Jutro ma na imię Bóg - Paweł Krupa OP, Anna Wasiewicz - ebook

Jutro ma na imię Bóg ebook

Paweł Krupa OP, Anna Wasiewicz

5,0

Opis

Nieziemska książka o ziemskiej modlitwie

Jutro ma na imię Bóg to książka o modlitwie dla każdego!

Obrazowy, dosadny język, gawędziarski charakter, mnóstwo wysmakowanego dowcipu i nietuzinkowa osobowość autora w jednym.

Do tego niebanalne anegdoty i historie z życia wzięte. Aż trudno uwierzyć, że modlitwa może być tak zwyczajna i niezwyczajna zarazem.

Nie chciałbym, żeby to wyglądało na prowokację, ale ja nie czytuję książek o modlitwie. Waham się, przed stwierdzeniem, że ich nie lubię, bo nie o to chodzi - lubić można pączki.

Książki o modlitwie mają sens, pomagają wielu, dodają odwagi, ludzie odnajdują w nich inspirację. Mnie natomiast okropnie nużą: zaczynam czytać i zasypiam. Żadna książka o modlitwie napisana jako traktat nie dała mi tego, co zapisy autentycznych doświadczeń, perypetii i opowieści wzięte z życia.
Paweł Krupa OP

Dowiedz się, dlaczego, by dobrze się modlić, musisz ukręcić łepek wróbelkowi buchającemu siarką!

 

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 200

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
5,0 (2 oceny)
2
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Paweł Krupa OP

Anna Wasiewicz

JUTRO MA NA IMIĘ BÓG

O modlitwie bardzo osobiście

Wydawnictwo WAM

Kraków

© Wydawnictwo WAM, 2015

© Paweł Krupa OP, Anna Wasiewicz, 2015

Opracowanie: Anna Wasiewicz

Opieka redakcyjna: Anna Pasieka-Blycharz

Konsultacja merytoryczna: Jacek Siepsiak SJ

Redakcja: Zofia Palowska

Korekta: Dariusz Godoś, Klaudia Adamus

Projekt okładki: Filip Kuźniarz

NIHIL OBSTAT

Prowincja Polski Południowej Towarzystwa Jezusowego

ks. Jakub Kołacz SJ, prowincjał

Kraków, 28 lipca 2015 r., l.dz. 37/2015

Przygotowanie ebooka

Piotr Druciarek

ISBN 978-83-277-0420-7

WYDAWNICTWO WAM

ul. Kopernika 26 • 31-501 Kraków

tel. 12 62 93 200 • faks 12 42 95 003

e-mail: [email protected]

www.wydawnictwowam.pl

DZIAŁ HANDLOWY

tel. 12 62 93 254-255 • faks 12 62 93 496

e-mail: [email protected]

KSIĘGARNIA WYSYŁKOWA

tel. 12 62 93 260, 12 62 93 446-447

faks 12 62 93 261

e.wydawnictwowam.pl

Przyjaciołom, którym zbyt rzadko okazuję, jak bardzo są dla mnie ważni.

Od autora

Nigdy zapewne nie napisałbym tej książki. Została ze mnie wyciągnięta. Najpierw przez propozycję Wydawnictwa WAM: czy dominikanin, pomyślałem sobie, może odmówić prośbie jezuitów? Odpowiedzią na to retoryczne pytanie jest właśnie ta książka.

Nie byłoby jej również bez Anny Wasiewicz, dziennikarki, współzałożycielki internetowej Boskiej.tv. To ona swoimi pytaniami wydobywała ze mnie kolejne opowieści i refleksje, uzupełniała je, podpowiadała, a wreszcie całość naszych wielogodzinnych przyjacielskich rozmów o modlitwie spisała i wstępnie zredagowała. Jezuitom zatem i Annie składam najszczersze podziękowanie.

Ponieważ książka ta jest zapisem rozmów, a właściwie swoistego „dialogicznego monologu”, postanowiliśmy ten gawędziarski charakter zachować. Mam nadzieję, że nikogo nie zrazi brak bibliograficznych przypisów, jakiś nieprecyzyjny cytat czy obrazowy, czasem dosadny, język.

Nie chciałbym, żeby to wyglądało na prowokację, ale ja nie czytuję książek o modlitwie. Waham się przed stwierdzeniem, że ich nie lubię, bo nie o to chodzi – lubić można pączki. Książki o modlitwie mają sens, pomagają wielu, dodają odwagi, ludzie odnajdują w nich inspirację. Mnie natomiast okropnie nużą: zaczynam czytać i… zasypiam. Zastanawiałem się, na czym polega ten fenomen i przy lekturze klasyków pojąłem, o co chodzi. Otóż czytając na przykład autobiografię św. Teresy z Ávili, pożeram każde słowo, bo ona pisze o sobie, opowiada swoje życie i przy okazji wspomina, jak się modli i co przeżywa, jak choćby ten głęboki, paroletni kryzys wiary i modlitwy, który jej się zdarzył. Kiedy natomiast przymierzam się do jej Twierdzy wewnętrznej, po paru kartkach odpływam. Mistycy są zdecydowanie ciekawsi, kiedy mówią o sobie, dzielą się doświadczeniem, a nie wtedy, kiedy próbują z tego doświadczenia konstruować teorię, wyciągnąć wnioski, formułować metody i zasady życia duchowego – wówczas ich słowa jakoś tracą dla mnie moc.

Niezmiernie poruszające były przemówienia Matki Teresy z Kalkuty wygłaszane przy różnych okazjach, ale dopiero kiedy czytamy Prywatne pismaŚwiętej z Kalkuty, odsłania nam się kobieta z takim wnętrzem, że jej praca zyskuje inny wymiar: pomagać chorym, prowadzić domy samotnej matki, zbierać z ulicy umarlaków, jednocześnie żyjąc w przekonaniu, że Bóg mnie opuścił, że tkwię w jakiejś czarnej dziurze? Klękasz przed nią, a jednocześnie rozpoznajesz w niej siebie – przecież na naszą skalę, mniejszą lub większą, też przeżywamy ciemności. I nagle rozumiesz: Bóg mnie nie opuścił, nie jestem odtrącony, mam miejsce w Kościele, bo skoro tak wielki człowiek przeżywał ciemności, to dlaczego ja mam się z nimi nie zmagać?

Kiedy św. Teresa z Lisieux pisze Dzieje duszy, to są dzieje jej duszy, pisze o sobie. Po jej śmierci zeszyty trafiły do sióstr, te zaczęły je korygować, bo im się wydawało, że pewne wyrażenia są zbyt śmiałe, że nie uchodzi, by święta zakonnica tak mówiła. Niektóre fragmenty były znów zbyt naiwne, a inne za mało teologiczne. A to przecież jest właśnie najciekawsze! Dobrze, że współczesne wydania oczyściły jej pisma z tych korekt i naleciałości. Przeglądam Novissima verba, jej ostatnie rozmowy zapisywane wtedy, kiedy leżała na łożu śmierci w infirmerii, i czytam, że miała momenty strasznego zwątpienia. Ona przez całe życie na skrzydełkach, jak motylek nad łąką latała, a tu nagle dopadła ją wątpliwość, poczucie opuszczenia, i mówi do którejś z sióstr: „Módlcie się za umierających, oni tego strasznie potrzebują”.

Żadna książka o modlitwie napisana jako traktat nie dała mi tego, co zapisy autentycznych doświadczeń, perypetii i opowieści wzięte z życia.

Sparafrazuję na koniec tego krótkiego wstępu słowa jednego z moich średniowiecznych przyjaciół, bł. Elreda z Rievaulx: jeśli ktoś znajdzie w tej książeczce coś pożytecznego – niech podziękuje Bogu, jeśli zaś nie – niech wybaczy autorowi, że ośmielił się zabrać mu czas.

Domowe wspomnienia

Przyjaciel podarował mi kiedyś książkę pewnego włoskiego autora o życiu duchowym. Mała książeczka – otwieram ją, czytam pierwsze zdanie i zamykam, już mi wystarczy. Pierwsze zdanie brzmi: „Życie duchowe to jest po prostu nasze życie”. Nie interesowało mnie, co będzie dalej, bo zrozumiałem, o co mu chodzi, co więcej, całkowicie się z tym zgodziłem. To nie jest tak, że my sobie żyjemy życiem „głównym” czy „podstawowym”, a gdzieś nad nim dobudowujemy duchowe: przez godzinę w tygodniu na niedzielnej Eucharystii albo stosując różne pobożne praktyki, może nawet wyjazd na rekolekcje. Żyję sobie życiem duchowym „po godzinach”, od siedemnastej do osiemnastej, a przedtem i potem to już nie jest życie duchowe, a jakiś bliżej nieokreślony byt. To nie tak! Wszystko, co robię, jest zarówno życiem zwyczajnym, zewnętrznym, jak i życiem duchowym. Życie duchowe to jest po prostu nasze życie: nasza praca, nasze kontakty, nasza rodzina, wszystko. I ono nie polega na tym, że ja będę doklejać Boga do tego życia, że do każdego „dzień dobry” będę dodawał „szczęść Boże”. „Dzień dobry” nie zaprzecza mojemu chrześcijaństwu. Znam takie rodziny, choćby moich szkolnych kolegów: kiedy wychodzili z domu, mama im robiła krzyżyk na czole, a przy pożegnaniach mówili: „Zostań z Bogiem”. U mnie w domu nie było takiego zwyczaju, ale nie uważam, żeby przez to było mniej duchowo. Chodzi o prostą i stałą obecność Boga w naszym życiu, którą my sobie uświadamiamy w sposób często zaskakujący dla nas samych.

Skoro, jak twierdzą psychologowie, dzieciństwo ma na nas największy wpływ, to także kształtuje naszą modlitwę. Mam kilka takich wspomnień: początek szkoły – do przedszkola chodziłem bardzo krótko, bo byłem takim nieszczęsnym fajtłapą, że groziło to mojemu życiu, i takim niejadkiem, że doprowadzałem do rozpaczy panie przedszkolanki – tak, to musiał być początek szkoły, moja mama, pielęgniarka, leży na wersalce, odpoczywa po dyżurze, albo po godzinach stania w kolejce (to były lata siedemdziesiąte!), a ja klęczę przy niej i odmawiam Wierzę w Boga, to dłuższe, nicejsko-konstantynopolitańskie wyznanie wiary, którego miałem się nauczyć. Ja dukam, ona, trochę przez sen, co jakiś czas mnie poprawia. Zwyczajny obrazek, nie było tak, że zapalaliśmy świeczkę, kadzidełko i wtedy odbywało się wtajemniczenie. To właśnie ta zwyczajność kształtowała mnie od samego początku.

Drugie wspomnienie to jest modlitwa moich dziadków. Babcia się często modliła, siedząc wieczorami przy oknie, ale to dziadka pamiętam szczególnie: spędzałem u nich wakacje i kiedy zjeżdżało się dużo gości, spałem w ich pokoju. Dziadek wstawał bardzo wcześnie – słyszałem, jak klęka przed krzyżem i odmawia pacierz. To był ten pacierz, którego ja się uczyłem na katechezie: Dziesięć przykazań, Pięć przykazańkościelnych, Akt wiary, nadziei, miłości i żalu, Siedem uczynków miłosierdzia względem ciała i duszy; było Wierzę w Boga i Ojcze nasz, Zdrowaś Maryjo, Chwała Ojcu i Aniele Boży. I on sobie to wszystko „zmawiał” rano, pomalutku. A ja leżę jeszcze na granicy snu, trochę obudzony tym, że on się już ubiera, i słyszę to jego mamrotanie. Wiele lat później podobna sytuacja: dziadek jest już staruszkiem, dokądś się wybieramy i trzeba wcześnie wyjechać, więc on wstaje przed wszystkimi i powoli, mozolnie zapinając guziki koszuli, mamrocze: „siódme – nie kradnij, ósme – nie mów fałszywego świadectwa przeciw bliźniemu swemu, dziewiąte…”.

I kolejne wspomnienie – widok ojca przy modlitwie. Mój ojciec był alkoholikiem. Miałem szczęście w nieszczęś­ciu, bo nigdy nas nie bił, nie był agresywny, upijał się łagodnie. Ale czasami znikał na słynne trzydniówki i nie wiadomo gdzie hulał, oczywiście mama się denerwowała, więc często dość ostro „myła mu głowę”. To było za komuny, wtedy wszyscy wracali do domu o stałej porze – praca po godzinach zdarzała się rzadko, więc ten moment, kiedy mija szesnasta, jego nie ma, a ty siedzisz i myślisz: przyjdzie pijany czy trzeźwy, był bardzo nieprzyjemny. To jednak okropne widzieć swego rodzica pijanego, kiedy jest się dzieckiem, kiedy bawisz się z kolegami i widzisz ojca, który się zatacza, i wszyscy koledzy też go widzą. Jeszcze okropniejsze, kiedy on zaśnie na ławce i musisz iść go obudzić i przyprowadzić do domu. Ale mój ojciec był człowiekiem głęboko wierzącym i myślę, że on ten swój nałóg też jakoś z Panem Bogiem przeżywał. Uczestniczył w pielgrzymkach do Częstochowy, w działalności duszpasterstwa inteligencji w Żyrardowie i zawsze się też osobiście modlił. Pamiętam (może mam szczęście, może inny by stracił wiarę, a mnie to tylko trochę mierziło) widok mojego ojca modlącego się po pijaku. On się nie położył, dopóki się nie pomodlił: i kiwa się tam, i kiwa, klęczy przed łóżkiem twardo i coś tam sobie z Panem Bogiem opowiada, potem znak krzyża i dopiero się kładzie. Kiedy masz lat piętnaście, to cię coś podobnego okropnie wkurza – „żeby cię pokręciło z taką modlitwą”, ale kiedy masz lat trzydzieści, czterdzieści czy pięćdziesiąt, to zaczynasz myśleć: no i proszę, pijany był, a nie położył się bez modlitwy. Mnie się to zdarzało, nawet jako księdzu – a jemu nie.

Mama przypominała nam rano: „pomódlcie się”, ale sama modliła się na osobności. Myśmy się w domu nigdy nie modlili razem, jedynym wyjątkiem była Wigilia, co mnie zawsze bardzo krępowało. Na transmisję Mszy świętej na placu św. Piotra, inaugurującej pontyfikat Jana Pawła II, zjechała się do nas cała rodzina, ponieważ byliśmy jedynymi, którzy mieli kolorowy telewizor. I oczywiście wszyscy zachowywali się tak jak w kościele: wstawali, siadali, odpowiadali. Pamiętam, że mnie to wówczas, a miałem lat czternaście, bardzo śmieszyło – zwłaszcza klękanie przed telewizorem wydawało mi się absurdalne. W momencie Przeistoczenia wszyscy padli na kolana, a ja stałem pod ścianą i dławiłem się ze śmiechu. Wtedy odwrócił się dziadek i spytał: „A ty co tak stoisz?”. A ja na to: „A co będę przed telewizorem klękał?”.Dziadek huknął: „Na kolana!”. I buchnąłem na te kolana, jakby mnie sierpem ścięli.

Z tych dziecinnych doświadczeń wyniosłem przekonanie, że modlitwa to jest poważna sprawa, sprawa dla dorosłych. Mój dziadek się modlił, mój ojciec się modlił, moja matka się modliła – kiedy to mówię, zdaję sobie sprawę, że to są takie zdania, które mi dają mnóstwo siły i jednocześnie pokoju.

Dopiero niedawno usłyszałem historię o tym, jak się moi rodzice poznali. Któregoś dnia mama była nad wodą z koleżankami, kolegami i swoim ówczesnym chłopakiem. Zaplątał się tam też mój tata, który był na przepustce z wojska. Postanowili się wykąpać, mój ojciec ściąga mundur i nagle, głęboko pod klapą tego munduru, mama zobaczyła wszyty medalik Matki Bożej, więc spytała zdziwiona: „Pozwalają wam je nosić?”. Ojciec na to, że nie pozwalają, dlatego ukrywa go pod klapą, ale nigdy się z nim nie rozstanie, nikt mu go nie zabierze. I wtedy moja mama szepnęła z zachwytem do swej siostry: „Popatrz, jaki on pobożny!”. I tak się zaczęło – tamten chłopak „odpłynął”, a mama wybrała mojego ojca.

Kiedy tata leżał w szpitalu, już właściwie niedługo przed śmiercią – miał zawał i na dodatek wylew – przyniosłem mu różaniec. On się z nim nie rozstawał, zawsze gdzieś tam był przy nim i Matka Boża zawsze była przy nim. Mój ojciec właśnie wyszedł z ciężkiego stanu, a na dokładkę był przytłumiony przez chorobę Alzheimera. I ja mówię: „Tatuś, przyniosłem ci tu różaniec”. A on cieszy się jak dziecko, bierze go do ręki, zaczyna palcami obracać, całuje i powtarza: „To mój różaniec, to jest mój różaniec”. Rozpoznał go. To był jego różaniec, jego modlitwa i jego radość.

I to jest właśnie życie duchowe, w którym modlitwa jest czymś bardzo poważnym, ale i absolutnie zwyczajnym – ona nie jest żadnym dodatkiem, nie jest żadnym wyczynem, żadnym mistrzostwem świata. Mam takie wrażenie, że albo się człowiek modli na co dzień, tak po prostu, albo się nie modli. Koniec, tertium non datur. I obojętne, jak się człowiek modli, to jest po prostu część życia: nic więcej i aż tyle. Część życia.

Potrzeby Pana Boga, przymierze i przyjaźń

W Mszale Rzymskim, w czwartej prefacji zwykłej, jest takie zdanie: „Nasze hymny pochwalne niczego Tobie nie dodają, ale przyczyniają się do naszego zbawienia”. A zatem to my mamy szczęście je „odmawiać”, to jest ważne dla nas, a nie dla Pana Boga. To zdanie trzeba sobie powtarzać. W Bogu nie ma żadnych potrzeb, w związku z czym On naszych modlitw nie potrzebuje. Co więcej, On nas nie potrzebuje – w żaden sposób, do niczego. Przy okazji czytania opisu stworzenia świata nie mogę oprzeć się wrażeniu, że ludzie myślą: no tak, biedak był sam i w tej samotności nie miał do kogo ust otworzyć, w związku z czym stworzył sobie człowieka. Alternatywą jest inna karykatura, bardzo modna zwłaszcza w epoce oświecenia, a mianowicie, że Bóg sobie stwarza czcicieli: On jest wprawdzie wielkim Królem, ale nie ma nikogo, kto by to zauważył, więc pstryk – stwarza sobie wyznawców. Trochę tak jak w Małym Księciu, który przylatuje na planetę, na której siedzi sam król: „– Ukłoń mi się, bo jestem królem. – A dlaczego mam się tobie kłaniać? – Ukłoń mi się, jesteś moim poddanym”.Ten król jest upiorny, próbuje zmusić ludzi do poddaństwa, żeby nareszcie mógł się poczuć królem.

Trzeba jasno powiedzieć, że: po pierwsze, Pan Bóg nikogo nie potrzebuje; po drugie, wcale nie jest samotny; po trzecie, na pewno nie potrzebuje czcicieli. Jeżeli jesteś pełnią wszystkiego, to nie potrzebujesz, żeby ktoś cię o tym przekonywał. Bóg nie jest pełnią relatywnie, nie jest Bogiem dlatego, że jest lepszy od innych, że potrafi więcej. Jest Bogiem dlatego, że Nim jest – bez żadnych odniesień. Nawet jeżeli my czasem takie porównania stwarzamy, to w istocie są one tak nieadekwatne, że nic Panu Bogu nie przydają, a nawet mogą zaciemnić Jego obraz w naszych oczach. Pomijam tutaj fakt, że my najprawdopodobniej nie jesteśmy pierwszymi inteligentnymi istotami, jakie Pan Bóg stworzył. Są nimi choćby aniołowie, od których dzieli nas przepaść, jeśli chodzi o sposób bytowania, o umiejętności, o doskonałość. Pan Bóg nie powołał na świat człowieka dlatego, że był niezadowolony z aniołów. Nie! My jesteśmy owocem czystej twórczości i czystej miłości. Bóg nas stwarza dla nas samych. Bóg nas stwarza również po to – i to jest wielka rzecz – żeby się sobą podzielić. Tak chciał – koniec, kropka. On się nie musi tłumaczyć. A jeżeli koniecznie chcielibyśmy znaleźć jakiś inny, poza wolą Bożą, powód naszego istnienia, to będzie nim miłość, która chce podzielić się dobrem ze stworzeniem. Z tym że wola, miłość, dobro w Bogu nie istnieją osobno, ale są jednym. Co ciekawe, to jest dokładnie definicja miłości, jaką znajdujemy u świętego Tomasza z Akwinu: miłość składa się z dwóch pragnień: jedno to jest pragnienie dobra dla drugiego człowieka, a drugie – chęć bycia z tym człowiekiem. W przypadku relacji Boga z człowiekiem następuje cudowne zjednoczenie tych dwóch dróg miłości: On chce dla nas dobra, a tym dobrem jest On sam. Dlatego jednocząc się z nami, daje nam Siebie, bo wie, że to jest dla nas prawdziwie dobre.

Istnieje dość ryzykowny nurt w ewangelizacji, który może wykoślawiać postawę wobec Boga. Kładzie nacisk na przyjaźń w takim nieco pensjonarskim stylu: mamy z Nim budować towarzyską relację, rozmawiać, wyżalać się, powierzać wszystkie sprawy, dzielić się radością i smutkiem. Pod tym wszystkim siłą rzeczy kryje się sugestia, że Bogu jest to potrzebne, że On czeka na taki kontakt, że bez tego On się „skończy”, pójdzie na emeryturę, albo inaczej, że się nadąsa i będzie się gniewać. Przepraszam, to zabrzmi nieludzko, ale trzeba to jasno powiedzieć: podstawową relacją, jaką my mamy z Bogiem, jest relacja Stwórca–stworzenie, ewentualnie: Pan i własność. Tak, On jest moim Panem, a ja jestem Jego poddanym. Jego dzieckiem oczywiście też, bo w Chrystusie mnie usynowił, ale i tak jestem Jego własnością. Dzisiaj już tego nie robimy, ale przez całą komunę do zdarcia gardeł śpiewaliśmy: „My chcemy Boga, my poddani, On naszym Królem, On nasz Pan”. I myśmy to świetnie rozumieli, bo mieliśmy kogoś, kto uzurpował sobie prawo do bycia naszym panem i królem. Myśmy mu tego prawa wcale nie dawali, ale ten cholerny system totalitarny próbował nam wmówić, że „on” jest panem i władcą, a my krzyczeliśmy: nie, naszym Królem jest Bóg!

Zauważcie, co się stało w momencie sądu nad Chrystusem, kiedy Żydzi krzyczą: „Poza Cezarem nie mamy króla”. „Oto król wasz” – powiedział Piłat. A oni: „Poza Cezarem nie mamy króla”. Przecież to jest koszmarne bluźnierstwo, to jest strasznie głęboki dramat narodu wybranego, że oni mówią: „Poza Cezarem nie mamy króla”. Oni, którzy przez tyle wieków królów w ogóle nie mieli, nawet swoich własnych, bo: „Pan jest naszym królem jedynym”. A już na pewno jakiś Cezar nie będzie naszym królem. Tymczasem przy Chrystusie krzyczą co innego.

Zastanawiam się, jak by ludzie dzisiaj zareagowali, gdybyśmy w kościele zaintonowali: „My chcemy Boga, Panno święta, o usłysz naszych wołań głos…”. Podejrzewam, że część z nich przyszłaby do zakrystii i powiedziała: „Przecież to jest jakiś hymn moherowych beretów, co też ojciec nam tu próbuje sprzedawać, my przecież wiemy…” i zaraz potoczyłby się wywód, na którego końcu należałoby stwierdzić, że naszym królem jest demokracja, naszym królem jest tolerancja czy coś podobnego. Nie! Naszym Królem jest Pan. I to nie my tworzymy z Boga Pana i Króla, tylko On nam objawił, że jest naszym Panem i Królem, bo nas stworzył, daje nam życie, daje nam łaskę i nas zbawia. On jest naszym Królem, a my poddani. Oczywiście, Bóg nam robi nieprawdopodobną łaskę, bo wchodzi z nami w Przymierze. To jest dopiero przełom! Ów Pan, który mógłby wymóc na nas posłuszeństwo, mówi: „Ja chcę wejść z tobą w przymierze, chcę być twoim sprzymierzeńcem”. I to Przymierze będzie trwało i trwało, aż do niesamowitego zjednoczenia, które dokonało się w Chrystusie, gdzie Bóg i natura ludzka stają obok siebie, w jednej Osobie Słowa – w jednej Osobie Jezusa Chrystusa. To jest Jego decyzja, On wychodzi z inicjatywą, wiedząc, że w ten sposób głębiej, mocniej, prawdziwiej Go przyjmę i będzie to dla mnie dobre. Zjednoczenie z Bogiem w miłości to jest dobro dla mnie. On mi je ofiaruje. A jeśli je przyjmę i potwierdzę własnym zaangażowaniem, to stanę się już nie tylko Jego własnością i poddanym – choć same w sobie są to już bardzo zaszczytne tytuły – ale przyjacielem.

Czytałem znakomity wywiad z francuskim historykiem i politologiem Alainem Besançonem o islamie, w którym on podkreśla silnie obecny tam aspekt poddaństwa. To jest bardzo ciekawe, że islam z objawienia judeochrześcijańskiego wybrał właśnie ideę poddaństwa, a zupełnie nie zauważył idei Przymierza i odrzucił jego nowotestamentową formę, jaką jest zjednoczenie Boga z ludzką naturą w Chrystusie. Dlaczego? Bo idea takiego Przymierza jest dla nas prawdziwym wyzwaniem, po prostu mózg się lasuje: nie dość, że człowiek stworzony został na obraz i podobieństwo Boga, to jeszcze w Chrystusie stał się jednym z Bogiem. To naprawdę niełatwo przyjąć i pojąć. Wobec czego mahometanie pozostali przy tej najbardziej podstawowej i pierwotnej idei Boga jako Pana absolutnego i stoją na stanowisku, że między Bogiem a człowiekiem nie ma żadnego podobieństwa – my jesteśmy i będziemy tylko rzeczą, wobec czego jedyną postawą, jaką możemy wobec Boga przyjąć, jest właśnie islam, czyli poddanie. Kiedy Archanioł Gabriel objawia się Mahometowi, to najpierw ciska nim o ziemię i obrzuca obelgami: „Ty jesteś nic, ty jesteś zero, krwawy spłacheć mięsa, mów mi tu Koran”. Biedny Mahomet wykrztusza: „Nie mam pojęcia jak”. A anioł ciągnie: „Mów, jak ja ci każę, to masz mówić”. I nagle Mahomet zaczyna wypowiadać słowa Koranu wbrew swojej woli. A co się dzieje w Ewangelii? Ten sam Archanioł Gabriel przychodzi do pewnej młodej kobiety w Nazarecie i mówi: „Dzień dobry, bądź pozdrowiona łaski pełna, nie bój się, przyszedłem z Tobą porozmawiać. Wiesz, za chwilę poczniesz Syna Bożego”. Ona pyta: „Ojej, ojej, a jak się to stanie?”. Archanioł uspokaja: „Nie martw się, ja ci zaraz wszystko wytłumaczę: Duch Święty cię osłoni i w ogóle Bóg się wszystkim zajmie bardzo łagodnie. I co ty na to?”. Ona odpowiada: „Oczywiście zgadzam się”. Archanioł dziękuje, żegna się i grzecznie wraca do nieba.

To są dwa zupełnie inne sposoby kontaktu. Ale uwaga, my również nie możemy zapomnieć o tym pierwszym wymiarze relacji z Bogiem. Oczywiście, chrześcijanie zawsze będą mieli tendencję, żeby pójść w kierunku przyjaźni, przymierza, bliskości, podkreślania podobieństwa między nami a Bogiem, osobowego charakteru naszych z Nim relacji – i słusznie. Jednak czasem zapominamy, że to nie zmienia faktu, iż On jest Panem, a my jesteśmy Jego własnością. I tu się rodzi frustracja, bo jeśli zafiksujemy się na podobieństwie i bliskości Boga z ludźmi, to dziwi nas, dlaczego Bóg nie zachowuje się tak, jak my chcemy, dlaczego jest taki inny, dlaczego nie działa według naszego widzimisię? Przyjaźń między Bogiem a człowiekiem musi być rozumiana w najmocniejszym tego słowa znaczeniu. Myśliciele starożytni od Arystotelesa przez Salustiusza, Cycerona po Senekę nauczali, że tego samego chcieć i tego samego nie chcieć – to jest dopiero prawdziwa przyjaźń. Za starożytnymi powtórzyli tę definicję św. Augustyn i św. Tomasz z Akwinu i tak, dzięki nim, weszła ona do kanonu mądrościowego chrześcijaństwa. Przyjaźń zatem to nie tylko sympatia czy miłe, wspólne spędzanie czasu, ale wzajemne poznanie swoich przekonań i pragnień oraz – co bardzo ważne – wspólne zaangażowanie w dążeniu do dobra i unikaniu zła. Poznanie i zaangażowanie, rozum i wola, otwarcie na innego, odwaga wspólnych poszukiwań i wspólnego działania, czyli poważny, ale fascynujący program na całe życie. Jednym słowem: przyjaciel to nie kumpel od piwa (choć w ludzkiej przyjaźni i na piwo jest miejsce). Kiedy widzę, że w amerykańskich filmach Bóg jest przedstawiany jako facet w białym garniturze, z długimi, siwymi włosami, albo – jeszcze chętniej – ciepła, gruba Murzynka, to mi się słabo robi. Oczywiście możemy sobie Pana Boga jakoś wyobrażać, pomagać sobie symbolem czy odniesieniem, ale to, jak Go sobie wyobrażamy, nie pozostaje bez konsekwencji dla naszego życia, bo mogą to być obrazy wyjaśniające lub zaciemniające prawdę, którą On sam o sobie objawił.

Wolność, cierpienie, zło

Wyobraźmy sobie, że nasz Pan i Władca – który chce być naszym Sprzymierzeńcem i Przyjacielem oraz chce nam dać Siebie, bo wie, że to jest dobre – postanowił, iż „w bonusie” udzieli swojemu stworzeniu, to znaczy nam, ludziom, i całemu światu, swobody i wolności. To subtelne rozróżnienie podpowiedział mi kiedyś jeden z moich przyjaciół. Swoboda to możliwość podjęcia jakiegoś działania lub zaniechania go, pójścia w prawo lub w lewo, zrobienia tego czy owego. Swobodą cieszą się planety krążące po swoich orbitach, elektrony, mikroby, muchy, słonie i ludzie. Jednak ci ostatni, oprócz tego, że mogą korzystać ze swobody, mogą jeszcze być wolni. W odróżnieniu od swobody wolność zakłada rozumność i zdolność do moralnej oceny tego, co robię lub czego nie robię. Wolność jest wtedy, kiedy wybieram dobro. W innym przypadku można mówić o swobodzie i chociaż te dwa pojęcia są dzisiaj radośnie mylone, to nie możemy się dać zwariować. Swobodny jest wszechświat i człowiek. Wolny może być tylko człowiek.

Otóż w momencie, kiedy sobie założymy, że Bóg stworzył nas wolnych i „ku wolności”, a cały świat, który nas otacza, cieszy się ofiarowaną mu przez Stwórcę swobodą, to musimy przyjąć, że w takiej rzeczywistości obok rzeczy zamierzonych dzieją się również niezamierzone. Idzie sobie zarazek, taki gruźliczy prątek Kocha na przykład, łazi sobie to tu, to tam i nagle ja mu stanę na drodze. Nie umawialiśmy się – on sobie łazi i ja sobie łażę, spotykamy się i... mam gruźlicę. Czy zatem Bóg mnie tą gruźlicą potraktował? Ludzie rozumują w ten sposób, że Pan Bóg mógłby wspomniany prątek Kocha usunąć z mojej drogi, dać mu prztyczka w nos albo mnie natchnąć, żebym nie tykał zarażonych przedmiotów. Oczywiście mógłby, tylko wtedy ani ten prątek, ani ja nie bylibyśmy swobodni. A zarówno my, jak i prątki Kocha mamy od Boga dane prawo łazić sobie, gdzie chcemy (o ile prątki Kocha mogą czegoś chcieć). Natomiast ja, w odróżnieniu od prątka, mogę zadziałać jak wolny człowiek, czyli podjąć leczenie, które doprowadzi do dobra, jakim jest moje zdrowie.

Kuriozalne jest to, że obwiniamy Boga nie tylko o zło, które jest wynikiem prostej swobody wszechświata i które w ścisłym znaczeniu złem nie jest, a jedynie my je tak oceniamy, bo sprawia nam kłopot czy cierpienie, ale także o zło wypływające bezpośrednio ze złych czynów człowieka, czyli nie z Boga, ale właśnie z braku Boga w człowieku. Zło dzieje się wtedy, kiedy człowiek odrzuca Boży dar wolności i czyni coś złego, innymi słowy, kiedy działa nie jako swobodny i wolny, ale tylko jako swobodny. I oburzeni pytamy: Dlaczego Bóg kogoś takiego toleruje? Tylko że takie pytanie łatwo odwrócić: A dlaczego Bóg ciebie toleruje? Taki jesteś świetny, że ciebie można tolerować, a tamtego nie? To sobie przypomnij, że bywają takie momenty, kiedy też jesteś „nie za bardzo”. Pan sprawia, że słońce wschodzi nad dobrymi i złymi. Nie martwmy się, zło nieprzemienione, nieodpokutowane spotka się z Bożym sądem i sczeźnie, cierpienie przeminie, a póki możemy, korzystajmy z daru wolności, żeby zła nie czynić, a cierpienie przeżywać ku dobremu. Bo często zapominamy na razie, że Bóg daje nam nieprawdopodobną szansę przeżycia pewnych sytuacji i takiego na nie spojrzenia, że one nas nie zabiją, lecz wzmocnią, a nawet rozwiną. To jest cholernie trudne, ale możliwe. Na przykład ludzie, którzy przeszli przez obozy koncentracyjne. Żeby daleko nie szukać (niektórym się ta osoba politycznie nie podoba, ale mnie to mało obchodzi) – śp. Władysław Bartoszewski, który przeszedł przez straszne doświadczenia, by w niesamowity sposób się z nich podźwignąć nie tylko do poziomu jakiej takiej egzystencji czy braku całożyciowej depresji, ale potrafił wyprowadzić z nich dobro, jak choćby piękna praca nad polsko-niemieckim pojednaniem. A Wanda Półtawska, która z obozu wyszła z kompletnie podkopaną wiarą w człowieka? Nie mogła się biedna pozbierać. I co? Pozwoliła prowadzić się Bogu, a ten skierował ją z powrotem do człowieka, ukazał jej wielkość ludzkiej miłości i ona postanowiła o tę wielkość walczyć. I walczy do dziś, czasem bardzo charakternie, tak że nos ci rozkwasi, ale cię uratuje.

Po co się modlić

Bóg nie potrzebuje naszej modlitwy, ale to nas nie może zniechęcać, bo modlitwa jest dla nas i „przyczynia się do naszego zbawienia”. A pierwsza potrzeba modlitwy wynika z pragnienia oddania czci Bogu. To jest bardzo pierwotne w człowieku, że kiedy spotyka coś, co go przekracza, budząc jego zachwyt i podziw, to chce temu oddać cześć. Kiedy waliły pioruny, nasi pogańscy przodkowie oddawali cześć Perunowi czy Zeusowi gromowładnemu. W filmie Walka o ogień jest zupełnie fantastyczna scena: bohater jest całkiem sam, kiedy nadchodzi wielki mamut. On wtedy zrywa jakieś kwiatki, podchodzi nieśmiało do potężnego zwierza i chyląc głowę, wyciąga do niego bukiet. Mamut bierze ten wiecheć i zjada go, nie robiąc krzywdy neandertalczykowi, który nagle czuje, że może z mamutem wejść w relację, zamiast go zadźgać dzidą, wypatroszyć i zjeść. W bazie pod Mount Everestem czy innym Broad Peakiem odprawiany jest obrzęd puja. Wygląda to dość osobliwie: faceci w kurtkach z kosmicznych materiałów, obładowani najbardziej zaawansowaną technologią, palą kadzidełka, mamroczą i obłaskawiają górę, której szczyt chcą zdobyć. Oczywiście to są jakieś folklorystyczne czary-mary, ale pod nimi kryje się ślad najbardziej pierwotnego doświadczenia Boga. Bo człowiek, niezależnie od wyznawanej wiary, nosi w sobie Jego ślad – ślad spotkania. Bardzo mi się podoba żydowska legenda dotycząca pochodzenia tak zwanej rynienki podnosowej – każdy człowiek ją ma. Jej pochodzenie związane jest z wiarą w preegzystencję dusz: Bóg na początku stworzył duchowo wszystkich ludzi już do końca świata i te dusze czekają sobie w niebie, z aniołami, jest im bardzo przyjemnie. W którymś momencie dostają „skierowanie do pracy” i schodzą na ziemię. A ponieważ człowiek jest grzeszny i słaby, więc żeby dusza czasem nie zdradziła mu pięknych tajemnic nieba, to przed „odlotem” podchodzi do niej anioł, kładzie palec na ustach i mówi „Cśśś”. I to co mamy pod nosem, to właśnie ślad anielskiego palca. Ja akurat w preegzystencję dusz nie wierzę, bo jestem rzymskim katolikiem, ale wydaje mi się, że mamy zapisane gdzieś w genotypie, w duszy, wspomnienie naszego stworzenia, a także życia, jakie w raju wiedli nasi pierwsi rodzice. Tak jak we wszechświecie są ślady Wielkiego Wybuchu, tak my jako rodzaj ludzki niesiemy ślad stworzenia. Zdarza mi się popatrzeć w ten sposób na mity greckie. Bogowie na Olimpie to bardzo ciekawa kategoria stworzeń: nie są odwieczni – oni się pojawili kiedyś, gdzieś, z jakiegoś ojca, z jakiejś matki. Owszem, są nieśmiertelni, ale ich nieśmiertelność nie jest ich własnością – dają im ją nektar i ambrozja, które im Hermes rozlewa. A poza tym mają bardzo ludzkie odruchy: kochają, nienawidzą, walczą, potrafią być złośliwi i gniewni. To dla mnie nic innego jak wspomnienie raju. Podarowane przez kogoś i dzięki temu komuś szczęśliwe życie. A także, niestety, obecność słabości i zła w tym idyllicznym pejzażu. Człowiek jakby genetycznie pamięta raj – to wspomnienie się w nim odzywa i on je później wedle własnych możliwości przekłada na różne historie. Mity greckie próbują opowiedzieć historię raju, ale z happy endem: bywamy czasem źli, ale dalej tam sobie żyjemy. Objawienie Boże otwiera nam boleśnie oczy: niestety, wygnano nas.

U papieża Jana XXIII w Dzienniku duszy jest fragment o tym, że nie należy zaniedbywać natchnień Ducha Świętego, kiedy pojawia się w nas chęć dokonania dobrego uczynku albo modlitwy, bo do tych naszych pozornie przypadkowych działań „przywiązane” są łaski. Pamiętam, że lata temu zrobiło to na mnie wielkie wrażenie i do tej pory we mnie tkwi: te „przywiązane” do modlitw łaski, niczym baloniki w grze komputerowej uwalniane w ramach bonusów, kiedy dobrze zadziałam. Nie potrafię wytłumaczyć, dlaczego tak jest, dlaczego Bóg tak właś­nie robi. Może po to, żeby nas bardziej zachęcić do czynienia dobra i do modlitwy?

Oddawać Bogu cześć

Pierwsza i kluczowa funkcja modlitwy to po łacinie cultus, kult, uczczenie Boga, rozpoznanie w Nim tego Wielkiego, Nieprawdopodobnego, Innego, Niepoznawalnego Pana Wszechświata i Pana mojego. W tym momencie włącza nam się takie myślenie: o matko, co za bufon, jaki samolub, taki po prostu zakręcony pępek świata, wyniosłe stworzenie. Myślimy tak głupio, bo Go nie znamy. On nie jest żadnym stworzeniem, żadne z naszych określeń dokładnie Go nie opisze, gdyż On jest całkowicie różny od nas. To ciekawe, że Bóg stwarza nas na swój obraz i podobieństwo, a jednocześnie zachowuje całkowitą odmienność. Kiedy się zastanawiamy, co w nas mogłoby być tym pierwiastkiem podobieństwa, to znajdujemy intelekt, wolność, zdolności do kochania i przekraczania samego siebie. To są ślady Boga w nas.

Modlitwa jest zatem przede wszystkim oddaniem czci, o czym my często zapominamy, bo od razu chcielibyśmy wejść w relację z Panem Bogiem, a najchętniej w dialog, by coś Mu w końcu wytłumaczyć. Nie ma w nas potrzeby ustalenia, kim jestem ja, a Kim jest Pan Bóg, i odkrycia, że Jemu należy się cześć i pokłon. W Księdze Daniela znajdujemy piękny kantyk trzech młodzieńców, który w zasadzie powinien być początkiem każdej modlitwy:

Wszystkie dzieła Pańskie, błogosławcie Pana,

Aniołowie Pańscy, błogosławcie Pana,

Niebiosa, błogosławcie Pana,

Wszystkie wody pod niebem, błogosławcie Pana,

Wszystkie potęgi, błogosławcie Pana,

Słońce i księżycu, błogosławcie Pana,

Gwiazdy nieba, błogosławcie Pana, […]

Jest taka piękna opowieść o św. Bracie Albercie Chmielowskim, który ponoć po wybuchu I wojny światowej ogłosił, że będzie codziennie mówił Te Deum – Ciebie Boga wysławiamy. Ktoś go ofuknął: „Zwariowałeś, przecież jest wojna!”. A on na to: „No właśnie, ktoś musi Boga chwalić, skoro wszyscy o Nim zapomnieli”. Fenomenalne! Trwa straszliwa wojna, a to znaczy, że ludzie Boga mają za nic, wobec czego ja nie będę Go błagał o pokój, nie będę Go przepraszał. Ja Go będę chwalił, bo musi być ktoś, kto Boga wysławia, bo to jest najważniejsza rzecz, jaką możemy zrobić. To jest genialna intuicja, absolutnie podstawowa rzecz – Bogu należy oddawać cześć. W dodatku cześć, której Bóg nie potrzebuje, ale fakt, że ja mu tę cześć oddaję, otwiera mnie na Jego Tajemnicę, na tę Jego inność.

Oddanie czci Innemu, błogosławienie Boga (choćby przywołując wspomniany kantyk trzech młodzieńców lub psalmy, które Go wywyższają) jest najlepszym początkiem każdej modlitwy. Wszystko sławi Boga, bo On wszystko stworzył. A ja jestem małym, lichym pyłkiem.

Znakomitą intuicję miał Mickiewicz w III części Dziadów. Konrad w celi popada w obłęd, krzyczy, przytaczając w skrócie: „Daj mi rząd dusz, Ty nie umiesz rządzić, ja Ci pokażę…” – szaleje i pada, koniec. I biedny Ksiądz Piotr, który to wszystko obserwuje, będzie się za nim wstawiał, żeby się Bóg nad nim zlitował, bo przecież chłopina oszalał, z miłości do ojczyzny oszalał, bo widzi, co się dzieje, i nie może już dłużej znieść tej hańby i upokorzenia. I Ksiądz Piotr się modli: „Panie! czymże ja jestem przed Twoim obliczem? – Prochem i niczem; Ale gdybym Tobie moją nicość wyspowiadał, Ja, proch, będę z Panem gadał”. Tak to właśnie działa: jeżeli uznam, że jestem tym „prochem i niczem”, że On jest Panem, a ja Jego własnością, to będę mógł z Nim rozmawiać. Nie dlatego, że On tam siedzi i mówi: „W porządku, chłopcze, ładnie się ukorzyłeś, posypałeś głowę popiołem, to teraz popatrz sobie na mój but, podstawię ci, masz, zarobiłeś, cmoknij mnie tu w sandał”.

Nie, tu nie chodzi o żadne poniżenie. Przeciwnie, chodzi o to, bym znał swoje miejsce i swoją wartość, wiedział, że cieszę się doskonałością stworzenia, że jestem wolny, że mam swoją godność – bez kompleksów. On jest Panem, ja jestem Jego włas­nością – możemy zacząć rozmawiać, a w tej rozmowie usłyszę i o Przymierzu, i o miłości, i o oddaniu, usłyszę też o Jego mocy. Inaczej niczego nie usłyszę. Będę może gadał, ale do ściany – „gadał dziad do obrazu”. Będzie się to wszystko odbijać ode mnie, bo nie wiem, z Kim rozmawiam. Mogę oczywiście (w swojej głowie) „nauczyć” Boga powtarzania tego, co ja mówię, tak jakbym papugę uczył – ona będzie pięknie mówić „dzień dobry, Pawełku” – tylko co mi z tego, to nie stanie się żadną rozmową.

Swoiste „udrożnienie” porozumienia między nami a Panem dokonuje się właśnie wtedy, kiedy staramy się zrozumieć, kim jest On, a kim jesteśmy my. Święta Katarzyna ze Sieny powie: „Ty Jesteś Ten, który jest. Ja jestem ta, która nie jest”. To jest dopiero przeżycie odmienności: Bóg Jest, a mnie w pewnym sensie nie ma, bo ja moje istnienie od początku do końca otrzymuję od Niego. Imię Boga, które oznajmił Mojżeszowi, brzmi: Jestem, który jestem. My zaś jesteśmy tymi, którzy są, bo ktoś chciał, żebyśmy się stali. To niewiarygodna różnica.

W dzielnicy Butte-aux-Cailles w Paryżu na murze przeczytałem wypisane farbą zdanie, które było dowcipnym komentarzem do kartezjańskiej formuły „Myślę, więc jestem”. Napis brzmiał: „Nie chodzi o to, że myślę, więc jestem, ale o to, że myślę i wy jesteście. Bóg”. Jesteśmy owocem zamysłu Bożego.

W modlitwie Bóg pokazuje swoją siłę, a człowiek swoją bezsiłę. I tylko w tym momencie może nastąpić wymiana, bo jeżeli przychodzę do Boga i mówię: „Jestem silny”, to cóż On ma zrobić? Krzyżyk na drogę i hulaj dalej. Jeśli Mu powiem: „Dziękuję Ci, że jestem silny”, to powie: „Miło mi, że mi dziękujesz, faktycznie jesteś silny dzięki mnie”. Natomiast jeśli przyjdę i powiem: „Jestem pustym naczyniem, chcę przyjąć to, co dla mnie masz”, to wtedy i tylko wtedy siła Boga może na mnie zstąpić. My u Boga nic nie ugramy i wcale nie musimy tego robić, bo On sam chce dać nam dobro, chce dać nam siebie. Po to nas stwarza.

Zrozumieć język Boga

Od moich braci w Paryżu dostałem przed wyjazdem żywy prezent – papugę, ma na imię Ziuta. Nigdy nie uczyłem jej mówić i nie zamierzam, bo uważam, że to krzywda dla zwierzęcia i męka dla właściciela. Ziuta sama zaczęła mówić „Cześć”, bo za każdym razem kiedy się rano widzieliśmy, witałem ją w ten sposób. Ale to jest mój język, a co z jej językiem? Otóż bacznie obserwując, nauczyłem się kilku jej „słów”. Zrozumiałem na przykład, że kiedy patrzy na mnie i kiwa głową w górę, w dół wielokrotnie, to znaczy „chcę iść do ciebie” albo „podejdź do mnie”. Sprawdziłem to, ona w ten sposób naprawdę mnie przywołuje. Albo inny znak. Kiedy do klatki zbliża się ktoś, kogo się nie boi, to podwiesza się pazurkami u górnych prętów i ogląda delikwenta do góry nogami, pokazując brzuszek – taki gest uwagi i zaufania. Łatwo też odróżniam, kiedy jej krzyk oznacza strach, a kiedy mruczy z zadowolenia. Ogromnie się cieszę, że pojąłem język papugi. Ja zresztą też czegoś ją nauczyłem. Fruwać. Wiem, że nie wyglądam na takiego, co potrafi latać, ale nauczyłem. Ona była wychowana na ręku, zawsze w klatce, nigdy nie latała, a jak wiadomo, dobrze jest, kiedy ptak potrafi podfrunąć. Postanowiłem ją tego nauczyć: posadziłem na łóżku, odszedłem kilka kroków i wołam ją. No więc ona zaczyna chodzić po brzegu łóżka, próbuje się zsuwać po kocu na podłogę, ale się boi, więc biega i piszczy. Widząc, że ma kłopot ze startem, mówię do niej „frrr”, przyjrzała mi się bacznie, ja dalej „frrr, frrr” – nic. Wtedy skrzyżowałem ręce i zacząłem nimi machać, naśladując ruch skrzydeł i powtarzając to moje „frrr”. Za dziesiątym bodaj razem Ziuta nagle zaczęła rozkładać skrzydła, więc ja dalej macham intensywnie, że tak, że o to chodzi, że dobra część ciała została poruszona. I nagle, za kolejnym „frrr”, poszybowała, a najśmieszniejsze było to, że zaskoczona nie wiedziała, jak ma wylądować, więc oczywiście klapnęła na podłogę. Myślę: „Zabiłem ptaka”. Podniosłem ją – roztrzęsioną, ale żywą – i kiedy następnym razem frunęła, wystawiłem rękę i ona na niej usiadła. Nigdy wcześniej nie przyszłoby mi do głowy, że nasza onomatopeja „frrr” i kilka gestów mogą stanowić jakąś nić porozumienia ze zwierzęciem.

W podobny sposób, toutes proportions gardées, muszę się zachowywać, kiedy przystępuję do modlitwy. Jeśli mam Boga usłyszeć, to muszę spróbować zrozumieć – choć trochę – język, jakim On do mnie przemawia. A On przecież jest tak bardzo inny ode mnie. Inny, to znaczy święty.

Pierwszym znaczeniem hebrajskiego słowa, które wyraża świętość: kadosh, jest: „inny, odmienny”. W Księdze Izajasza, w VI rozdziale, zaraz na samym początku czytamy: „Ujrzałem Pana siedzącego na wysokim i wyniosłym tronie, a tren Jego szaty wypełniał świątynię. Serafiny stały ponad Nim; I wołał jeden do drugiego: «Święty, Święty, Święty jest Pan Zastępów. Cała ziemia pełna jest Jego chwały»”. A zatem tak naprawdę serafiny krzyczą: „Inny, inny, inny jest Pan Zastępów”. Bo „święty” znaczy odmienny od tego, co znam, święty znaczy zaskakujący i niepojęty. Z tą „innością” człowiek przez wieki musiał się konfrontować. Kiedy Bóg się objawia Mojżeszowi na górze Synaj, grzmią pioruny, płonie ogień i trzęsie się ziemia – kto się góry dotknie, ten zginie. Tak Bóg zaznacza swoją odrębność. Próbuje przekazać człowiekowi, że nie jest bożkiem – to nie ulepiona przez człowieka paleolityczna Wenus. Bóg mówi: ja jestem inny od wszystkiego, co sobie możecie wyobrazić, ale ponieważ was stworzyłem i pragnę zawrzeć z wami Przymierze, to pragnę też się do was zbliżyć. Nie chcę jednak, żebyście zapomnieli, że ja jestem inny, bo byłaby to nieprawda.

A potem Bóg uzupełnia swoje słowa i mówi człowiekowi o swojej wielkiej do niego miłości. W opisie spotkania Eliasza z Bogiem na Horebie (1 Krl 19, 9–15) autor Pierwszej Księgi Królewskiej używa dokładnie tych samych elementów, które towarzyszyły ukazaniu się Boga Mojżeszowi na Synaju, ale tylko po to, żeby je zanegować: „A oto Pan przechodził. Gwałtowna wichura rozwalająca góry i druzgocąca skały szła przed Panem; ale Pan nie był w wichurze. A po wichurze – trzęsienie ziemi: Pan nie był w trzęsieniu ziemi. Po trzęsieniu ziemi powstał ogień; Pan nie był w ogniu. A po tym ogniu – szmer łagodnego powiewu”. I Eliasz pada na twarz, bo wie, że to Bóg.