przeżywa ponownie przeszłość. Doreen jest jedną z najszczęśliwszych i najbardziej uroczych osób, jakie znam. Jest niemal równie urocza jak ta, którą przyszedłem zobaczyć.

Podchodzę do niej i siadam na pustym miejscu obok.

– Cześć, Doreen. Jak się dzisiaj czujesz? Mam nadzieję, że nie dręczyłaś znowu pielęgniarek – mówię, chociaż ona mnie nie słyszy. Doreen przebywa w domu opieki przez całą dobę. Cierpi na otępienie naczyniopochodne spowodowane wylewem krwi do mózgu. To skutek poważnego udaru, który przeszła trzy miesiące temu.

– Dzisiaj jest czwartek. Wiesz chyba, co to znaczy. – Opadam na krzesło i spoglądam na nią, sprawdzając, czy dobrze się czuje. Jej druty nie przestają stukać. Na pierwszy rzut oka nie widać, żeby cokolwiek było nie tak z tą drobną staruszką. Problem w tym, że czasami zachowuje się trochę agresywnie, dlatego umieszczono ją w tym domu, gdzie personel potrafi się nią odpowiednio zająć.

Porusza nogą. Kłębek wełny spada i toczy się po podłodze. Jeden z pielęgniarzy podnosi go i podchodzi do niej.

– Coś ci upadło, Doreen.

Kładzie kłębek na jej kolanach. Doreen dotyka wełny i uśmiecha się szeroko.

– Och, dziękuję ci, mój drogi! Nie chciałabym, żeby się zgubił. – Upycha kłębek przy nodze; jej powykręcane reumatyzmem dłonie wciąż poruszają się jednostajnie.

– Twoja wnuczka powinna zaraz być. Jest już po czwartej – mówi pielęgniarz.

Na samą myśl o niej prostuję się i opada ze mnie część napięcia.

Doreen kiwa głową, wzdychając z zadowoleniem.

– Miałam nadzieję, że skończę ten rządek, zanim przyjdzie. Robię dla niej szalik na prezent gwiazdkowy. Czy mógłbyś go gdzieś schować, żeby nie widziała?

Starannie składa robótkę i podaje pielęgniarzowi.

– Jasne. Włożę to do dolnej szuflady w twoim pokoju, dobrze? – proponuje pielęgniarz, zwijając włóczkę.

– Bardzo ci dziękuję. Dobry z ciebie chłopiec. Gdybym była dwadzieścia lat młodsza…

Pielęgniarz śmieje się i odchodzi w głąb korytarza, gdzie mieszczą się pokoje pensjonariuszy. Chwilę później, jak na sygnał, drzwi wejściowe otwierają się i zamykają. Jeszcze jej nie widzę, bo jest za załomem ściany przy recepcji, ale już słyszę, jak rozmawia z jedną z pielęgniarek i wpisuje się do książki gości. Wstrzymuję oddech i czekam.

Rozdział drugi

Ryder

Maggie Nichols jest ucieleśnieniem niezdarności. Ludzie, którzy tworzą słowniki, powinni umieścić jej nazwisko przy objaśnieniach haseł: „wstydliwy”, „skromny”, „wycofany” i „niezręczny”. Ale rzecz w tym, że to tylko dodaje jej uroku.

W końcu wychodzi zza załomu ściany. Na ramieniu ma szkolny plecak. Patrzę na nią z uśmiechem. Zatrzymuje się i rozgląda, szukając babci, a gdy ją zauważa, jej usta układają się w najpiękniejszy ciepły uśmiech, a w policzkach pojawiają się dołki. Maggie rusza przed siebie, a ponieważ nie patrzy, gdzie idzie, a może po prostu dlatego, że jest największą niezgrabą na świecie, zahacza stopą o nogę fotela, potyka się i traci równowagę.

Pielęgniarze rzucają się na pomoc, ale ona prostuje się szybko, uspokajająco macha ręką i jej policzki ładnie różowieją. Uśmiecham się szeroko i pochylam w jej stronę, a ona spuszcza wzrok, włosy opadają jej na twarz i śmieje się cicho, z zażenowaniem.

Nie potrafię oderwać od niej oczu.

Ta dziewczyna ma coś w sobie. Nie mam pojęcia co, ale przykuwa moją uwagę, gdy tylko wchodzi do pomieszczenia. Nie jest bardzo piękna. Nie w powszechnej opinii. To nie wygląd przyciągnął mnie do niej na początku, tylko fakt, że potrafi kochać z całego serca. Jest absurdalnie nieśmiała, ale gdy chodzi o babcię, zachowuje się jak lwica broniąca swoich małych: staje się nieustępliwa, waleczna, silna. To przyciągnęło mnie do niej na początku, a później, kiedy poznałem jej nietypowy charakter i miłość do książek, poczułem się tak, jakbym zsuwał się z urwiska i nie potrafił się niczego uchwycić, jakbym się nie mógł zatrzymać, będąc w ruchu. W dwa tygodnie zupełnie przepadłem, zakochałem się w niej po same uszy. Jest piękna w środku. To piękno emanuje wszystkimi porami jej ciała ubranego w koszulkę retro z Freddiem Mercurym.

Zdejmuje obszerny, przemoczony na wylot płaszcz, w którym wydaje się niższa. Płaszcz jest staromodny, z poduszkami w ramionach, jakby pochodził z lat osiemdziesiątych. Z całą pewnością donasza go po kimś i wszystko bym oddał, żeby móc ją zapytać, dlaczego nosi go przez cały czas, skoro to wyraźnie nie jest jej rozmiar.

Wszystko w Maggie Nichols jasno świadczy o tym, że jest lękliwa i nieśmiała – wszystko oprócz włosów. Przemoczone deszczem niesforne loki w kolorze żarzących się węgli kołyszą się przy każdym jej kroku, luźne kosmyki opadają na twarz i musi je odgarniać, dmuchając kącikiem ust. Uwielbiam, kiedy to robi.

– Cześć, babciu. Jak się dzisiaj czujesz? – Pochyla się i z uczuciem ściska drobną Doreen, a ta przymyka oczy i unosi w uśmiechu kąciki różowych ust.

– Dobrze się czuję, kochana. Cieszę się, że cię widzę. – Lekko poklepuje Maggie po plecach, ale zaraz cofa dłoń i marszczy czoło. – Jesteś zupełnie przemoczona.

Maggie śmieje się cicho i spogląda na siebie.

– No tak, na dworze leje, a ja zapomniałam parasolki. – Rzuca plecak na podłogę, rozwiesza płaszcz na oparciu krzesła, żeby przesechł, i siada.

Doreen cmoka.

– Nie trzeba było przychodzić w taką brzydką pogodę. Nie miałabym ci tego za złe.

Maggie niecierpliwie macha ręką i odgarnia mokre loki za ucho, wpatrując się w babcię jasnozielonymi oczami.

– Ale ja bym miała to sobie za złe.

Wyjmuje z kieszeni płaszcza plastikowe pudełko z cukierkami. Uśmiecham się. Dzisiejsze ma kształt kota Sylwestra. Jest stare, czerwona farba na nosie kota już się wytarła. Z uśmiechem wrzuca sobie cukierek do ust i wyciąga pudełko w stronę babci.

– Dzisiaj mam wiśniowe.

Doreen znów się uśmiecha. Wkłada cukierek do ust i odwraca się do okna.

– Okropnie leje, prawda? Jakiś anioł w niebie zalewa się łzami.

Maggie bierze pokrytą starczymi plamami dłoń Doreen w obie swoje.

– Jak się czujesz? Kaszel już ci przeszedł?

Patrzę na Maggie, obejmuję wzrokiem każdy fragment jej twarzy – zarumienione policzki, krople deszczu drżące na końcach włosów. Kiedy się śmieje, zasłania usta dłonią, żeby ukryć metalowy aparat na zębach. Za duży granatowy szkolny sweter zwisa na niej luźno, a ona wciąż go wstydliwie obciąga. Zauważam dołki w jej policzkach i palce aż mnie świerzbią, żeby ich dotknąć.

Siedzę na swoim krześle, oddycham głęboko, słucham Maggie i czuję, jak opada ze mnie frustracja całego dnia. Wszystko w moim świecie wydaje się lepsze, gdy jestem w pobliżu Maggie. Zagubionym czas się dłuży – godzina wydaje się całym dniem, dzień – tygodniem, a tydzień – rokiem. Czuję się tak, jakby od chwili, gdy ją widziałem ostatni raz, minęło sto lat, chociaż tak naprawdę to były tylko dwa dni.

Znam Maggie nieco ponad trzy miesiące. Po raz pierwszy zobaczyłem ją w szpitalu uniwersyteckim Norfolk and Norwich. Jak zwykle kręciłem się, szukając możliwości potwierdzenia, kiedy Doreen wwieziono do środka na wózku. Nie wyglądała dobrze, więc jak to ja, ze względu na to, po co tam przyszedłem, trzymałem się blisko, patrzyłem i czekałem. Za wózkiem Doreen wlokła się przygnębiona Maggie. Myślałem, że Doreen Nichols umrze tamtego wieczoru, ale myliłem się. Nie zdawałem sobie sprawy, jak wielka jest w niej wola życia.

Jak zwykle wizyta Maggie trwa około godziny, a potem personel zaczyna się kręcić po holu, podnosi pensjonariuszy z foteli i prowadzi ich do jadalni na kolację. Dzisiejsze odwiedziny były miłe, nie tak jak ostatnio. Poprzednim razem Doreen miała zły dzień. Nie poznała wnuczki – wzięła ją za swoją jedyną córkę Margaret, matkę Maggie. Serce mi pękało, gdy Maggie próbowała jej wyjaśnić, że Margaret nie żyje już od ponad siedmiu lat. Kiedy Doreen to usłyszała, ogarnęło ją wielkie przygnębienie i wydawało się, że jeszcze bardziej pomieszało jej się w głowie. Niestety tak to jest z ludźmi, którzy mają demencję. Nie po raz pierwszy widziałem coś takiego, i na pewno nie ostatni. Ale dzisiejsze odwiedziny przebiegły znacznie weselej. Doreen była w dobrej formie, śmiała się i żartowała. Rozmawiały jak dwóch staruszków przy płocie, wyrzekających na cały świat.

– Chyba muszę już lecieć – mówi Maggie, rozglądając się po pustoszejącej świetlicy.

– Jak to? Już? Dopiero przyszłaś.

– Pora na kolację. Dzisiaj jest placek z mięsem i pieczona marchewka, pytałam przy wejściu. – Uśmiecha się czule do babci.

Kiedy się podnosi, Doreen wstrzymuje oddech, pochyla się i chwyta ją za rękę.

– Nie idź. Nie zostawiaj mnie tutaj. Nie podoba mi się tu. W nocy jest za głośno i pełno tu złych ludzi. Przychodzą i kradną mi ubrania, gdy śpię. Ktoś mi ukradł ulubiony sweter! Proszę, proszę, nie zostawiaj mnie tutaj. Zabierzesz mnie ze sobą do domu?

Maggie głośno wciąga powietrze.

– Nie mogę, babciu.

– Proszę cię. Będę się bardzo dobrze zachowywać. Obiecuję, że nie sprawię ci żadnych kłopotów.

Na twarzy Maggie maluje się rozpacz. Zaciska zęby.

– Żałuję, że nie mogę cię zabrać, ale nie pozwolą mi. Mówią, że jestem za młoda na twoją opiekunkę. Za niecałe trzy lata skończę osiemnaście i wtedy… – Zawiesza głos i z błagalnym wyrazem twarzy gładzi kciukiem wierzch dłoni babci. – Nie proś mnie o to. Nie mogę tego zrobić.

Twarz Doreen natychmiast zmienia wyraz na surowy.

– Dobrze, to idź sobie i zostaw mnie tu samą z tymi ludźmi. I tak nic cię to nie obchodzi! – mówi jadowicie i ruchem ręki wskazuje na innych pensjonariuszy. – Nie powinnam tu być. Nie powinnam tu siedzieć przez cały dzień i wysłuchiwać, jak wszyscy narzekają na reumatyzm i że w jedzeniu są grudki, bo nie jest dobrze przetarte!

Maggie przymyka oczy i bierze głęboki oddech.

– Muszę iść. Kocham cię. Przyjdę w weekend.

Zanim Doreen zdąży coś jeszcze powiedzieć, Maggie całuje ją w policzek, zabiera plecak i płaszcz, i wychodzi.

Podniosłem się i idę za nią. Maggie udaje, że nie słyszy błagań Doreen, ale kiedy skręca za róg, z jej oczu płyną łzy. Chciałbym ją objąć, pocieszyć i powiedzieć, że wszystko będzie dobrze, lecz oczywiście nie mogę tego zrobić. Jedna z pielęgniarek ze współczuciem podaje jej chusteczkę.

– Wszystko w porządku, kochanie?

Maggie potrząsa głową i włosy znów opadają jej na twarz.

– Nie. – Pociąga nosem, ociera chusteczką mokre policzki i wydmuchuje nos.

Pielęgniarka z miłym uśmiechem kładzie jej rękę na ramieniu.

– To trudne, ale ona nie robi tego specjalnie.

Maggie uśmiecha się smutno i kiwa głową.

– Wiem, ale tak przykro mi na to patrzeć. Ona myśli, że ja chcę, aby tu była. Nie rozumie, że nie pozwolą jej zamieszkać ze mną z powodu tego udaru. A ja bym chciała. Chciałabym ją zabrać do domu i opiekować się nią, ale nie mogę, bo jestem za młoda. A ona uważa, że mnie nic nie obchodzi.

Pielęgniarka z przekonaniem potrząsa głową.

– Nawet tak nie myśl. Babcia wie, że się o nią troszczysz. Demencja sprawia, że ludzie mówią i robią rzeczy, które inaczej nawet by im nie przyszły do głowy. Ta choroba okropnie zmienia charaktery. To zawsze jest najtrudniejsze dla najbliższych. Ale wierz mi, ona wie, że ją kochasz i sama też kocha cię nad życie. Kiedy ma dobry dzień, przez cały czas mówi tylko o tobie. Jest z ciebie bardzo dumna. Pamiętaj o tym.

Maggie bez przekonania kiwa głową.

– Dziękuję ci, Violet. Do zobaczenia za dwa dni.

Nie mówi nic więcej, tylko wychodzi na deszcz.

W dni odwiedzin zwykle odprowadzam Maggie do domu. Ten półgodzinny spacer to już część mojej rutyny, chociaż Maggie mieszka w przeciwnym kierunku od miejsca, gdzie Jade i ja spędzamy noce.

Wychodzę za nią i zauważam, że nie założyła płaszcza. Kilka kroków za drzwiami zatrzymuje się i patrzy prosto w ciemniejące niebo, nie zważając na to, że deszcz przez cały czas moczy jej włosy i twarz. Stoi tak przez całą minutę, a potem ciężko wzdycha i narzuca płaszcz na ramiona, sięga do kieszeni po kolejnego cukierka i rusza ścieżką. Po drodze zagląda do plecaka, wyjmuje iPhone’a i nakłada na głowę duże czerwone słuchawki.

Powietrze przenika gitarowy riff, który natychmiast rozpoznaję. Muzyka jest ustawiona tak głośno, że spod słuchawek dociera do mnie każde gniewne słowo tekstu Mr Brightside. Idę obok niej, żałując, że nie mogę z nią porozmawiać i ulżyć jej w cierpieniu. Powoli, bardzo powoli muzyka trochę ją uspokaja i Maggie rozluźnia ramiona. Kiedy babcia powie coś, co ją przygnębi, zawsze ustawia muzykę tak głośno, że na pewno jest to szkodliwe dla uszu, ale jej to pomaga.

W połowie drogi deszcz przestaje lać i Maggie zaczyna nucić starą piosenkę Queen. Kompletnie nie ma słuchu muzycznego. Nigdy w życiu nie słyszałem kogoś, kto śpiewałby gorzej. Brzmi to tak okropnie, że powinno się jej zabronić nawet śpiewania pod prysznicem, ale ja się uśmiecham, bo i tak mi się podoba.

Naprawdę mnie trafiło.

Bez reszty zaabsorbowana piosenką, Maggie zstępuje z krawężnika na jezdnię i, nie rozglądając się, przechodzi przez ulicę. Po prawej stronie rozlega się pisk opon i długi, przenikliwy klakson. Cały sztywnieję na widok białej furgonetki, która pędzi prosto na Maggie. Ona tego w ogóle nie zauważa. Opony dymią, a pojazd, który wpadł w poślizg, jest coraz bliżej. Mam wrażenie, jakby wszystko działo się w zwolnionym tempie.

Gdyby moje serce biło, w tej chwili zamarłoby w piersi.

Furgonetka nie zdąży wyhamować, jedzie za szybko. Maggie zginie na moich oczach, a ja nic nie mogę zrobić, by temu zapobiec.

Rozdział trzeci

Ryder

Dalsza część dostępna w wersji pełnej

Spis treści:

Okładka
Karta tytułowa
Prolog
Rozdział pierwszy
Rozdział drugi
Rozdział trzeci
Rozdział czwarty
Rozdział piąty
Rozdział szósty
Rozdział siódmy
Rozdział ósmy
Rozdział dziewiąty
Rozdział dziesiąty
Rozdział jedenasty
Rozdział dwunasty
Rozdział trzynasty
Rozdział czternasty
Rozdział piętnasty
Rozdział szesnasty
Rozdział siedemnasty
Rozdział osiemnasty
Rozdział dziewiętnasty
Rozdział dwudziesty
Rozdział dwudziesty pierwszy
Rozdział dwudziesty drugi
Rozdział dwudziesty trzeci

Tytuł oryginału: The Wanderer

Pierwsze wydanie: Firefly Press, 2021

Opracowanie graficzne okładki i stron tytułowych: Madgrafik

Projekt okładki oryginalnej: Anne Glenn / © Firefly 2021

Redaktor prowadzący: Alicja Oczko

Opracowanie redakcyjne: Bogumiła Widła

Korekta: Hanna Palusińska

Copyright © Josie Williams 2021

Copyright © for the Polish edition by HarperCollins Polska sp. z o.o.,

Warszawa 2022

Wszystkie prawa zastrzeżone, łącznie z prawem reprodukcji części lub całości dzieła w jakiejkolwiek formie.

Wszystkie postacie w tej książce są fikcyjne. Jakiekolwiek podobieństwo do osób rzeczywistych – żywych lub umarłych – jest całkowicie przypadkowe.

HarperCollins jest zastrzeżonym znakiem należącym do HarperCollins Publishers, LLC. Nazwa i znak nie mogą być wykorzystane bez zgody właściciela.

ISBN 978-83-276-7951-2

HarperCollins Polska sp. z o.o.

ul. Domaniewska 34a

02-672 Warszawa

www.harpercollins.pl

Konwersja do formatu EPUB, MOBI: Katarzyna Rek / Woblink