Ile lat ma Twoja dusza? - Piotr Kropisz SJ, s. Ewa Bartosiewicz RSCJ, Maja Komasińska-Moller - ebook

Opis

Zamiast liczyć lata kalendarzowe, policz swoje „lata duchowe”!

Daty urodzenia w dowodzie nie zmienisz, ale to, jak szybko starzejesz się psy­chicznie, w dużej mierze zależy od Ciebie. Książka, którą oddajemy w Twoje ręce, jest krokiem dalej – proponujemy zmierzenie się z tematem wewnętrznego wieku już nie tylko na poziomie psychiki, ale również duchowości.

4 ETAPY: dzieciństwo, młodość, dojrzałość, starość. 4 TESTY na końcu rozdziałów, które pomagają zorientować się w swoim duchowym wieku. Ale bez nerwów, to tyl­ko zabawa! 3 PERSPEKTYWY: duchowość głębi i konkretu. Duchowość codzien­nego piękna. Duchowość Boga ukrytego w świecie. 3 RÓŻNYCH AUTORÓW: siostra zakonna. Żona i mama. Ksiądz jezuita. 1 CEL: pomóc Ci być bliżej Jezusa.

Piotr Kropisz SJ – jezuita od ponad 20 lat, kierownik duchowy, prowadzi blog sygnowany własnym nazwiskiem (multimedialny.blog.deon.pl) oraz fanpage facebook.comkropiszblog. Dobrze zo­rientowany we współczesnej popkulturze. Nie waha się poszukiwać w niej Boga. 

s. Ewa Bartosiewicz RSCJ – siostra zakonna ze Zgromadzenia Najświęt­szego Serca Jezusa (Sacré-Coeur). Przed wstąpieniem do zakonu pracowała jako informatyk. Prowadzi blog „Spojrzenie Serca” (siostraewa.blog.deon.pl).

Maja Komasińska-Moller – aktywna zawodowo mama dwójki dzieci, na co dzień dentystka i magister psychologii. Od lat zakochana w swoim mężu, od zawsze i chyba z wzajemnością – w życiu i górach. Autorka bloga „Chrześci­jańska Mama” (mamma.blog.deon.pl).

 

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 288

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




WSTĘP

Od pewnego momentu większość z nas woli być nieco młodsza, niż rzeczywiście jest. Natomiast ja od kiedy przekroczyłem czterdziestkę, nie chcę wracać do życia dwudziestolatka, choć – nie ukrywam – zdrowie miałem wtedy lepsze. Prawdopodobnie tego typu pragnieniom odpowiadają internetowe psychotesty, które weryfikując naszą mentalność i postrzeganie świata, określają nasz rzeczywisty wiek. Pewnie niejednej pięćdziesięciolatce jest raczej miło niż nieswojo, kiedy dowiaduje się, że ma umysł trzydziestolatki.

To oczywiście zabawa, ale nie sposób oprzeć się wrażeniu, że „coś w tym jest”. Zdarza się, że więcej energii, witalności, kreatywności i radości życia widać u osoby w podeszłym wieku niż u nastolatka. Daty urodzenia w dowodzie nie zmienimy, ale to, jak szybko starzejemy się psychicznie, w dużej mierze zależy od nas samych. Od dawna już intrygowało mnie pytanie, jak przeżyć życie, by pod jego koniec być pogodnym staruszkiem, mądrym i życzliwym dla innych.

Książka, którą oddajemy w Twoje ręce, jest krokiem dalej – proponujemy zmierzenie się z tematem naszego wewnętrznego wieku już nie tylko na poziomie psychiki, ale również duchowości. Wiek fizyczny niekoniecznie odpowiada przecież temu, co przeżywamy w relacji z Bogiem. Dość często u osób starszych można dostrzec infantylne formy pobożności, podczas gdy wielu świętych żyło krótko i już w młodym wieku z wielką dojrzałością jednoczyli się z Jezusem. Jaki jest więc mój wiek duchowy? Czy jestem w stanie sam to zobaczyć? Czy z pomocą innych będę widział więcej? Czy wyciągnę z tego odpowiednie wnioski?

KIM JESTEŚMY?

Zanim zaprosimy Cię do lektury, chcemy opowiedzieć o naszym pomyśle na tę książkę i krótko się przedstawić. Nie potrzeba teraz wielu informacji, bo w trakcie lektury będziesz poznawał nas coraz lepiej. Jest nas troje, gdyż uznaliśmy, że w zróżnicowanym zespole głębiej i pełniej zmierzymy się z podejmowanym tematem. Każde z nas ma wszak inną perspektywę.

Siostra Ewa wnosi doświadczenie żeńskiego życia zakonnego. Mieszkanie we wspólnocie kształtuje wrażliwość na innych. Choć ma romantyczną naturę, widać, że jest córką profesora matematyki – skończyła informatykę i przed rozpoczęciem życia zakonnego pracowała w banku w dziale IT. Ma doświadczenie bycia liderką, choćby dzięki intensywnemu angażowaniu się w działania samorządu Politechniki Warszawskiej, a wiele praktycznych umiejętności rozwinęła dzięki harcerstwu. Gdybyśmy musieli przetrwać bez dostępu do cywilizacji, zapewne to siostra Ewa uratowałaby nam życie. Szukając głębi w życiu duchowym, stąpa twardo po ziemi. To czuć w jej tekstach: zazwyczaj dość skondensowanych, konkretnych, ale wyglądających ku wieczności.

Majka wnosi ważną perspektywę jedynej osoby świeckiej w naszym zespole, żony i mamy. Większości czytelników łatwiej będzie identyfikować się z jej codziennymi doświadczeniami. O tym, jak jest to ważne, świadczy popularność jej bloga: Chrześcijańska mama. W trakcie lektury będziesz mógł podejrzeć istotny rys duchowej wrażliwości Majki: zwyczajne wydarzenia wprost z kuchni czy dziecięcego pokoju nabierają innego wymiaru, kiedy pokazuje, jak można odnaleźć w tym Boga. Jej wykształcenie pomaga spoglądać na świat z wielu perspektyw – znasz jeszcze kogoś, kto jest zarazem stomatologiem i psychologiem, a przy tym ma bardzo wiele zainteresowań, również artystycznych? Majka najczęściej jednak będzie się z nami dzielić swoim odkrywaniem Boga w tym, co zwyczajne i „małe”.

Ja sam widzę świat jeszcze inaczej, bo przede wszystkim przeżywam życie z męskiej perspektywy, również na poziomie duchowym. Ponad dwadzieścia lat życia zakonnego i kilkanaście lat kapłaństwa oznacza, że myślę o człowieku przez pryzmat zebranych doświadczeń: tysięcy rozmów, spowiedzi, setek osób prowadzonych w kierownictwie duchowym. Bycie jezuitą nie zmieniło też mojego zainteresowania współczesną sztuką i show biznesem: z naszej trójki to ja najczęściej wiem, co dzieje się w filmie, muzyce, sporcie i jakie są sezonowe hity portali społecznościowych. Właśnie w tej kulturze, pozornie odrzucającej Boga, ale zarazem wołającej anonimowo o duchowy pierwiastek, łatwo mi odnaleźć Jezusa. Tam zauważam potrzebę głębokiego spotkania, niepokój pozorowaną i płytką miłością, poszukiwanie sensu i treści naszej egzystencji.

Bardzo upraszczając – proponujemy trzy perspektywy: duchowości głębi i konkretu u siostry Ewy, duchowości piękna codziennego życia u Majki, zaś u mnie duchowości Boga ukrytego w świecie, który o Bogu mówić nie chce. Nie zawsze czujemy podobnie, nie we wszystkim się zgadzamy. Dzięki temu nasza książka jest bardziej zróżnicowana i pełniejsza. Wiele jednak łączy nas w naszym przeżywaniu relacji z Jezusem: dla każdego z nas jest oczywiste, że On ma być pierwszy; dla każdego z nas jest jasne, że On mówi do nas bezpośrednio; dla każdego z nas jest istotne, by dzielić się swoją wiarą z innymi. Cała trójka wyraźnie ufa w Jego Miłosierdzie i Dobroć. Nie znajdziecie więc w tej książce wielkich polemik z wrogami Kościoła, wielu przestróg przed czyhającym wszędzie złem ani podziału ludzi na dobrych, prawowicie wierzących, i tych, z którymi nie chcemy mieć do czynienia. Dzielimy się wspólnym doświadczeniem Jezusa, który w pewnym momencie przemówił do nas osobiście i prowadzi nas na drogach życia. Wiemy, że dzięki Niemu wzrastamy, to On nas mobilizuje. Bóg – cierpliwy, delikatny i wybaczający. Gdyby tak nie było, nie odważylibyśmy się o Nim pisać – wszak każde z nas jest grzesznikiem. Doświadczyliśmy jednak, że Bóg nas wybiera, kocha i troszczy się o nas mimo naszej niewierności. Wiele przykładów w tej książce dotyczy naszego życia, gdyż przede wszystkim chcemy opowiedzieć o naszym doświadczeniu spotkań ze Stwórcą.

CZYM TA KSIĄŻKA NIE JEST? CZYM JEST?

To nie jest książka naukowa czy choćby popularnonaukowa. Studenci duchowości nie będą musieli jej czytać jako lektury obowiązkowej przed egzaminem. To nasza próba spojrzenia na etapy życia duchowego z trzech perspektyw. Podzieliliśmy się doświadczeniami i tym, jak widzimy naszą relację z Bogiem oraz świat wokół nas, nie wyczerpaliśmy jednak tematu. Nie napisaliśmy o wszystkim, co istotne. Napisaliśmy o tym, co teraz jest dla nas ważne. Prawdopodobnie, gdybyśmy wrócili do tych tematów za dziesięć lat, wiele akcentów rozłożylibyśmy inaczej. W ciągu kilku miesięcy pracy nad tą książką poszerzyliśmy nasz kąt widzenia tematu wieku duchowego. Jest to jednak bardziej osobista refleksja trojga chrześcijan.

To nie jest również książka, która miałaby pokazać, że jesteś na złym etapie życia duchowego, i udzielać Ci porad. Podzieliliśmy ją na cztery rozdziały: dzieciństwo, młodość, dojrzałość i starość. To oczywiście dość umowne. Kiedy bowiem kończy się dzieciństwo? Jak długo można myśleć o sobie jako o młodzieży? Z jakim wiekiem kojarzy się dojrzałość?

Znaleźliśmy charakterystyczne elementy każdego z tych etapów, zarówno te korzystne dla naszej drogi z Bogiem, jak i te, które ją blokują. Wszystkie części naszego życia wnoszą coś w relację z Bogiem. Niezależnie od metrykalnego wieku dobrze mieć odrobinę ufności dziecka i mądrości starca, fantazji młodzieńca i rozsądku człowieka dojrzałego. Nie oczekuj więc, że po lekturze będziesz wiedzieć, że jesteś na przykład w trzydziestu pięciu procentach młody, w trzydziestu dzieckiem i trzydziestu starcem, a tylko w pięciu osobą dojrzałą. Na koniec każdego rozdziału znajdziesz testy, które są bardziej zabawą niż poważnym określeniem etapu Twojego rozwoju duchowego. Jako autorzy wolelibyśmy, żebyś nie oceniał siebie w trakcie lektury, a raczej przyglądał się temu, co pojawia się w Twoim sercu, myślach, uczuciach, pragnieniach i wspomnieniach. Nie musisz wyciągać konkretnych wniosków, choć zapewne takie się pojawią. Ważniejsze dla nas jest, abyś odkrywał nieznane jeszcze sposoby komunikacji z Bogiem, miejsca, gdzie można Go odnaleźć, perspektywy, z jakich można na Niego spojrzeć. Może zobaczysz w sobie więcej Bożego dziecka i starca, który potrafi spojrzeć na świat z dystansem, jaki daje bliski koniec. Może bardziej uświadomisz sobie, że Bóg był, jest i będzie obecny na każdym etapie Twojego życia. Może spojrzysz głębiej w swoje serce i odkryjesz, jak skutecznie podejmować wybory, by być bliżej Jezusa. Może będziesz bardziej wdzięczny, że Bóg Cię prowadzi jak dobry rodzic dziecko czy nauczyciel ucznia – cierpliwie przechodząc z Tobą przez kolejne etapy, wspierając, ale i dając coraz więcej odpowiedzialności.

JAK CZYTAĆ?

Wiesz już o czterech częściach. W każdej z nich znajdziesz ponad dwadzieścia podrozdziałów. W trakcie lektury coraz jaśniejsze będzie dla Ciebie to, dlaczego piszemy to, co piszemy – poznasz lepiej historie, które ukształtowały naszą relację z Jezusem.

Pokażemy Ci nas samych, z naszymi zaletami i słabościami. Każde z nas wiele nauczyło się na błędach. Nie my jesteśmy jednak głównymi bohaterami tej książki. Z każdym jej fragmentem będziesz lepiej poznawał Boga, który posługuje się niedoskonałymi ludźmi, żeby zmieniać świat na lepsze. Poznasz Jezusa, który nie rezygnuje z człowieka, ale o niego walczy z całych sił, zarazem pozostawiając mu wolność i czas na dojrzewanie do zmian.

Każdy podrozdział kończy się pytaniami lub propozycjami. Ten praktyczny wymiar lektury jest dla nas ważny, bo chcemy, byś zmierzył się z istotnymi tematami. Możesz czytać jeden podrozdział każdego dnia, a zamieszczone sugestie do „pracy własnej” traktować jako duchowe ćwiczenie na najbliższe dwadzieścia cztery godziny. To oznacza jednak około trzy miesiące mini rekolekcji. Możesz też przeczytać książkę szybciej i wrócić do pytań w odpowiednim czasie. Drogą pośrednią będzie wybranie kilkunastu najważniejszych wątków, które można odnotować jako kontynuację lektury – w ten czy inny sposób warto te treści odnieść do siebie.

Zapraszamy Cię do wejścia na nasze duchowe ścieżki po to, żebyś czuł się pewniej na tej, którą sam kroczysz, i bezpiecznie wędrował z Bogiem.

Piotr Kropisz SJ

DZIECIŃSTWO

CHYBA NIE WIERZYSZ W MAMĘ?

E:

W internecie krąży znany w wielu różnych formach dialog dwóch bliźniaków w łonie matki. Pierwszy z nich przekonany jest, że istnieje życie po porodzie, że musi być coś dalej. Wyobraża sobie, jak będzie poruszał buzią i chodził na swoich nogach. Drugi podchodzi do tematu sceptycznie – to nierealne, bo karmi ich pępowina. Nie wierzy też w Mamę, gdyż nikt dotąd jej nie widział. A jednak wbrew rozsądkowi, kiedy jest cicho, w dziecięcym świecie można usłyszeć jej śpiew...

Jak inaczej wygląda świat, kiedy wszystko już wiemy, prawda? Tymczasem życie wieczne, na które czekamy, to dla nas tak samo odległa rzeczywistość, jak czas po porodzie dla maluchów. Wiele razy próbujemy udawać mądrych i snuć teorie na temat życia po śmierci. Musi to naprawdę śmiesznie wyglądać z Bożej perspektywy. Co więcej, ta prosta historyjka obnaża słabość całego naszego logicznego podejścia i interpretowania wydarzeń z punktu widzenia kogoś, kto zna jedynie doczesność. Nie możemy inaczej, bo tylko taką rzeczywistość znamy! Jak często przydałby się nam dystans do wszelkich teorii i interpretacji.

Zupełnie niepotrzebnie próbujemy wyobrazić sobie przyszłość. To błąd, gdyż zazwyczaj okazuje się ona różna od naszych oczekiwań. Optymista może powiedzieć, że lepsza, a pesymista, że gorsza, a tak naprawdę jest po prostu inna. Zbyt dużo energii poświęcamy na porównywanie naszych wyobrażeń z rzeczywistością. Brak nam wtedy sił, by ucieszyć się nią taką, jaka jest. Choć czynimy plany na miesiące lub nawet lata do przodu, warto żyć ze świadomością, że jutro może nas zaskoczyć. Może wydarzyć się coś, czego chcielibyśmy uniknąć, ale pamiętajmy o tym, że Bóg potrafi zmieniać kierunek biegu historii w sposób, którego się nie spodziewamy. Dlatego właśnie szczegółowe wyobrażanie sobie życia po śmierci nie ma większego sensu, bo i tak będzie ono zupełnie inne od tego, co potrafimy sobie zobrazować.

Podobnie jak bliźniaki mogły wyobrażać sobie Mamę, tak i my możemy mieć tylko mgliste pojęcie o tym, kim jest Bóg. Mamy różne Jego obrazy i większość z nich bierze się z naszej obserwacji świata. Próbujemy przypisywać Mu cechy ludzkie, choć racjonalnie nie ma to żadnego uzasadnienia – On jest przecież Stwórcą, a my stworzeniem. Czy rzeczywiście zdajemy sobie z tego sprawę? Jeśli nie, będziemy na Niego patrzeć przez nasze ziemskie filtry i nie zbliżymy się do Prawdy. Bóg nas kocha, ale nie tak jak najlepszy rodzic czy najdroższy przyjaciel, tylko nieporównywalnie bardziej.

Często wyobrażam sobie przyszłość: to, co się w niej wydarzy, i jak ktoś na to zareaguje. Mam też pewne utarte wyobrażenia Boga. Ciężko jest wyjść ze schematu, ale jeśli tego nie zrobię, moje oczekiwanie zderzy się z rzeczywistością, a to może być trudne do przyjęcia. Tymczasem dla wolnego serca i umysłu Bóg szykuje niespodzianki, których nie jesteśmy w stanie przewidzieć. Któż z nas spodziewałby się, że świat poza łonem mamy będzie tak kolorowy?

Co ostatnio nowego odkryłeś na temat Boga? Czym dałeś się zaskoczyć? Jakie wyobrażenia przyszłości nie pozwalają Ci wyjść ze schematów?

PIERWSZY ODDECH

M:

Łagodna, przyjazna ciemność. Rytmiczne i uspokajające kołysanie. Przytłumione dźwięki, a wśród nich ten najważniejszy – kojący odgłos bicia serca mamy. To wszystko zostaje przerwane w momencie, gdy nieznana, gwałtowna siła powoduje, że przychodzimy na świat, a ten wita nas ostrym światłem, chłodem, nieznośnie głośnymi dźwiękami i – o dziwo – łzami wzruszenia…

Dla przychodzącego na świat dziecka narodziny to w pewnym sensie koniec świata. Kończy się to, co bezpieczne i znane, otoczenie staje się obce, nieprzyjazne. W dodatku wszystko to dzieje się tak nagle. Tu nie ma miejsca na łagodne, stopniowe zmiany. I chociaż dziecko na ten szok reaguje płaczem i protestem, to ci, którzy mu wtedy towarzyszą, cieszą się i wzruszają. Drżące ręce taty niezgrabnie trzymają aparat fotograficzny, próbując uwiecznić tę ważną chwilę, a mama ociera łzy szczęścia, przytulając kruszynkę, którą nosiła pod sercem przez dziewięć miesięcy.

Narodziny to dla dziecka ogromny kryzys, dla innych – patrzących dalej i wiedzących więcej – to chwila radości i dumy. Chwila nadziei, bo oto wszystko się zaczyna: życie z ogromem jego możliwości. Świat powiększył się o kolejną osobę, która ma szansę zmienić go na lepsze.

Nie zawsze chcemy zgodzić się na to, że życie niesie ze sobą nowe wyzwania. Zmiany często odbierane są w pierwszym momencie nie jako coś pozytywnego, lecz pewnego rodzaju zagrożenie. To naturalna reakcja. Konieczność wyruszenia w nieznane oznacza przecież jednocześnie pozostawienie za sobą bezpiecznego świata, który zdążyliśmy oswoić. Być może właśnie takie odczucia miał Szymon Piotr, gdy usłyszał głos Jezusa zachęcający do pójścia za Nim. Być może w podobny sposób zaproszenie Jezusa przeżywała Matka Teresa, kiedy opuszczała swoje zgromadzenie zakonne, by służyć biednym na ulicach Kalkuty. A jednak oboje zostawili wszystko, co mieli, również w sensie niematerialnym. Porzucili stabilizację i poczucie bezpieczeństwa, by zacząć nowy etap w życiu. Patrząc na takie historie, łatwo zauważyć, że w pewnych momentach życia potrzeba decyzji opartej nie na emocjach, lęku czy poczuciu zagubienia, lecz na zaufaniu Bogu, który widzi więcej niż my. Gdy jednak doświadczamy poważnego kryzysu, nie zawsze w jasny sposób dostrzegamy to, że chwilowe trudności prowadzą ku czemuś lepszemu i są naturalnym elementem na drodze duchowego dojrzewania.

W takiej sytuacji mogą nam pomóc dwie rzeczy. Pierwszą z nich jest podpowiedź św. Pawła, który przypomina, że Bóg zawsze jest blisko: „Bo w rzeczywistości jest On niedaleko od każdego z nas. Bo w Nim żyjemy, poruszamy się i jesteśmy” (Dz 17,27–28). On nigdy nie wypuści nas ze swoich dłoni, zawsze obejmuje nas z miłością i czułością – nawet jeśli wydaje nam się, że jest daleko albo że o nas zapomniał.

W dobrym przeżywaniu trudnego czasu pomaga również życzliwa obecność kogoś, kto towarzyszy nam w drodze do Boga. Osoba patrząca na wydarzenia naszego życia z boku potrafi nam pokazać, że czasami koniec oznacza nowy początek. Ku naszemu zdziwieniu duchowy przyjaciel może zobaczyć dobro w tym, co nas napełnia jedynie lękiem. Pokazać, że kryzys przynosi dobre owoce, jeśli tylko pozwolimy Bogu działać i nie będziemy tracić energii na przeciwstawianie się sile, która pcha nas ku temu, co nowe – tak jak nie robi tego przychodzące na świat dziecko. Dzięki wsparciu kogoś, kto widzi więcej niż my, łatwiej nam zaufać, że Bóg prowadzi nas również przez to, co dziś jest dla nas niezrozumiałe. Zawsze jednak prowadzi w dobrym kierunku i ku temu, dzięki czemu wzrastamy.

Czy w Twoim życiu jest jakieś nowe wyzwanie, do którego zaprasza cię Bóg? Na ile pozwalasz, by kierował Tobą Jego głos, a na ile ulegasz lękowi przed opuszczeniem tego, co znane i bezpieczne? Czy jest przy Tobie ktoś, z kim możesz dzielić się tym, czego doświadczasz w relacji z Bogiem?

ENCYKLIKA W TŁUMACZENIU DWULATKI

P:

Agatka jest córką Kasi i Damiana. Ma dwa lata. Zaskakuje bystrością i nie boi się nowych osób. Kiedy bawiłem się z uroczą małą damą, byłem zaskoczony tym, jak szybko przychodzą mi do głowy atrakcyjne dla niej zabawy. Chowałem małą muszelkę pod jedną z większych, przesuwałem je i prosiłem, by zgadła, pod którą jest ta najmniejsza, albo zarzucałem na Agatkę kocyk, a ona musiała wydostać się z tej pułapki. Jednej zabawy jednak nie przewidziałem…

W czasie pobytu w Gdańsku dziewczynka z rodzicami nocowała w pomieszczeniu duszpasterstwa akademickiego. Ostatniego dnia przed wyjazdem podeszła do mnie z książką ściągniętą z półki i tonem nieznoszącym sprzeciwu powiedziała:

– Pocytaj!

Upatrzyła sobie encyklikę Deus caritas est papieża Benedykta XVI!

– Tę książeczkę mam ci poczytać? – upewniłem się, ważąc w dłoni dzieło. Czytanie go dwulatce nieco przerastało moją wyobraźnię.

– Tak, pocytaj! – odpowiedziała bez wahania i usadowiła się obok mnie na tapczanie ku uciesze swoich rodziców, którzy z wyraźnym rozbawieniem przysłuchiwali się naszej rozmowie. Agatka nie czuła ograniczenia ani poważną lekturą, ani ludźmi obok. Wolna od opinii i zasad, chciała słuchać.

Otworzyłem więc encyklikę i próbowałem przeczytać fragment, na którym zatrzymał się mój wzrok. Sytuację pogarszał fakt, że był on o erosie, z Kartezjuszem i Epikurejczykiem Gassendim jako głównymi bohaterami akapitu. Po chwili spojrzałem na zasłuchaną Agatkę. Wyglądała tak poważnie, jakby doskonale rozumiała zdania, choć te – wyrwane z kontekstu – były trudne do zrozumienia i dla mnie. Zacząłem więc udawać, że czytam, opowiadając o miłości Boga. Nie było łatwo, bo to nie lada wyzwanie mówić o tym, co najistotniejsze do małego dziecka, które samo ledwo składa zdania. O dziwo, łatwiej opowiadać o tym teologicznym językiem niż prostymi słowami, gdyż te zmuszają do uproszczenia narracji o swojej wierze. Dzięki temu staje się ona bardziej prawdziwa, bardziej szczera. Czułem się jednocześnie zagubiony i szczęśliwy, mówiąc w możliwie najprostszy sposób o tym, co fundamentalne dla mojego życia i wiary: o Bożej czułości i wierności. Mówiłem do Agatki, ale przede wszystkim do siebie samego i do jej rodziców. Dla nas, dorosłych, cała ta sytuacja była komiczna, a jednak kryła w sobie głębię ze względu na treść Deus caritas est.

Nie wiem, czy mój uroczy mały gość zdawał sobie sprawę z tego, że przestałem czytać słowa Benedykta XVI, a zacząłem nieporadnie mówić o tym, iż Jezusowi zależy na wszystkich, na nas też. Agatka musiała jednak słuchać uważnie, gdy powiedziałem, że Bóg chce, byśmy się kochali tak, jak On kocha nas, bo kiedy wspomniałem o dawaniu całusa rodzicom, podeszła do mamy i ją pocałowała. Buziakiem obdarowała również tatę, a na koniec encyklikę o miłości w tłumaczeniu dwulatki dostałem ja sam. Mogłem czytać dalej, mówić, wysubtelniać, komplikować, tłumaczyć i różnicować. Agatka prostym gestem pokazała znacznie więcej. Przy moim uznaniu dla precyzyjnego sposobu pisania papieża Benedykta encyklika o Bożej miłości w postaci muśnięcia w policzek przez dziewczynkę lepiej oddawała dobroć Boga niż najmądrzejsze zdania.

W jaki sposób wyrażasz czułość, miłość, oddanie? Co sprawia Ci największą trudność i dlaczego? Wyobraź sobie, że masz w trzech zdaniach powiedzieć o Bożej dobroci prostym, zrozumiałym dla małego dziecka językiem. Napisz je.

CHCĘ BYĆ JAK MAMA!

E:

Obserwując małe dzieci, łatwo możemy dostrzec sposób, w jaki naśladują one swoich rodziców. Widzimy podobne gesty, styl mówienia, ubierania się. Mama i tata są jak superbohaterowie – narzucają trendy i są największymi autorytetami w każdej sprawie. Dziecko naśladuje ich bezkrytycznie, często kopiując zachowania, których nie rozumie i które nie pasują ani do jego wieku, ani do charakteru. Jest w nim po prostu chęć bycia jak ktoś, kogo bardzo kocha i kto jest dla niego całym światem.

Jezus wiele razy w Ewangelii wzywa nas do tego, by Go naśladować. Jest to jednak zupełnie inny sposób naśladownictwa. Przede wszystkim nie chodzi o to, by robić dokładnie to, co On, kiedy chodził po ziemi. Musimy brać pod uwagę tamte czasy, ówczesną kulturę, przyjęte normy. Co więc mamy naśladować? Jego postawę, uczucia, nastawienie do świata, które są odbiciem miłości Ojca.

Najważniejsze jest to, byśmy próbowali zrozumieć, dlaczego Jezus postępuje tak, a nie inaczej. Dziecko kopiuje rodzica, ale nie wie dlaczego. Czasami po prostu „chce być jak mama”. Dobrze, jeśli to wielkie pragnienie w nas pozostanie, jednak nie jesteśmy już dziećmi i warto zrozumieć, że samo kopiowanie nie doprowadzi nas do zamierzonego celu. W dorosłym życiu ważna jest świadomość tego, co chcemy naśladować i dlaczego. Wokół nas pojawia się wiele autorytetów, chociażby świętych – tysiące niesamowitych ludzi wyniesionych na ołtarze, aby służyli nam przykładem. Jeśli przyjrzymy się ich biografiom, odkryjemy, że wcale nie byli do siebie podobni. Wręcz przeciwnie, każdy z nich odnalazł własną drogę, choć wszyscy doskonale naśladowali Jezusa. Stało się tak właśnie dlatego, że Go naśladowali, a nie tylko kopiowali. W ten sam sposób życie świętych nie jest idealną formą, w którą powinniśmy się wpasować, ale inspiracją do tego, by odkryć własną ścieżkę do Boga.

Kiedyś sądziłam, że wszystkie siostry danego zgromadzenia są prawie identyczne – skoro mają taki sam strój i pracują w podobny sposób, powinny też podobnie myśleć i we wszystkim się zgadzać. Od środka wygląda to jednak zupełnie inaczej. Każda z nas jest inna. Nasze Konstytucje mówią o tym, że chociaż wszystkie zostałyśmy powołane do tego samego zgromadzenia, to jednak „każda otrzymuje swe jedyne wezwanie. Odpowiadamy na nie osobiście w różnorodności naszych kultur”. Każdy z nas został osobiście wybrany przez Jezusa, by wprowadzać Ewangelię do swojego życia, środowiska i pracy. Nie ma więc potrzeby porównywania się z innymi, bo każde powołanie jest unikatowe i Bóg przewidział dla każdego inną, a zarazem najlepszą drogę. Choć wszyscy powinniśmy naśladować Jezusa, to każdy ma to robić w taki sposób, by w pełni pozostać sobą, bo to jest właśnie droga do świętości.

Kto jest dla Ciebie autorytetem w życiu? Które z motywacji Jezusa wydają Ci się szczególnie ważne? Co chciałbyś naśladować, a wydaje Ci się to szczególnie trudne i nieosiągalne?

PIERWSZE KROKI

M:

Dopóki dopisuje nam zdrowie, nie zastanawiamy się nad tym, z jak wielkim wysiłkiem i pracą wielu mięśni wiąże się prosta czynność stawiania kolejnych kroków. Nikt z nas nie pamięta też, że nauka chodzenia była bolesna i towarzyszyło jej wiele upadków. Najpierw zaczęliśmy siadać i raczkować, dopiero potem, opierając się o meble, podnieśliśmy się, żeby postawić pierwszy krok. Gdy już zaczęliśmy chodzić, najczęściej trafialiśmy prosto w otwarte ramiona rodziców, które ratowały nas przed upadkiem. A upadków i tak było sporo.

Mimo potknięć, a nawet guzów czy siniaków, żadne dziecko nie rezygnuje z podejmowania kolejnych prób, bo to dla niego za trudne. Tak samo żaden kochający rodzic nie uznaje tych nieporadnych pierwszych kroków jako dowodu na to, że dziecko „nie ma talentu do chodzenia” i nie przestaje mobilizować go do podejmowania kolejnych wysiłków. Wręcz przeciwnie, wie, że trzeba wiele razy upaść, by w końcu nauczyć się nowej umiejętności. Wie, że w nauce chodzenia każdy dzień, każda próba, każdy wysiłek mją znaczenie, że na pewno prędzej czy później przyjdzie taki moment, gdy dziecko postawi pierwszy samodzielny krok. Większość rodziców uwiecznia zresztą tę chwilę na zdjęciu lub filmie, bo to wielkie osiągnięcie i dowód na to, że wspólne starania dały piękne efekty.

A gdyby okazało się kiedyś, że i Bóg ma taki album ze zdjęciami z Twoich ważnych chwil? Gdyby tak jak najlepszy, najbardziej kochający ojciec patrzył z dumą, kiedy po raz kolejny podejmujesz wysiłek, by coś zmienić, choć nie wiesz, jak to zrobić, ale ufasz Jego zapewnieniu, że Cię wspiera? Co byłoby w takim albumie? W jakich dziedzinach życia czujesz, że czas stanąć na nogi – nie po to, by udowodnić światu, że jesteś samowystarczalny, ale po to, by po prostu dojść do jakiegoś celu?

W chwilach przełomowych, gdy uczymy się czegoś nowego i jak małe dziecko bardzo niepewnie stawiamy pierwsze kroki, łatwo skupiamy się na upadkach. Dzieje się tak dlatego, że na początku porażek może być więcej niż sukcesów, a to właśnie sukces jest gloryfikowany przez dzisiejsze społeczeństwo. Świat określa naszą wartość na podstawie osiągnięć, którymi możemy się pochwalić. Bóg jednak patrzy na nas inaczej i wcale nie wymaga, by nasze działania przynosiły idealne rezultaty. Czasem porażka oznacza niemal koniec świata i od razu odpuszczamy sobie dalsze starania, podczas gdy On, jak rodzic kibicujący dziecku w stawianiu kolejnych kroków, widzi w tym normalny etap naszego rozwoju. Dla Niego nasz upadek to nie dowód na to, że nie nadajemy się do bycia z Nim w bliskiej relacji. To po prostu jeden z elementów nauki tego, co nowe, coś, czego nie może zabraknąć. Co więcej, to właśnie wysiłek podejmowany przy kolejnych próbach powstania z upadku może wyrabiać w nas siłę i wytrwałość konieczne do tego, by pewnie stanąć na nogach.

Czasem możemy również reagować na upadki poczuciem winy – bo znowu coś nie wyszło. Jednak Bóg, najlepszy Tata, troszczy się nie tyle o efekty naszych starań, ile o to, byśmy nie zrobili sobie krzywdy. Gdy upadamy, nie grozi palcem, tylko próbuje złapać nas w swoje szeroko otwarte ramiona. Każda chwila naszej słabości to jednocześnie moment, w którym On chce być tak blisko, jak to tylko możliwe – jak rodzic przytulający dziecko i całujący rozbite kolano, by mniej bolało. On najlepiej wie, że skutek grzechu, zło, uderza najpierw w nas samych i właśnie nas rani w pierwszej kolejności. Bóg pierwszy opatruje wszystkie nasze zranienia, guzy i siniaki. I mówi przy tym zawsze: „Spróbuj jeszcze raz, razem ze mną. Zaufaj!”.

Popatrz na swoje duchowe zmagania, na walkę ze słabością. W jaki sposób podchodzisz do swoich upadków? Czy czujesz się zaproszony do rozwoju w jakiejś dziedzinie Twojego życia? Jeśli tak, to w jakiej? Czy podejmujesz wyzwanie, czy raczej go unikasz w obawie przed porażką?

POCIĄG DO POCIĄGÓW

P:

Kto mnie zna, wie, że na słowo „podróż” w moim oku pojawia się błysk. Z uśmiechem zapinam pasy w samolocie i nigdy nie marudzę przy pakowaniu, bo to przecież zapowiedź przygody. Spoglądając na mapę i przygotowując się do wyjazdu, wyglądam z pewnością jak zafascynowane nową zabawką dziecko. Ta cecha ujawniała się już w dzieciństwie, a jedno z najstarszych wspomnień w mojej pamięci dotyczy wypraw w okolice torów kolejowych. Jako że działo się to w okresie przedszkolnym, dokładniej niż obrazy pamiętam towarzyszące temu emocje.

Krótko po moich narodzinach rodzice musieli wrócić do pracy, więc jako maluch dużo czasu spędzałem z opiekunką i jej mężem. Bardzo się z nimi związałem i jako dorosły człowiek wciąż nazywałem ich babcią i dziadkiem. Jeden z najważniejszych punktów mojego pobytu u nich stanowił właśnie spacer w okolice torów kolejowych biegnących nieopodal ich domu. Dlaczego tam? Bo można było poczekać na pociąg! Przejeżdżający szybko skład szalenie mnie ekscytował. Radość podlegała jednak stopniowaniu:

Pociąg towarowy – radość.

Pociąg osobowy – większa radość.

Pociąg osobowy, z którego ktoś mi pomachał – gigantyczna radość.

Pociąg, z którego pomachał mi maszynista z lokomotywy – pełnia szczęścia!

Jak większość chłopców, tak i mnie intrygowały cuda techniki, a wśród nich zwłaszcza samochody i pociągi, jednak najważniejszy zawsze okazywał się drugi człowiek. Kiedy z całych sił machałem rączką w kierunku przejeżdżającego pociągu, patrzyłem uważnie, czy ktoś odpowie podobnym gestem. By poczuć intensywną radość, potrzebowałem jedynie kogoś, kto mnie zauważy i okaże mi życzliwość.

Od tamtego czasu niewiele się zmieniło. Oddaję się wielu różnym pasjom, ale nic nigdy nie może zastąpić relacji z drugą osobą. Dziś chcę głębokich rozmów i więzi przyjaźni, machanie już nie wystarcza. Nie mam takiego pociągu do pociągów jak wtedy, kiedy byłem dzieckiem. Mam za to pociąg do osób: do moich przyjaciół i do Boga, który przez nich z uśmiechem i życzliwością macha do mnie z lokomotywy. Szukam przyjaźni i więzi właściwych dla dorosłego człowieka, zapisane jednak w sercu pragnienie Boga zostało – nic tak nie pociąga jak druga osoba. Chciałbym, żeby pozostała we mnie ta postawa dziecka, bo przecież niełatwo machać ręką do nieznajomego i liczyć na odzew. Zawsze pojawia się ryzyko rozczarowania, ale towarzyszy mu szansa na zbudowanie ważnej relacji.

Co kiedyś dawało Ci największą radość? Co daje ją teraz? Do czego, w jakiejś formie, warto wrócić? Za czyją obecność w dzieciństwie jesteś szczególnie wdzięczny? Do jakich relacji Bóg przygotowywał Cię od pierwszych lat życia?

MARCHWIANKA I BROKUŁY

M:

Pierwsze zetknięcie niemowlaka ze smakiem innym niż słodkie, ciepłe i dobrze znane mleko godne jest uwiecznienia na fotografii – niewyraźna mina mówi zazwyczaj sama za siebie, a grymas na twarzy, choć może wydawać nam się zabawny, wyraża dezorientację. Szaleją zresztą nie tylko kubki smakowe. Dziwi konsystencja i obecność nieznanej wcześniej łyżeczki, a jeszcze tyle wysiłku trzeba włożyć w to, by podane przez mamę jedzenie trafiło nie na śliniaczek, lecz do brzuszka. Trudno się więc dziwić, że czasem pojawia się bunt, a rodzice stają na głowie, śpiewając piosenki i próbując skłonić dziecko do otwarcia buzi.

Kiedyś ponoć niania bezskutecznie próbowała przekonać mnie do zdrowej i pożywnej marchwianki. Dzisiaj, chociaż nie siedzę w śliniaczku i nie konsumuję zupek dla niemowląt, stawiam czasami podobny opór temu, co nieznane. Mam przecież swoje przyzwyczajenia i ulubione smaki. Czuję się wtedy jak dziecko, dla którego mleko oznacza nie tylko coś smacznego, ale gwarantuje bezpieczeństwo oraz bliskość mamy. Próby wyjścia poza to, co tak dobrze się kojarzy, są początkowo bardzo trudne, bo chodzi tu o coś więcej niż jedzenie. Chodzi o wytrwałe pokonywanie niechęci do zmiany na rzecz poznania tego, co nowe – dlatego że to jedyna droga rozwoju.

Co jest cenniejsze: nieco mdły, ale dobrze znany smak bezpiecznej codzienności czy zaproszenie do nowej przygody? To pytanie zadajemy sobie nie tylko podczas konfrontacji z wyzwaniami, które niesie codzienność. W ciągu całego życia możemy przecież zmieniać szkołę, pracę, miejsce zamieszkania czy stan cywilny. Ewoluują nasze przyjaźnie i znajomości. Oprócz tego zmienia się również nasza relacja z Bogiem. Na początku karmi nas On „duchowym mlekiem”, ale potem proponuje nowe smaki. Kojarzymy je czasem z nowymi wymaganiami i pewnie mamy rację, bo tylko stawiając nam nowe cele, Bóg może nas zachęcić do wysiłku i rozwoju. Jego nowe zaproszenia oznaczają jednak więcej niż tylko ciężar wchodzenia w to, co nieznane – oznaczają też nową przygodę.

Jeśli nie odstawisz na bok mleka i nie przebrniesz przez pierwsze spotkania z marchwianką i brokułami, nie poznasz smaku czekolady i orzeźwiających lodów w ciepłe popołudnie. Nie będziesz wiedział, jak smakuje pizza jedzona z przyjaciółmi i jak słodkie mogą być zebrane w słońcu leśne poziomki. Jeśli zatrzymasz się na tym, co oswojone, bezpieczne i niebudzące wątpliwości, nie odkryjesz nigdy niczego nowego, nie poznasz satysfakcji, jaką przynosi poczucie przekraczania własnych granic i osiągania nowych celów.

Jeśli nie sprawdzisz, co przygotował dla Ciebie Bóg, nie będziesz ryzykował, więc nie poniesiesz straty. Ominą Cię gwałtowne burze, ale i cuda, takie jak uciszenie wichru na jeziorze. Być może nie doznasz głodu, ale nie zobaczysz też, jak to jest, gdy na pustkowiu kilka bochenków chleba karmi do syta pięć tysięcy osób. Nie będziesz umierał ze strachu, patrząc na to, co dzieje się na Golgocie, ale nie doświadczysz również przemieniającej życie radości zmartwychwstania.

Gdy masz wybierać między dwiema takimi opcjami – co tak naprawdę jest zyskiem, a co stratą? Przypomnij sobie jedną sytuację, w której życie przyniosło niespodziewaną zmianę. Jaka była Twoja reakcja? Pomódl się dzisiaj w inny sposób, niż robisz to zazwyczaj.

O PSIE, KTÓRY JEŹDZIŁ KOLEJĄ I... NIE ZGINĄŁ

P:

Mapy były dla mnie furtką do nieznanego, kuszącego swoją innością świata. W książeczce O psie, który jeździł koleją znajdowała się ilustracja przedstawiająca trasy podróży Lampo. Przygarnięte przez rodzinę zawiadowcy stacji zwierzę niekiedy znikało z domu, żeby wybrać się w samotną podróż koleją. W ostatniej scenie uratowało przed nadjeżdżającym pociągiem małą Adelę bawiącą się beztrosko na torach. Lampo zepchnął ją z niebezpiecznego miejsca, ale sam nie zdołał odskoczyć i bohatersko zginął.

Książkę przeczytałem wielokrotnie, a mapkę znałem na pamięć, najpierw jednak poznałem tę historię dzięki mamie, która postanowiła ją nieco zmodyfikować. By uchronić małego Piotrusia przed smutkiem i łzami, pozwoliła psu przeżyć to niebezpieczne wydarzenie. Kiedy już potrafiłem samodzielnie czytać, poznałem tę trudniejszą, prawdziwą wersję zakończenia, miałem wtedy jednak kilka lat więcej.

Pewnie wiele razy ludzie, a może także Bóg działający przez nich i sploty różnych wydarzeń, chronili mnie przed doświadczeniami w danym momencie zbyt trudnymi do przyjęcia. To dla mnie znak błogosławieństwa, ale i jeden z kierunków „bycia dla innych”: chronienie ich przed tym, co mogłoby być na dany moment dla nich za trudne. Z wyzwaniami mierzymy się prędzej czy później. Krzyża w życiu nie unikniemy, tak jak oswojenia się z tym, że kogoś lub coś się traci, jednak trudów w chrześcijańskim życiu nie chcemy szukać na siłę, a tym bardziej ich prowokować. Kiedy już nadejdą, powinniśmy zmierzyć się z nimi z ufnością, bo Bóg jest przy nas i wspiera z troską w każdych okolicznościach.

Doświadczenie duchowego ojcostwa, szczególnie wyraźne w kierownictwie duchowym i stałej spowiedzi, wiąże się z trudem balansowania na granicy między taką ochroną a mobilizowaniem do rozwoju. Niekiedy starsze ode mnie wiekiem „duchowe dzieci” powierzają mi swoje intymne sekrety, a moim zadaniem jest tak pokierować te osoby, by spotkały się z Jezusem i od Niego dostały podpowiedź. Pomagam im w walce ze złym duchem i nieoczywistymi pokusami, ale również czuwam nad tym, by ktoś niedojrzały duchowo nie usłyszał „pełnego zakończenia”. I nie jest to manipulacja ani kłamstwo. Nie było nim inne zakończenie dziecięcej książki ani postępowanie Jezusa wobec Apostołów. Chrystus przecież nie opowiadał im od razu o tym, co stanie się później. Nieprzypadkowo opis powołania Piotra nie brzmi: „Pójdź za mną. Zostaw łodzie, sieci i swoje dotychczasowe życie. Zobaczysz wiele wspaniałych cudów. Później zabiją mnie bestialsko, lecz Ja zmartwychwstanę. Ucieszysz się tym, ale sam doświadczysz dotkliwych prześladowań. Ostatecznie zostaniesz okrutnie zabity ze względu na wierność mojemu Imieniu. Pójdź za Mną!”.

Prawdopodobnie gdyby Szymon Piotr usłyszał takie słowa na początku drogi, nie wyruszyłby w nią wcale. Jezus nie okłamał go, nie zdradzając mu szczegółów. Wiedział, że byłoby to zbyt wiele dla początkującego ucznia. Przyjdzie czas, kiedy zacznie zapowiadać swoją śmierć i zmartwychwstanie, choć będzie to dla Piotra trudne do przyjęcia. Doświadczenie rozczarowania sobą, kiedy nie uda mu się wiernie pozostać przy Panu w czasie Jego męki, dopiero go czeka. Później dozna radości spotkania z żyjącym Chrystusem i będzie mógł odważnie oddać za Niego życie. Jest to jednak proces, w którym sam Bóg troszczy się o Szymona Piotra, dając mu to, co odpowiednie w danej chwili. Bóg chroni w ten sposób każdego z nas. Nie daje więcej, niż potrafimy znieść. Jako najlepszy przewodnik w naszym życiu duchowym znajduje zarazem idealny moment do zaproszenia nas do nowych wyzwań.

Przed czym Bóg Cię uchronił? Przed czym chcesz ustrzec najbliższe Ci osoby?

MÓJ TATA CI POKAŻE!

E:

Wiele razy w dziecięcych dyskusjach słyszeliśmy: „Mój tata ci pokaże!”. Jest to oczywiście argument bezdyskusyjny, bo każdy małolat wie, że z tatą się nie zadziera. Dziecko ma świadomość tego, że samo niewiele zdziała, ale za nim stoi przecież ktoś mocniejszy, kto w razie potrzeby wkroczy do akcji. My też mamy Tatę w niebie, i to wszechmocnego. Czemu więc tak rzadko podpieramy się Jego mocą?

Im starsi się stajemy, tym mocniej wierzymy we własne siły i w to, że jesteśmy zdolni pokonać przeciwnika. Nasz wszechmocny Ojciec przestaje nam być potrzebny. Świat nieustannie przekonuje, że naszym celem jest samowystarczalność, a szukanie wsparcia to oznaka słabości. Tymczasem intuicja dziecka, by zasłonić się autorytetem taty, jest bardzo cenna. Ono wie, że nie musi liczyć w życiu jedynie na siebie, bo ma wsparcie swoich rodziców. Podobnie my jako chrześcijanie potrzebujemy takiego wsparcia, bo „nasza praca będzie przynosić więcej owoców, jeśli bardziej będziemy opierać się na Jego pomocy, aniżeli na własnych środkach i pomysłach” (św. Magdalena Zofia Barat).

W życiu zakonnym wcale nie jesteśmy wolne od takiego ludzkiego myślenia. Często uświadamiam sobie, że próbuję coś robić dla Jezusa i bardzo szybko zużywam wszystkie swoje siły. Tymczasem On chce, abym zawsze działała „z Nim”, a nie „dla Niego”. Dzięki temu wszystko dzieje się Jego siłą. On marzy o tym, żebym zapraszała Go do pomocy w najmniejszych nawet sprawach mojej codzienności.

Ta pomoc ma szczególne znaczenie, kiedy walczymy ze złem: jakąś słabością, grzechem, nałogiem. Zły duch dobrze wie, że nie może pokonać Boga, dlatego chętnie nam powtarza, że sami powinniśmy skonfrontować się z szatańskimi mocami. Oczywiście w tak nierównej walce nie mamy szans i o to właśnie mu chodzi. Każdy, kto zetknął się z pomocą osobom uzależnionym, wie, że nie wolno takiego człowieka zostawić samego. Mierząc się z nałogiem, potrzebujemy wsparcia – specjalistów, przyjaciół i samego Boga. Nie czekajmy, aż wpadniemy w tarapaty, by uświadomić sobie, że potrzebujemy siebie nawzajem. Nie chodzi o to, by osiągnąć wszystko samemu, ale by mądrze korzystać z pomocy i dzięki temu osiągać więcej.

Jeśli poprosimy Boga o interwencję w naszym życiu, On nie tylko przyjdzie, ale też zaskoczy nas swoją mocą. Rzadko jednak w spektakularny sposób rozwiąże nasze problemy i pokona wrogów. Zwykle Jego wsparcie pojawia się dużo bardziej subtelnie – w postaci przyjaciół, wydarzeń, nagłych zwrotów akcji, słowa zasłyszanego gdzieś w tramwaju czy po prostu natchnienia Ducha, które zmobilizuje nas do jakiegoś odważnego kroku. Nie zawsze dostrzegamy Jego obecność. Czasami, spodziewając się czegoś nadprzyrodzonego, przegapiamy Bożą interwencję i nie potrafimy przyjąć Jego pomocy z rąk innych ludzi. Przypisujemy sobie sukces i wpędzamy się w coraz większe poczucie samowystarczalności. Obie te postawy uda nam się pokonać dzięki modlitwie. To jest chwila, gdy możemy z boku przyjrzeć się wydarzeniom i odnaleźć Boże działania w naszym życiu.

O co konkretnie poprosiłeś Boga w ostatnim czasie? W jakich sytuacjach zdarza Ci się przypisywać sobie zasługi za pomyślne rozwiązanie problemu?

ACH ŚPIJ, KOCHANIE

M:

Rodzic wie, że dziecko może zasnąć w każdej sytuacji: na leżąco, stojąco i na siedząco. Z głową na poduszce i w talerzu z makaronem. W wózku spacerowym, samochodzie, na ramieniu taty i podczas własnych urodzin – może zasnąć zawsze i wszędzie. Wie to każdy rodzic i wie to każde dziecko, które przecież nie pyta o pozwolenie, zanim utnie sobie drzemkę, a po przebudzeniu nie przeprasza za niestosowne zachowanie. A my czasem postępujemy właśnie w ten sposób. Gdy słyszymy, że mamy „stać się jak dzieci”, możemy mieć w głowie obrazek dziecka beztroskiego, ufającego, wpatrzonego w Ojca – czyli dziecka idealnego. Łatwo wtedy zapomnieć o tym, że dziecko to ktoś, komu nie zawsze wszystko wychodzi. Dziecko ma prawo być słabe i zmęczone, a przez to również marudne. Kto widział zbuntowanego dwulatka, ten przyzna, że maluchy nie zawsze ufnie podążają za rodzicem. Zdarza im się tupać nogą ze złości i próbować postawić na swoim za wszelką cenę. A jednak nie to jest najważniejsze. Jedną z najcenniejszych cech dziecka jest bycie sobą, bez udawania – nawet jeśli oznacza to zapadnięcie w sen w najmniej odpowiednim momencie.

Dorosłe życie przyzwyczaja nas do tego, że musimy być produktywni. Działanie musi mieć konkretny efekt, najlepiej przeliczany na odpowiednie cyferki i umieszczany w tabeli zysków i strat. Zdarza się, że w ten sam sposób podchodzimy do relacji z Bogiem i rozmowy z Nim. Modlitwa musi być „owocna”, a jej skutki odczuwalne. Wyjazd na rekolekcje powinien przynieść określone zmiany w życiu, odmawianie litanii wyprosić dary, których pragniemy. Kiedy tak się nie dzieje, może pojawić się pokusa porzucenia modlitwy albo wymuszania czegoś na Bogu – dokładnie tak, jak u zbuntowanego dwulatka.

Jeśli ufamy Bogu, wiemy, że nie wszystko musi dziać się według naszego planu i że na owoce pewnych działań trzeba czasem poczekać. Nawet gdy zaśniemy w czasie modlitwy, On jej nie przekreśli ani nie uwzględni tego w bilansie duchowych zysków i strat. Po ludzku chwile rozmowy z Bogiem mogą niekiedy wydawać się czasem straconym, zwłaszcza gdy nie słyszymy Jego głosu, a jedynie siedzimy w milczeniu lub przysypiamy po męczącym dniu. Po ludzku nic się tutaj nie dzieje, nic się nie zmienia i nie można nawet pocieszyć się wykonanym zadaniem: odmówieniem nowenny pompejańskiej czy przeczytaniem danego fragmentu Pisma Świętego. Chyba że spojrzymy na to oczami dobrego Taty, który cieszy się z obecności swojego dziecka. Dla Niego liczy się obecność pełna szczerości, bo tylko ona prowadzi do spotkania. A co, jeśli dziecko, zamiast recytować okrągłe zdania, uśnie na Jego rękach? Czy Bóg się oburzy się? Czy raczej zaśpiewa mu jedyną w swoim rodzaju, pełną miłości kołysankę?

Z jakich powodów rezygnujesz z modlitwy? Czy jest coś, o czym nie chciałbyś rozmawiać z Bogiem w czasie modlitwy? Dlaczego uważasz, że ten temat jest nieodpowiedni?

CUKIERKI DLA SIMONA

P:

Simona spotkałem w Nyahururu, w Kenii. Był jednym z czterdziestu mieszkańców ośrodka dla dzieci z wirusem HIV, kierowanego przez włoskiego księdza. Ten dziewięciolatek trzymał mnie za rękę i oprowadzał po swoim świecie. Pokazywał mi wieloosobową salę, w której spał, i miejsce, gdzie mieszkały zwierzęta. Nikt nie zgadłby, że jest nosicielem śmiercionośnego wirusa, bo tryskał energią, często się uśmiechał, a jego oczy błyszczały podczas spotkania z drugim człowiekiem. W czasie mojego krótkiego pobytu w jego miasteczku, znajdującym się prawie idealnie na równiku, polubiliśmy się na tyle, że prawdopodobnie zapamiętam go już na zawsze.

Do środkowej Kenii wyjechałem z grupą warszawskich studentów w ramach programu Magis. To doświadczenie międzynarodowe oparte jest na duchowości ignacjańskiej. Zakłada zmierzenie się z nowymi zadaniami i odnajdowanie Boga w przeżywanych wydarzeniach, osobach, emocjach i słowach. W Nyahururu odwiedzaliśmy domy zamieszkiwane przez osoby niepełnosprawne czy dzieci ulicy, jednak wizyta w domu dla dzieci zarażonych wirusem HIV stała się największym wyzwaniem dla większości studentów z różnych krajów, którzy przeżywali tu swoje doświadczenie programu Magis. Lęk przed chorobą okazywał się silniejszy niż wiedza o tym, że nie zarazimy się poprzez zwyczajny dotyk czy jedzenie z jednej misy. Moje osobiste obawy były nieco inne, bo pierwszy kontakt z nosicielami HIV miałem wiele lat wcześniej, w Polsce. Bałem się natomiast, że to miejsce będzie przygnębiające, mroczne i pozbawione nadziei. Wcześniej odwiedziłem już kilka domów dziecka i głód choćby namiastki miłości zawsze głęboko mnie zasmucał. Wszelkie obawy i negatywne wyobrażenia okazały się jednak całkowicie błędne. Dom dla dzieci chorujących na AIDS, zazwyczaj sierot, gdyż ich rodzice – najczęściej nosiciele wirusa – zmarli, prowadziły osoby tak ofiarne i mądrze wierzące, że określenie „dom” wcale nie było na wyrost. Mieszkający tam opiekunowie, osoby zatrudnione i wolontariusze nie mogli, rzecz jasna, zastąpić rodziców, ale stworzyli prawdziwą wspólnotę – może inną od tradycyjnej rodziny, jednak wypełnioną dobrocią i ujmującą zwyczajnością, których niekiedy brakuje w tak zwanych normalnych domach.

W tym miejscu, pełnym pokoju i radości, doświadczyłem czegoś, co w szczególny sposób zachowało się w mojej pamięci. Każda z kilkunastu osób uczestniczących w programie Magis spędzała czas z tymi samymi dziećmi. Łatwo dało się zauważyć, że malcy sami o to dbali. Simon „wybrał” mnie. Kiedy przychodziłem, natychmiast pojawiał się obok – pewnie czuł, że bardzo go polubiłem. Był chłopcem energicznym, radosnym, ale zarazem stanowczym i dojrzałym jak na swój wiek. Przy ostatniej bodajże wizycie przyniosłem mu torebkę cukierków, najlepszych, jakie udało mi się kupić. Zadbałem o to, by je dostał, gdy nie będzie wokół niego innych dzieci – chciałem go w ten sposób wyróżnić i sprawić mu radość. Wyraźnie powiedziałem, że są dla niego. Simon jednak nie potrafił myśleć w kategoriach, które podpowiadało mi moje skorumpowane serce! Natychmiast pobiegł z cukierkami do innych dzieci, rozdał wszystko i wrócił do mnie uśmiechnięty.

To ten młody chłopak rozumiał Jezusa i Jego nauczanie. Ja, młody ksiądz, nauczający gorliwie z ambon o prawdach Ewangelii, rozminąłem się z tym, co najważniejsze w słowach Jezusa. Simon żył Bożą logiką tak spontanicznie i naturalnie, jakby prawidła Królestwa Niebieskiego były dla niego oczywistością. Ani przez chwilę nie pomyślał o cukierkach jako prezencie tylko dla niego. Nie musiał się trudzić, żeby podjąć decyzję o podzieleniu się z innymi. Ten, kto ma czyste serce, wie, co robić. I to w pewnym momencie przychodzi mu bez wysiłku. W życiu duchowym używamy tu słowa „cnota” – coś tak wyraźnie staje się dla nas oczywiste, że bez trudu podejmujemy dobre wybory. Nie trzeba znać teorii, żeby to praktykować. Duchowo jednak trzeba się stać takim dzieckiem jak Simon.

Jak często dziękujesz za to, co masz? Co czujesz na myśl, że żadna rzecz na świecie nie jest tylko Twoja? Czy to uczucie bliższe jest przerażeniu lub rozpaczy czy też lekkości i wolności?

NIEGRZECZNE DZIECI

E:

Wiemy z doświadczenia, że dzieci bardzo często potrafią być naprawdę urocze i kochane – zwłaszcza gdy patrzą na nas tymi wielkimi oczami, uśmiechają się czy biegną, żeby się przytulić. Choć nie mam własnych dzieci, doświadczyłam tego nieraz. Wyobrażam więc sobie, ile radości musi przynosić codziennie taka pociecha, której daliśmy życie i która stała się naszym małym światem.

Niestety, te aniołki czasami potrafią też nieźle dać w kość. Powiedzmy sobie szczerze – dzieci bywają po prostu niegrzeczne. Bunt dwulatka, bunt trzylatka, przeciągający się często aż do gimnazjum (widzę to codziennie w moich szkolnych klasach). Niby rozumiem, że to po prostu naturalna kolej rzeczy, ale wielokrotnie po prostu krew mnie zalewa, kiedy dzieci nie zachowują się tak, jak powinny. To jest silniejsze ode mnie.

Ostatnio w okresie Bożego Narodzenia poszłam na mszę dla dzieci. W kościele mieliśmy wówczas wystawę szopek zajmujących całe dwa schodki pod ołtarzem. Były małe i duże, ze Świętą Rodziną i całym mnóstwem innych postaci, ze zwierzętami i aniołami, wykonane z plasteliny i papieru, uszyte i sklejone, a nawet pojawiła się stajenka w butelce! Prawdziwy festiwal różnorodności. Nic więc dziwnego, że od początku mszy najmłodsze dzieci urządzały sobie spacery od jednej szopki do drugiej. Przyglądały się im uważnie, zaglądały do środka, pokazywały palcami i wymieniały między sobą opinie.

Przez całą mszę rozpraszały moją uwagę. Denerwowało mnie to, bo przecież zakłócały mi modlitwę i spotkanie z Bogiem. Apogeum nastąpiło jednak podczas przeistoczenia. Oto na ołtarzu następowała transsubstancjacja chleba i wina w prawdziwe Ciało i Krew naszego Pana Jezusa Chrystusa, anamneza Jego męki i śmierci, najświętsza ofiara… a w tym czasie dzieci zupełnie beztrosko zwiedzały szopki. Tego było już za wiele. Te małe istoty naruszyły strefę mojego sacrum. „Tak po prostu nie wolno! W czasie podniesienia należy klęczeć i grzecznie się modlić, a rodzice powinni zadbać o przyzwoite zachowanie swoich pociech” – myślałam. Roztrzęsiona zostałam po mszy w kościele, żeby jeszcze chwilę porozmawiać z Jezusem i ochłonąć. Patrzyłam na wykonane z sercem malutkie dzieła sztuki. Zastanawiałam się, o co tak naprawdę mi chodzi, bo przecież te cztero- czy pięciolatki nie mają świadomości tego, co się dzieje. Nie czynią specjalnie żadnego zła. One po prostu są sobą. I wtedy zrozumiałam coś bardzo ważnego. Zdenerwowałam się, bo ktoś złamał schemat, naruszył świętość. Dokładnie to samo robił Jezus, kiedy uzdrawiał w szabat, nie obmywał naczyń, rozmawiał z kobietami. Tego wszystkiego nie wolno było robić! Przypomniałam sobie, że w momencie Jego śmierci na krzyżu w świątyni jerozolimskiej zasłona Przybytku rozdarła się na pół. To, co odgradzało największą świętość od świata, zostało zniszczone. Już nie ma sacrum i profanum; Bóg wkroczył w nasze życie całkowicie i bezgranicznie. Jeśli tylko Mu na to pozwolimy, będzie z nami w tych wszystkich miejscach, w których nigdy byśmy się Go nie spodziewali.

Wyobraziłam sobie Jezusa spacerującego w czasie mszy z dziećmi pod ołtarzem. Opowiadał maluchom o tym, jak rodził się w Betlejem, jak drżał z zimna i cieszył się obecnością najwspanialszych rodziców. Mówił też o tym, że oprócz Józefa ma Ojca w niebie i że On jest Królem Wszechświata. Pokazywał im anioły i zapewniał, że nad każdym człowiekiem dniem i nocą czuwa Anioł Stróż. Zrozumiałam, że Jezus jest obecny nie tylko w Najświętszym Sakramencie, przed którym klękaliśmy, ale też przy szopkach. Może tam nawet bardziej, bo przecież ja nie potrafiłam Go wtedy przyjąć do serca. Kto wie, co działo się w sercach tych dzieci?

Pomyśl o jakimś miejscu, gdzie nie spodziewasz się spotkać Boga. Dziś spotkaj Go właśnie tam. Spróbuj przyjrzeć się sytuacjom, gdy ktoś nie spełnia Twoich warunków pobożności. W jaki sposób reagujesz na kogoś, kto zakłóca Twoją modlitwę?

NOSZENIAKI

M:

Stare zdjęcia z pierwszych dni mojego życia utrwaliły na kliszy naturalną dla noworodka, choć dziwnie wyglądającą, reakcję na niespodziewany bodziec – manifestację odruchu Moro. Podobnie zachowujemy się, gdy w ciemnym pokoju ktoś nagle zapali światło i krzyknie: „Niespodzianka!”. Noworodek gwałtownie się porusza i prostuje ramiona, a potem powoli przyciąga je do klatki piersiowej. W reakcji na potencjalne niebezpieczeństwo nowo narodzony człowiek odruchowo próbuje objąć obiekt, który powinien być najbliżej – czyli mamę.

To charakterystyczny odruch dla zwierząt nazywanych „noszeniakami”. Z tym terminem spotkałam się po raz pierwszy w czasie lektury książki doktor Evelin Kirkilionis, która w bardzo prosty sposób wyjaśnia tę kwestię. Zwierzęta niedojrzałe po urodzeniu (często głuche i ślepe), jak myszy czy koty, nazywamy gniazdownikami. To właśnie gniazdo daje młodym poczucie bezpieczeństwa w przypadku zagrożenia, a nie matka, która zostawia potomstwo, by znaleźć dla nich pokarm. Zwierzęta sprawne i gotowe do podążania za matką od razu po narodzeniu to zagniazdowniki. Łatwo wyobrazić sobie ich funkcjonowanie, jeśli chociaż raz widzieliśmy na własne oczy na przykład nowo narodzonego źrebaka. Te zwierzęta w przypadku niebezpieczeństwa nie szukają schronienia w gnieździe, tylko w bliskości matki. To dlatego podążają za nią z taką determinacją.

A człowiek? Odruch Moro jest jednym z dowodów na to, że nie należymy ani do jednej, ani do drugiej grupy. Nie jesteśmy ani gniazdownikami, ani zagniazdownikami. Należymy do trzeciej grupy, którą dr Kirkilionis nazywa „noszeniakami”. Poczucie bezpieczeństwa zapewnia nam nie tyle gniazdo, ile bliskość mamy. Nie potrzebujemy za nią podążać, tylko wtulić się w nią i kołysać się w rytm jej kroków. Wie to każda mama, która instynktownie przytula i pociesza płaczące dziecko. I chociaż nie każdy chce się do tego przyznać, potrzeba przytulania zakodowana jest w nas dużo głębiej, niż wspomniany na początku odruch Moro, który zanika po kilku miesiącach życia…

Jesteśmy „noszeniakami”, chociaż nie zawsze chcemy o tym pamiętać, bo czasem próbujemy radzić sobie o własnych siłach. W trudnej sytuacji nie szukamy bliskości Ojca, lecz chcemy schować się przed problemami. Uciekamy, gdziekolwiek, byle iść przed siebie, byle dalej od trudności. Dlatego sporo energii inwestujemy w budowanie bezpiecznej przystani, swojego „gniazdka”, a potem meblujemy je tak, aby było nam wygodnie. Gdy dzieje się coś złego, gdy czujemy, że grozi nam niebezpieczeństwo, chowamy się tam, zwijamy w kłębek i zakopujemy po uszy w iluzjach, którymi lubimy się uspokajać. Jedną z nich jest myśl o tym, że najgorszy czas można przeczekać, że problemy same się rozwiążą, że można nie stawiać im czoła, tylko od nich uciekać, licząc na to, że jakoś to będzie.

A jednak w obliczu życiowych zmagań tak naprawdę potrzebujemy czegoś innego – potrzebujemy bliskości Ojca. Potrzebujemy wsłuchania się w Jego bijące serce i doświadczenia obejmujących nas z miłością ramion. Potrzebujemy ciepła prawdziwej relacji, w którą wchodzi się na sto procent, wtulając się w bliską Osobę z pełnym zaufaniem. Ani zbudowane własnymi siłami „gniazdko”, ani ludzkie zabezpieczenia nie są w stanie zapewnić takiego oparcia, jak Jego bliskość.

Jak reagujesz w chwilach, gdy wali Ci się świat? Czy podejmujesz wysiłek, by zaufać i prosić o doświadczenie bliskości Boga? Każdy ma swoje „gniazdko”, miejsce ucieczki przed tym, co trudne. Jak wygląda Twoje? W jakich sytuacjach szukasz tam pozornego poczucia bezpieczeństwa?

DZIECIŃSTWO PORANIONE

P:

Prawdopodobnie jednym z najbardziej kontrowersyjnych zdjęć, jakie poznał cały świat, jest fotografia Kevina Cartera zrobiona w Sudanie w czasie klęski głodu. Widzimy na niej wycieńczoną, skuloną dziewczynkę, z twarzą pochyloną ku ziemi, a tuż obok wielkiego sępa czekającego na jej śmierć. Zdjęcie zostało opublikowane na pierwszej stronie „New York Timesa”. Zrozumiałe, że wywołało dyskusję o moralnej odpowiedzialności reportera, który przyglądał się wydarzeniu i uwiecznił je na kliszy fotograficznej, zamiast pomóc dziecku. Niezależnie od kontrowersji obraz dobitnie przedstawił dramat mieszkańców Sudanu, dzięki czemu pomoc dla głodujących popłynęła szerszym strumieniem.

Swego czasu na portalu Thinking Humanity natrafiłem na kolekcję fotografii prezentujących szesnaście sypialni dzieci z różnych miejsc świata. Oczekiwałem różnorodności, ale zobaczyłem właściwie ten sam obraz – nędznych warunków życia, nieporównywalnych z tymi, w jakich się wychowałem, choć dorastałem w niezamożnej rodzinie, w końcówce PRL–u. Tego, co zobaczyłem na tych zdjęciach, nie życzyłbym żadnemu dziecku. Niby nie powinny mnie zaskoczyć, w końcu odwiedziłem dzielnice biedy w Azji, Afryce czy Ameryce Południowej i Środkowej, jednak dzięki nim uświadomiłem sobie, że cały czas patrzę na dzieciństwo przez pryzmat swoich wspomnień, przepełnionych doświadczeniem miłości i bezpieczeństwa, które zdecydowanie nie jest powszechne.

Europocentryczne spojrzenie na świat jest zakorzenione w nas bardziej, niż myślimy. Oczywistych dla nas elementów brakuje w doświadczeniu wielu innych osób. Obecność obojga rodziców i brata, wspomnienie sytości, solidna edukacja i służba zdrowia, własny pokój od jedenastego roku życia – listę tego, co miałem, a czego nadal pozbawione są miliony dzieci na świecie, można rozszerzać. W przypadku trzech czwartych krajów świata ubóstwo dotyka większą część społeczeństwa niż w Polsce. Wiele otrzymaliśmy i dopiero, gdy zdamy sobie z tego sprawę, możemy doświadczyć postawy otwierającej na Jezusa – wdzięczności za swoje życie.

Kiedyś usłyszałem: „A co by było, gdybyś dziś miał tylko to, za co wczoraj podziękowałeś Bogu?”. Niech to pytanie niepokoi nas w twórczy sposób. Może to, co według nas nam się „należy”, wcale takie nie jest? Każdy dostał inne dary od Boga, ale każdy ma za co być wdzięczny.