Sarah Bernhardt. Niezrównana aktorka - C.W. Gortner - ebook + książka

Sarah Bernhardt. Niezrównana aktorka ebook

C.W. Gortner

4,5

Opis

C.W. Gortner, autor światowych bestsellerów, ceniony za powieści historyczne o sławnych kobietach, ożywia na kartach najnowszej książki postać Sarah Bernhardt, córki kurtyzany, która przeszła niezwykłą drogę i stała się najsłynniejszą aktorką swojej epoki.

Jej pełne dramatycznych zwrotów życie jest naznaczone skandalami. Aby uniknąć losu kurtyzany, Sarah usiłuje zrobić karierę na deskach teatru i dąży do zdobycia niezależności. Jej swobodny tryb życia kończy się nagle, gdy odkrywa, że jest w ciąży. Decyduje się na urodzenie dziecka, choć naraża się na społeczne potępienie i samotność. Dzięki olśniewającej urodzie i nowatorskim występom osiąga jednak nieoczekiwany sukces. Staje się najbardziej cenioną francuską aktorką, która urzeka publiczność odważnymi interpretacjami scenicznymi postaci, zarówno kobiecych, jak i męskich. Ekstrawagancki talent i skandaliczne zaręczyny w Londynie otwierają jej drogę do światowej sławy.

Oto historia intrygującego życia Sarah Bernhardt, opowiedziana jej własnym głosem – fascynująca, intymna opowieść o kobiecie, która dzięki niezrównanemu talentowi i niezłomności ducha zyskała miano Boskiej Sarah.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 599

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,5 (6 ocen)
4
1
1
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Karolinka1988

Nie oderwiesz się od lektury

Fabularyzowana biografia Sary Bernhardt opisująca początki jej kariery i drogę na szczyt. Sara- niekochana i pogardzana córka kurtyzany, w szkole z internatem odkrywa swój talent aktorski, pomimo sprzeciwu rodziny rozpoczyna naukę aktorstwa. Jej droga na szczyt nie była usłana różami. Wielokrotnie musiała znosić upokorzenia i spotykać się z nieprzychylnymi recenzjami. Budziła kontrowersje. W młodości była kurtyzaną. Miała nieślubnego syna, którego wychowywała samotnie. W XIX wieku samotne macierzyństwo nie było akceptowane społecznie. Sara była barwną postacią. Przeciwstawiała się konwenansom i utartym schematom przez co budziła kontrowersje. Chociaż minęło 100 lat od jej śmierci to pamięć o niej jest nadal żywa.
00
Chilim26

Dobrze spędzony czas

C.W. Gortner w bardzo sugestywny sposób napisał kolejną historię o słynnej kobiecie.
00

Popularność




Tytuł oryginału: The First Actress

Pierwsze wydanie: Ballantine Books, New York Ballantine Books is an imprint of Random House, a division of Penguin Random House LLC, New York

Opracowanie graficzne okładki: Vawoq / Wojciech Wawroczny

Ilustracja na okładce: © Shutterstock / mamita; Alamy

Redaktor prowadzący: Alicja Oczko

Opracowanie redakcyjne: Elżbieta Derelkowska

Korekta: Monika Ulatowska

Copyright © 2020 by C.W. Gortner. All rights reserved.

Copyright © for the Polish edition by HarperCollins Polska sp. z o.o., Warszawa 2023

Wszystkie prawa zastrzeżone, łącznie z prawem reprodukcji części lub całości dzieła w jakiejkolwiek formie.

Niniejsza książka to fikcja literacka z gatunku beletrystyki historycznej. Występujące w niej postaci i ich losy, poza postaciami dobrze znanymi, są wytworem wyobraźni autorki, a wszelkie podobieństwo do osób rzeczywistych – żywych lub umarłych – jest całkowicie przypadkowe.

HarperCollins jest zastrzeżonym znakiem należącym do HarperCollins Publishers, LLC.

Nazwa i znak nie mogą być wykorzystane bez zgody właściciela.

HarperCollins Polska sp. z o.o.

ul. Domaniewska 34a

02-672 Warszawa

www.harpercollins.pl

ISBN: 978-83-276-8817-0

Opracowanie ebooka Katarzyna Rek

Pamięci mojej ukochanej ciotki Meme

Wbrew historii legendy ostatecznie zwyciężają.

Sarah Bernhardt

AKT I

1853–1859

Niechciane dziecko

W małej dziewczynce niemal zawsze można ujrzeć przyszłą niebezpieczną kobietę.

Aleksander Dumas

I

Jeżeli wielki talent może narodzić się dzięki zmaganiom z przeciwnościami losu, mój widocznie został wykuty w kuźni mojego dzieciństwa.

Miałam osiem lat. Kolorami mojego świata były zieleń i szarość: smagane wiatrem lasy i kamieniste wzgórki, chłostane morskimi falami pola Bretanii. Jego dźwiękami były brzęk dzwonków stad owiec prowadzonych na pastwisko i gdakanie kur w kojcach obok krytej słomą chaty, w której mieszkałam, z tarasem porośniętym pnączami winorośli na treliażach. Życie w tym wiejskim świecie wyznaczały wschody i zachody słońca, znojna praca od świtu do zmroku, smak wilgotnego świeżego koziego sera i ciepłego chleba z chrupiącą skórką, prosto z pieca, kręcący w nosie zapach dzikiej zielonej cebuli, którą deptałam bosymi stopami.

Tak było do dnia powrotu mojej matki.

– Sarah! Sarah, gdzie jesteś?

Jej jękliwy, marudny głos dobiegł mnie od strony ogrodu warzywnego. Siedziałam na konarze drzewa figowego, pośród opuszczonych gniazd wiewiórek. Pod drzewem mój pies Pitou dyszał z wywieszonym jęzorem w letnim skwarze, jednak ta wołająca mnie kobieta zdawała się go nie zauważać, chociaż każdemu, kto mnie znał, jego obecność zdradzała miejsce, w którym się kryłam, gdyż Pitou towarzyszył mi nieodłącznie jak cień.

Zerknęłam w kierunku tarasu i zobaczyłam ją – niczym odległą postać na obrazie. Przysłoniła oczy dłonią w białej rękawiczce, a w jej głosie zabrzmiała nuta zniecierpliwienia, gdy zawołała ponownie:

– Sarah, gdzie się chowasz? Nie mam całego dnia do stracenia. Wyjdź natychmiast.

Wiedziałam, kim ona jest, chociaż od jej ostatniej wizyty upłynęło tyle czasu. Gdy więc ujrzałam jej powóz zajeżdżający przed dom, zalała mnie fala gniewu i wybiegłam pędem przez tylną bramę, do tego drzewa, mojej sekretnej kryjówki. Poprzednio odwiedziła mnie przed ponad trzema laty. Podobnie jak teraz, zjawiła się niezapowiedziana. Przyniosła mi wtedy cukierki czekoladowe i świecidełka – drobna, pulchna nieznajoma z przejrzystymi niebieskimi oczami, w fantazyjnej falbaniastej spódnicy i czepku przystrojonym sztucznymi jedwabnymi kwiatami. Została tylko tak długo, by poczuć zapach świeżego powietrza i wydać polecenia, po czym znów zniknęła tam, skąd przybyła. Ujrzenie jej ponownie po tak długim czasie wzbudziło we mnie nie tylko gniew, lecz także żywiołową niechęć, mimo iż jej powrót przyniósł mi też odrobinę pociechy, że nie zapomniała o mnie.

Pitou wstał, machając ogonem, zaniepokojony gniewnym wołaniem mojego imienia przez tę kobietę. Obawiając się, że mnie zdemaskuje, dałam mu gestem znak, aby usiadł. Gdy niechętnie przysiadł znów na tylnych łapach, popatrzyłam ponownie w kierunku domu.

Z przyległej kuchni wyszła Nana Hubert, wycierając umączone dłonie w fartuch. Gdy matka odwróciła się do niej zaskoczona, Nana wskazała palcem wprost na moje drzewo i zawołała po bretońsku:

– Kwiatuszku! Chodź tutaj i przywitaj się ze swoją matką.

Zirytowana, zsunęłam się z konara, przy czym zahaczyłam rąbkiem sukienki o gałązkę i rozdarłam ją. Rozmyślając o tym, że Nana później będzie musiała ją zszyć i niewątpliwie zbeszta mnie, jak zawsze, powtarzając swoje oklepane powiedzenie, że sukienki nie rosną na drzewach jak liście, zlazłam na ziemię i poczłapałam smętnie w kierunku tarasu, a Pitou za mną.

Matka przyglądała mi się uważnie, gdy się do niej zbliżałam.

Nana gniewnie zmarszczyła brwi. Nie była niemiła; kochała mnie, jak potrafiła, kiedy miała czas. Jednak właśnie czasu okropnie teraz brakowało, bo jej mąż spoczywał w grobie, a ona musiała sama zajmować się wszystkimi kozami, kurami i warzywami. Nie dalej jak dziś rano dała mi niebieską wstążkę do włosów. „Tak ładnie ci w niebieskim, z twoją białą cerą i rudymi lokami” – powiedziała z jednym z jej rzadkich uśmiechów odsłaniających szczerbate zęby. Teraz, poniewczasie macając włosy, szukałam tej wstążki i znalazłam ją zwisającą z potarganego warkocza. Przynajmniej nie zostawiłam jej na drzewie, razem z chodakami.

Napotkawszy spojrzenie matki, poczułam się tak brudna, jak moje powalane ziemią stopy. Ona była… nieskazitelnie czysta. Nieskalana. Jak posąg Maryi Dziewicy w kościele w miasteczku, z taką samą marmurową bladością. Spodziewałam się niemal ujrzeć na jej policzku przezroczystą łzę, niczym kroplę zamarzniętego soku drzewa.

– No i? – rzekła Nana. – Co się mówi do mademoiselle Bernhardt?

– Dzień dobry, mademoiselle – wymamrotałam.

Matka się uśmiechnęła. Ale czy rzeczywiście? Jej różowe usta przypominające pączek róży drgnęły, jednak nie odsłoniły zębów. Mimo to przypuszczałam, że jej zęby są równie doskonałe jak wszystko inne u niej – nie tak jak u Nany, która uskarżała się stale na spróchniałe trzonowce i na to, że nawet ugryzienie kawałka chleba sprawia jej ból.

– Ona mnie nie poznaje – rzekła matka, marszcząc gładkie czoło. – I jest taka chuda. Czy chorowała?

– Nie chorowała nawet jednego dnia w życiu – odparła oburzona Nana. – Mademoiselle Bernhardt, oddała mi pani córkę, żebym karmiła ją piersią. I wykarmiłam ją piersią. Ssała jak głodne chuchro. Robiłam, co pani kazała. Nic więcej, nic mniej. Owszem, jest chuda, ale zjada więcej niż muł.

– I najwyraźniej kąpie się nie częściej od muła – zauważyła matka.

Nana wzruszyła ramionami.

– Dzieci ciągle się brudzą, więc po co marnować wodę? Kąpię ją raz na tydzień.

– Widzę – powiedziała matka. Przyjrzała mi się, jakby nie była całkiem pewna, co ma zrobić. – Czy ona w ogóle mówi po francusku?

– Kiedy ma ochotę. Jak pani widzi, nie mamy tutaj wielu okazji do używania tego języka. Krowom jest wszystko jedno, czy doi się je po francusku czy bretońsku. – Krzywiąc się, Nana zwróciła się do mnie: – Powiedz coś po francusku do matki.

Nie chciałam mówić do niej niczego ani po francusku, ani w żadnym innym języku. Dlaczego miałabym spełniać wymagania tej poirytowanej kobiety, skoro za niespełna pół godziny będzie już w drodze powrotnej dokądś tam, skąd przyjechała? Ale Nana surowo skinęła na mnie głową, więc wymamrotałam:

– Pitou est ma chien.

– Widzi pani? – rzekła Nana, wspierając dłonie na szerokich biodrach. – Ona nie jest głupia, tylko uparta. Dziewczynki takie jak ona potrzebują twardej ręki.

Ruszyła ciężkim krokiem z powrotem do domu, lecz matka powiedziała:

– Powinno być mon chien. – Westchnęła. – Być może to nieodpowiedni czas. Ostatnio jestem tak bardzo zajęta… Mogę zaproponować ci więcej pieniędzy, żebyś zatrzymała ją przez następny rok…

Nana przystanęła gwałtownie i rzuciła przez ramię gniewne spojrzenie z determinacją, którą znałam aż nazbyt dobrze.

– Dla mnie to odpowiedni czas. Starzeję się. Muszę sprzedać ten dom i przenieść się z synem do miasteczka. Zabierze ją pani dzisiaj, jak uzgodniłyśmy. Jej torba jest już spakowana.

Stałam nieruchomo, z dłonią na poszarpanych uszach Pitou, słysząc słowa Nany, ale nie mogąc w to uwierzyć. Po tylu latach matka wróciła, żeby mnie stąd zabrać? Zanim zdołałam się powstrzymać, wybuchnęłam:

– Nie mogę wyjechać! Co z moim Pitou?

Pies zaskomlił. Matka zwróciła na mnie spojrzenie niebieskich oczu, w których dostrzegłam narastający chłód.

– Z twoim Pitou? Myślisz, że zabiorę cię do Paryża razem z tym kundlem?

Do Paryża?

Serce zaczęło walić mi w piersi.

– Ale… ale ja nie mogę tak po prostu go zostawić – powiedziałam, chociaż matka odwróciła się już z powrotem do Nany.

Rzekła coś do niej cicho i zobaczyłam, że przez twarz niani przemknął bolesny wyraz. Potem Nana przecząco pokręciła głową i usłyszałam jej odpowiedź:

– Nie. To niemożliwe. W domu syna nie ma miejsca. Jego żona spodziewa się dziecka i muszę się nią zaopiekować. Albo zabierze ją pani dzisiaj ze sobą, albo trafi do sierocińca. Ja już za nią nie odpowiadam.

Nagle łzy zapiekły mnie w oczy. Dusiłam w gardle rozpaczliwy jęk, a Nana popatrzyła na mnie nad ramieniem matki i rzekła cicho:

– Kwiatuszku, musisz już pojechać i zamieszkać u twojej maman. Nie bój się, dopilnuję, żeby Pitou znalazł dom. A teraz umyj się i weź swoją torbę. Mademoiselle Bernhardt czeka, a przed wami długa podróż do Paryża.

Nie mogłam się poruszyć. Mój dom był tutaj, ta chata z ciasnymi izbami o ścianach pociemniałych od dymu, z powietrzem gęstym od zapachu potrawki i czosnku, chata, w której są moja Nana i mój Pitou. Nie chciałam jechać do Paryża i mieszkać u tej przesadnie wystrojonej obcej kobiety. W ogóle jej nie znałam.

– Nie – odparłam głośno, a gdy twarz Nany spochmurniała, dodałam: – Nie pojadę!

Nana zamierzyła się na mnie ręką.

– Czy mam przynieść rózgę?

Ta cienka głogowa witka, zdolna zostawić ślady obrzęku na moich udach, była jedną z niewielu rzeczy, których się bałam. Nana użyła jej tylko raz, kiedy zlekceważyłam płoty i powędrowałam z Pitou na skróty, depcząc grządkę kolendry. Nie mogłam potem przez tydzień usiąść.

– Ruszaj natychmiast – poleciła Nana. – Umyj się i przynieś swoje rzeczy.

Matka odstąpiła na bok i wbiegłam do domu. W moim małym pokoju z łóżeczkiem dziecinnym i chwiejnym stolikiem znalazłam płócienną torbę na ramię wypchaną moimi niewieloma ubraniami i od dawna zapomnianą szmacianą lalką. Nana rozłożyła na łóżeczku odświętną sukienkę, którą wkładałam tylko w niedziele, kiedy chodziłyśmy do miasteczka na mszę. Znieruchomiałam, wpatrując się w nią. Nie chciałam jechać. Nie mogłam zostawić mojego Pitou. Zabiorę go, moją torbę i ucieknę…

Na dźwięk ostrego gwizdnięcia Nany z tarasu Pitou wybiegł z powrotem na dwór. Krzyknęłam i popędziłam za nim, lecz matka stanęła w drzwiach, blokując mi drogę ucieczki.

– Nie musisz się myć – powiedziała. – Nie zniosę przebywania tu ani chwili dłużej.

– Maman, proszę – rzekłam, walcząc z przypływem paniki. – Pitou… Nie mogę go tu zostawić, skoro Nana sprzedaje dom i…

Uciszyła mnie, unosząc dłoń.

– Zrobisz, co ci powiedziałam.

Gdy tylko wdrapałam się do powozu, Pitou zaczął szczekać. Szarpnięciem odciągnęłam zasłonkę w oknie drzwiczek i od razu zalała mnie obezwładniająca, czarna fala cierpienia, kiedy spojrzałam na dom. Nana stała w progu i trzymała za kark mojego psa, który usiłował się jej wyrwać i pobiec za mną. Stangret świsnął batem, konie z szarpnięciem pociągnęły powóz, a mnie łzy trysnęły z oczu.

W kilka chwil zostawiliśmy za sobą chatę, a powóz jechał z turkotem wiejską drogą. Matka w milczeniu siedziała naprzeciwko mnie. Nie odzywała się tak długo, że łzy na moich policzkach zdążyły wyschnąć, a ja czekałam, kuląc się pod jej ponurym wzrokiem. W końcu powiedziała:

– Nie przywykłam do dziecka plączącego mi się pod nogami. Jestem kobietą bardzo zapracowaną, nie mam czasu ani cierpliwości do wybryków. Musisz zawsze respektować mój harmonogram zajęć. Rozumiesz? Zawsze. Jeśli nie będziesz posłuszna, znajdę dla ciebie inne miejsce.

– Tak, maman – wyszeptałam ze ściśniętym gardłem.

Byłam teraz zbyt przestraszona, by się sprzeciwić. Wspomniano o sierocińcu. Nie miałam cienia wątpliwości, że byłaby zdolna do odesłania mnie tam.

– I w towarzystwie nie wolno ci nigdy nazywać mnie maman – dodała, wygładzając starannie suknię dłonią w rękawiczce. – Moi przyjaciele mówią mi Julie. Możesz zwracać się do mnie po imieniu albo mademoiselle Julie, jeśli wolisz.

– Tak, mademoiselle Julie.

Posłała mi chłodny uśmiech i znów zmierzyła mnie wzrokiem. Ledwie zdołałam się wcisnąć w porządne buciki, pelerynkę i czepek. Wszystkie te rzeczy przywiozła podczas ostatniej wizyty i teraz ledwie się w nich mieściłam. Buciki uwierały w palce nóg. Poruszyłam stopami, żałując, że nie mogę ich zrzucić, i rozważając, czy wyskoczyć z powozu i pobiec z powrotem do chaty. Wystarczyło mi jednak wyobrazić sobie wyraz oburzenia na twarzy matki, abym pojęła, że ona po prostu sprowadziłaby mnie z powrotem i jeszcze bardziej się na mnie rozgniewała.

– Przestań się wiercić – rzuciła. Wyjęła z torebki wachlarz i powachlowała się nim. – Doprawdy, czy ta wieśniaczka niczego cię nie nauczyła? Zachowujesz się jak dzikie stworzenie. – Umilkła na chwilę. – Przypuszczam, że nie umiesz jeszcze czytać ani pisać?

– Nie, mademoiselle Julie – odpowiedziałam, szczerze zasmucona.

Matka nie tylko zmusiła mnie do opuszczenia domu i mojego psa, ale nawet mnie nie lubiła. I tak samo jak ja nie chciała, żebym u niej zamieszkała.

Westchnęła.

– A zatem sądzę, że tym również musimy się zająć. – Znów skierowała spojrzenie za okno powozu. – Analfabetka – rzekła w zamyśleniu, jakby do siebie. – Bez cienia towarzyskiej ogłady, którą mogłaby się pochwalić. Zapewne nikt w ogóle nie uwierzy, że to moja córka.

Zdawało się, że ta myśl sprawiła jej przyjemność.

Po trzech dniach podróży przybyłyśmy do Paryża. W gospodach, w których się zatrzymywałyśmy, co noc szlochałam ukradkiem, kiedy matka na mnie nie patrzyła. Gdy dotarłyśmy do stolicy, wypłakałam już wszystkie łzy i byłam pewna, że nigdy więcej nie zaznam ani chwili szczęścia.

Paryż mnie oszołomił. Był hałaśliwy, pełen turkotu powozów i ludzkich krzyków. Wydał mi się pozbawionym barw chaosem zadymionego nieba i brukowanych ulic. Śmierdział mokrym praniem i zwierzęcymi odchodami – niczym stary smok z pazurami, pomiędzy którymi przepływała wezbrana rzeka. Niemal znów zaczęłam płakać na wspomnienie zielonych lasów Bretanii, pól i kryjówek, które sobie wynajdywałam. Czy kiedykolwiek jeszcze zobaczę drzewo?

Gdy powóz się zatrzymał, Julie oznajmiła:

– To jest rue de Provence.

Jakby wymienienie nazwy tej ulicy robiło mi jakąkolwiek różnicę. Byłam obolała po wielogodzinnym siedzeniu w powozie, a także wygłodniała, gdyż w ciągu minionych kilku dni jadłam o wiele mniej, niż przywykłam.

Wysiadłyśmy z powozu i znalazłam się przed wąskim, powalanym sadzą i wysokim budynkiem, wciśniętym między inne podobne.

Z drzwi wejściowych wybiegła ładna młoda kobieta, zadziwiająco podobna do Julie.

– Sarah, moja maleńka! – zawołała.

Ucałowała mnie w policzki i owionął mnie duszący zapach olejku różanego, przyprawiając o kaszel. Kobieta miała równie przejrzyste oczy jak Julie, tylko ciemnoniebieskie, a jej włosy upięte w kok na karku były złocistorude – jak moje. Pomyślałam, że to z pewnością jakaś krewna, gdy rzekła łagodnie:

– Och, moje dziecko, nie pamiętasz mnie, prawda?

Za nami Julie, która polecała stangretowi, aby wyładował jej bagaż – przyjeżdżając po mnie, wzięła ze sobą dwa średniej wielkości kufry; zastanawiałam się, dlaczego potrzebowała aż tylu rzeczy – powiedziała:

– Nie bądź głupia, Rosine. Kiedy ostatni raz cię widziała, była przecież niemowlęciem.

– Tak, oczywiście. Sarah, moja droga, jestem twoją tante Rosine. Twoja matka to moja starsza siostra – rzekła z uśmiechem ciotka.

Gdy ujęła ciepłą dłonią moją rękę, prowadząc mnie w kierunku domu, musiałam powstrzymać następny potok łez. Miłe przyjęcie było ostatnią rzeczą, jakiej się spodziewałam.

– Serdecznie witamy w Paryżu – powiedziała, a ja wtuliłam się w nią i pomyślałam, że być może życie tutaj nie będzie jednak takie straszne.

II

Następny rok był rokiem lekcji.

Rosine podjęła się opieki nade mną. Dzięki niej poznałam pochodzenie mojej rodziny.

Matka i jej dwie siostry urodziły się w Holandii w rodzinie żydowskiej, jednak opuściły ten kraj, gdy tylko osiągnęły odpowiedni wiek. Najstarsza z nich, Henriette, poślubiła kupca bławatnego w Ariège i założyła rodzinę, natomiast Rosine i moja matka podróżowały przez pewien czas, zanim osiadły w Paryżu. Jednakże sposób, w jaki zarabiały na życie, pozostawał dla mnie zagadką, podobnie jak nasze rodzinne tradycje. Julie nie przestrzegała żadnych reguł naszej religii; do framugi naszych drzwi nie była przybita mezuza, a w mieszkaniu nie było żadnych przedmiotów dotyczących żydowskiej religii. Ponieważ Nana wychowała mnie na katoliczkę, uznałam, że wiara mojej matki nie ma żadnego szczególnego znaczenia.

Rosine wkrótce zapędziła mnie do nauki i codziennie dawała mi lekcje, używając paru elementarzy. Nauczyłam się literowania mojego imienia i nazwiska oraz recytowania alfabetu; mozoliłam się nad wypisywaniem kolejnych liter, aż cierpły mi palce i łzawiły oczy. Okazałam się jednak gorliwą uczennicą, gdyż odkryłam, że słowa są fascynujące – były bramą do nowego świata, w którym opowieści o księżniczkach przemienionych w łabędzice i książętach zmienionych w żaby, o czarownicach mieszkających w zrujnowanych chatkach i o latających powozach z dyń pomagały mi lepiej znosić surowy rozkład zajęć, narzucany przez Julie, do którego każdy w mieszkaniu musiał się stosować.

Dzień, w którym wszystko w moim nowym życiu się zmieniło, zaczął się jak każdy inny. Poprzedni wieczór był nużący: Julie zabawiała w salonie grono przyjaciół, dopóki nie wyszli wszyscy mężczyźni oprócz jednego. Od czasu przybycia tutaj zdążyłam przywyknąć do widoku nieznajomych dżentelmenów przewijających się przez nasze mieszkanie. Julie przyjaźniła się wyłącznie z mężczyznami; stanowiło to dla mnie kolejną zagadkę. Czasami polecała mi obsłużyć jej „zalotników”, jak ich nazywała – wzywała mnie o wyznaczonej godzinie i zjawiałam się z tacą kanapek, masą niesfornych złocistorudych włosów splecionych w warkocz i przymilnym uśmiechem na ustach. Mężczyźni rzucali na mnie przelotne spojrzenia i przestawali zwracać na mnie uwagę; od czasu do czasu któryś klepał mnie w pupę i rzucał:

– Julie, jakie kościste to dziecko, czy ty jej nie karmisz?

Matka reagowała piskliwym śmiechem i odpowiadała:

– Ona je bez żadnych ograniczeń i nigdy nie przybrała na wadze nawet o uncję. Wychowała się w Bretanii; miała to świeże wiejskie powietrze… no cóż, można by pomyśleć, że powinna być pulchna niczym kuropatwa, jak ja.

Chociaż mężczyźni chichotali, słyszałam w jej głosie nutę rozdrażnienia. Julie wyraźnie nie podobało się, że jestem chuda. Miałam tak wystające obojczyki, że w ich zagłębieniach mogłyby zbierać się krople deszczu, jak usłyszałam ją kiedyś mówiącą pogardliwym tonem. Jednak ku mojemu zdumieniu nigdy nie omieszkała zganić mnie ostro, jeśli ośmielałam się poprosić o dokładkę przy śniadaniu czy obiedzie, i pytała mnie ironicznie, czy nie nauczyłam się jeszcze, że w Paryżu jedzenie nie wyrasta z ziemi ani nie dojrzewa na drzewach.

Jej zalotnicy jednak uważali ją zawsze za zabawną, co było dla mnie kolejną zaskakującą zagadką. Jak mogli nie widzieć, że udawała kogoś, kim nie była? W popołudnia przed zebraniami towarzyskimi w jej salonie spędzała godziny przed lustrem, a potem pokojówka pomagała jej włożyć bogato zdobioną suknię, jakby Julie brakowało sił, by mogła zrobić to sama. Ale jej gniewne połajanki, jeśli pokojówka nie dość ciasno zasznurowała gorset albo przyniosła niewłaściwą bransoletkę, zdradzały, że Julie wcale nie jest taka bezradna, jaką udaje, i że wszystko, co robi, ma dokładnie zaplanowane.

Kiedy jednak zjawiali się zalotnicy, przywoływała na twarz nieodłączny uśmiech i troskliwie spełniała każdą ich prośbę, chociaż czułam, jak przewierca mnie wzrokiem, gdy podawałam kanapki. W chwili, gdy któryś z jej gości zwrócił na mnie choćby przelotną uwagę, machnięciem ręki odsyłała mnie do mojego pokoju, w którym zasypiałam przy odgłosach jej śmiechu i rozmów mężczyzn.

Sypiała zawsze do południa. Rosine przygotowywała mi śniadanie i zajmowała się moimi lekcjami, a potem odsyłała mnie, żebym pobawiła się na podwórku domu i nie przeszkadzała.

– Sen twojej maman jest bardzo ważny – mówiła. – Ona potrzebuje jak najwięcej odpoczynku.

Było to dla mnie jeszcze jedną zagadką, ponieważ wydawało mi się, że Julie robi niewiele więcej poza odpoczywaniem. Spędzała gnuśnie czas w swojej sypialni bądź w salonie i tylko sporadycznie ożywiała się, gdy wkładała kapelusz, aby udać się na zakupy, albo obwieszała się biżuterią przed wieczorem w Operze.

Tego szczególnego poranka obudziłam się przed Rosine. Dzieliłyśmy sypialnię, gdyż mieszkanie było ciasne, ale ciotka spała jak kamień, zmęczona nadzorowaniem codziennych spraw związanych z prowadzeniem gospodarstwa domowego. Przez szparę w drzwiach przyglądałam się starszemu dżentelmenowi, który wychodził na palcach z pokoju Julie. Miał łysinę na czubku głowy i długie wąsy opadające z obu stron ust. W szarym surducie ze lśniącymi wyłogami, czarnym cylindrze i z laską ze srebrną gałką przypominał mi przesadnie wystrojonego dziadka.

Jego ukradkowe wyjście nie zdziwiło mnie zbytnio. Widywałam go już wcześniej. Bywał w naszym salonie, odkąd przybyłam do Paryża, i cieszył się większymi względami niż inni mężczyźni, gdyż często zostawał na noc. On też zwykle obdarzał mnie co najwyżej przelotnym spojrzeniem. Teraz jednak zatrzymał się, by wygładzić surdut, przypadkiem podniósł wzrok i spostrzegł mnie gapiącą się na niego. Nie byłam jeszcze ubrana. Stałam w otwartych drzwiach w koszuli, na ramiona opadały mi w nieładzie splątane, niesforne loki, które ciotka daremnie starała się okiełznać gorącym żelazkiem i płukanką z kwiatów dzikiego bzu.

W jego łagodnych brązowych oczach zamigotał dziwny błysk. Przywołał mnie kiwnięciem palcem. Poczułam, że na policzki wpełza mi gorący rumieniec, gdy mężczyzna wyszeptał:

– Chodź tutaj, ma petite. Niech ci się przyjrzę.

Chociaż nie wiedziałam, dlaczego ci mężczyźni wypełniają nasz dom każdego wieczoru oprócz niedziel, Rosine wbiła mi do głowy, że nigdy nie wolno o to pytać. Nie wolno mi było zadawać żadnych pytań. Oni byli „wyjątkowymi przyjaciółmi” mojej matki i musiałam okazywać im stosowny szacunek.

„Dzieci powinno się widzieć, lecz nigdy ich nie słyszeć” – napominała mnie ciotka. „Julie nie życzyłaby sobie, żeby jej zalotnicy byli narażeni na wysłuchiwanie dziecięcych niedorzeczności”.

Dotychczas starałam się zawsze przestrzegać tej reguły. Nie znałam nawet nazwiska tego zalotnika. I gdy teraz rozważałam możliwe konsekwencje odmówienia tego, co, jak wyczuwałam, nie było stosownym żądaniem, on postąpił krok ku mnie.

– Ma petite – powtórzył. – Dlaczego się przede mną kryjesz? Chcę cię tylko zobaczyć.

Może przecież powiedzieć Julie. Może jej napomknąć, że zachowałam się nieuprzejmie. Ostrożnie wyszłam zza drzwi, słysząc za sobą chrapanie ciotki na wąskim łóżku, posłałam mu nikły uśmiech, dygnęłam i obciągnęłam pogniecioną koszulę, usiłując zakryć kościste kolana.

Uśmiechnął się pod wąsem, odsłaniając pożółkłe zęby.

– Tak, tak. Bardzo ładna. Très belle, jak twoja maman. Podejdź bliżej, dziecko. Pozwól staremu Morny’emu dać ci całusa.

Zatrzymałam się gwałtownie. Powiedział, że chce mnie zobaczyć, a teraz chciał dać mi całusa? Gdy wyciągnął ku mnie dłoń – gruzłowatą, z wątrobianymi plamami, niczym dłoń trolla z bajki – odtrąciłam ją, zanim mógł mnie dotknąć.

Cofnął się, jego oczy błysnęły gniewnie.

– Czy wiesz, kim jestem? – zagrzmiał.

Usłyszałam za sobą, że Rosine jęknęła cicho, odrzuciła kołdrę i wstała.

Spiorunowałam go wzrokiem.

– Tak. Jesteś wyjątkowym przyjacielem Julie. Idź całować ją, a nie mnie.

Rosine podbiegła do mnie, położyła dłonie na moich ramionach i rzekła niepewnie:

– Proszę jej wybaczyć, monsieur. Jest tylko dzieckiem i…

– Dzieckiem? – Marszcząc brwi, spojrzał na swoją dłoń, na której oczywiście nie było żadnego widocznego śladu po moim klepnięciu. – Ma pazury niczym uliczny kot. Julie powinna coś z nimi zrobić.

Zapadła złowieszcza cisza. A potem z drugiego końca obwieszonego obrazami korytarza dobiegł melodyjny głos matki:

– I zrobię, mój najdroższy Morny. Proszę, przyjmij moje przeprosiny za jej niewybaczalne zachowanie.

Spowita we wzorzysty błękitny jedwab chinois, z włosami okalającymi jej twarz niczym aureola i spływającymi na ramiona, Julie podeszła do niego lekkim krokiem i poprowadziła go do frontowych drzwi, szepcząc coś i gładząc po ramieniu, a on pokręcił głową i wyszedł z gniewnym sapnięciem.

Gdy tylko drzwi się za nim zamknęły, Julie odwróciła się do mnie. Przycisnęłam się do Rosine, która wyjąkała:

– Nie możesz winić Sarah. Monsieur le duc zachował się nadzwyczaj niestosownie. Chciał dać jej całusa, a ona… no cóż, spójrz na nią. Jest w samej koszuli. Jego postępowanie było niedopuszczalne.

– Niedopuszczalne? – powtórzyła Julie. Nigdy nie widziałam jej tak rozgniewanej. Jedną z zadziwiająco mlecznobiałych dłoni ściskała kurczowo jedwabny szlafrok, przyduszając wyhaftowane na nim bociany. – Ona go obraziła! Morny może mnie opuścić, powiedzieć innym. Z czego będziemy wtedy żyć, co? Jak zdołamy przeżyć, kiedy oni usłyszą, że trzymam w domu to dzikie stworzenie, to utrapienie?

Stworzenie. Uważała mnie za zwierzę. W przypływie furii, o którą siebie nie podejrzewałam, oderwałam się od ciotki Rosine i wykrzyknęłam:

– Skoro mnie nie chcesz, zabiję się! Wtedy przestanę być dla ciebie utrapieniem!

Julie utkwiła we mnie wzrok. Rosine krzyknęła, a ja spojrzałam w niebieskie oczy matki – zimne i obojętne niczym ostrze noża przesuwające się po moim kręgosłupie. Nie obchodzę jej. Nie kocha mnie. Nigdy mnie nie kochała. Mogłabym umrzeć, a ona by się tym nie przejęła.

Rozdygotana, umknęłam do salonu. Rosine pobiegła za mną i chwyciła mnie w pasie, gdy wymachując rękami przewróciłam stolik z porcelanowymi figurkami i wazonem z kwiatami. Wrzeszcząc niczym dzikie zwierzę, jak nazwała mnie matka, przyskoczyłam do okna i zaczęłam szarpać zasuwkę. Naprawdę zamierzałam rzucić się z okna na brukowaną aleję w dole. Oczami wyobraźni widziałam, jak moje chude ciało spada i roztrzaskuje się na bruku przed kabrioletami oraz służącymi zajętymi porannymi obowiązkami.

W ten chaos wciął się głos Julie:

– Sarah Henriette Bernhardt. Dość tego.

Trzymana w pół przez Rosine, wczepiona kurczowo palcami w parapet okienny, patrzyłam, jak matka odsuwa kotarę zasłaniającą drzwi i zatrzymuje się na środku salonu na dywanie w stylu orientalnym – niemal niknąc pośród nadmiaru fałszywych rzymskich popiersi, kanap wypchanych końskim włosiem i sofy obitej tapicerką, ozdobionych poduszkami o zapachu ziół i koronkowymi narzutami, na tle pretensjonalnych obrazów z pejzażami. Była taka drobna. Nie większa ode mnie. Jak mogłam tak się jej bać?

Jednak w tym momencie zdawała się górować nad całym moim światem. Jej szlafrok rozchylił się, odsłaniając brzuch pod nocną koszulą. Gdy spostrzegła, że przyglądam się temu nieoczekiwanemu widokowi – wyglądała na grubą, lecz tylko w tym szczególnym miejscu – powiedziała:

– Przynosisz wstyd sobie. A co więcej, również mnie. Nie będę ani chwili dłużej tolerowała takich skandalicznych wybryków.

Strach ściął mi krew w żyłach. Sierociniec. Ta groźba była zawsze obecna, przy każdej reprymendzie, w każdym momencie, gdy nie udało mi się matki zadowolić. Usłyszałam za plecami, jak Rosine powiedziała:

– Julie, ona jest tylko dzieckiem. Jak mogłaby zrozumieć?

– Och, myślę, że rozumie o wiele więcej, niż okazuje – odparła matka.

– Maman – wyszeptałam w desperacji słowo, którego nigdy wobec niej nie używałam. – Wybacz mi. Obiecuję, że to się więcej nie powtórzy.

Skrzywiła się.

– Z całą pewnością się nie powtórzy. Idź do swojego pokoju i postaraj się, żebym nie usłyszała nawet twojego piśnięcia, dopóki cię nie wezwę.

Przeszłam powoli obok niej, depcząc odłamki rozbitego wazonu. Gdy zmierzałam do mojego pokoju, Rosine zaczęła coś szeptać, ale Julie jej przerwała:

– Nie chcę słyszeć ani słowa więcej w jej obronie. Ten dom nie jest miejscem dla dziecka; nigdy nie był. Nadszedł czas, by poszukać innego rozwiązania.

– Nie chcę jechać! Nie! Nie możesz mnie zmusić!

Moje krzyki rozbrzmiały w alei, zadziwiając przechodniów, gdy Rosine wlokła mnie w kierunku powozu. Konie parskały, brzęcząc uprzężą, a stangret przyglądał się z kpiącym uśmieszkiem, jak zapieram się obcasami w chodnik.

Odkąd Julie oznajmiła mi, że zamiast znieważać jej zalotników, muszę znaleźć się w odpowiedniej instytucji, w której nauczę się tak bardzo mi potrzebnych dobrych manier, urządziłam szereg zaciekłych protestów. Odmówiłam jedzenia przez cały dzień. Odmówiłam kąpieli i wyszczotkowania włosów, dopóki Julie w sukni z organzy, spowita obłokiem perfum, udająca się na jeden z jej wieczorków towarzyskich, nie pstryknęła palcami i nie nakazała surowo służącej, żeby mnie rozebrała, wsadziła do wanny i wykąpała. Odmówiłam odzywania się, gryząc się w język, gdy Julie wróciła późno następnego ranka i przystanęła, żeby bez słowa na mnie spojrzeć, z wachlarzem wiszącym przy talii – która, jak spostrzegłam, była tak ciasno ściśnięta gorsetem, że dziwiłam się, jak matka może w ogóle oddychać – a potem wzruszyła ramionami, weszła do swojego pokoju i przespała tam całe popołudnie. Odmówiłam zgody na to, bym została znowu odesłana z domu, wyekspediowana do jakiegoś odległego miejsca, w którym będę musiała zajmować się tymi jakimiś rzeczami, które przystoją dziewczętom. Lecz wszystko to nadaremnie.

Wyznaczonego poranka Rosine zmusiła mnie do włożenia niewygodnej sukienki i pasującej do niej czarnej pelerynki, związała mi włosy wstążką i oznajmiła, że jedziemy do Tuilerii, aby zwiedzić menażerię. Wiedziała, że będę tym zachwycona, gdyż od wyjazdu z Bretanii tęskniłam za widokiem zwierząt. Jednak w chwili, gdy zobaczyłam czekający na nas powóz – elegancki ekwipaż, jakiego nigdy nie wynajęłybyśmy na krótką wycieczkę do Tuilerii – pojęłam, że mnie okłamuje, i zaczęłam głośno płakać.

Rosine sama była bliska rozpaczy.

– Sarah, proszę. To nie koniec świata. Pojedziesz do szkoły z internatem. Przecież na pewno chcesz się uczyć razem z innymi dziewczynkami w twoim wieku?

– Nie! – Usiłowałam się jej wyrwać, nie dbając o to, że kilka dam przystanęło i zmierzyło mnie spod parasolek pełnymi dezaprobaty spojrzeniami. – Nie wierzę ci! Ona mnie odsyła, tak jak poprzednio. Porzucicie mnie, ty i ona, jak wcześniej w Bretanii.

– To nieprawda. – Rosine przerwała, zdyszana wskutek naszej szamotaniny. – Sarah, odesłanie cię to nigdy nie była moja decyzja. – Spróbowała ująć mnie pod brodę, chociaż odwracałam od niej głowę. – Wysłuchaj mnie, Sarah. To dla twojego dobra, tylko dopóki nie dorośniesz. Przysięgam na moje życie.

Jej pełne troski wyznanie nieco złagodziło moje cierpienie. W gruncie rzeczy kochałam ciotkę – bardziej, niż sądziłam, że jestem zdolna; niewątpliwie darzyłam ją mocniejszym uczuciem niż matkę. Rosine była dla mnie taka dobra, zaopiekowała się mną, nuciła mi kołysanki, gdy tuliłyśmy się do siebie w wąskim łóżku, zabierała mnie na wycieczki po mieście i pilnowała, żebym nigdy nie weszła zanadto w drogę matce.

– Więc pomóż mi teraz – rzekłam schrypniętym głosem. – Nauczyłaś mnie już czytania i pisania. Czy nie możesz nauczyć mnie także wszystkiego innego, czego potrzebuję?

Przecząco pokręciła głową.

– Nie mogę, moje dziecko. Obie musimy zrobić, co nam kazano.

W gardło wciskał się kolejny bezradny jęk. Zmusiłam się, by go stłumić. Nie było żadnej ucieczki, chyba że rzuciłabym się przed konie, żeby mnie stratowały. Ten pomysł wydał mi się pociągający, nawet choćby tylko z powodu uwagi, jaką bym na siebie ściągnęła. Jednakże dalszy opór tylko zasmuciłby jeszcze bardziej Rosine, natomiast w żadnym razie nie odwiódłby Julie od jej zamiaru. Ona już podjęła decyzję. I nawet nie wyszła z nami na dwór, żeby się ze mną pożegnać.

– Będę cię odwiedzała tak często, jak zdołam – mówiła dalej Rosine, wyczuwając, że skapitulowałam. – A w święta będziesz mogła przyjeżdżać do nas. Spodoba ci się nowa szkoła. Z pewnością bardzo ją polubisz. To doskonała placówka. Matka wybrała dla ciebie najlepszą.

– Wątpię – odparłam.

Weszłam do powozu i usiadłam na obitej skórą ławeczce, tyłem do kierunku jazdy. Zmarszczyłam brwi, gdy ciotka usadowiła się naprzeciwko mnie i postawiła przy sobie moją walizkę. Stangret strzelił z bata i powóz z szarpnięciem ruszył naprzód.

Gdy wjechaliśmy na szeroką arterię prowadząca do mojej niepewnej przyszłości, wyjrzałam na pozostające za nami mieszkanie, popatrzyłam w górę na okno salonu z koronkowymi firankami, z którego, zda się przed wiekami, próbowałam wyskoczyć.

Wydało mi się, że dostrzegłam w nim przelotnie cień – postać matki obserwującej mój odjazd.

Potem zamrugałam i ta sylwetka znikła.

W trakcie trwającej dwie godziny jazdy powozem Rosine znowu starała się podnieść mnie na duchu.

– Sacré Coeur w Grandchamp to jeden z najbardziej szanowanych we Francji zakładów edukacyjnych z internatem dla młodych dam. Znajduje się w Wersalu, niedaleko Paryża. Będziesz tam bardzo szczęśliwa, ucząc się razem z innymi uprzywilejowanymi dziewczętami.

Powtarzała to wciąż niczym refren, podczas gdy miasto niknęło za nami, a przed naszymi oczami rozpościerały się pola pszenicy i lasy kasztanowe. Siedziałam, nie odzywając się, z dłońmi zaciśniętymi w pięści na kolanach. Wyobrażałam sobie, jak otwieram drzwiczki powozu i wyskakuję z niego. Uciekłabym i zniknęła, znalazłabym schronienie w którejś z osad i żebrała na ulicach, dopóki nie przygarnęłaby mnie jakaś miła bezdzietna para. Dorastałabym, pasąc kozy; utyłabym i nabrała rumieńców, tak że nikt by mnie nie rozpoznał. Julie szukałaby mnie bez końca, dręczona poczuciem winy, Rosine marniałaby ze smutku, lecz nigdy by mnie nie odnalazły. Stałabym się kimś innym. Nie byłabym już niechcianym dzieckiem.

– Jesteśmy na miejscu – oznajmiła ciotka, wyrywając mnie z tych rozmyślań, gdy pojazd się zatrzymał.

Spodziewałam się dłuższej jazdy, a gdy wyszłam niepewnie z powozu na niebrukowaną wiejską drogę, ujrzałam tylko wysokie kamienne mury porośnięte mchem, a w nich solidną drewnianą bramę.

Kolana się pode mną ugięły. Chociaż dzień był ciepły, owionął mnie chłód niczym w grobowcu.

Rosine wzięła mnie za rękę.

– Nie ma się czego bać. Będziesz tu bezpieczna, Sarah. To słynny żeński klasztor. A nauka w nim jest bardzo kosztowna – dodała, jakby to w czymkolwiek poprawiało sytuację. – Twoja matka poczyniła znaczne starania, by zapewnić ci miejsce tutaj.

W to także wątpiłam. Przypomniałam sobie tamtego skwaszonego dżentelmena z opadającymi wąsami, diuka de Morny, którego dłoń odtrąciłam. To jego wina. Z pewnością to on zaproponował dla mnie to więzienie. Czyż Julie nie zapewniła go, że coś ze mną zrobi?

Stałam tam, kurczowo ściskając rączkę kuferka, a Rosine pociągnęła sznur dzwonka przy bramie. Dopiero wtedy wyszeptałam:

– Proszę. Będę już grzeczna. Będę dotrzymywała towarzystwa zalotnikom maman w salonie. Nauczę się śpiewać i recytować poezję. Zabawiać ich tak jak ona. Możesz mnie tego nauczyć.

Ciotka westchnęła.

– Moje dziecko, nie rozumiesz. Julie nie tego chce dla ciebie. Przeszła długą drogę, aby osiągnąć to, co obecnie ma. Nie chce ciebie w salonie, kuszącej jej zalotników, żeby cię całowali. Możesz uważać ją za nieczułą, ale troszczy się o ciebie na swój sposób. Pragnie dla ciebie lepszego życia niż jej własne.

Nie rozumiałam. Widziałam tylko dom w modnej dzielnicy, elegancko urządzone mieszkanie, matkę w jedwabnych sukniach, wytworną, cieszącą się powodzeniem, otoczoną zalotnikami gotowymi spełnić każde jej życzenie. Co w jej życiu mogło być takiego złego? Dlaczego jej poświęcenie musiało obejmować porzucenie mnie? A potem przypomniałam sobie wypukłość jej brzucha, jej niewyraźną sylwetkę w oknie, gdy przyglądała się mojemu odjazdowi, i powstrzymałam się od wszelkich błagań, jakie jeszcze pragnęłam wyszeptać.

Rosine ponownie pociągnęła sznur dzwonka. Kilka chwil później odsunięto rygle i brama się otwarła. Serce uwięzło mi w gardle.

Stała przede mną wysoka, pulchna postać odziana w czerń, z kwefem okalającym twarz o łagodnych rysach. Zaskoczyło mnie, że taka dziecinna twarz z bystrymi brązowymi oczami i serdecznym uśmiechem tak bardzo nie pasuje do ubioru, niczym anioł do stroju wdowy.

– Witamy w Grandchamp. Jestem mère Sophie, przełożona klasztoru Sióstr Matki Bożej z Syjonu. – Spojrzała na mnie z uwagą. – A ty z pewnością jesteś Sarah Bernhardt.

Tego było dla mnie zbyt wiele. Z rozpaczliwym szlochem rzuciłam się w ramiona zaskoczonej wielebnej matki i wtuliłam twarz w jej pachnące bzem szaty.

Chociaż jeszcze tego nie wiedziałam, znalazłam tutaj schronienie.

III

Wklasztorze był uroczy ogród, a w nim alejki wyłożone białymi kamykami, lipy i poidełka dla ptaków – oaza spokoju w miłym, dobrze urządzonym miejscu. Gotowa byłam je znienawidzić, przekonana, że nigdy nie zdoła dorównać Paryżowi, który już pokochałam, z jego ogłuszającym turkotem fiakrów, kabrioletów i rozklekotanych konnych omnibusów wjeżdżających na wzgórze Montmartre, z krętymi uliczkami i śmiało wytyczonymi nowymi bulwarami, z hałaśliwymi brasseriami, zadymionymi kawiarniami i eleganckimi pasażami handlowymi. Rosine utrzymywała, że Paryż jest najbardziej ekscytującym miejscem na świecie, a chcąc, abym przywykła do tego miasta, zabierała mnie do najwspanialszych dzielnic oraz sklepów, w których można było kupić wszystko, czego dusza zapragnie. Zaczęłam uważać to miasto za mój dom, a teraz odebrano mi je, podobnie jak wcześniej chatę w Bretanii.

Po kilku trudnych miesiącach przystosowywania się do nowego miejsca, zaczęłam sobie jednak uświadamiać, że w Grandchamp przynajmniej mogę być sobą. Albo raczej na tyle sobą, na ile pozwalały reguły klasztoru.

Monotonna rutyna klasztornego życia okazała się osobliwie pokrzepiająca: modlitwy w kaplicy cztery razy dziennie (moja deklaracja, że jestem Żydówką, uczyniona w celu uniknięcia tych modlitw, nie zrobiła wrażenia na zakonnicach); lekcje arytmetyki, gramatyki, historii i geografii, a później dykcji i dobrych manier, zaś popołudniami relaksujące ćwiczenia gimnastyczne. Nie byłam wzorową uczennicą, gdyż nie miałam głowy do faktów i liczb. Interesowało mnie tylko czytanie i stary pies klasztorny, César, który nie odstępował mnie na krok, a także stworzenia, które znajdowałam pod kamieniami w ogrodzie – jaszczurki, pająki i żaby. Trzymałam je w dziurkowanym blaszanym pudełku i karmiłam muchami.

No i była jeszcze sztuka. Wkrótce okazałam się najbardziej uzdolniona artystycznie w mojej klasie, a być może nawet w całej szkole, potrafiłam dokładnie zapamiętać niemal każdy kształt, jaki zobaczyłam, a potem odtworzyć go węglem na papierze. Wielokrotnie rysowałam Césara śpiącego przy moich nogach. Rysowałam jaszczurki i kwiaty, wróble zanurzające dzióbki w poidełku. Moje rysunki były tak wyjątkowe, że zakonnice przytwierdzały je szpilkami do tablicy, aby inne dziewczęta mogły się na nich wzorować.

Mère Sophie była świadoma tego, że nigdy nie zostałam ochrzczona. Chociaż Nana wychowała mnie na katoliczkę, moja religijna edukacja ograniczała się do uczestniczenia w niedzielnych mszach i odmawiania modlitw przed snem. Jednak z tego powodu moja deklaracja żydowskiego pochodzenia wywołała efekt przeciwny do zamierzonego przeze mnie. Zamiast uniknąć dodatkowych lekcji, zostałam zobowiązana do studiowania katechizmu, gdyż siostry żywiły nadzieję, że pewnego dnia mogłabym być uznana za gotową do przyjęcia komunii świętej. Sądziłam, że to mnie znudzi. Tymczasem zdałam sobie sprawę, że zafascynowały mnie historie o złym faraonie i krzewie gorejącym zesłanym przez Boga, o arce pełnej par zwierząt i o straszliwym potopie. Dowiedziałam się, że lud żydowski żył niegdyś w niewoli, poznałam ważnych bohaterów tej ponadczasowej opowieści o cudach i męczennikach. Nie miałam wcale wrażenia, że uczę się religii, lecz raczej że zanurzam się w fantastycznej, niekończącej się baśni.

W wielkim dormitorium spałam z innymi dziewczynkami w moim wieku. Klasztor w Grandchamp był bowiem istotnie ekskluzywną szkołą z internatem, do której bogate rodziny wysyłały córki. Niektóre z dziewcząt zadzierały nosa z powodu swoich arystokratycznych tytułów. Ale inne, takie jak Marie Colombier, z którą zaprzyjaźniłam się wkrótce po przybyciu do Grandchamp, były podobne do mnie – niepewnego pochodzenia, z matkami zarabiającymi jako…

– Damy z półświatka – wyszeptała Marie pewnego dnia, gdy wysłano nas do ogrodu, abyśmy nauczyły się naszych ról w zbliżających się dorocznych jasełkach, wystawianych dla uhonorowania arcybiskupa Paryża, będącego jednym z donatorów klasztoru.

Właśnie skończyłam jedenaście lat. Ostatnie dwa lata upłynęły mi szybko i byłam już na tyle duża, że przydzielono mi w tej sztuce drugoplanową rolę. Desperacko pragnęłam zagrać główną rolę archanioła Rafała, znałam na pamięć każde słowo, jednak zakonnice wyznaczyły do tej roli Louise, starszą dziewczynkę pochodzącą z bardzo ustosunkowanej rodziny.

Teraz podniosłam wzrok znad mojej trzywersowej kwestii pasterza i napotkałam szelmowskie spojrzenie Marie. Miała czarne włosy i aksamitnie brązowe oczy. Zazdrościłam jej urody i pączkujących kształtów – nadal byłam chuda jak tyczka – a także nadzwyczajnego daru wymowy.

– Dama z półświatka? – spytałam skonsternowana. – Co to takiego?

– Nie co, tylko kto. – Marie wzniosła oczy do nieba. – Kurtyzana, idiotko. Kokota. Luksusowa prostytutka. Pamiętasz, tak jak Magdalena? – Gdy nadal milczałam, dodała: – Z pewnością musisz o tym wiedzieć. Jak inaczej nasze matki byłoby stać na umieszczenie nas w tym miejscu? Nie jesteśmy Rothschildami, Sarah.

– Ale to znaczy, że nasze matki są… dziwkami? – wyszeptałam cicho to zakazane słowo.

Znałam je tylko dzięki Marie. Historia o Marii Magdalenie skłoniła mnie do zadania wielu pytań, na które zakonnice odmówiły odpowiedzi, więc w końcu Marie podjęła się wyjaśnienia mi, kim była Magdalena. Uważałam to za bardzo brzydkie słowo, jednak gdy Marie mi je zdefiniowała, zdałam sobie sprawę, że doskonale opisuje moją matkę. Salon Julie i jej zalotnicy, ten okropny Morny wychodzący na palcach z jej pokoju o wczesnej porannej porze – ona niewątpliwie właśnie w ten sposób zarabia na życie.

Marie powiedziała:

– One tak siebie nie nazywają; nie sprzedają się na ulicy. Damy z półświatka muszą być bardzo wytworne i wyrafinowane. One… – przerwała, szukając odpowiednich słów – dostarczają ludziom rozrywki. Jak aktorki.

– Rozrywki? – Poczułam przypływ odrazy na wspomnienie nalegań matki, żebym nauczyła się odpowiednich manier, strofowania mnie, abym darzyła szacunkiem jej zalotników. – Jak którakolwiek kobieta mogłaby w ogóle robić coś takiego ze śmierdzącymi starymi mężczyznami?

Marie zachichotała.

– No cóż, jeśli taki śmierdzący stary mężczyzna dobrze płaci…

Pohamowałam wzdrygnięcie się ze wstrętu. Zarazem jednak nagle przestałam bać się matki. Poczułam nawet dla niej trochę współczucia, z pewnością siebie bardzo młodej osoby, która – bez względu na to, jakie niedole życie chowa dla niej w zanadrzu – jest przekonana, że nigdy nie upadnie tak nisko.

Marie powiedziała mi, że zostanie damą z półświatka jest trudnym wyzwaniem i powodem do zazdrości. Dziewczyny bez grosza ściągają tłumnie z całej Europy do Paryża, jak uczyniła moja matka, w nadziei przemienienia się w jedno z tych błyskotliwych stworzeń, które nigdy nie mówią publicznie, czym się zajmują. Marie wyjaśniła, że w grę wchodzi tu skomplikowany język subtelnych gestów i min, przekazujący to, czego nie wolno wyrazić słowami. Chociaż każda dziewczyna podejmująca tę profesję żywi nadzieję na osiągnięcie sukcesu, staje się on udziałem tylko najbardziej utalentowanych.

– Matka opowiedziała mi o jednej, która usidliła syna jakiegoś księcia – mówiła Marie. – Był w niej tak zakochany, że przepuścił cały odziedziczony majątek, aby zdobyć jej względy. Oskubała go do ostatniego sou, a potem porzuciła dla innego. Syn księcia wyzwał jej nowego kochanka na pojedynek i został postrzelony. Jego ojciec, rozwścieczony, zagroził jej, że dopilnuje, aby wypędzono ją z Paryża. Lecz ona zamiast tego uwiodła go. Uczynił ją tak bogatą, że ostatecznie wycofała się z zawodu i zamieszkała w swoim château.

Marie westchnęła tęsknie, jakby uważała tę okropną historię za coś upragnionego.

– Moja matka nie jest ani trochę taka – oświadczyłam, przypominając sobie jej zatłoczony salon i zagracone mieszkanie, wymuszony uśmiech Julie, jakby wiedziała, że jeden fałszywy krok mógłby doprowadzić ją do ruiny. – Nie sądzę, aby osiągnęła wielki sukces czy w ogóle była bogata.

– No cóż, musi mieć jakieś pieniądze, skoro mogła umieścić cię tutaj. Wyobraź to sobie: żyć tak, jak się chce, i zbić fortunę: to wolność, jaką spośród wszystkich kobiet cieszą się tylko kurtyzany.

Zastanowiłam się nad tym.

– Czy to naprawdę wolność? A może tylko inna forma zniewolenia, jak tych Hebrajczyków w Egipcie? Cokolwiek posiadają te kobiety, może im zostać odebrane, nieprawdaż?

– Hebrajczyków w Egipcie? – Maria wybuchnęła śmiechem. – Och, Sarah, to było wieki temu. Nie rozumiesz. Zaczekaj, aż dorośniesz.

Obrzuciłam ją ostrym spojrzeniem. Marie była o rok starsza ode mnie – i często powoływała się na to, aby zaznaczyć swoją przewagę – jednak nie sądziłam, bym z wiekiem miała zmienić zdanie w tej kwestii. Nie posunęłam się jednak aż tak daleko, by podzielić się z nią podejrzeniem, że to nie Julie, lecz Morny finansował moją edukację w Grandchamp. Teraz, gdy poznałam prawdę, zrozumiałam, że wypukłość, którą spostrzegłam na brzuchu matki, musiała zapowiadać przyjście na świat kolejnego dziecka, być może spłodzonego właśnie przez diuka. Julie nie odesłała mnie dla mojego bezpieczeństwa. Przygotowywała się do urodzenia następnego bękarta. W tej sytuacji rzeczywiście byłam utrapieniem, jak powiedziała.

Przekonanie, że zostałam odesłana, aby ustąpić miejsca kolejnemu dziecku, wzmocniło moją determinację, by nie zmarnować czasu spędzonego w Grandchamp. Musiałam dowieść swojej wartości, tak więc z nowym zapałem pogrążyłam się w przygotowaniach do tej sztuki. Na przedstawieniu zjawią się wszyscy rodzice i opiekunowie uczennic naszej szkoły. Rosine nie dotrzymała obietnicy odwiedzania mnie regularnie, lecz przynajmniej co miesiąc przysyłała mi paczkę świeżej bielizny. Jednak obecność arcybiskupa Paryża mogłaby skłonić nawet zaniedbujące mnie ciotkę i matkę do złożenia od dawna odwlekanej wizyty, choćby tylko po to, abym nie okazała się jedyną dziewczyną w Grandchamp pozbawioną jakiegokolwiek wsparcia krewnych podczas swojego występu.

Musiałam zabłysnąć na scenie, nawet jako pasterz z kilkoma mizernymi linijkami tekstu.

IV

Wdniu przedstawienia wstałam pierwsza. Był lodowaty poranek końca listopada, gdyż doroczne jasełka wystawiano przed właściwym terminem świąt. W mdłym świetle sączącym się przez wysokie okna nad równymi rzędami łóżek pospiesznie splotłam potargane włosy w warkocz i pościeliłam łóżko, zaginając rogi koca, jak życzyły sobie zakonnice, podczas gdy inne dziewczęta narzekały na zimne kamienne płyty podłogi.

Zjawiły się zakonnice, żeby zaprowadzić nas do kaplicy. Podczas modlitwy zdałam sobie sprawę, że proszę Boga nie o to, by uczynił mnie bardziej pobożną czy cnotliwą albo by pomógł mi znaleźć męża, gdy nadejdzie stosowny czas – o co, jak podejrzewałam, modliła się większość dziewcząt – lecz aby sprawił, że wypadnę nadzwyczajnie w mojej roli. Potem, spuszczając wzrok i błagając o wybaczenie mojej próżności, poprosiłam, aby w Swej nieskończonej mądrości sprowadził na Louise lekką kolkę, która uniemożliwiłaby jej występ dzisiejszego wieczoru.

– Błogosławiony Panie, nie proszę o to dla siebie – wyszeptałam – ale dla Twojej większej chwały. Ona nie może wystąpić w roli, którą ja potrafię zagrać. Zajada zbyt dużo słodyczy. Czy ktokolwiek słyszał o tłustym archaniele?

Gdy przeprowadzałyśmy ostatnią próbę w głównym holu na niewielkiej scenie z ręcznie malowaną dekoracją, spostrzegłam, że Louise wygląda, jakby się kiepsko czuła. Myśl, że Bóg tak szybko mnie wysłuchał, przyprawiła mnie o sekretny dreszcz podniecenia, przez co zapomniałam o własnym wejściu. Sœur Bernadette, która nadzorowała przedstawienie, zganiła mnie:

– Sarah Henriette, spóźniłaś się z wejściem. Przestań dumać o niebieskich migdałach i zajmij swoje miejsce.

Wybełkotałam moją kwestię:

– Słuchajcie! Gwiazda wschodzi!

Odstąpiłam na bok, niezdolna powstrzymać się przed szturchnięciem Louise łokciem. Zachwiała się, gdy ruszyła do przodu, by wyrecytować swoją kwestię. Zamarłam, sądząc, że powie o tym sœur Anie, a ona zabroni mi wzięcia udziału w sztuce. Lecz ku mojemu zaskoczeniu Louise nie wyrzekła ani słowa. Zatrzymała się pośrodku sceny z rozdziawionymi ustami, jakby oniemiała.

Wszystkie mięśnie miałam napięte. Byłam gotowa. Gdy tylko Louise zasłabnie i zostanie wysłana do izby chorych, żeby napiła się anyżu i odpoczęła w łóżku, zaproponuję, że przejmę jej rolę. Znałam każde słowo tekstu, mogłabym wyrecytować wszystko nawet przez sen. Co innego mogły zrobić zakonnice? Potrzebowały archanioła, a było za późno, żeby następna zarozumiała dziewczyna z utytułowanej rodziny nauczyła się tej roli.

Lecz wtedy, ku mojemu przerażeniu, Louise wychrypiała swoją kwestię, jakby archanioł Rafał był astmatykiem. Skoro tylko skończyła, wycofała się pospiesznie z ziemistą twarzą.

– No cóż. To było… – sœur Anie zabrakło słów.

Wielebna matka przełożona siedząca w jednym z rzędów pustych krzeseł ustawionych dla publiczności westchnęła i powiedziała:

– Louise, dziś wieczorem będziesz musiała mówić głośniej. Ledwie cię słyszałam. Czy myślisz, że sobie z tym poradzisz, moje dziecko?

Louise cała drżąca kiwnęła głową. Mère Sophie zmarszczyła brwi. Chociaż nie odważyłam się wykorzystać okazji, pochwyciłam spojrzenie wielebnej matki rzucone w moim kierunku. Potem skinęła na sœur Bernadette. Nie udało mi się podsłuchać, co mówiły, gdy wyprowadzano nas na wczesną kolację, ale gdy zerknęłam przez ramię, zobaczyłam, że sœur Bernadette przecząco kręci głową.

Nie miałam cienia wątpliwości, że wielebna matka dostrzegła, iż występ Louise będzie katastrofą. Skoro ledwie zdołała wypowiedzieć teraz jedną kwestię, jak poradzi sobie z całą rolą przed publicznością? Przyniesie nam wstyd przed wszystkimi, w tym także przed Jego Ekscelencją.

Podczas gdy siorbałyśmy bulion – dostałyśmy tylko lekki posiłek, żeby nie obciążać żołądków trawieniem w trakcie występu – nie spuszczałam z oka Louise, która wpatrywała się pustym wzrokiem przed siebie i nawet nie tknęła miski z zupą. Marie wciąż pytała mnie, co się dzieje, dopóki nie wyjawiłam jej mojego układu z Bogiem.

Zmierzyła mnie sceptycznym spojrzeniem.

– Myślisz, że Bóg ukarałby ją, żeby cię zadowolić?

– Czemu nie? Ona…

– Nie jesteś ochrzczona – przerwała mi Marie tym złośliwym tonem, jakiego używała, kiedy chciała zamanifestować swoją wyższość. – Bóg nigdy nie uznałby cię za katoliczkę.

– To, że moja matka jest Żydówką, nie znaczy wcale, że Bóg nie…

– Jeżeli twoja matka jest Żydówką, ty też nią jesteś – przerwała mi znowu. – Ponadto jesteś nieślubnym dzieckiem kurtyzany. To cztery grzechy, na wypadek gdybyś zapomniała je policzyć.

Popatrzyłam na nią gniewnie, gdy popychano nas do miejsca za sceną, odgrodzonego prześcieradłami wiszącymi na sznurach, stanowiącego prowizoryczną przebieralnię. Byłam zdruzgotana, widząc, że chociaż Louise nic nie zjadła, najwyraźniej nie zmagała się z obezwładniającą kolką.

Przebierając się w tunikę i turban pasterza, słyszałam głosy gości przybywających do holu. Wyobraziłam sobie krzesła zajęte przez modnie ubranych mężczyzn i kobiety, którzy zjawili się, aby zobaczyć, jak ich rozpieszczone latorośle odgrywają błyskotliwie…

Nagle, bez ostrzeżenia, poczułam, jak żelazne imadło ściska mi pierś.

Nie umiałam nazwać tego paraliżującego doznania, ale było na tyle potężne, że pomyślałam, iż Bóg zamierza ukarać mnie zamiast Louise. Nie byłam w stanie się ruszyć. Ledwie mogłam oddychać. Pod kostiumem oblał mnie lodowaty pot. Trajkotanie dziewcząt wokoło było niczym wir, a ich cienie na prześcieradłach wydawały mi się przyprawiającym o mdłości mirażem.

– Na miejsca! – zawołała sœur Bernadette.

Jej głos dobiegał mnie jakby z otchłani. Stałam jak wrośnięta w ziemię, dopóki Marie nie syknęła:

– Sarah, już czas. A może zamierzasz czekać, żeby jeszcze Bóg wezwał cię na scenę?

Odwróciłam się do niej otępiała, pociągnęłam Césara na smyczy i zaczęłam wchodzić po schodkach z tyłu sceny. Ostatnie szepty i stłumione śmiechy publiczności sadowiącej się na krzesłach uderzyły we mnie niczym ryk oceanu.

Miałam wrażenie, że zaraz zemdleję. Zrobię z siebie kompletną idiotkę.

Sœur Ana i sœur Bernadette stały przy kurtynie. Nagle poczułam, że ktoś ścisnął mi rękę. Obejrzałam się i zobaczyłam tylko Louise.

– Ja… nie dam rady – wyszeptała drżącym, przestraszonym głosem.

Sœur Ana podeszła do nas.

– W czym problem? Louise, moje dziecko, jesteś chora?

– Nie mogę. Nie dam rady. – Louise szarpnęła papierową kryzę swojego stroju anioła. – Duszę się.

– Nonsens – zawyrokowała sœur Ana. Mère Sophie była na widowni, witała gości i prowadziła ich na miejsca. – To tylko nerwy. Lęk przed występem. To dość częste doznanie. Poczujesz się dobrze, gdy tylko zacznie się przedstawienie. Spokojnie, moje dziecko. Oddychaj głęboko.

Czy ona odczuwała to samo co ja? Zdenerwowanie? Jeśli tak, to moje było bardzo łagodne w porównaniu z tym, czego doświadczała Louise. Wyglądało, że zaraz zerwie z siebie błyszczące anielskie skrzydła i szatę, jakby paliły ją żywym ogniem.

– Nie! Nie mogę. Nie zagram! – wykrzyknęła i wybuchnęła płaczem.

– Ratuj nas, błogosławiona Maryjo Dziewico! – wyszeptała sœur Ana. Objęła ramionami Louise i wymieniła spojrzenia z sœur Bernadette. – I co teraz zrobimy?

– Ja… ja mogę zagrać tę rolę – wyszeptałam.

Zapadła cisza, zakłócana tylko chlipaniem Louise.

– Mogę ją zagrać – powtórzyłam, tym razem głośniej. – Znam cały tekst. Mogę zagrać archanioła Rafała.

Kiedy to mówiłam, tamto duszące doznanie minęło, zastąpione przez nagły przypływ energii, gdy sœur Bernadette rzekła zrzędliwym tonem:

– Czy mamy jakiś wybór? Ubierz Sarah w ten kostium. Szybko.

Zdjęłam strój pasterza i przywdziałam szatę i skrzydła. Szata, dopasowana do tęgiej sylwetki Louise, była na mnie za luźna i musiałam uważać, żeby nie potknąć się o jej rąbek. Skrzydła osunęły mi się niemal do pasa, co zmusiło mnie do wyprostowania wąskich ramion, żeby unieść je wyżej. Ruszyłam ku mojemu miejscu na scenie, ale sœur Bernadette osadziła mnie wzrokiem.

– Liczę, że nie przyniesiesz nam wstydu – powiedziała i usłyszałam w jej ostrzeżeniu echo głosu mojej matki z tamtego dnia, kiedy postanowiła odesłać mnie z domu.

Szarpnięciem odsunęła kurtynę, odsłaniając bezkresną ciemność.

Poczułam się, jakbym stała na skraju przepaści. Przedstawienie się zaczęło i Marie, przebrana teraz za pasterza, wypowiedziała pospiesznie moją dawną kwestię i powlekła Césara w kierunku ślepca Tobiasza, którego anioł cudownie uzdrowi. Usiłowałam wypatrzeć w anonimowej ludzkiej masie przed sceną jakąś znajomą twarz – cokolwiek, co da mi oparcie. Płócienna szata ciążyła mi, jakby była z kamienia, a skrzydła na moich plecach przechyliły się niepewnie niczym żagle galeonu ciskanego przez sztorm.

Potem spostrzegłam arcybiskupa zasiadającego w pierwszym rzędzie. Na jego dłoni, którą podpierał podbródek, lśnił sygnet. Obok siedziała mère Sophie ze zdumioną miną.

Zaczęłam mówić:

– Przybywam do ciebie z przesłaniem bezgranicznej miłości naszego Wszechmocnego…

Nie słyszałam siebie. Nie wiedziałam, czy mówię dostatecznie głośno; czy mój głos brzmi mocno, jak przystoi niebiańskiej istocie, czy może skrzekliwie i chrypiąco, jak głos dziewczynki w zbyt obszernej szacie, odgrywającej rolę, której jej nie przydzielono. Wszystko to nie miało znaczenia. Kiedy rozpostarłam ramiona w powłóczystych rękawach, które wisiały na moich kościstych nadgarstkach, naprawdę poczułam emanujące ze mnie światło, gdy błogosławiłam Tobiasza, a mieszkańcy miasteczka upadli na kolana. Przeszłam przez scenę, a moje skrzydła jarzyły się oślepiającym blaskiem świętego płomienia.

Nie byłam już małą Sarah Bernhardt, nieślubną córką i nieochrzczoną Żydówką.

Stałam się niebiańskim posłańcem Boga.

Wszystko to po chwili się skończyło. Albo przynajmniej wydawało mi się, że trwało tak krótko. Kiedy uderzyła w nas fala burzliwych oklasków, a my się kłaniałyśmy, zdałam sobie sprawę, że jestem zlana potem. Odgarnęłam włosy do tyłu i zorientowałam się, że są wilgotne i potargane. Pomyślałam, że z pewnością nie wyglądam ani trochę anielsko.

Arcybiskup stał i klaskał. Podobnie wielebna matka Sophie – jej promienny uśmiech wyrażał aprobatę, obligując wszystkich na widowni, aby poszli za jej przykładem.

Przepełniła mnie radosna euforia. Ten aplauz… był dla mnie jak muzyka.

Dopóki nie powiodłam spojrzeniem po morzu twarzy i uniesionych rąk i nie spostrzegłam mojej matki i Rosine. A wtedy poczułam się, jakbym dostała mocne uderzenie w brzuch. Ciotka klaskała z dumą.

Natomiast Julie siedziała nieruchomo, z rękami ułożonymi sztywno przy bokach.

V

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji

Spis treści:

Okładka
Strona tytułowa
AKT I
Rozdział I
Rozdział II
Rozdział III
Rozdział IV
Rozdział V
Rozdział VI
Rozdział VII
Rozdział VIII
Rozdział IX
Rozdział X
Rozdział XI
AKT II
Rozdział I
Rozdział II
Rozdział III
AKT III
Rozdział I
Rozdział II
Rozdział III
Rozdział IV
Rozdział V
Rozdział VI
Rozdział VII
Rozdział VIII
Rozdział IX
AKT IV
Rozdział I
Rozdział II
Rozdział III
Rozdział IV
Rozdział V
Rozdział VI
Rozdział VII
Rozdział VIII
Rozdział IX
Rozdział X
Rozdział XI
Rozdział XII
AKT V
Rozdział I
Rozdział II
Rozdział III