Słowo, które przenika - ks. Andrzej Draguła - ebook

Słowo, które przenika ebook

ks. Andrzej Draguła

0,0

Opis

Gdy na chwilę przystaniesz, martwa litera Pisma ożyje

Ksiądz Andrzej Draguła komentuje Ewangelię bez pośpiechu. Uważnie przygląda się pojedynczym słowom i zastanawia się, co oznaczają one dla ludzi XXI wieku. Czy język Biblii i teologii może wpływać na nasze życie? Tak, pod warunkiem że się zatrzymamy i spokojnie zastanowimy nad sensem Słowa. Wtedy powoli zacznie ono przenikać naszą codzienność.

Słowo dulos, które tłumaczymy jako „sługa”, oznacza najpierw niewolnika. Jezus przyjmuje postać niewolnika, a przez to staje się podobnym do ludzi. Wszyscy bowiem jesteśmy niewolnikami grzechu. A on stał się niewolnikiem dla nas. Czyż nie nazywano niewolników „nosicielami krzyża”? Człowieka może wyzwolić jedynie Bóg, który sam stał się niewolnikiem, a krzyż był tego widocznym znakiem.

Andrzej Draguła (ur. 1966), ksiądz diecezji zielonogórsko‑gorzowskiej, publicysta religijny, członek redakcji kwartalnika „Więź”. Jest doktorem habilitowanym teologii i profesorem nadzwyczajnym Uniwersytetu Szczecińskiego oraz Papieskiego Wydziału Teologicznego we Wrocławiu. Autor książek: Eucharystia zmediatyzowana, Ocalić Boga. Szkice z teologii sekularyzacji, Copyright na Jezusa. Język, znak, rytuał między wiarą a niewiarą, Bluźnierstwo. Między grzechem a przestępstwem, Emaus. Tajemnice dnia ósmego, Czy Bóg nas kusi? 55 pytań o wiarę. W swojej twórczości i badaniach zajmuje się zagadnieniami z zakresu komunikacji religijnej.

 

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 333

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Proroctwo Jego zgonu już się w świecie szerzy…

W owym czasie wyszło rozporządzenie cezara Augusta, żeby przeprowadzić spis ludności w całym świecie. Pierwszy ten spis odbył się wówczas, gdy wielkorządcą Syrii był Kwiryniusz. Podążali więc wszyscy, aby się dać zapisać, każdy do swego miasta. Udał się także Józef z Galilei, z miasta Nazaret, do Judei, do miasta Dawidowego, zwanego Betlejem, ponieważ pochodził z domu i rodu Dawida, żeby się dać zapisać z poślubioną sobie Maryją, która była brzemienna. Kiedy tam przebywali, nadszedł dla Maryi czas rozwiązania. Powiła swego pierworodnego Syna, owinęła Go w pieluszki i położyła w żłobie, gdyż nie było dla nich miejsca w gospodzie.

W tej samej okolicy przebywali w polu pasterze i trzymali straż nocną nad swoją trzodą. Wtem stanął przy nich anioł Pański i chwała Pańska zewsząd ich oświeciła, tak że bardzo się przestraszyli. I rzekł do nich anioł: „Nie bójcie się! Oto zwiastuję wam radość wielką, która będzie udziałem całego narodu: dziś bowiem w mieście Dawida narodził się wam Zbawiciel, którym jest Mesjasz, Pan. A to będzie znakiem dla was: Znajdziecie Niemowlę owinięte w pieluszki i leżące w żłobie”. I nagle przyłączyło się do anioła mnóstwo zastępów niebieskich, które wielbiły Boga słowami: „Chwała Bogu na wysokościach, a na ziemi pokój ludziom, w których sobie upodobał” (Łk 2,1–14).

Nie bez przyczyny Jezus rodzi się w czasie, gdy „wyszło rozporządzenie cezara Augusta, żeby przeprowadzić spis ludności w całym świecie” (Łk 2,1). Józef, który udał się do Betlejem po to właśnie, „żeby się dać zapisać” (Łk 2,5), zapewne urzędnikom Cezara Augusta podał nie tylko imię małżonki, ale także imię syna – Jezusa, syna Józefa, syna Jakuba, syna Dawida, syna Abrahama (por. Mt 1,1–16), choć oczywiście żaden z Ewangelistów nie wspomina o tym szczególe, a samo nadanie imienia, „którym Je nazwał anioł, zanim się poczęło w łonie [Matki]”, nastąpiło dopiero „gdy nadszedł dzień ósmy i należało obrzezać Dziecię” (Łk 2,21).

Ta okoliczność narodzin jest bardzo znamienna. Można powiedzieć, że jest urzędowym potwierdzeniem ludzkich narodzin Boga. Bóg wybrał ten moment, by zostać policzonym wśród ludzi. A może inaczej: posłużył się cezarem Augustem – jak niegdyś Cyrusem, swoim pomazańcem (Iz 45,1) – by przyjście Boga zostawiło ludzki ślad w postaci zapisu w spisie powszechnym.

Sugestia o Jezusie jako o Bogu „policzonym między ludzi” natychmiast przywodzi na myśl proroctwo Izajasza o Słudze Jahwe, który „policzony został pomiędzy przestępców” (Iz 53,12). Do tego proroc­twa nawiążą także Ewangeliści. Marek jego wypełnienie będzie widział w ukrzyżowaniu „razem z Nim […] dwóch złoczyńców, jednego po prawej, drugiego po lewej Jego stronie” (Mk 15,27). „Tak wypełniło się słowo Pisma” (Mk 15,28) – konkluduje Ewangelista. U Łukasza sam Jezus wspomina o konieczności wypełnienia się proroctwa Izajasza: „to, co jest napisane, musi się spełnić na Mnie” (Łk 22,37).

„Policzony między ludzi” oraz „policzony między przestępców” to wyrażenia synonimiczne. Przecież od grzechu Adama jesteśmy przestępcami. W imieniu całej ludzkości – choć pewno o tym nie wiedział – wyraził to jeden z tych, którzy obok Niego zawisną: „My przecież – sprawiedliwie, odbieramy bowiem słuszną karę za nasze uczynki, ale On nic złego nie uczynił” (Łk 23,41). Obok Niego zawiśnie nie tylko dwóch ludzi, ale cała ludzkość – wszyscy, którzy dali się i dadzą się kiedykolwiek zapisać z imienia potwierdzającego ich człowieczeństwo. To właśnie tam będzie orędował za przestępcami (por. Iz 53,12). A oni nieustannie przyjmować będą Jego orędownictwo bądź je odrzucać.

Ale „policzony między przestępcami” to także „wzięty za przestępcę”. Autor Listu do Hebrajczyków powie, że Jezus jest doświadczony „pod każdym względem podobnie [jak my] – z wyjątkiem grzechu” (Hbr 4,15). To podobieństwo osiągnie swój szczyt właśnie w tej chwili – gdy zostanie wzięty za przestępcę, to znaczy za jednego z nas.

Dopóki się to nie stanie, podobieństwo objawia się w ciele, by nie powiedzieć – w fizjologii, bo przecież „owinęła Go w pieluszki” (Łk 2,7), jak to się robi z każdym niemowlęciem. Tymczasem przychodzi dla wielu niepoznawalnie – jako bezdomny, „gdyż nie było dla nich miejsca w gospodzie” (Łk 2,7), przychodzi jakby nigdzie, bo w mieście, o którym śpiewamy, że „nie bardzo podłe” – to znaczy, że przecież podłe. Przychodzi „z wnętrza podejrzanej nieco, peryferyjnej Galilei”1. Przychodzi jako jeszcze jeden mieszkaniec ziemi, równie anonimowo jak ten, dzięki któremu liczba ludzi przekroczyła ostatnio siedem miliardów2. Przychodzi – tak naprawdę – niezauważalnie dla świata. Ale nadejdzie moment, gdy świat Go zauważy, gdyż „proroctwo Jego zgonu już się w świecie szerzy”. Świat Go zauważy wtedy, gdy zaliczą Go już nie tylko między ludzi, ale także między przestępców. Gdy upodobni się do nas nie tylko w narodzinach, lecz także w śmierci. Już teraz czekamy z nadzieją na ten moment.

24 grudnia 2011

O inicjałach Samarytanina

A oto powstał jakiś uczony w Prawie i wystawiając Go na próbę, zapytał: „Nauczycielu, co mam czynić, aby osiągnąć życie wieczne?” Jezus mu odpowiedział: „Co jest napisane w Prawie? Jak czytasz?” On rzekł: „Będziesz miłował Pana, Boga swego, całym swoim sercem, całą swoją duszą, całą swoją mocą i całym swoim umysłem; a swego bliźniego jak siebie samego”. Jezus rzekł do niego: „Dobrze odpowiedziałeś. To czyń, a będziesz żył”. Lecz on, chcąc się usprawiedliwić, zapytał Jezusa: „A kto jest moim bliźnim?”

Jezus, nawiązując do tego, rzekł: „Pewien człowiek schodził z Jeruzalem do Jerycha i wpadł w ręce zbójców. Ci nie tylko go obdarli, lecz jeszcze rany mu zadali i zostawiwszy na pół umarłego, odeszli. Przypadkiem przechodził tą drogą pewien kapłan; zobaczył go i minął. Tak samo lewita, gdy przyszedł na to miejsce i zobaczył go, minął. Pewien zaś Samarytanin, wędrując, przyszedł również na to miejsce. Gdy go zobaczył, wzruszył się głęboko: podszedł do niego i opatrzył mu rany, zalewając je oliwą i winem; potem wsadził go na swoje bydlę, zawiózł do gospody i pielęgnował go. Następnego zaś dnia wyjął dwa denary, dał gospodarzowi i rzekł: «Miej o nim staranie, a jeśli co więcej wydasz, ja oddam tobie, gdy będę wracał». Kto z tych trzech okazał się według ciebie bliźnim tego, który wpadł w ręce zbójców?” On odpowiedział: „Ten, który mu okazał miłosierdzie”. Jezus mu rzekł: „Idź, i ty czyń podobnie!” (Łk 10,25–37).

Dzisiaj czytanie o Samarytaninie – o tym gorszym i wykluczonym, co to okazał się lepszy od „kapłana i sługi ołtarza”, którzy „popadli w hipokryzję” – jak to przed kilkoma dniami określił papież Franciszek3. To w gruncie rzeczy straszne, że tak bardzo skupili swój wzrok na drodze i na wyglądaniu świątyni na horyzoncie, że nie dostrzegli człowieka na poboczu. Teraz trzeba tę Ewangelię odnieść do współczesności, jak każe homiletyka.

Przestrzegałbym tylko przed łatwymi aktualizacjami. Że ten Samarytanin to pewno ks. W.L., a pełen hipokryzji kapłan to abp H.H. A może jeszcze inaczej: że ks. W.L. to ten pobity, zbójcy noszą inicjały pewnego arcybiskupa, a w Samarytanina wcielili się życzliwi dziennikarze, co niby z miłosierdziem i na swoich ramionach… Ksiądz Artur Stopka po lekturze porannej prasy dodał w swoim komentarzu na Facebooku: „Można też tak, że zbójcy to dziennikarze i niektórzy politycy, napadnięty i pobity – pewien hierarcha, a obojętny (skupiony na sobie) – jeden medialny proboszcz”. Można, ale obawiam się, że rzeczywistość jest bardziej skomplikowana4.

„Jeśli napadnięty jest obrazem człowieka, wtedy Samarytanin może być tylko obrazem Jezusa. Bóg – obcy nam i daleki – wyruszył w drogę, by zająć się swym rozbitym stworzeniem. Bóg daleki stał się nam bliski w Jezusie Chrystusie” – mówi papież Benedykt XVI5. I niech tak zostanie. To jedyne rozwiązanie tego równania metodą „przez podstawianie”, jakie jest właściwe. Hipokryzję zostawmy nam wszystkim. I nam wszystkim zbójectwo. To z tego powinniśmy się wszyscy nawracać, by Samarytanin mógł nosić także nasze inicjały.

„Musimy podjąć wysiłek zdobywania na nowo odwagi bycia dobrym. Okaże się to możliwe, jeśli sami staniemy się wewnętrznie «dobrzy»” – raz jeszcze Benedykt6. Ale nie stanie się to nigdy, jeśli będziemy żyć w przekonaniu, że Lampedusa jest zawsze „gdzie indziej”. I jeśli z takim samym przekonaniem będziemy szli do ołtarza i od niego wracali. I kapłani, i słudzy ołtarza wszelacy, po tej i tamtej jego stronie. Do kitu taka pobożność, bo – jak pisał ks. Jan Twardowski – „I to wszystko psu na budę / bez miłości”7.

14 lipca 2013

Pamięć Maryi. Na Nowy Rok…

[Pasterze] udali się też pośpiesznie i znaleźli Maryję, Józefa oraz leżące w żłobie Niemowlę. Gdy Je ujrzeli, opowiedzieli, co im zostało objawione o tym Dziecięciu. A wszyscy, którzy to słyszeli, zdumieli się tym, co im pasterze opowiedzieli. Lecz Maryja zachowywała wszystkie te sprawy i rozważała je w swoim sercu. A pasterze wrócili, wielbiąc i wysławiając Boga za wszystko, co słyszeli i widzieli, jak im to zostało przedtem powiedziane. Gdy nadszedł dzień ósmy i należało obrzezać dziecię, nadano Mu imię Jezus, którym Je nazwał Anioł, zanim się poczęło w łonie Matki (Łk 2,16–21).

Święty Łukasz pisze, że Maryja „zachowywała wszystkie te sprawy i rozważała je w swoim sercu” (Łk 2,19). Jedną z tych spraw było zapewne obrzezanie Jezusa, które dokonało się zgodnie z tradycją żydowską ósmego dnia. Przyjdzie czas, gdy przypomni sobie o tym pierwszym wylaniu krwi Jezusa.

Podobnej formuły dotyczącej „pamięci Maryi” św. Łukasz używa dwa razy. Pierwszy raz po wizycie pasterzy: „Lecz Maryja zachowywała wszystkie te sprawy i rozważała je w swoim sercu” (Łk 2,19). Po raz wtóry po odnalezieniu dwunastoletniego Jezusa w świątyni i powrocie do Nazaretu: „A Matka Jego chowała wiernie wszystkie te sprawy w swym sercu” (Łk 2,51). Hans Urs von Balthasar wskazuje na odrębność, a zarazem komplementarność tych dwóch procesów: zachowywania i rozważania. Zachowywanie „czyni z jej serca i pamięci jakby szkatułkę kosztowności”8. „Maria ma dość miejsca – pisze von Balthasar – by przechować w sobie wszystkie Boże słowa: te, które anioł wypowiedział do niej, następnie te, które wyrzekł do pasterzy opowiadających, co im zostało objawione o Dziecięciu”. Podobnie jest ze słowami, które Jezus skierował w świątyni do swoich rodziców: „Maria zachowa […] także niezrozumiane słowa dwunastoletniego Jezusa i będzie je wszechstronnie rozważać”9.

Drugi proces to właśnie rozważanie słów i spraw, „rozważanie, które w przeciwieństwie do odłożenia wskazuje na coś, co jest aktualne i co porusza, co jest stale żywe”. Maryja „żyje w wierze, która jest czymś wzrastającym, która szukając, może wiele znaleźć, choć nie przeniknie do końca wszystkiego”. Szwajcarski teolog podkreśla dynamizm wiary Maryi, która nie jest czymś statycznym, czymś danym jednorazowo i na stałe, lecz procesem, rozwojem, wzrastaniem. „Kiedy nadejdzie moment – kontynuuje von Balthasar – że szkatułka Maryi zostanie otwarta albo sama się otworzy, nie znajdzie się w niej nic zbutwiałego, lecz jedynie rzeczy, które dzięki stałemu ruchowi są tak świeże, jak były w dniu złożenia ich tam”10. A były tam najpierw te wspomnienia i sprawy, które złożyła Maryja od chwili Zwiastowania, poprzez dramatyczne Narodziny, aż po zamieszkanie w Nazarecie z Jezusem wkraczającym pomału w wiek młodzieńczy. Było w tej szkatułce serca zapewne także wspomnienie obrzezania.

Ojcowie Kościoła i późniejsi teologowie poświęcali obrzezaniu Jezusa dużo miejsca. Widziano w tym wydarzeniu nie tylko wypełnienie Prawa Mojżeszowego, ale także – prócz innych sensów – zapowiedź Męki oraz pierwsze wylanie krwi zbawienia. W dziele Rozmyślania o życiu Chrystusa autorstwa Pseudo-Bonawentury – średniowiecznym bestsellerze sprzed 1300 r. – czytamy: „Dziś nasz Pan Jezus Chrystus przelał za nas swą uświęconą krew. Od samego początku Ten, który jest bez grzechu, cierpiał za nas ból i za nasze grzechy znosił mękę”11. W innym, równie popularnym dziele średniowiecznym, którym była Złota legenda Jakuba z Voragine, ułożona pod koniec XIV wieku, czytamy z kolei: „Tego dnia [Jezus] zaczął przelewać za nas swą krew […] i to był początek naszego odkupienia”12. Krew wylana w trakcie obrzezania dała początek kolejnym krwawieniom: podczas modlitwy w Ogrójcu, biczowania, ukrzyżowania, aż do przebicia włócznią. W teologicznej świadomości średniowiecza pierwsza i ostatnia rana stanowią graniczne momenty całego procesu wylewania zbawczej krwi. Choć dla współczesnego odbiorcy brzmieć może to szokująco, w tej teologicznej optyce przynoszące zbawienie męczeństwo Chrystusa, którego kresem jest krew płynąca z przebitego serca, ma swój początek we krwi obrzezania. Milton w sonecie Upon circumcision z roku 1634 o kamiennym nożu służącym do obrzezania powie, że „ten nóż może być preludium włóczni”13.

Dla Maryi obrzezanie Jezusa było wypełnieniem Prawa Mojżeszowego, czymś koniecznym i właściwym. To jeszcze nie tego dnia zostanie jej zapowiedziana Jej własna męka. Stanie się to jednak już niedługo, gdy przyniosą Jezusa do świątyni, by Go ofiarować Bogu, a miną już dni rytualnej nieczystości wynikającej z porodu. To wtedy starzec Symeon wygłosi proroctwo: „A Twoją duszę miecz przeniknie” (Łk 2,35). Zapewne i te niepokojące słowa zostaną ukryte w szkatułce serca i wiele razy będą przywoływane i rozważane. Czas na ich zrozumienie – a może raczej: wypełnienie – przyjdzie podczas Męki Syna, gdy Maryja stanie pod Jego krzyżem. Wtedy to – niczym klamrą – Jej słowa wypowiedziane Bogu wobec Anioła: „Oto ja służebnica” (Łk 1,38) zostaną dopełnione Jego proklamacją: „Oto Matka” (J 19,27).

Pieśń pasyjna mówi, że „w jasełkach leżąc, gdy płakał, już tam był wszystko oglądał”. To prorocze widzenie przyszłości przypisywane Dzieciątku dopełnia się retrospekcją Maryi: „Maryja Matka patrzała na członki, co powijała, powijając, całowała, z tego wielką radość miała”. Trzymając ciało Syna zdjęte z krzyża, przypomina sobie przede wszystkim dni spędzone w radości. Ale czy mogła sobie w tej chwili nie przypomnieć pierwszego bólu Jezusa i Jego pierwszej krwi – krwi obrzezania? Ten miecz, który teraz ostatecznie przenika Jej duszę, wymierzony został w Nią od dnia Zwiastowania, inicjując kolejne boleści. Ikonografia chrześcijańska na wiele sposobów wiąże Narodzenie ze Śmiercią, Matkę Narodzonego z Matką Umarłego. Najpiękniejszym motywem jest moim zdaniem dwojakie potraktowanie velum – welonu, chusty Matki Bożej, tej chusty, o której śpiewamy w kolędzie, że „rąbek z głowy zdjęła”. Ta sama chusta pełni bowiem często także funkcję przepaski do okrycia nagości Jezusa zdjętego z krzyża. Przywoływany już Pseudo-Bonawentura pisał, że Maryja „zawstydzona i zasmucona ponad miarę, kiedy widzi Go całkiem nagiego, ponieważ nie zostawili Mu nawet Jego przepaski, spiesznie podchodzi do Syna, obejmuje Go i okrywa zdjętą z głowy chustą”14. Ta sama nagość, ta sama zasłona. Emblemat pamięci.

Gdy dzisiaj, w Nowy Rok, rozpoczynamy nowy rozdział w naszym życiu, może dobrze byłoby „uruchomić” w sobie maryjny mechanizm zachowywania i rozważania słów, spraw i wspomnień. Żadna chwila nie jest bowiem oderwana od historii zbawienia, a każde wydarzenie ma w oczach Boga swoje preludium i jakiś ciąg dalszy. Lektura Biblii pokazuje nam dokładnie, że Bóg widzi czas w organicznej całości, która składa się w sens. Obyśmy w Nowym Roku potrafili tak patrzeć na wydarzenia i tak słuchać słów, jak czyniła to Maryja. A gdy przyjdzie chwila, otworzymy szkatułkę serca (albo sama się ona otworzy), a znajdziemy tym żywe i świeże Słowo, które wciąż stawać się będzie ciałem.

PS. We współczesnej liturgii obrzezanie Jezusa nie jest czczone żadnym osobnym świętem czy wspomnieniem. Do reformy kalendarza w roku 1961 wydarzenie to miało swoje święto (II klasy), które obchodzone było 1 stycznia, na zakończenie Oktawy Bożego Narodzenia. Liturgicznie wydarzenia tego nie łączono z nadaniem imienia Jezus, gdyż święto Najświętszego Imienia Jezus obchodzono osobno w niedzielę pomiędzy Oktawą Bożego Narodzenia a Objawieniem Pańskim albo w przypadku, gdy w tych dniach nie przypada niedziela, 2 stycznia (też II klasy). Obecny kalendarz przypisał nadaniu imienia Jezus jedynie rangę wspomnienia dowolnego i przeniósł je na dzień 3 stycznia. Co ciekawe, Ewangelia na ten dzień mówi o świadectwie Jana Chrzciciela o Jezusie, a o nadaniu imienia czytamy w Uroczystość Bożej Rodzicielki, czyli 1 stycznia. Dla całości obrazu trzeba dodać, że teksty liturgiczne – prócz perykopy Ewangelii – przeznaczone w formie nadzwyczajnej rytu rzymskiego też nic o obrzezaniu nie mówią, koncentrując się jedynie na macierzyństwie Maryi.

1 stycznia 2014

Metamorfozy Boga i nasze

Jezus wziął z sobą Piotra, Jakuba oraz brata jego, Jana, i zaprowadził ich na górę wysoką, osobno. Tam przemienił się wobec nich: twarz Jego zajaśniała jak słońce, odzienie zaś stało się białe jak światło. A oto ukazali się im Mojżesz i Eliasz, rozmawiający z Nim. Wtedy Piotr rzekł do Jezusa: „Panie, dobrze, że tu jesteśmy; jeśli chcesz, postawię tu trzy namioty: jeden dla Ciebie, jeden dla Mojżesza i jeden dla Eliasza”. Gdy on jeszcze mówił, oto obłok świetlany osłonił ich, a z obłoku odezwał się głos: „To jest mój Syn umiłowany, w którym mam upodobanie, Jego słuchajcie!” Uczniowie, słysząc to, upadli na twarz i bardzo się zlękli. A Jezus zbliżył się do nich, dotknął ich i rzekł: „Wstańcie, nie lękajcie się!” Gdy podnieśli oczy, nikogo nie widzieli, tylko samego Jezusa.

A gdy schodzili z góry, Jezus przykazał im, mówiąc: „Nie opowiadajcie nikomu o tym widzeniu, aż Syn Człowieczy zmartwychwstanie” (Mt 17,1–9).

Dzisiejsza Ewangelia w pewnym sensie się powtórzy. Stanie się to „pierwszego dnia tygodnia”, po południu, gdy dwaj uczniowie będą zmierzać z Jerozolimy do Emaus, a zbliży się do nich Nieznajomy (Łk 24,13–35). Wtedy też Jezus powoła na świadków Prawo i Proroków. Wtedy też ukaże się im „w innej postaci” (Mk 16,12). Między tymi dwoma wydarzeniami – Taborem i Emaus – dokona się Jerozolima z Kalwarią.

Na opisanie tego, co się wydarzyło na górze Tabor, św. Marek (Mk 9,2) użył trzeciej osoby liczby pojedynczej czasu przeszłego (aoryst) strony biernej czasownika metamorphoō, tzn. „przemieniać się, zmieniać formę”, co należałoby przetłumaczyć jako „został przemieniony”. Czasownik ten – co oczywiste – spokrewniony jest z rzeczownikiem morphē (postać). Marek użyje go, pisząc o dwóch uczniach, którzy zmierzali ku wsi i którym podczas drogi ukazał się Jezus „w innej postaci” – en hetera morphē. Tu i tam dokonało się – choć w różny sposób – przemienienie.

Święty Leon Wielki w kazaniu 51, które znamy z dzisiejszej godziny czytań, pisze, że Jezus ukazał swoją chwałę, a „postać cielesną, którą dzielił z innymi, rozjaśnił […] blaskiem”. Jezus chce przez to „z serc uczniów usunąć zgorszenie krzyża”15, aby doświadczenie Jego męki nie zachwiało ich wiarą. Właśnie dlatego przemienia się wobec nich, ukazując im swoją postać w chwale, ową przyszłą paschalną „formę”. Właśnie w takiej „innej postaci” Jezus ukaże się uczniom zmierzającym do Emaus, czego oni najpierw nie będą umieli rozpoznać, bo oczy ich będą „niejako na uwięzi” (Łk 24,16), niezdolne do ujrzenia Chrystusa w Nieznajomym. Dlaczego tak się stanie? Filtr wspomnień, w których będzie dominował obraz Jezusa z ostatnich dni Jego życia, wizerunek ukrzyżowanego, skutecznie nie będzie im pozwalał w Nieznajomym rozpoznać Zmartwychwstałego. Dopiero sam Jezus otworzy im oczy.

Dzisiejsza kolekta to prośba do Boga: „ożywiaj naszą wiarę swoim słowem, abyśmy odzyskawszy czystość duszy, mogli się cieszyć oglądaniem Twojej chwały”. To właśnie dokona się w drodze do Emaus. Najpierw Jezus będzie swoim słowem otwierał uczniom Pisma, co następnie zaowocuje otwarciem ich oczu i rozpoznaniem Go przy stole. Oczy duszy oczyszcza i otwiera jedynie słowo samego Boga, któremu dajemy wiarę. To jest także zadanie na Wielki Post: wejść na Górę Przemienienia, gdzie Jezus rozmawia z Eliaszem i Mojżeszem, oświecając tym samym wszystko to, co w Prawie i Prorokach odnosiło się do Niego – podobnie jak to zrobi w drodze do Emaus. Anna Świderkówna podkreśla, że Jezus Zmartwychwstały nie ukaże się żadnemu poganinowi ani też nikomu z Sanhedrynu. Gdyby nawet Piłat czy Kajfasz pojawili się wieczorem „dnia trzeciego” w Wieczerniku, i tak nie rozpoznaliby Pana, skoro bowiem ich serca nie dały wiary Słowu, ich oczy nie rozpoznałyby Zmartwychwstałego16.

Ale dzisiejsza Ewangelia mówi jeszcze coś o Kościele. Święty Leon Wielki przypomina, że także Ciało Chrystusowe, którym jest Kościół, „zostało obdarowane mocą przemiany”17. Wydarzenie Taboru i wydarzenie Emaus uczą nas gotowości do nieustannego rozpoznawania na nowo Kościoła, który wciąż musi się ukazywać en hetera morhpē – w innej postaci. Kościół jako Ciało Chrystusowe musi nieustannie odkrywać swoją postać paschalną, nową, odmienioną, abyśmy nie poprzestali na tym, co przeszłe i minione. I abyśmy nie popełnili tego błędu, który czyhał na Jezusowych uczniów. Rozpoznanie Jezusa paschalnego jest możliwe pod warunkiem wewnętrznej otwartości na spotkanie Jezusa „w innej postaci”, tzn. przy założeniu, że Jezus może być jeszcze „inny” niż taki, jakim uczniowie Go poznali. „Najbliższym Mu zresztą groziło jeszcze inne niebezpieczeństwo. Łatwo mogli szukać spotkania z takim Jezusem, jakiego dotychczas znali, mogli chcieć Go zatrzymać przy sobie, w swoim własnym ciasnym światku, uznać, że po prostu powrócił do nich, i pragnąć, żeby znów było wszystko jak dawniej. […] Trudno było pogodzić się z faktem, że ten Jezus, którego znali i kochali, pozostanie z nimi wprawdzie nadal, lecz pozostanie w sposób całkiem nowy i niepojęty, niemieszczący się w ich dotychczasowych doświadczeniach” – pisze Świderkówna18. Spotkanie Zmartwychwstałego jest możliwe tylko wtedy, gdy przestaniemy się kurczowo trzymać przeszłości i nie będziemy tęsknić, aby znów było jak dawniej. Podobnie jest z Kościołem, który nieustannie się przemienia, jest w stanie ciągłej metamorfozy i nie może przywiązywać się do form przeszłych, jeśli te nie poddają się przemianie.

Dzisiejsza prefacja poucza nas, że Jezus „upewnił nas, że przez cierpienie dojść możemy do chwały zmartwychwstania”. Nie ma innej drogi do chwały zmartwychwstania niż cierpienie, tzn. obumarcie w nas tego, co ludzkie, a więc skażone grzechem, aby pozostało tylko to, co przemienione. Do hetera morphē – do „innej postaci” można wejść tylko przez de-formację tego, co w człowieku cielesne, doczesne, materialne, dotknięte skutkami upadłej natury. Nie inaczej stało się z Jezusem, którego ludzkie ciało musiało przejść de-formację Wielkiego Piątku, fizyczne zniszczenie tego, co w Nim ludzkie – aż po radykalność śmierci, aby mógł „wejść do chwały”. Nie inaczej stanie się z nami. Nie inaczej musi się stawać w Kościele: „inna forma” domaga się nieustannej de-formacji tego, co nie daje się przemienić.

16 marca 2014

Dobro, co rozsadza system

Królestwo niebieskie podobne jest do gospodarza, który wyszedł wczesnym rankiem, aby nająć robotników do swej winnicy. Umówił się z robotnikami o denara za dzień i posłał ich do winnicy. Gdy wyszedł około godziny trzeciej, zobaczył innych, stojących na rynku bezczynnie, i rzekł do nich: „Idźcie i wy do mojej winnicy, a co będzie słuszne, dam wam”. Oni poszli. Wyszedłszy ponownie około godziny szóstej i dziewiątej, tak samo uczynił. Gdy wyszedł około godziny jedenastej, spotkał innych stojących i zapytał ich: „Czemu tu stoicie cały dzień bezczynnie?” Odpowiedzieli mu: „Bo nas nikt nie najął”. Rzekł im: „Idźcie i wy do winnicy”. A gdy nadszedł wieczór, rzekł właściciel winnicy do swego rządcy: „Zwołaj robotników i wypłać im należność, począwszy od ostatnich aż do pierwszych”. Przyszli najęci około jedenastej godziny i otrzymali po denarze. Gdy więc przyszli pierwsi, myśleli, że więcej dostaną; lecz i oni otrzymali po denarze. Wziąwszy go, szemrali przeciw gospodarzowi, mówiąc: „Ci ostatni jedną godzinę pracowali, a zrównałeś ich z nami, którzy znosiliśmy ciężar dnia i spiekotę”. Na to odrzekł jednemu z nich: „Przyjacielu, nie czynię ci krzywdy; czyż nie o denara umówiłeś się ze mną? Weź, co twoje, i odejdź. Chcę też i temu ostatniemu dać tak samo jak tobie. Czy mi nie wolno uczynić ze swoim, co chcę? Czy na to złym okiem patrzysz, że ja jestem dobry?” Tak ostatni będą pierwszymi, a pierwsi ostatnimi (Mt 20,1–16).

Przypowieść o robotnikach w winnicy (Mt 20,1–16) i przypowieść o synu marnotrawnym (Łk 15,11–32) mówią w gruncie rzeczy o tym samym: że dobroć rozsadza system oparty na przekonaniu, iż każdemu trzeba oddać (jedynie) to, co mu się słusznie należy. Nie dzieje się to jednak „bezkarnie”. Takie antysystemowe dobro rodzi u innych, owych „sprawiedliwych”, a czujących się skrzywdzonymi, określoną reakcję – „złe oko”.

Roszczenia robotników najemnych z przypowieści wydają się uzasadnione. W końcu sprawiedliwość polega na tym, by oddać każdemu to, co się mu słusznie należy. Tak też zdaje się sugerować sam gospodarz, który do robotników trzeciej godziny mówi: „a co będzie słuszne, dam wam” (Mt 20,4). Można założyć, że mówił tak po kolei do wszystkich, których najmował. Tak też myśleli sami robotnicy pierwszej godziny dnia, którzy – otrzymawszy wypłatę – zbuntowali się przeciwko gospodarzowi. To prawda, że umówili się o denara. Prawdą jest jednak także to, że tych, którzy jedną tylko godzinę pracowali, gospodarz zrównał z tymi, którzy znosili ciężar dnia i spiekoty. Być może zbuntowali się także najemnicy z innych godzin, przecież też mogli czuć się pokrzywdzeni. Sprawiedliwość wymienna nakazywałaby przecież wziąć pod uwagę czas pracy i wielkość włożonego wysiłku. Ci najęci najpóźniej powinni dostać co najwyżej jedną dwunastą tego, co zarobili ci, którzy najęli się jako pierwsi. Jednak wszyscy dostali tak samo. Powiedzmy sobie szczerze, jeśli właściciel winnicy będzie kontynuował taki sposób rekrutacji robotników, to długo nie pociągnie. Wieść rozniesie się szybko. Że jest niesprawiedliwy. Że wystarczy przyjść na ostatnią chwilę, by zarobić jak za dniówkę. W końcu nikt nie będzie chciał przychodzić do niego pracować, gdyż takie kompletnie uznaniowe warunki płacy nie dają żadnej pewności co do zarobku. Właścicielowi grozi szybka plajta. W biznesie nie ma miejsca na sentymenty i manifestacje dobroci.

Czego spodziewali się robotnicy ostatniej godziny – nie wiemy dokładnie. Skoro powiedział im, że da im „to, co słuszne”, to zapewne mieli świadomość, że nie dostaną tyle, co robotnicy pierwszej godziny dnia. Wydawało się to przecież logiczne, słuszne i sprawiedliwe. Wiemy natomiast, co sobie myślał syn marnotrawny, gdy wracał do domu. Był przekonany, że nie jest już godzien nazywać się synem swojego ojca, i jedyne, co mu się należy, to status najemnika. Tego domaga się przecież sprawiedliwość wobec kogoś, kto za życia ojca żądał spadku po nim – majątku, który należy się dopiero po śmierci. Człowiek, który w ten sposób opuszcza ojca, nie ma prawa nazywać się już synem. A jednak po jego powrocie do domu ojciec nie odpłaca mu tym, co – jak sądzi sam syn – słusznie mu się należy. Wybiega naprzeciw niego, rzuca mu się na szyję (nie odwrotnie!), a następnie każe przynieść szatę, pierścień i sandały, zabić utuczone cielę, zwołać muzykantów, ucztować i bawić się. Reakcja starszego syna jest znana. Zaczął czynić ojcu wyrzuty, gdyż uznał jego decyzję za głęboko niesprawiedliwą. Szybko dokonuje porównania między swoją postawą a postawą młodszego brata oraz między nagrodą, jaką jeden i drugi otrzymali: z jednej strony – wierność i jednocześnie nigdy żadnego koźlęcia, by się zabawić z przyjaciółmi, z drugiej zaś strony – roztrwoniony majątek i utuczone cielę. Jezus nie opowiedział dalszych losów braci. Można się jednak spodziewać, że trudno było starszemu bratu żyć z tą jawną dla niego niesprawiedliwością.

Ojciec z przypowieści mógłby powtórzyć do swego starszego syna słowa gospodarza winnicy: „Chcę też i temu ostatniemu dać tak samo jak tobie. Czy mi nie wolno uczynić ze swoim, co chcę? Czy na to złym okiem patrzysz, że ja jestem dobry?” (Mt 20,14–15). Ten sam sens zawiera się przecież w zapewnieniu: „ty zawsze jesteś ze mną i wszystko, co moje, do ciebie należy. A trzeba było weselić się i cieszyć z tego, że ten brat twój był umarły, a znów ożył; zaginął, a odnalazł się” (Łk 15,31–32). Starszy syn jest jak robotnik pierwszej godziny dnia, młodszy – jak najemnik z ostatniej.

Niezadowolenie robotników pierwszej godziny Jezus wyraża określeniem „złe oko”. Greckie ponēros tłumaczone bywa jako „zły, diabelski, niegodziwy, złośliwy”, ale także jako „zazdrosny”. Za tym ostatnim tłumaczeniem idzie wiele współczesnych wersji Biblii, gdzie mówi się o „zazdrosnym oku” czy „patrzeniu z zazdrością”. Słowniki podkreślają jednak, że słowo to odnosi się zawsze do zła. Takim samym „złym okiem” czy też „okiem zazdrosnym” patrzył zapewne także starszy syn na poczynania swojego ojca. Tym, co w obu przypadkach wywoływało taką reakcję, była dobroć, która rozsadza system, była jak kij włożony w tryby struktury opartej na sprawiedliwości rozumianej jako słuszność czy należność, w której każdy czyn domaga się adekwatnej zapłaty: dobry czy zły. Bohaterowie przypowieści: gospodarz winnicy i ojciec synów wykraczają poza ten system, znoszą go, naruszają, unieważniają. Dobroć jest ponad należność, słuszność i odpłatę, ponad – powiedzmy to – sprawiedliwość. Ale system nie pozostaje bez natychmiastowej reakcji. Reaguje złem, a w gruncie rzeczy – zazdrością o dobro, które winno być – w rozumieniu systemu – rozdzielane sprawiedliwie. Okazuje się jednak, że sprawiedliwość nie wystarcza. Przeciwnie, wydaje się, że konieczna jest ingerencja dobra w to zamknięte koło sprawiedliwej należności, aby ją rozerwać, a tym samym uniknąć niebezpieczeństwa przekształcenia się sprawiedliwości w odpłatę, zemstę, odwet.

W tej interpretacji ważne jest jeszcze jedno Jezusowe zdanie: „Królestwo niebieskie podobne jest do…” (Mt 20,1). Ktoś powie, że to o czasach ostatecznych. O naszej nadziei – nas, synów marnotrawnych, nas, robotników jedenastej godziny. Ja bym jednak nie czekał. Im więcej bowiem tego podobieństwa tutaj, tym więcej Królestwa pośród nas.

21 września 2014

O (nie)podobieństwie, cezarze i synodzie

Faryzeusze odeszli i naradzali się, jak by Go podchwycić w mowie. Posłali więc do Niego swych uczniów razem ze zwolennikami Heroda, aby mu powiedzieli: „Nauczycielu, wiemy, że jesteś prawdomówny i drogi Bożej w prawdzie nauczasz. Na nikim Ci też nie zależy, bo nie oglądasz się na osobę ludzką. Powiedz nam więc, jak ci się zdaje? Czy wolno płacić podatek cezarowi, czy nie?” Jezus przejrzał ich przewrotność i rzekł: „Czemu wystawiacie Mnie na próbę, obłudnicy? Pokażcie Mi monetę podatkową!” Przynieśli Mu denara. On ich zapytał: „Czyj jest ten obraz i napis?” Odpowiedzieli: „Cezara”. Wówczas rzekł do nich: „Oddajcie więc cezarowi to, co należy do cezara, a Bogu to, co należy do Boga” (Mt 22,15–21).

Wypowiedź Jezusa, który wzywa, by cesarzowi oddać to, co cesarskie (por. Mt 22,21), jest najczęściej interpretowana w kontekście politycznym i cytuje się ją powszechnie, gdy mowa o rozdzieleniu Kościoła od państwa, odseparowaniu porządku boskiego od porządku ludzkiego, o autonomii rzeczywistości ziemskiej. Wydaje się jednak, że słowa Jezusa mają głębsze znaczenie, że dla Niego stały się pretekstem, by powiedzieć coś bardzo ważnego. Że kryterium wszelkiego wyboru musi pozostać podobieństwo albo niepodobieństwo: do Boga albo do cezara, do Boga albo do świata.

Biblia Tysiąclecia pytanie Jezusa tłumaczy następująco: „Czyj jest ten obraz i napis?” (Mt 22,20). W greckim tekście Ewangelii wg św. Mateusza obraz to eikōn. Słowo to jest tłumaczone jako „obraz”, ale także jako „podobizna” albo „podobieństwo”. Jak wiadomo, termin eikōn jest teologicznie bardzo – jeśli można tak powiedzieć – nasycony. Użyli go tłumacze Septuaginty, gdy w Księdze Rodzaju czytamy o stworzeniu człowieka „na obraz Boży” (Rdz 1,27). Także św. Paweł użyje tego słowa, gdy będzie mówił o Chrystusie, „który jest obrazem Boga” (2 Kor 4,4) czy też „obrazem Boga niewidzialnego” (Kol 1,15). Słowo eikōn dało początek naszej ikonie, ikonkom i wszelkiej ikonizacji.

Przywołana sytuacja ewangeliczna pokazuje nie tylko konflikt natury politycznej, ale przede wszystkim konflikt natury teologicznej. Trzeba pamiętać, że Jezus jest Żydem – członkiem narodu, którego obowiązywało przykazanie zakazujące czynienia obrazów: „Nie będziesz czynił żadnej rzeźby ani żadnego obrazu tego, co jest na niebie wysoko, ani tego, co jest na ziemi nisko, ani tego, co jest w wodach pod ziemią!” (Wj 20,4). Nakaz ten miał uchronić Naród Wybrany przed bałwochwalstwem. Teraz do Jezusa przynoszą monetę z podobizną cezara. W ten oto sposób w hebrajski świat „bez podobizn” wkracza świat grecko-rzymski, który zresztą da filozoficzne fundamenty pod chrześcijańską teologię obrazu ujawniającą się już w pismach św. Pawła nazywającego Jezusa obrazem Boga. Trzeba jednak pamiętać, że zarówno hebrajska niechęć do obrazów, jak i grecko-rzymskie upodobanie podobizn ma to samo źródło – jest nim przeświadczenie, że obraz nie jest jedynie tym, co widzialne, zobaczone, dostrzeżone przez oczy. Obraz to coś więcej. Obraz to odniesienie do rzeczywistości, która istnieje poza nim. Sobór Nicejski II w roku 787 powie, że to relacja do prototypu – rzeczywistości, która jest poza i przed obrazem, rzeczywistości, której reprezentację jedynie widzimy, ale ona sama wykracza poza to, co widzialne dla oczu. Denar z podobizną cezara miał także swoją moc odwoławczą. To nie tylko zewnętrzna, graficzna podobizna, to relacja przynależności, wewnętrznego podobieństwa, przyporządkowania. Właśnie dlatego Jezus mówi: „Oddajcie więc cezarowi to, co należy do cezara”.

Teologiczna kategoria podobieństwa była jedną z kluczowych idei św. Augustyna. W Wyznaniach biskup Hippony pisał: „Gdy po raz pierwszy Cię poznałem, Tyś mnie do siebie przygarnął, żebym zobaczył, że powinienem coś ujrzeć, a także – że nie jestem zdolny do ujrzenia tego. Schłostałeś słabość mego wzroku, przemożnym uderzywszy we mnie blaskiem, aż zadrżałem z miłości i grozy. Zrozumiałem, że jestem daleko od Ciebie – w krainie, gdzie wszystko jest inaczej”19. Swój świat sprzed nawrócenia św. Augustyn nazywa mianem regio dissimilitudinis – „kraina niepodobieństwa”, kraina, „gdzie wszystko jest inaczej”. Jeśli i prawdziwą naturą, i powołaniem człowieka jest similitudo Dei – „podobieństwo do Boga”, to zrozumiała wydaje się teza Augustyna: odchodząc od Boga czy też będąc od Niego daleko, tracimy podobieństwo do Niego, wkraczając jednocześnie w krainę niepodobieństwa.

Zdaję sobie sprawę, iż obraz i podobieństwo do Boga to nie są łatwe kryteria teologiczne. Trzeba je teraz – jak to się mówi – zoperacjonalizować, tzn. ukonkretnić, wyznaczyć jasne przesłanki oceny poszczególnych przypadków. Nie jestem ani dogmatykiem, ani moralistą, więc nie czuję się kompetentny, by to robić. Pomyślałem sobie, że być może byłoby to jednak kryterium dobre do zastosowania w toczących się dyskusjach okołosynodalnych20. Punktem zapalnym w debacie stają się dwie kwestie: komunia dla osób rozwiedzionych, które zawarły nowe małżeństwa, oraz ocena związków osób tej samej płci. Trzeba by najpierw się zapytać, co jest istotą naszego podobieństwa do Boga. Najprostsza, ale i budząca najwięcej wątpliwości jest odpowiedź, że cechą tą jest zdolność do kochania. Nikt nie ma wątpliwości, że sakramentalny związek kobiety i mężczyzny oparty na miłości jest „na obraz i podobieństwo”. Jak bardzo tracą ten obraz i podobieństwo osoby, które zawierają powtórny związek małżeński, często przekonane, że pierwszy był po prostu nieważny? Moje kilkunastoletnie już doświadczenie sędziego kościelnego pozwala mi stwierdzić, że drugie związki bywają trwalsze, szczęśliwsze, dojrzalsze, choć nie mają pieczęci sakramentu. Na ile niszczą one i przekreślają w sobie „obraz i podobieństwo”? Czy ludzie żyjący w takich związkach już automatycznie stają się obywatelami „krainy niepodobieństwa”? Czy kieruje nimi rzeczywiście jedynie egoizm, a za sobą zostawiają wyłącznie spaloną ziemię? No i jak mogą wypełnić swoje powołanie do miłości? Czy tylko wyrzekając się swej seksualności? A co powiedzieć o osobach homoseksualnych, które nie wybierają sobie tej orientacji? Czy rodzą się wbrew „obrazowi i podobieństwu”? Czy ich jedynym powołaniem zgodnym z podobieństwem jest wyłącznie samotność? A alternatywą – terapia reparatywna? Jakie środki zbawcze przewidział dla nich Bóg i jakie winien zaoferować im Kościół, aby doprowadzić ich do zbawienia? Gdzie jest ta linia demarkacyjna, gdy człowiek staje się coraz bardziej podobny do jakiegoś cezara niż do Boga? Czy da się postawić słupy graniczne? Nie wiem. Łatwiej zadawać pytania, niż znaleźć odpowiedzi.

Papież Franciszek mówił do księży, że „pobożność, która wchodzi w serce wraz ze chrztem, jest ogromną siłą, tak iż lud Boży, który ma ją w sobie, nie może się mylić, jest nieomylny w wierze”21. I w tym moja nadzieja.

19 października 2014

O naturze królestwa Bożego (na ziemi)

Gdy Syn Człowieczy przyjdzie w swej chwale, a z Nim wszyscy aniołowie, wtedy zasiądzie na swoim tronie pełnym chwały. I zgromadzą się przed Nim wszystkie narody, a On oddzieli jednych [ludzi] od drugich, jak pasterz oddziela owce od kozłów. Owce postawi po prawej, a kozły po swojej lewej stronie. Wtedy odezwie się Król do tych po prawej stronie: „Pójdźcie, błogosławieni u Ojca mojego, weźcie w posiadanie królestwo, przygotowane dla was od założenia świata!

Bo byłem głodny, a daliście Mi jeść;

byłem spragniony, a daliście Mi pić;

byłem przybyszem, a przyjęliście Mnie;

byłem nagi, a przyodzialiście Mnie;

byłem chory, a odwiedziliście Mnie;

byłem w więzieniu, a przyszliście do Mnie”.

Wówczas zapytają sprawiedliwi: „Panie, kiedy widzieliśmy Cię głodnym i nakarmiliśmy Ciebie? Albo spragnionym i daliśmy Ci pić? Kiedy widzieliśmy Cię przybyszem i przyjęliśmy Cię, lub nagim i przyodzialiśmy Cię? Kiedy widzieliśmy Cię chorym lub w więzieniu i przyszliśmy do Ciebie?” A Król im odpowie: „Zaprawdę, powiadam wam: Wszystko, co uczyniliście jednemu z tych braci moich najmniejszych, Mnie uczyniliście”.

Wtedy odezwie się i do tych po lewej stronie: „Idźcie precz ode Mnie, przeklęci, w ogień wieczny, przygotowany diabłu i jego aniołom!

Bo byłem głodny, a nie daliście Mi jeść;

byłem spragniony, a nie daliście Mi pić;

byłem przybyszem, a nie przyjęliście Mnie;

byłem nagi, a nie przyodzialiście Mnie;

byłem chory i w więzieniu, a nie odwiedziliście Mnie”.

Wówczas zapytają i ci: „Panie, kiedy widzieliśmy Cię głodnym albo spragnionym, albo przybyszem, albo nagim, kiedy chorym albo w więzieniu, a nie usłużyliśmy Tobie?” Wtedy odpowie im: „Zaprawdę, powiadam wam: Wszystko, czego nie uczyniliście jednemu z tych najmniejszych, tegoście i Mnie nie uczynili”. I pójdą ci na wieczną karę, sprawiedliwi zaś do życia wiecznego (Mt 25,31–46).

„Według przesłania Jezusa Królestwo istnieje i to jedyny powód, dla którego życie nie jest z konieczności porażką. Jeśli Królestwo nie istnieje, to życie jest przegraną – zawsze, w każdym wypadku” – pisze Leszek Kołakowski22. My, ludzie wierzący, nie mamy wątpliwości, że Królestwo istnieje. Trudniej nam się zgodzić w kwestii, gdzie istnieje i w jaki sposób się urzeczywistnia. Podpowiedź, którą daje sam Jezus w przypowieści o kozłach i owcach, wskazuje, że natura tego Królestwa jest przynajmniej dwojaka: w pełni urzeczywistni się dopiero w wieczności, ale przecież zaczyna się już tutaj.

Pokusa budowania królestwa Bożego na ziemi jest właściwie tak stara jak stary jest człowiek. Nie jest to bowiem przypadłość jedynie uczniów Chrystusa. Zdaje się, że w każdej religii – objawionej czy też nie – jest ukryte pragnienie ostatecznego ustanowienia boskiego porządku tutaj – na ziemi. Chrześcijanie nie są z tej pokusy wyłączeni. Świadomie piszę o tym, że to pokusa. I to pokusa – jak ostrzegają mądrzejsi ode mnie – perwersyjna.

Najpierw Leszek Kołakowski, który w eseju pt. Jezus ośmieszony wiele miejsca poświęca relacji między sacrum a profanum. W jego rozumieniu jedyna właściwa relacja między tymi dwoma aspektami rzeczywistości to równowaga. Zarówno próba zniesienia sacrum przez profanum (profanacja wszystkiego), jak i zniesienia profanum przez sacrum (sakralizacja wszystkiego) zawsze prowadzi do tego samego – do totalitaryzmu. „Teokracja – pisze Kołakowski – która nie chce niczego wystawiać na ryzyko doczesności, ale usiłuje narzucić ścisłe reguły wszystkiemu, co stworzone, nieuchronnie zaczyna tęsknić za tym, czym chce być: sakralizując wszystko i znosząc różnicę między sacrum a profanum, niszczy sacrum, pozostawia je jedynie jako pretekst służący aspiracjom i interesom profanum i przeobraża się w totalitarną tyranię, perwersyjną imitację raju. […] Jezus nie nawoływał do tyranii sacrum”23.

Ponadto Benedykt XVI, który w encyklice Spe salvi wiele miejsca poświęca relacji między nadzieją zbawienia a doczesnością. Kiedy papież analizuje myśl Kanta i Marksa, zwraca uwagę na ideę ustanowienia „królestwa Bożego”, które według Kanta miałoby zastąpić tzw. wiarę kościelną. To „królestwo” otrzymało nową definicję i nowy sposób obecności: „oczekiwanie natychmiastowe”, którego realizację mogą przyśpieszyć rewolucje. „Jak tylko rozwieje się prawda o «tamtym świecie», trzeba będzie ustanowić prawdę o «tym świecie»” – relacjonuje myśl Marksa papież24. Co się jednak dzieje, gdy człowiek próbuje ustanowić takie „królestwo Boże” bez Boga? „Nie ma […] wątpliwości, że «królestwo Boże» realizowane bez Boga – a więc królestwo samego człowieka – nieuchronnie zmierza ku «perwersyjnemu końcowi» wszystkiego” – odpowiada Benedykt XVI.

A co z „królestwem” realizowanym z Bogiem? Co z „królestwem Bożym”, które chciałoby się zaimplantować w ten świat w sposób całościowy, strukturalny, teokratyczny – tzn. oddając wszelką władzę Bogu czy też ludziom działającym w Jego imię? Benedykt przestrzega także przed taką religijną utopią. „[…] nigdy na tym świecie nie zostanie definitywnie ugruntowane królestwo dobra”. Dlaczego? Z powodu ludzkiej wolności. „Kto obiecuje lepszy świat, który miałby nieodwołalnie istnieć na zawsze, daje obietnicę fałszywą; pomija ludzką wolność. Wolność musi wciąż być zdobywana dla dobra. Wolne przylgnięcie do dobra nigdy nie istnieje po prostu samo z siebie. Jeśli istniałyby struktury, które nieodwołalnie ustanowiłyby jakiś określony – dobry – stan świata, zostałaby zanegowana wolność człowieka, a z tego powodu ostatecznie struktury takie nie byłyby wcale dobre”25. Nie ma podstaw, by nie myśleć, że ta przestroga dotyczyć może także Kościoła i ludzi Kościoła, którzy – owszem, w imię Boże – chcieliby ustanawiać tutaj, na ziemi, „lepszy świat”, „królestwo Boże” w swej ziemskiej emanacji. Obyśmy nie pomylili „biblijnej nadziei królestwa Bożego” z „nadzieją na królestwo ludzkie, nadzieją na lepszy świat, który będzie prawdziwym «królestwem Bożym»”.

Gdzie jest więc to królestwo, o którym mówi Jezus, a bez którego – jak pisał Kołakowski – życie jest porażką? Odpowiedź na to pytanie daje przypowieść z Ewangelii wg św. Mateusza. Jakkolwiek brzmi to górnolotnie, trzeba tak to powiedzieć: królestwo Boże jest tam, gdzie jest miłość. I to niekoniecznie nawet miłość motywowana samą osobą Jezusa. Jak słusznie zauważył Grzegorz Kramer SJ w krótkim komentarzu na Facebooku, „dzisiejsza Ewangelia mówi o Królu, który jest nierozpoznawalny. Jest w przebraniu. Nie rozpoznali Go i dobrzy, i źli. I to bardzo dobrze, bo mamy czynić dobro bezinteresownie. Mamy kochać bezinteresownie”. Do niejednego niewierzącego można by więc powiedzieć za samym Jezusem: „Niedaleko jesteś od królestwa Bożego” (Mk 12,34). Bo – jak mówi Benedykt XVI – „Jego królestwo to nie wyimaginowane zaświaty, umiejscowione w przyszłości, która nigdy nie nadejdzie; Jego królestwo jest obecne tam, gdzie On jest kochany i dokąd Jego miłość dociera”26. A miłości – jak wiadomo – nie da się nijak zadekretować, ustanowić, uchwalić, zarządzić. Bo jedynym powodem miłości jest wyłącznie miłość. Miłość z nakazu byłaby perwersją.

23 listopada 2014

Na Nowy Rok. O wolności od dyktatu chwili

Takie jest świadectwo Jana. Gdy Żydzi wysłali do niego z Jerozolimy kapłanów i lewitów z zapytaniem: „Kto ty jesteś?”, on wyznał, a nie zaprzeczył, oświadczając: „Ja nie jestem Mesjaszem”. Zapytali go: „Cóż zatem? Czy jesteś Eliaszem?” Odrzekł: „Nie jestem”. „Czy ty jesteś prorokiem?” Odparł: „Nie”. Powiedzieli mu więc: „Kim jesteś, abyśmy mogli dać odpowiedź tym, którzy nas wysłali? Co mówisz sam o sobie?” Powiedział: „Jam głos wołającego na pustyni: Prostujcie drogę Pańską, jak rzekł prorok Izajasz”. A wysłannicy byli spośród faryzeuszów. I zaczęli go pytać, mówiąc do niego: „Czemu zatem chrzcisz, skoro nie jesteś ani Mesjaszem, ani Eliaszem, ani prorokiem?” Jan im tak odpowiedział: „Ja chrzczę wodą. Pośród was stoi Ten, którego wy nie znacie, który po mnie idzie, a któremu ja nie jestem godzien odwiązać rzemyka u Jego sandała”. Działo się to w Betanii, po drugiej stronie Jordanu, gdzie Jan udzielał chrztu (J 1,19–28).

Kiedy wczoraj, w Nowy Rok, śpiewaliśmy na Mszy św., że „leży Dzieciątko jako jagniątko”, przypomniał mi się obraz, który widziałem w jednej z kaplic monachijskiej katedry. Był to Pokłon pasterzy, na którym moją uwagę przykuł pewien bliski mi szczegół. Przy nogach jednego z pasterzy leżał mały baranek ze spętanymi nogami. Nie wiem, czy autor polskiej kolędy pt. Nowy Rok bieży miał na myśli to co ja, ale przede mną znów otworzyły się wielorakie teologiczne konotacje. Jak choćby ta, że nie da się myśleć o Narodzeniu Pańskim (a może i każdym narodzeniu) bez spojrzenia ku śmierci. I chyba w tym znaczeniu miał rację Martin Heidegger, gdy pisał, że człowiek to „Sein zum Tode” – bycie zmierzające do śmierci. O ile jeszcze bardziej Jego bycie niż nasze.

Baranki czy owieczki pojawiają się w bożonarodzeniowej ikonografii w wielu kontekstach, najczęściej jako naturalna scenografia szopki czy groty. Zdarzają się jednak bardziej oryginalne przedstawienia. Niedawno dopiero natknąłem się na wizerunek Maryi trzymającej w ramionach Jezusa i – tak to jest najczęściej interpretowane – małą owieczkę. Można powiedzieć, że Maryja trzyma Baranka Bożego, którego losem jest wydanie na rzeź. Jeśli więc leży „jako jagniątko”, to i podobnie jak ono kiedyś zostanie poprowadzone na śmierć. Baranek pojawia się także w przedstawieniach, na których mały Jezus spotyka się czy też bawi z Janem Chrzcicielem. To oczywista zapowiedź późniejszego spotkania między nimi, gdy Jan nad Jordanem wskaże na Jezusa słowami: „Oto Baranek Boży, który gładzi grzech świata” (J 1,29). Wizerunek typu Pokłon pasterzy, na którym jest także baranek o spętanych nogach, idzie jeszcze dalej. Przywołując starotestamentalne wydarzenie, proklamuje śmierć. Analogia między Jezusem a Izaakiem wydaje się zrazu oczywista, tylko że finał obu historii jest zgoła inny.

W moich ulubionych Homiliach na ewangelię dzieciństwa Ryszard Przybylski odwołuje się do ojców Kościoła: Tertuliana i Jana Chryzostoma, by opisać teologiczną analogię, w której Izaak raz jest prototypem Jezusa, a raz obrazuje cały świat. Izaak niósł drzewo na swych plecach podobnie jak Jezus niósł drzewo krzyża, ale to nie Izaak został ofiarowany, lecz baranek – tak jak Chrystus został ofiarowany za wszystkie narody. Baranek był uwikłany w krzak ciernisty, Jezus został przybity do rogów krzyża, a na Jego głowie zawisła korona cierniowa. Baranek wybawił jedynie Izaaka, Chrystus – cały świat. Przybylski pisze o tym przejmująco. Jezus to „Baranek Nowego Przymierza, upatrzony przez Ojca na ofiarę za grzechy świata. Jahwe, który nie ulitował się ani nad sobą, ani nad swoim Synem, podarował jednak życie Izaakowi”27. Właśnie to „darowanie życia” Izaakowi, w którym sam się odnajduję, brzmi dla mnie przejmująco. Przecież w Izaaku, a przez Jezusa, darował życie nam wszystkim. Mówił o tym papież Franciszek w homilii na zakończenie roku 2014: „Dlatego Bóg posłał swojego Syna, aby nas wybawić ceną swojej krwi. A jeśli istnieje wybawienie, to istnieje jakaś niewola. Byliśmy synami, ale staliśmy się niewolnikami, idąc za podszeptem złego. Nikt inny nie może wybawić z tej prawdziwej niewoli jak tylko Jezus, który przyjął na siebie nasze ciało z Dziewicy Maryi i umarł na krzyżu, aby nas wybawić, wyzwolić z niewoli grzechu i przywrócić straconą godność dziecka”28. W tym kontekście być może da się też odczytać obrazy przedstawiające Madonnę z Jezusem i barankiem – jako obraz dziecięctwa, które przywraca nam Jezus swoją śmiercią – ofiarą złożoną w miejsce świątynnego baranka.

W Jezusie ośmieszonym Leszek Kołakowski pisze, że „całe Jego [Jezusa] życie i całe nauczanie toczy się w cieniu dnia ostatecznego, dnia nieuchronnego Sądu” i że „bez tego apokaliptycznego oczekiwania niczego w chrześcijaństwie nie da się zrozumieć”29. Według tego filozofa główną bolączką współczesnego świata jest brak apokaliptycznego czy eschatologicznego wymiaru życia, brak pamięci o „ostatecznej godzinie”, która ma nadejść. Kontynuację tego myślenia znalazłem we wspomnianej już homilii papieża Franciszka, który powiedział: „zakończenie roku oznacza powrót do wyznania, że «ostatnia godzina» oraz «pełnia czasu» są rzeczywistością”. Tej rzeczywistości „ostatniej godziny” według św. Jana i „pełni czasu” z nauczania św. Pawła Franciszek przeciwstawia „chwilę”. „W naszej egzystencjalnej wędrówce – mówił Franciszek – ciągle istnieje tendencja, by opierać się wolności; boimy się wolności i paradoksalnie wolimy – mniej lub bardziej świadomie – niewolę. Wolność nas przeraża, bo stawia nas wobec czasu i naszej odpowiedzialności za to, by dobrze go przeżyć. Niewola tymczasem sprowadza czas do «chwili» i w ten sposób czujemy się pewniej, gdyż to pozwala nam przeżywać poszczególne chwile jako niezwiązane z naszą przeszłością i przyszłością. Innymi słowy, niewola nie pozwala nam żyć w pełni i prawdzie chwilą obecną, bo pozbawia ją przeszłości i zamyka na przyszłość, na wieczność. Niewola każe nam wierzyć, że nie możemy marzyć, wzlatywać, mieć nadziei”. No tak, nie bez kozery Faust kuszony przez Mefistofelesa zwraca się do Czasu słowami: „Verweile doch! Du bist so schön!”. Często tłumaczone jest to na język polski jako „Trwaj, chwilo! Jesteś piękna!”30, ale niemiecki czasownik verweilen to tyle, co „przebywać, bawić, zatrzymywać się”, sich verweilen to „zasiedzieć się”. A więc może: „Zatrzymaj się (czasie)! Taki jesteś piękny!”.

Czymże jest więc ta wolność, ku której wyswobodził nas Chrystus, rodząc się w Betlejem, by umrzeć w nieodległej Jerozolimie? „Jakże lubimy być zniewoleni przez sztuczne ognie, które wydają się bardzo piękne, ale w rzeczywistości trwają tylko kilka chwil! I to jest królestwo, to jest fascynacja chwilą!” – mówił papież. Być wolnym to nie dać się zwieść chwilowym wrażeniom, ulotnym doznaniom czy teraźniejszemu szczęściu bądź raczej temu, co się nim wydaje. „Zwieść cię może ciągnący ulicami tłum, wódka w parku wypita albo zachód słońca, lecz naprawdę nie dzieje się nic i nie stanie się nic aż do końca” – przestrzegał poeta Michał Zabłocki31, przypominając o właściwej mierze rzeczy. Niewola duchowa to również niezdolność do uniezależnienia się od tego, co przynosi chwila. A myślę tutaj też o wszelkich doraźnych sporach – nie tylko rodzinnych czy politycznych, lecz także kościelnych, które zbyt rzadko – o co się upominał filozof – biorą pod uwagę eschatologiczne napięcie, ową świadomość „pełni czasu”. A ta amnezja wieczności objawia się dwojako. Jedni chcieliby, aby wszystko było tu, na ziemi, już tak, „jako w niebie” jest. Drudzy – odwrotnie, żeby w niebie było „tak [jak] i na ziemi” jest. Zapominając – w obu przypadkach – że to jednak odmienne stany rzeczywistości.

Może powinniśmy być niczym Abraham, który – jak pisał Søren Kierkegaard – milczał podczas tych trzech dni dramatycznej wędrówki na górę Moria z synem obciążonym drewnem? Filozof zauważa (relacjonuję za Przybylskim), że Abraham niósł w swej duszy ciężar absurdalnej wiary w miłość Boga, który kazał mu zabić jego największą nadzieję – jedynego syna. A jakiej wiary trzeba było tej, która w milczeniu pójdzie za Synem na inną górę i zobaczy Go jako „na słońcu upieczonego Baranka Wielkanocnego”? Ale na to przyjdzie Czas. Na razie w jednym ręku tuli Dzieciątko, w drugim – jagniątko, choć wie, że ta chwila przeminie. Czy wśród darów od pasterzy widzi spętanego baranka ofiarnego? Czy widzi już Jego przyszłość? „W jasełkach leżąc, gdy płakał, już tam był wszystko oglądał”. A ona? Może lepiej wszystkiego nie widzieć i nie wiedzieć. I zdać się – nie na los, ale na miłość Boga? Czego sobie i wszystkim czytającym te słowa życzę.

2 stycznia 2015

Niebo paradoksów

Jezus, widząc tłumy, wyszedł na górę. A gdy usiadł, przystąpili do Niego Jego uczniowie. Wtedy otworzył usta i nauczał ich tymi słowami:

„Błogosławieni ubodzy w duchu, albowiem do nich należy królestwo niebieskie.

Błogosławieni, którzy się smucą, albowiem oni będą pocieszeni.

Błogosławieni cisi, albowiem oni na własność posiądą ziemię.

Błogosławieni, którzy łakną i pragną sprawiedliwości, albowiem oni będą nasyceni.

Błogosławieni miłosierni, albowiem oni miłosierdzia dostąpią.

Błogosławieni czystego serca, albowiem oni Boga oglądać będą.

Błogosławieni, którzy wprowadzają pokój, albowiem oni będą nazwani synami Bożymi.

Błogosławieni, którzy cierpią prześladowanie dla sprawiedliwości, albowiem do nich należy królestwo niebieskie.

Błogosławieni jesteście, gdy wam urągają i prześladują was, i gdy z mego powodu mówią kłamliwie wszystko złe na was. Cieszcie się i radujcie, albowiem wielka jest wasza nagroda w niebie” (Mt 5,1–12a).

Bardziej niż Biblia naszą religijną świadomość kształtuje ostatnio kultura popularna. Także naszą świadomość i nasze wyobrażenie nieba i świętości. Najpopularniejsza fraza, którą dzisiaj opisujemy niebo, brzmi: „Wszyscy święci balują w niebie” i zawdzięczamy ją Budce Suflera. Biblia opisywała niebo w kategoriach uczty, kultura współczesna idzie dalej. Niebo to bal. Jak grzyby po deszczu mnożą się więc po naszych parafiach i szkołach bale wszystkich świętych. I właściwie czemu się dziwić, skoro – jak wiemy z innej współczesnej i dobrze znanej piosenki – „każdy święty chodzi uśmiechnięty”, „tylko nawrócona jest zadowolona”.

Ta niezwykle radosna wizja nieba trochę zgrzyta mi w uszach, gdy się ją zestawi z tym, co proponują czytania z dnia Wszystkich Świętych. Tutaj pojawia się trochę inny katalog cech świętych: ubodzy, którzy się smucą, cisi, łaknący sprawiedliwości, miłosierni, czystego serca, czyniący pokój, dla sprawiedliwości. A jeśli z Apokalipsy dorzucić do tego frazę o krwi Baranka, w której trzeba wybielić szaty, to wspomnienie balu jakby znika. Zanim bal, najpierw życie, o którym Jezus mówi, że jest błogosławione wcale nie mimo ubóstwa, ale właśnie z jego powodu, że zatrzymam się tylko na pierwszym błogosławieństwie.

Muszę przyznać, że wciąż nie znajduję satysfakcjonujących komentarzy do ośmiu błogosławieństw Jezusa. Ich dosłowna interpretacja prowadzi do nikogo niepociągającego cierpiętnictwa bądź też staje się usprawiedliwieniem życiowej nieudolności. Szukanie wyjaśnień bardziej duchowych wydaje się z kolei ucieczką od Ewangelii. A może jednak trzeba czytać dosłownie? Profesor Grzegorz Kołodko w książce pt. Wędrujący świat porównuje życie dwóch rodzin: Barre’ów z Nigru i Lendenbaumów ze Szwajcarii. Wystarczy porównać dzienny dochód brutto: ten nigerski to 1,6 $, ten szwajcarski – 20 tys. $, jeden lunch szwajcarskiej rodziny to roczny dochód tej nigerskiej. Można by jeszcze mnożyć porównania, choćby takie: średnia wieku w Nigrze to 44 lata, w Szwajcarii – 81. Kołodko podsumowuje (cytowałem go już w Czy Bóg nas kusi?32): „Jedni – mnóstwo ich – żyją w nędzy, co nie oznacza automatycznie i zawsze w nieszczęściu. Inni opływają w obfitość – mało ich – co nie oznacza od razu, że są szczęśliwi”33.

Nigerska rodzina Barre’ów jest uboga z konieczności, ale wcale nie znaczy, że jest nieszczęśliwa. A przecież są też ubodzy z wyboru, właśnie ze względu na szczęście. Szczęście, bo ono jest przecież w ośmiu błogosławieństwach synonimem świętości (greckie makaroi to nie tylko błogosławieni w tym nadprzyrodzonym znaczeniu, ale też po prostu szczęśliwi), jest pojęciem względnym. Polega ono na tym, by mieć odwagę być człowiekiem wolnym, tzn. takim, który nie poddaje się wzorcom tego świata, który ma odwagę w swej wolności żyć wbrew światu, nie wierzyć światu, że trzeba koniecznie być bogatym, głośnym, dominującym i silnym, aby wygrać życie. Kiedy się czyta żywoty świętych, widać, że nie zawsze było to życie Bóg wie jak heroiczne, ale zawsze było to życie ludzi wolnych, którzy mieli odwagę być sobą i nie poddawać się dyktatowi świata. Czy ks. Jerzy Popiełuszko nie mawiał, że „wolność jest w nas”? I właśnie dlatego tacy ludzie są świadkami innego świata, świata paradoksów, gdzie szaty – wbrew logice – bieli się we krwi, gdzie przegrany jest wygranym, biedny okazuje się bogatym, a cichy swym milczeniem krzyczy najgłośniej.

1 listopada 2015

Krzyż(yk) na nienawiści

W owe dni, po tym ucisku, słońce się zaćmi i księżyc nie da swego blasku. Gwiazdy będą spadać z nieba i moce na niebie zostaną wstrząśnięte. Wówczas ujrzą Syna Człowieczego, przychodzącego w obłokach z wielką mocą i chwałą. Wtedy pośle On aniołów i zgromadzi swoich wybranych z czterech stron świata, od krańca ziemi po kraniec nieba.

A od figowca uczcie się przez podobieństwo. Kiedy już jego gałąź nabrzmiewa sokami i wypuszcza liście, poznajecie, że blisko jest lato. Tak i wy, gdy ujrzycie te wydarzenia, wiedzcie, że to blisko jest, u drzwi. Zaprawdę, powiadam wam: Nie przeminie to pokolenie, aż się to wszystko stanie. Niebo i ziemia przeminą, ale słowa moje nie przeminą. Lecz o dniu owym lub godzinie nikt nie wie, ani aniołowie w niebie, ani Syn, tylko Ojciec (Mk 13,24–32).

W piątek wieczorem wydawało mi się, że już mam pomysł na niedzielną homilię. W nocy stało się to, co się stało34. Jak by powiedział Albert Camus, dobrze nam znany z lektury, dżuma znów wypuściła swe szczury zarażone bakcylem zła na szczęśliwe miasto. Tym razem padło na Paryż. Ale rano, po na wpół nieprzespanej nocy, pomyślałem, dlaczego miałbym coś zmieniać. Przecież Ewangelia jest niezmienna i nie brzmi inaczej przed zamachem, a inaczej po nim. Nie zmienia swego sensu. Wciąż jest dobrą nowiną, choć wydawać się może coraz słabsza.

Teksty dzisiejszych czytań mogą przerażać. Księga Daniela mówi o „ucisku, jakiego nie było, odkąd narody powstały” (Dn 12,1). Każde pokolenie czytało ten tekst, odnosząc go do czasów mu współczesnych. W czasie każdej wojny, zarazy, kataklizmu, nieszczęścia. „Utrapienie, ucisk czy prześladowanie, głód czy nagość, niebezpieczeństwo czy miecz” (Rz 8,35) – wszystko to było udziałem pokolenia św. Pawła i tych, które przyszły po nim. Przecież słowa „Nie przeminie to pokolenie, aż się to wszystko stanie” (Mt 24,34) dla każdego pokolenia były i pozostaną tak samo aktualne. Ten ucisk narodów nosi dzisiaj znamię terroryzmu i prześladowania. Także ślepego terroru islamistów, którzy – i niech im to Bóg litościwy wybaczy, jeśli w Niego wierzą – czynią to rzekomo w Jego Imię. Nosi także znamię prześladowania chrześcijan, które – jak mówią badacze – być może jest najokrutniejsze od czasów starożytnych. Wystąp więc, Michale, „opiekunie dzieci twojego narodu” (Dn 12,1) – mamy prawo wołać. Święty Marek mówi, że „po wielkim ucisku” zobaczymy Syna Człowieczego przychodzącego w obłokach (Mk 13,26). „Zwróć się, o Panie, dokądże jeszcze...?” (Ps 90,13). Pytanie o to, gdzie jest Bóg, w takich dniach ciśnie się na usta jeszcze bardziej.

A przecież nie dalej jak w piątek uczyłem swoich studentów, czytając z nimi papieża Benedykta XVI, „że nic nie jest owocem irracjonalnego przypadku, ale wszystko istnieje, bo tak chciał Bóg, należy do Jego planu, którego centrum stanowi zaproszenie do uczestniczenia w życiu Bożym w Chrystusie. Stworzenie rodzi się z Logosu [czyli Słowa, Jezusa Chrystusa] i nosi niezatarty ślad stwórczego Rozumu, który wprowadza ład i kieruje”35. I że papież Benedykt bardzo chętnie słowo „Logos”, odnoszące się do Chrystusa, kojarzy ze słowem logika. Bo świat stworzony przez Boga jest uporządkowany, zaplanowany logiczny. I mówiłem, że z tego samego Słowa wyrasta ekonomia zbawienia, czyli – dosłownie – zarządzanie zbawieniem, plan zbawczy, który wypełni się na końcu czasów, gdy powróci ten, o którym liturgia przyszłej niedzieli powie, że jest Panem i Królem Wszechświata.

I to jest właśnie ten moment, kiedy myśląc o tym kazaniu, zawahałem się. Kiedy śledząc wiadomości w internecie, pomyślałem sobie, że od logiki stworzenia i od ekonomii zbawienia nagle o wiele silniejsze zdają się antylogika zniszczenia i antyekonomia śmiercionośnego zła. I uświadomiłem sobie, że to jest pokusa niewiary – szatańska zaiste pokusa uznania Szatana choćby chwilowym zwycięzcą. A z tej pokusy rodzi się następna: zastąpić Boga, skoro milczy i nie przychodzi, i samemu wystąpić przeciw złu, złem przy okazji się zarażając. „Kto bowiem mieczem wojuje, ten od miecza ginie” (por. Mt 26,52). I nie da się inaczej. Kto się chce ze złem wziąć za bary, musi się go dotknąć i pobrudzić. Więc może inaczej: „W obliczu ludzkiej przemocy prośmy o łaskę serca niezłomnego i wolnego od nienawiści. Niech umiar, powściągliwość i opanowanie, jakie wszyscy okazali do tej pory, potwierdzą się w nadchodzących tygodniach i miesiącach; nikt nie poddaje się przerażeniu lub nienawiści. Prośmy o łaskę, byśmy byli twórcami pokoju. Nigdy nie możemy zwątpić w możliwość pokoju, jeśli budujemy sprawiedliwość” – jak w reakcji na zamachy powiedział arcybiskup Paryża, kard. André Vingt-Trois.

I choć w sercu – co jest naturalnym odruchem – rodzi się gniew, to naszą odpowiedzią nie jest nienawiść, ale krzyż Chrystusa – On nie wzywał do zabijania, ale sam dał się zabić – jakkolwiek to naiwnie brzmi we współczesnym świecie, w którym liczą się tylko silni, uzbrojeni i krzykliwi. A przecież właśnie tam, na krzyżu, wbrew już wówczas krzykliwemu światu, „Słowo cichnie, staje się śmiertelną ciszą, ponieważ mówiło, aż zamilkło”36. Papież Benedykt – który przecież sam wybrał milczenie – podkreśla: „Jak pokazuje krzyż Chrystusa, Bóg przemawia również milczeniem. W tych mrocznych chwilach przemawia On w misterium swego milczenia”37. Te mroczne chwile to nie tylko chwile śmierci Chrystusa, ale także mroczne chwile naszej egzystencji, kiedy doznając zła, które zdaje się coraz bardziej panoszyć, za naszym Panem chcielibyśmy powtórzyć: „Boże mój, Boże mój, czemuś Mnie opuścił?” (Mt 27,46). I właśnie w takich chwilach nasza wiara się zaczyna, a nie kończy. Gdy wierzymy, że poza antylogiką zniszczenia jest Boża logika stworzenia, a za antyekonomią śmiercionośnego zła jest Boża ekonomia zbawienia, choć tak trudno w tym świecie jest to dostrzegalne.

Jest w języku polskim takie wyrażenie: położyć na kimś/na czymś krzyżyk. Znaczy to tyle, co zwątpić w kogoś, przekreślić go, zrezygnować, przewidzieć jego koniec. Co roku katolicka diecezja w Montrealu przygotowuje kampanię reklamową. W tym roku był to krzyż na czarnym tle złożony z liter układających się w napis Faisons une croix sur la haine / Let’s cross out hate, co można przetłumaczyć jako „Zróbmy krzyż(yk) na nienawiści” albo „Połóżmy krzyż(yk) na nienawiści”. Tak, właśnie tak. Z nienawiścią nie walczy się nienawiścią. Ale jedynie krzyżem. Połóżmy krzyż na nienawiści. Tylko tak zadamy jej śmiertelny cios.

15 listopada 2015

Miłosierdzie, czyli spojrzenie, które ocala

W owym czasie wyszło rozporządzenie Cezara Augusta, żeby przeprowadzić spis ludności w całym świecie. Pierwszy ten spis odbył się wówczas, gdy wielkorządcą Syrii był Kwiryniusz. Podążali więc wszyscy, aby się dać zapisać, każdy do swego miasta. Udał się także Józef z Galilei, z miasta Nazaret, do Judei, do miasta Dawidowego, zwanego Betlejem, ponieważ pochodził z domu i rodu Dawida, żeby się dać zapisać z poślubioną sobie Maryją, która była brzemienna. Kiedy tam przebywali, nadszedł dla Maryi czas rozwiązania. Powiła swego pierworodnego Syna, owinęła Go w pieluszki i położyła w żłobie, gdyż nie było dla nich miejsca w gospodzie (Łk 2,1–7).

Jak sądzę, miłosierdzie nie jest terminem z dziedziny prawa. Chyba nie ma w programie studiów prawniczych traktatu o miłosierdziu. Prawo nie zajmuje się przecież miłosierdziem, ale – przynajmniej teoretycznie – wymierzaniem sprawiedliwości. Miłosierdzie jako kategoria zdaje się mu obce. Ale przecież państwo zna pewne mechanizmy, które można by nazwać właśnie aktem urzędowego miłosierdzia: amnestia, abolicja, ułaskawienie. Czy mogą one nas czegoś nauczyć?

Choć nie są tym samym, to wszystkie trzy mechanizmy mają – na ile je rozumiem – pewien wspólny sens. Bardzo dobrze określiła to Hanna Arendt w książce pt. Eichmann w Jerozolimie. Rzecz o banalności zła: „ułaskawienie znajduje zastosowanie raczej w odniesieniu do osoby niż do czynu; akt łaski nie jest przebaczeniem zbrodniarzowi, lecz darowaniem mu dlatego, że jego wartość jako osoby może przewyższać wszystko, czego się dopuścił”38