Kobiety, które kochał Bóg - Maria Miduch - ebook

Kobiety, które kochał Bóg ebook

Maria Miduch

5,0

Opis

Biblia – historia zakochanego Boga

Dlaczego w drzewie genealogicznym Jezusa znajdziemy imiona Tamar, Rachab czy Batszeby, mimo że tradycyjne rodowody raczej pomijały kobiety? Dlaczego wbrew starożytnym obyczajom to właśnie one miały często decydujący wpływ na losy Izraela?

Maria Miduch, autorka bestsellerowej trzytomowej biografii Trójcy Świętej, pisze o kobiecości z nowej perspektywy. Bohaterki jej książki nie są idealne, są słabe, grzeszne ale równocześnie piękne, wybrane i święte. Ich życiorysy są opowieścią o odwadze, sile i zaufaniu Bogu. Dowodem na to, że historia zbawienia jest w dużej mierze historią kobiet.

Część z nas przez krew, a część przez wiarę jest uczestniczkami dziedzictwa biblijnych kobiet. Warto je poznać, warto odkryć nasze korzenie. One wcale nie są aż tak odległe ani archaiczne. Kiedy spotykamy się z nimi twarzą w twarz, serce w serce, okazuje się, że ich rozterki, radości, smutki, upadki i próby powstania są nam bardzo bliskie.

  • Ewa i Sara – życie
  • Anna i Estera – droga
  • Miriam i Rut – odwaga
  • Judyta i Batszeba – zranienie
  • Hagar i Tamar – samotność
  • Sefora i Rachab – sprawiedliwość
  • Debora i Jael – moc
  • Elżbieta i Miriam – obietnica
  • Maria Miduch − dr judaistyki i hermeneutyki biblijnej, mgr teologii, mgr studiów bliskowschodnich, wykładowca języka hebrajskiego i Starego Testamentu. Członek Stowarzyszenia Biblistów Polskich, zaangażowana w inicjatywę TJCII Polska. Zakochana w podróżach – szczególnie tych do Ziemi Świętej.

     

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 277

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
5,0 (6 ocen)
6
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Kaate7

Nie oderwiesz się od lektury

dobrze napisana, łatwo się czyta, warto.
00
tblok

Nie oderwiesz się od lektury

Coś wspaniałego!!! Polecam z całego serca każdej kobiecie i każdemu mężczyźnie…
00

Popularność




Moim drogim przyjaciołom: Michałowi, Madzi, Kubie i Julii. Dziękuję, że jesteście w moim życiu, że uczycie mnie, jak to jest być sobą, troszczycie się, akceptujecie, dajecie wsparcie i zaufanie.

KOBIETY, KTÓRE KOCHAŁ BÓG

Jest piątek, gorący letni wieczór. Stoję na placu przed Murem Zachodnim, popularnie zwanym Ścianą Płaczu. Staram się nie wyróżniać z tłumu skoncentrowanego na nadchodzącym szabacie. Robię wszystko, by być jego częścią, pasować do biało-czarnego krajobrazu złożonego z sylwetek odświętnie ubranych Żydów spieszących na modlitwę. Chłonę tę atmosferę, mając nadzieję, że pomoże mi ona zrobić rachunek sumienia z mojego świętowania. Może się czegoś nauczę: czym jest święty czas? Odpoczynek w Bogu? Przyglądam się idącym obok mnie pojedynczym osobom, całym rodzinom, grupom przyjaciół. W mojej głowie kłębią się różne myśli: jak dobrze, że znów tu jestem, jak cudownie uczestniczyć w tym dotykaniu wieczności, jakim jest szabat. Zastanawiam się, kim są mijający mnie mężczyźni i kobiety. Czym zajmują się na co dzień, jakie są ich codzienne troski i radości. Dziś na ich twarzach widzę radość, pokój, dostojeństwo.

Ono szczególnie bije od kobiet. To nie Hanna, Jael, Keren, Miriam i Sara, na co dzień gospodyni domowa, matka gromadki dzieci, księgowa, bizneswoman, nauczycielka w przedszkolu. O nie! W ten piątkowy wieczór każda z nich jest córką Króla, umiłowaną Pana wszechświata, tą, z której obecności Bóg się raduje i której daje szabat jako czas wspólnej blis­kości. Czy stracą one swoją królewską godność, kiedy w sobotę zapadnie zmrok? Nie! W nawale codzienności nie będą jednak tak błyszczeć jak wtedy, kiedy nadchodzi dzień rozkoszowania się Panem.

Oto tajemnica piękna tych bardzo młodych, tych dojrzałych i tych bardzo już starych kobiet, które mijają mnie na wąskich uliczkach Jerozolimy, spiesząc czy to pod Mur Płaczu, czy to do domu na szabatową kolację. Tajemnica mocno związana z ich przekonaniem o wyjątkowości w oczach Boga. Nie, nie ma w tym pychy! Jest świadomość własnej godności, a także wartości własnych korzeni.

Patrzę na spieszące w ten świąteczny wieczór kobiety i nie mogę przestać myśleć o tych wszystkich, które były tu przed nimi. Biegnę myślami do czasów biblijnych. Tak, w tym tkwi sekret szabatowego piękna – w świadomości, kto był wcześniej. Nie bez znaczenia jest, czyjej tradycji jest się spadkobierczynią.

Kiedy byłam małą dziewczynką, uwielbiałam słuchać biblijnych opowieści, których bohaterkami były kobiety. Kopciuszek i Królewna Śnieżka wypadały dość blado przy Miriam, siostrze Mojżesza i Aarona, albo pięknej Esterze. Nie, to nie oznacza, że razem z przyjaciółką nie bawiłyśmy się w księżniczki, bo tak oczywiście było, ale zawsze miałam wrażenie, że historia o Małej Syrence czy o Śpiącej Królewnie prezentuje się blado na tle tych, które były dla mnie od wczesnego dzieciństwa znajome i prawdziwe. Myślę, że w sercach mijających mnie Żydówek świadomość łączności ze wspaniałymi kobietami mającymi szczególne miejsce w Bożej historii, w których życiu miłość Boga odcisnęła ogromny ślad, była jeszcze większa niż moja.

Rozmawiając z wieloma kobietami, moimi przyjaciółkami, znajomymi czy nawet tymi przypadkowo spotkanymi, odnoszę wrażenie, że wiele z nich uważa, iż na miłość, zainteresowanie i bycie podziwianą trzeba sobie zasłużyć. Trzeba być idealną, by móc się cieszyć pewnością siebie, uznaniem osoby, na której nam zależy. Kobiety Biblii uczą, że wcale nie musi tak być. Mają wady, nieraz w naszym mniemaniu daleko im do ideału, a jednak w oczach Boga wyglądają zupełnie inaczej: On jest z nich dumny, rozkochany w nich, On o nie zabiega.

Kiedyś uczestniczyłam w audycji poświęconej kobiecości. Razem z redaktorką rozmawiałyśmy o kobietach w rodowodzie Jezusa. Powiedziałam wtedy, że one mogą być bliskie każdemu z nas; nie są bez skazy, a jednak wchodzą do Bożej rodziny, możemy się więc z nimi zaprzyjaźnić i czerpać z ich życia. Redaktorka zapytała, czy nie przesadzam, bo przecież chyba żadna z moich bliskich przyjaciółek nie cudzołoży jak Batszeba i nie jest prostytutką jak Tamar. Nie pamiętam dokładnie, co odpowiedziałam, pewnie próbowałam złagodzić postawioną przez nią wątpliwość. Wiem natomiast, że wyszłam z radia z niesmakiem. Nie byłam zadowolona z własnej odpowiedzi. Nie to chciałam powiedzieć, nie to czułam. Batszeba zdradzająca Uriasza i mająca dziecko z Dawidem oraz Tamar podstępem nakłaniająca swojego teścia do współżycia to nie symbole, ale konkretne pogmatwane kobiece życiorysy. One dają nadzieję. Zbyt dobrze siebie znam, by postawić się ponad nimi. Zbyt dobrze wiem, że słabość i grzech dosięga każdego. Bóg nie wyrzuca Tamar, Rachab ani Batszeby ze swojej rodziny (pojawiają się one w rodowodzie Jezusa zawartym w Ewangelii), mimo że do ideału bardzo im daleko. Mało tego, zapewnia im zaszczytne i trwałe miejsce. Umieszcza ich imiona w swoim drzewie genealogicznym, mimo że tradycyjne rodowody raczej pomijały kobiety. Bardzo chce, by znalazły miejsce w Jego historii.

Nie muszę być ideałem, by zasłużyć sobie na Bożą miłość, Boży zachwyt moją osobą i wyróżnienie! Rodowód Jezusa świadczy o tym najlepiej, ale nie tylko on. Historia Starego Testamentu pełna jest kobiet, które w jakiś sposób zostały wyróżnione przez Boga, dotknięte Jego szczególną miłością, mimo że ich życie wcale nie było tak piękne, jak można by oczekiwać. Znalazły swoje miejsce w świętych pismach narodu wybranego, w dziejach spisywanych przez mężczyzn. Bóg zadbał o to, by opowieść o Jego ukochanych przetrwała. Wskazuje przez to wyraźnie, że dla Niego te wszystkie historie są niezwykle cenne.

Dla ludów sąsiadujących z Izraelem musiało to być niezrozumiałe. Kobieta, owszem, miała dla nich wartość: jako ta, która rodziła dzieci, dbała o dom, była ozdobą męża. Ale wpływać na losy narodu? Nie, tego już za wiele… A Bóg patrzy inaczej i przywraca kobiecie należne jej miejsce. Niezależnie od tego, co myślą o niej ci, którzy ją otaczają. Bez względu na to, ile razy upadła i zdradziła ideał.

Na pewno świadomość tego, że nie trzeba być idealną, by znaleźć uznanie w oczach Najwyższego, że jest się spadkobierczynią historii naznaczonej Bożą miłością i częścią wielkiego planu, tak jak Sara, Rut, Rachab, Debora i Estera, pozwala rozkwitnąć wewnętrznemu pięknu, niezależności, dostojeństwu.

Część z nas przez krew, a część przez wiarę jest uczestniczkami dziedzictwa biblijnych kobiet. Warto je poznać, warto odkryć nasze korzenie. One wcale nie są aż tak odległe ani archa­iczne. Kiedy spotykamy się z nimi twarzą w twarz, serce w serce, okazuje się, że ich rozterki, radości, smutki, upadki i próby powstania są nam bardzo bliskie.

Nie chcę jednak pisać, skupiając się jedynie na ludzkiej perspektywie. Dlatego też przewodnikiem po historiach kobiecych postaci z kart Starego Testamentu będzie dla nas Boża miłość. Okazana w obfitości, zakrywająca grzech, szalona i po ludzku niewytłumaczalna. W tej perspektywie zwykłe życie, szara codzienność nabierają nowego sensu. Tu już nie ma miejsca na zwyczajność – tu wszedł Bóg.

Życiorysy biblijnych bohaterek przypominają nam, że Pan często mówi przez pragnienia, które wkłada w serce. Droga, jaką kobiety Biblii podejmują, by je zrealizować, często wydaje się kręta, trudna, wyboista, błędna. A jednak… Bóg z ludzkich starań podjętych, by realizować Jego wezwanie, tka swój wielki, święty i doskonały plan. Wszystko ma znaczenie. Zwykła codzienność i dokonywane w niej ludzkie wybory stają się częścią czegoś wspaniałego.

Czy to książka tylko dla kobiet? W żadnym wypadku. Miarą dojrzałości mężczyzny jest umiejętność dostrzeżenia niesamowitej roli, jaką w dziele zbawienia, w codzienności, w zwykłym i niezwykłym życiu Bóg przeznaczył kobiecie. Historie kobiet w Biblii, to nie dodatek dla pań, by i one znalazły coś dla siebie w dziejach zdominowanych przez mężczyzn. To integralna i ważna – na równi z innymi opowiadaniami – historia zbawienia. Dzieje Boga i człowieka byłyby niekompletne, gdyby usunąć z nich bohaterki wiary, które skryły się w gąszczu mężczyzn. One mogą uczyć nas wszystkich: kobiety i mężczyzn, jak współpracować z Bogiem, jak odpowiadać na Jego miłość.

EWA I SARA – ŻYCIE

ŻYJĄCY-KOCHAJĄCY

Pierwszych rozdziałów Pisma Świętego nie można czytać dosłownie. Polegniemy już na początkowych zdaniach Księgi Rodzaju: „Na początku Bóg stworzył niebo i ziemię. […] Wtedy Bóg rzekł: «Niechaj się stanie światłość!»” (Rdz 1,1.3). To co było najpierw: niebo i ziemia czy światłość? Takich zagadek znajdziemy więcej. W poemacie o stworzeniu nie chodzi o to, by liczyć dni stworzenia. Ukrywa się tu coś więcej, czego zwykłe opowiadanie nie jest w stanie przekazać. Ludzki język jest za ubogi, by opowiedzieć o początku najbardziej fascynującej historii w dziejach wszechświata. Bóg nie chce spłycić tego, co ma do powiedzenia. Niczym poeta o wrażliwym sercu ucieka się do poematu, w którym przenośnia miesza się z dosłownością, i prostym językiem wyraża nieskończoność. Tylko Bóg tak potrafi! Może nie wszystko zrozumiemy od razu, może jakaś część opowieści zostanie tajemnicą, ale mamy szansę zakosztować głębi, zachłysnąć się Słowem, które zostało wypowiedziane przed wszystkim.

Historia stworzenia jest fascynująca. Oto Słowo staje się ciałem. Bóg posyła Je, by wykonało zleconą Mu pracę. Sprawia to, co oznacza! Nie spocznie, dopóki nie wykona swojego zadania. Ono musi zostać dokończone, bo taka jest jego natura. Tak określa tę naturę język hebrajski, w którym Bóg postanowił przemówić do człowieka. Dawar działa i czyni wszystko tak, jak zamierzył Stwórca. Myśl Boża przybiera konkretne kształty poprzez Słowo, które On wypowiada.

Ten, który jest życiem, dzieli się swoim bytem. To, co od zawsze istniało w Jego umyśle, przybiera kształt. Pojawia się we wszechświecie poza Bogiem, ale z Jego rozkazu i z Nim nieodłącznie złączone. Istnieje, ponieważ Bóg jest tego źródłem. Cokolwiek Bóg pomyślał, zaistniało. Żyje, ponieważ Bóg nieustannie podtrzymuje to w istnieniu. Brzmi niesamowicie, prawda? I tu nie chodzi tylko o ciebie, o mnie, o ludzi, których mijamy na ulicy, ale także o twojego psa i komara, który nie daje ci zasnąć, oraz o morze, nad którym spędzasz urlop. Życie udzielone przez Boga jest przywilejem całego stworzenia. Darem. Aby go otrzymać, nie trzeba niczego rozumieć. Stwórca obdarowuje hojnie, zarówno człowieka, jak i wszystko inne, co z Jego woli zaistniało na ziemi.

Istniejesz, więc Bóg nieustannie o Tobie myśli. Umarł ktoś z twoich bliskich? To wcale nie oznacza, że Bóg o nim zapomniał. Ta osoba nadal istnieje. Żyje! Kiedyś i jej ciało wróci do życia. A inne stworzenie? Bóg znajdzie na to sposób, bądź spokojny! On bardziej niż ty kocha piękne góry, wspaniałe morze, szumiący las i twojego kota. Chcesz wiedzieć, jak to będzie? Musisz poczekać. Ale zachowuj spokój: On jest życiem. W Nim mieści się pełnia życia całego stworzenia. Jego początek to nie czas, kiedy na ziemi zaczęło tętnić życie. Bóg prawdziwie żyje od zawsze!

Wśród wszystkich stworzeń szczególne miejsce zajmuje człowiek. Powołanie go do życia w szóstym dniu nie jest przypadkiem. Kryje się za tym pewna ważna dla nas prawda. Bóg powołuje człowieka do życia w ostatnim dniu stwarzania i od razu przydziela mu misję: będziesz panował nad całym stworzeniem (por. Rdz 1,28). Stwórca dzieli się z ludźmi nie tylko swoją istotą, ale i swoimi kompetencjami. Nie ma problemu z udzielaniem tego, co jest Jego. Jego serce jest otwarte. Dawać, udzielać, kochać – to Boże sprawy. Człowiek niesie w sobie to szczególne podobieństwo do swojego Stwórcy. Powierzona nam misja może odbiegać od naszego stereotypu władzy i panowania. Tu nie chodzi o rządy mocnej ręki, rozstawianie po kątach innych stworzeń i poddawanie ich sobie siłą. Raczej dostrzegamy tu działanie pełne rozrzutnej miłości i dzielenia się sobą!

Zaraz po stworzeniu Bóg wprowadza istotę ludzką w szabat, czas świętego odpoczynku. To ciekawe, bo człowiek jeszcze nie zdążył nic zrobić, zmęczyć się jakąkolwiek pracą. Rozpoczyna jednak swoje ziemskie bytowanie od świętowania w obecności Boga. Jakie to niewychowawcze! A gdzie praca, której dobrym wykonaniem powinien zasłużyć sobie na odpoczynek? A może Bóg chce nas przez to czegoś ważnego nauczyć? Na zmagania z trudami życia przyjdzie jeszcze czas. Najważniejsze jest przebywanie w Jego obecności (takie, jakie umożliwia szabat), skupienie na Nim i podporządkowanie Jemu. Jeden dzień z tygodnia, ale za to jak intensywny – wypełniony Bogiem po brzegi.

Przebywanie w Bożej obecności uczy nas, kim jesteśmy i kim powinniśmy być.

PEŁNIA CZŁOWIECZEŃSTWA

„Stworzył więc Bóg człowieka na swój obraz, na obraz Boży go stworzył: stworzył mężczyznę i niewiastę” (Rdz 1,27). Jesteśmy obrazem samego Stwórcy! To pierwsza myśl. Ale chwila… Czy ten fragment mówi tylko o tym? Kryje się w nim coś jeszcze. Spróbujmy zagłębić się w to bardzo bogate w treść zdanie. Po polsku nie brzmi ono tak niesamowicie jak po hebrajsku, w języku, w którym przed tysiącami lat z natchnienia Bożego zostało zapisane. W oryginale ma ono nieco inny wydźwięk. Bóg stworzył człowieka na swój obraz, a człowiek ten jest rodzaju męskiego (mężczyzna) i żeńskiego (kobieta). Inaczej mówiąc, na człowieka składa się mężczyzna i kobieta.

Czy to coś zmienia? Tak. Wiele.

W zamyśle Bożym była łączność między kobietą i mężczyzną: dane im człowieczeństwo. Osiągają je wspólnie. Bez kobiety mężczyzna jest niekompletny i kobieta bez mężczyzny nie osiągnie pełni swego człowieczeństwa.

Jak to? Czyżby całe rzesze ludzi samotnych nie miały pełnego uczestnictwa w człowieczeństwie? Co z tymi, którzy wybrali życie w pojedynkę? Nie chodzi zaraz o małżeństwo, choć ono może być doskonałym sposobem na odkrywanie, jakim człowiekiem mamy być, i realizację powołania. Chodzi tu raczej o dostrzeżenie roli, jaką Bóg przeznaczył płci przeciwnej w moim życiu. O zauważenie jej i zachwycenie się tym, jak buduje ona moje człowieczeństwo.

Znam ludzi, którzy uciekli przed płcią przeciwną w celibat. Powodował nimi strach przed tym, co wydawało im się obce i niebezpieczne. Z czasem obrośli w arogancję i pogardę – to ich mechanizm obronny. Co by, biedni, zrobili, gdyby w ich życie wkradł się zachwyt dla odmiennej płci? Może ich powołanie ległoby w gruzach – i co wtedy?

Tragedia. Zablokowane zostało pierwsze i podstawowe ludzkie powołanie – rozwijać swoje człowieczeństwo; na różnych drogach, na różne sposoby. To pierwszy dar, jaki człowiek otrzymał od Boga, zanim jeszcze przez Jego błogosławieństwo otrzymał płodność. Dostaliśmy siebie nawzajem. A każdy dar jest też zadaniem.

Podczas pewnego uroczystego obiadu siedziałam obok duchownego, który o mało co nie zakrztusił się rosołem, kiedy usłyszał, że mam doktorat i uczę w seminarium: „Po co to pani? A przede wszystkim – po co to klerykom?”. Wyraźnie chodziło mu o moją obecność w seminarium. Odpowiedziałam: „Po to, żeby nie wyrośli na takich arogantów jak ksiądz”. Miałam już spokój do końca uroczystości. W pewnym momencie zrobiło mi się go nawet żal. Okropnie jest żyć w ciągłym poczuciu zagrożenia. Wtedy karłowacieje się duchowo i psychicznie. A Bóg miał inny plan!

Nie będziesz dobrym księdzem ani dobrą siostrą zakonną, jeśli nie docenisz, jak cenna jest płeć przeciwna. Nie będziesz dobrym mężem, jeśli nie zachwycisz się kobiecością. I nie będziesz dobrą żoną, jeśli nie potrafisz zachwycić się mężczyzną. Twoje powołanie się nie rozwinie, skarłowaciejesz, bo twoje człowieczeństwo będzie cierpieć i chorować. Kościołowi ani światu nie potrzeba uciekinierów obrastających skorupą grubiaństwa. Tę powłokę trzeba zdrapać, pozbyć się jej chirurgicznym cięciem. To może być bardzo bolesne, ale tego wymaga od nas pierwszy dar, który otrzymaliśmy od Boga razem z życiem. Łaska Boża jest wytrzymałym pilnikiem, twardym młotem i precyzyjnym skalpelem. Da radę niezależnie od tego, ile lat i z jakich powodów twoje serce obrastało skamieliną.

Bóg nie chce dla człowieka marnej egzystencji, łapania oddechu resztką sił czy rozpaczliwej walki o utrzymanie się na powierzchni. On nie idzie na łatwiznę. Masz przed sobą życie (wieczne). Nie chodzi w nim o to, żeby jakoś przetrwać, ale żeby doceniać dary, którymi obsypał nas Ojciec. Nie zrobił tego, żeby nam było trudniej, ale żeby nasze życie było łatwiejsze.

Obraz Boga to mężczyzna i kobieta. Co to oznacza? Czy Bóg ma płeć, a raczej obie płci? To my przyzwyczailiśmy się myśleć o różnych istotach w tych kategoriach. Dzielić je. Tak jest ze stworzeniami. Ale Bóg nie jest stworzony i nie możemy patrzeć na Niego jak na człowieka. Tak, możemy powiedzieć, że my, kobiety, w swojej kobiecości mamy coś boskiego, co nas do Niego upodabnia i świadczy o tym, że wyszłyśmy z Jego serca. To samo może powiedzieć mężczyzna: moja męskość sprawia, że widać we mnie podobieństwo do Stwórcy, jestem Jego dziełem, On złożył na mnie swój podpis. Lekceważąc kobiecość lub męskość, lekceważysz Boga.

MISTRZ PRZY PRACY

Biblia zawiera dwa opisy stworzenia człowieka. Dlaczego? Czy jeden by nie wystarczył? Znów musimy sobie przypomnieć, że mamy do czynienia z poetyckim opisem rzeczywistości, która jest niezwykle trudna do oddania ludzkim językiem. Ta sama prawda przedstawiona jest na różne sposoby, by bardziej dotarła do odbiorców, by ukazać ją głębiej, byśmy mogli ją lepiej zrozumieć.

Kiedy byłam małą dziewczynką, moja starsza siostra wzięła mnie na zajęcia plastyczne. Lepiliśmy w glinie. Do tej pory pamiętam moje podekscytowanie, kiedy na stole przede mną znalazła się glina i mogłam zanurzyć w niej ręce. Nie szło mi łatwo, oj nie, byłam nawet trochę rozczarowana… Jak to? Wyobraziłam sobie, jakie to cudo uda mi się ulepić, a tu niestety… Efekt końcowy daleki był od ideału, który sobie wymyśliłam. Potem przez długie lata, mijając koślawy garnuszek stojący na szkolnej półce pośród prac uczniów, czułam w sercu dumę. Lubiłam na niego patrzeć: szkliwiony na czarno z niebieskim kwiatkiem. Ukochane dzieło, w które włożyłam tyle serca.

Może właśnie dlatego tak bardzo lubię opis stworzenia, w którym Bóg lepi człowieka z prochu ziemi (Rdz 2,7). Biblia używa tu jacar, hebrajskiego słowa, które może być używane właśnie na określenie rzemieślnika lepiącego garnki lub figurki. Lubię wyobrażać sobie Stwórcę siadającego nad bryłą gliny i zanurzającego w niej dłonie. Jego ręce ściśle się z nią łączą, ona oblepia Jego skórę. Palce Stwórcy wnikają w sam jej środek. Doskonała bliskość. Bóg ma w głowie obraz tego, co zaraz powstanie. „Myślał go” od zawsze! On – w przeciwieństwie do mnie – jest wprawnym artystą. Wypuszcza ze swych rąk arcydzieło. Dokładnie takie, jakie sobie wymarzył. A Jego plan wcale nie jest prosty.

Może jeszcze przez chwilę zatrzymam się na tworzywie, z którego powstał człowiek. Wzmianka o prochu ziemi nie jest przypadkowa. W Biblii wszystko ma sens. Autor natchniony uczy nas, kim jesteśmy. Z jednej strony – dziełem samego Stwórcy, mistrza w swoim fachu: uczynieni przez Najwyższego, który tworząc nas, zanurzał w nas swoje ręce i skupiał na nas swoją uwagę. Z drugiej strony – stworzeniem z prochu ziemi. Hebrajskie słowo określające ziemię (w sensie: glebę) to adama. Człowiek to adam. Nazwa wskazuje na pochodzenie. Moglibyśmy żartobliwie powiedzieć: ziemniak to ten, który jest z ziemi. To uczy nas właściwej postawy. Jestem tylko prochem ziemi, którego dotknęły ręce Stwórcy i z którego uczyniły dzieło. Wszystko, co mam, zawdzięczam Bogu.

Praca mistrza trwa w tym opisie stworzenia dłużej niż w poprzednim. Dzieło wydaje się skończone, a jednak Bóg dochodzi do wniosku, że nie! Zobaczył jakiś brak, jakąś niedoróbkę. Mężczyźnie brakuje kobiety! I proszę bardzo, znów ta sama prawda, która pojawiła się wcześniej, ale wyrażona innym obrazem: pełnia jest wtedy, kiedy są oboje! Teraz wszystko gra.

Myślę, że wielu z nas spotkało się z powiedzeniem „żebro Adama”, które miało być synonimem kobiety. Ja słyszałam je wiele razy. Dopóki jest to żart mężczyzny, który w swoim życiu ceni kobiety, szanuje je i dostrzega ich wielką wartość, wszystko w porządku. Niestety wiele razy określenie to było jak kolec wysunięty ze skorupy pogardy – wypowiadane, by pokazać swoją wyższość i trzymać na dystans. Kto jest temu winien? Bóg, że ubrał w takie ludzkie słowa historię powołania do życia kobiety? Czy może raczej my, bo nie rozumiemy, co czytamy i co Najwyższy chciał nam powiedzieć?

Wina spoczywa na nas. Dostaliśmy Słowo Boże przetłumaczone na polski, więc wydaje nam się, że wystarczy je tylko przeczytać. Nic bardziej mylnego! Nikt nie zwolnił nas z trudu dociekania jego sensu, tłumaczenia zwyczajów i kultury, w której powstało. Czyje to zadanie? Na pewno teologów, przede wszystkim księży, na których spoczywa obowiązek głoszenia i wyjaśniania tego, co Bóg w Biblii mówi do człowieka, ale także nas wszystkich – samemu można też czytać komentarze, pytać, sięgać po opracowania.

Żebro, z którego Bóg czyni kobietę, nie jest przypadkowe – kryje głęboki sens. To odwołanie do zwyczaju, który dla pierwszych odbiorców tekstu o stworzeniu mężczyzny i kobiety był jasny i oczywisty. Słowa Biblii przetrwały wiele wieków; zwyczaj, który za nimi stoi, już nie. Ale możemy sięgać do przekazów mówiących o kulturze starożytnych plemion Bliskiego Wschodu, pytać antropologów, archeologów, historyków i… odkryć zdumiewającą prawdę. Kiedy koczownicy przemieszczali się, szukając pastwisk dla swoich trzód, zdarzało się, że spotykali w drodze człowieka, który chciał do nich dołączyć, stać się częścią ich społeczności. Samotny, sam mający niewielkie szanse na przetrwanie, miał okazję czuć się bezpieczny. Istniał zwyczaj, który mógł zapewnić mu miejsce w napotkanej wspólnocie. Przywódca danej społeczności w specjalnym obrzędzie przyciskał takiego samotnika do swoich żeber i ogłaszał: oto ten człowiek jest kością z moich kości i ciałem z mego ciała. Od tej pory przygarnięty włóczęga stawał się pełnoprawnym członkiem wspólnoty, równym innym. Nie był już przybłędą i nikt nie miał prawa tak go traktować.

Co nam to mówi o kobiecie? Ten opis stworzenia jest bardzo feministyczny. Bóg poprzez swoje słowo upomina się o godność kobiety. Staje w jej obronie i przypomina, jakie jest jej miejsce w ludzkiej wspólnocie. Kość z kości, ciało z ciała, równa w godności, pełnoprawna uczestniczka społeczności. Nic rewolucyjnego? Może dla nas rzeczywiście nie (przynajmniej teoretycznie), ale dla pierwszych odbiorców tego opowiadania to był wielki przewrót. Zburzenie myślenia, które wydawało się takie normalne. Tak, kobieta była bardzo cenna, należało w pewien sposób o nią dbać i się o nią troszczyć. Była to troska podobna do tej, jaką okazujemy drogiemu przedmiotowi, który ma jak najdłużej służyć. Kobieta miała dać życie kolejnym pokoleniom, wychować je i zadbać o to, by mężczyzna godnie odpoczywał po trudach życia. Cenna, droga, ale czy równa w godności? Raczej nie. Tymczasem Biblia jasno mówi, jakie jest jej miejsce we wspólnocie.

Mężczyzna powstaje ulepiony tak, jak tworzy się figurkę bądź garnek: Bóg zanurza w nim ręce i go kształtuje. A kobieta? Tu Bóg również używa swoich rąk, swojej precyzji i rozmachu. Ani w jednym, ani w drugim przypadku Stwórca nie tworzy dystansu pomiędzy sobą a swoim dziełem. Każde Jego dzieło staje się Mu bliskie, co widać także w zaangażowaniu Boga w tworzenie. Podobieństwo do Boga, które dostaliśmy w pakiecie razem z naszym życiem, jest jak uwierzytelniający podpis mistrza: oto prawdziwe arcydzieło. Nie stoisz w gablocie w muzeum, nie wisisz na ścianie w galerii, bo jesteś czymś więcej niż Mona Lisa, Słoneczniki czy Wenus z Milo.

LEK NA SAMOTNOŚĆ

Jest coś niesamowitego w powodzie, dla którego Bóg stwarza kobietę. W Jego dziele, przecież doskonałym, jest jakiś brak. Czy to w ogóle możliwe? Czy to nie herezja? Jeśli założymy, że od początku wolą Boga było stworzenie i mężczyzny, i kobiety – to nie. Bóg daje poznać człowiekowi-mężczyźnie jego ograniczoność i niewystarczalność po to, by odkrył, że powołany jest do wspólnoty. By rozsmakował się w pełni, jaką daje mu jedność z kobietą. Teraz jest doskonałość! Wspólnota, w której się uzupełniamy, która nie jest jednolita, ale jest jednym! O to Bogu chodziło! Kobieta od zawsze była wymarzona przez Boga, od zawsze była w Jego planach, lecz przez jej późniejsze pojawienie się Stwórca pragnie nauczyć czegoś człowieka: że on sam nie da rady, będzie w nim pustka, której nie zapełni pies, kot, papużka ani nawet słoń… Potrzebujemy siebie nawzajem!

Tak. Było już o tym, tylko innymi słowami. Dwa biblijne obrazy stworzenia nie wykluczają się. W piękny sposób, często nie dosłowny, lecz ukryty, mówią o tym samym. Do pełni człowieczeństwa dochodzimy poprzez uznanie roli, jaką Bóg przygotował w naszym życiu płci przeciwnej. Jeśli do jakiegoś odbiorcy nie dotarła ta prawda, kiedy słuchał pierwszego opisu stworzenia, Bóg daje mu kolejną szansę, opowiadając to samo inaczej.

Mężczyzna czuje się samotny. Bóg widzi jego problem i ma lekarstwo: kobietę. Nie, to w żadnym wypadku nie oznacza, że kobietę traktuje instrumentalnie i stwarza ją, bo pojawił się problem. To zupełnie nie tak. Ona od zawsze miała się pojawić i mieć swoje zadanie na ziemi. Misję tak ważną jak misja mężczyzny.

Widząc kiepską sytuację mężczyzny, Stwórca mówi: Uczyńmy pomoc odpowiednią dla niego (por. Rdz 2,18). I próbuje Adama, czy ten jest w stanie rozpoznać, co jest dla niego odpowiednie. Egzamin zdany! Mężczyzna nie czuje, że odpowiednia jest dla niego owca, słoń czy hipopotam. Bóg doskonale wiedział, że tak będzie, ale pozwala człowiekowi uczyć się samodzielności, rozpoznawać, jakie pragnienia drzemią w jego sercu. No właśnie, co jest odpowiednie dla mężczyzny? Co w ogóle ma oznaczać zwrot: „odpowiednia dla niego pomoc”? Gdyby ktoś szukał pomocy domowej, może ogłoszenie, które zamieściłby w internecie, brzmiałoby podobnie: „Szukam odpowiedniej pomocy domowej”. I wszystko byłoby jasne: ona ma spełniać warunki odpowiadające wymaganiom zatrudniającego. Wtedy będzie odpowiednią pomocą. Czy tak ma się sprawa z kobietą i jej stworzeniem przez Boga? Nie! W żadnym wypadku. To hebrajskie wyrażenie: „odpowiednia dla niego” można by było przetłumaczyć również inaczej: „pomoc odpowiadającą mu”, ale „odpowiadającą” w sensie godności, pozycji, wartości. Szukając jeszcze lepszego tłumaczenia tego zwrotu, można by było ująć je obrazowo i powiedzieć: „równą mu”. Teraz mamy jasność! Nie: odpowiadającą jego wysokim wymaganiom i spełniającą polecenia według jego rozkazu i zachcianek, ale taką, która jest równorzędną partnerką do działania. Tak. Właśnie to mówi do nas tekst Biblii! Bóg w swoim planie tak widzi kobietę.

Jakby tego jeszcze było mało, ale i dlatego, że Bóg dobrze wiedział, iż do człowieka trzeba mówić na wiele sposobów, by ten zrozumiał, Biblia w opisie stworzenia pierwszej kobiety jeszcze raz podkreśla, jaka jest jej godność. Niestety jest to zauważalne jedynie w języku hebrajskim. W tekście Pisma Świętego czytamy, że Bóg zbudował kobietę z żebra. To hebrajskie słówko bana („zbudował”) ma wielkie znaczenie. Biblia będzie go później używać na określenie budowania świątyni, czyli miejsca zamieszkania chwały Bożej na ziemi. To otwiera przed nami zupełnie nową rzeczywistość! Kobieta jako świątynia! Miejsce zamieszkiwania chwały Bożej! Miejsce, w którym Bóg sobie upodobał. To w świątyni bije źródło życia Izraela. Tu mieszka Ten, który jest prawdziwie żyjącym. Mocne. Piękne. Prawdziwe.

A co z biednym mężczyzną? Czy ma szansę, by Życie zamieszkało w jego wnętrzu? Ma, ale musi je przyjąć od kobiety, która pierwsza otrzymała ten dar. Mają działać razem, ucząc się jedno od drugiego, korzystając z Bożych darów. Może stąd ta łatwość kobiety w otwieraniu się na sferę duchową, tak trudną czasem do ujęcia w ramy i definicje?

Piękny ideał. Dobrze jednak wiemy, jak jest w codzienności. Trudno nam siebie nawzajem docenić, zachwycić się sobą w swojej inności. Może się wydawać, że między nami zieje przepaść. Kiedy mówimy o rozłamie w kontekście religijnym, większości z nas przez myśl przemknie Marcin Luter, część pomyśli o rozłamie Kościoła na wschodni i zachodni, a ktoś inny o rozdziale między judaizmem i chrześcijaństwem u początków Kościoła. Tymczasem pierwszy rozłam nastąpił pomiędzy mężczyzną i kobietą. To była pierwsza schizma. Rana, która stała się zarzewiem wielu innych, bardziej znanych i lepiej przez nas kojarzonych. To jedno pęknięcie dało początek innym.

SAMOTNA

Nie mogę oprzeć się wrażeniu, że w opisie grzechu pierwszych rodziców mężczyzna grzeszy inaczej niż kobieta. Niby ten sam owoc, złamanie tego samego zakazu (choć pamiętajmy, że kobiety nie ma obok mężczyzny, kiedy Bóg ustala zasady funkcjonowania ludzi w ogrodzie), a jednak widać różnicę. Tylko kobieta rozmawia z podstępnym wężem i daje się wciągnąć w zasadzkę. Co robi w tym czasie jej mąż? Gdzie się podział? Jest obok, stoi i przygląda się całej sytuacji, słucha i… bierze owoc, który daje mu kobieta. W momencie kuszenia jakby zupełnie niewidoczny, nieobecny, a jednak na wyciągnięcie ręki. Ta bierność mnie zaskakuje. Z pewnością piękno owocu zdatnego do jedzenia kusi i jego, ale… mężczyzna zostawia sprawę swojej kobiecie. Niech ona to załatwi! Niech ona porozmawia z wężem, niech ona zerwie jabłko. On poczeka, aż towarzyszka podsunie mu gotowy do spożycia owoc.

To wycofanie, schowanie się za plecami niewiasty kuszonej przez złego ducha dalekie jest od wspólnego rozwijania człowieczeństwa. Jest porzuceniem roli, próbą powierzenia kobiecie całej odpowiedzialności za to, co się dzieje. Mówiąc kolokwialnie: zwaleniem na nią winy za to, co ma się stać. Nadinterpretacja? Zobaczmy, co mężczyzna mówi Bogu, kiedy Ten pyta go, czy zjadł z drzewa, z którego nie powinien był jeść. „Niewiasta, którą postawiłeś przy mnie…”. Odpowiada, ale… nie na pytanie. Jadłeś? Odpowiedź powinna brzmieć: „tak” lub „nie”. On tymczasem kontynuuje swoją strategię chowania się za plecami. Bóg nie pyta w tym momencie kobiety, pyta mężczyzny. Czyżby w nim widział tego, który miał być odpowiedzialny za nich oboje? Mężczyźnie wydaje się, że sprytem da radę załagodzić sytuację. Zwróci uwagę Boga na kobietę i wzbudzi w Nim poczucie winy: „Ty ją postawiłeś!”. Bóg jednak nie daje się zmanipulować. Na nic wysiłek mężczyzny.

Wróćmy do kobiety. W obliczu pokusy i zagrożenia zostaje sama. Mężczyzna jest obok, ale niczego nie robi, mimo że sytuacja dotyczy też i jego. Bierność Adama prowokuje Ewę do podjęcia decyzji. Błędnej i tragicznej w skutkach. Nie dość, że wyrok jest taki, a nie inny, to jeszcze mężczyzna obarcza ją całkowitą winą. Niestety, ten schemat lubi się powtarzać… aż do czasów współczesnych. Znasz to, prawda? Decyzja, którą podjęłaś sama, bo mężczyzna stał za tobą i pozornie w ogóle go nie interesowało, co wybierzesz, okazała się błędna i miała konsekwencje dla was obojga. W ostatecznym rozrachunku to była twoja wina, bo przecież to ty wybrałaś niewłaściwie, ty podjęłaś takie, a nie inne kroki… I zostałaś sama z poczuciem winy… A to potrafi boleć, i to bardzo. Tylko nie tak miało być. Bóg miał inny plan. On chciał, żebyśmy podejmowali decyzje razem, byli odpowiedzialni za drugą osobę – nawet jeśli to oznacza wspólne ponoszenie konsekwencji. W ocenie Boga odpowiedzialność rozkłada się inaczej.

Męskie starania, aby zostawić kobietę samą w obliczu zła, które się dokonało, spełzły na niczym. Bóg nie pozwala, by kobieta sama odpowiadała za popełniony czyn. On doskonale wie, co zaszło; wie, jaka jest rola mężczyzny i gdzie on zawinił i wie, gdzie leży grzech kobiety. Adam nie może powiedzieć, że to nie jego sprawa.

Rozdźwięk, rozdarcie między tymi, którzy razem budują swoje człowieczeństwo… znamy to doskonale. My, kobiety, mówimy o czymś, co dla nas jest bardzo ważne, a mężczyzna zupełnie nie dostrzega, co chcemy mu przekazać, i przy tym często nas rani, starając się zmusić do swojego męskiego patrzenia. Podobnie jest, kiedy mężczyzna chce nam coś przekazać, a my irytujemy się do granic naszych możliwości. Przepaść, rozłam, bolesna rana. Tak nie musi już być. Jezus przyszedł na świat, by uczynić nas na nowo jednością (por. Ef 2,14). To dotyczy każdego rozłamu, każdego pęknięcia. Bóg ma moc uzdrowienia każdej rany, ale najpierw musimy zrozumieć, że jesteśmy chorzy i potrzebujemy lekarstwa od samego Stwórcy. Potrzebujemy pokoju. Nie świętego spokoju, ale Bożego szalom! Właśnie to oznacza ten hebrajski termin: nie tylko to, co my nazywamy pokojem, ale i uzdrowienie, pełnię, pogodzenie przeciwieństw.

BĘDZIESZ BŁOGOSŁAWIEŃSTWEM BOGA!

Mogłoby się wydawać, że grzech wszystko przekreślił. Teraz mamy już przechlapane. Rozpacz. Czarna dziura. Jedyne, czego możemy oczekiwać, to nagana, kara za grzeszne zachowanie… Smutna perspektywa. Na szczęście to tylko nasze ludzkie kalkulacje. Bóg tak nie myśli! Niech będą Mu za to dzięki!

Bóg przeklina węża i ogłasza karę za grzech pierwszych rodziców. Do błogosławieństwa, jakie wcześniej było udziałem mężczyzny i kobiety, wkrada się gorycz. Ono samo nie zostało jednak cofnięte! Bóg nie wycofuje się z obietnic. Jest wierny, mimo że my okazujemy się wiarołomni. Żadne okoliczności nie zmienią tego, co zaplanował Bóg.

Płodność, zdolność do przekazywania życia, zrodzenia potomstwa, dar otrzymany od Boga nie został cofnięty. Bóg, który jest źródłem wszelkiego życia, pozwala czerpać z siebie kobiecie i mężczyźnie. W nich obojgu złożył zdolność do przekazywania boskiego daru, ale… No właśnie! To kobieta wydaje się szczególnie związana z tą tajemnicą. To w niej rośnie życie i z niej przychodzi na świat. Słowa, które Stwórca kieruje do niej po grzechu, dotyczą właśnie tego daru – zdolności przekazywania życia. Grzech wprowadza gorycz i ból w rzeczywistość, która miała być rozkoszą uczestnictwa w Bożej zdolności… Istota daru pozostaje jednak niezmieniona. Kobieta daje życie!

Szczególne złączenie kobiety z życiem potwierdza jej mąż. Nadaje jej imię: Ewa. Hebrajskie Hawa ma oznaczać tę, która rodzi życie, matkę żyjących. Zaszczytne imię! Nie jest to tylko jej zawołanie ani tylko sposób, w jaki mężczyzna będzie do niej mówić. W myśl biblijnego zwyczaju imię zdradza najgłębszą część jestestwa tego, kto je nosi. To imię wskazuje, kim naprawdę jest kobieta. Nie, tu nie chodzi o jakąś jedną kobietę u początków ludzkości. Nie tak mamy rozumieć historię Adama i Ewy. Ona jest czymś więcej niż opowieścią o bardzo odległej naszym czasom parze, która dała początek rodzajowi ludzkiemu. Ten biblijny tekst musimy czytać na wielu płaszczyznach, zachowując czujność, bo pod mityczną historią ukryto tu uniwersalną prawdę, ważne dla nas przesłanie. Oczywiście dotyczy ono Boga i tego, że w Nim jest nasz początek, On jest Tym, który nas stworzył. Ale to nie wszystko. Ten piękny poetycki tekst opisujący stworzenie chce nam powiedzieć też coś o nas samych. On mówi o wszystkich Adamach i o wszystkich Ewach.

Mówi o darze i godności, jakie każdy z nas otrzymał. O imieniu, które oddaje najgłębszą tożsamość kobiety. Dawać życie. Nieść je tam, gdzie panuje śmierć. Rodzić żyjących. Fizycznie, duchowo, na różne sposoby, ale zawsze czerpiąc ze źródła. Czy się o tym wie, czy nie, początkiem życia jest Bóg. A my, kobiety, możemy być Jego błogosławieństwem.

TUŁACZKA BEZ SENSU

Kiedy byłam małą dziewczynką, najbardziej w Piśmie Świętym – opowiadanym czy czytanym mi przez rodziców i dziadków – lubiłam opowieści o patriarchach, którzy żyli pod namiotami, wypasali owce i nocą obserwowali rozgwieżdżone niebo. Zasypiając wieczorem w swoim pokoju, zamykałam oczy i starałam się sobie wyobrazić, że leżę na posłaniu w szałasie, a wokół mnie kręcą się ludzie, których znam z kart Biblii. Mówią o tym, co im się dziś przytrafiło, jak rozmawiali z Bogiem ukrytym za trzema tajemniczymi postaciami, które pojawiły się w upalny dzień na drodze… Te wszystkie historie były dla mnie bardzo żywe. Nie dostrzegałam wtedy całego kontekstu tego wydarzenia: trudu, niebezpieczeństwa, niewygód, które towarzyszyły Abrahamowi i jego rodzinie wiodącej koczowniczy tryb życia. Przecież wszystko dobrze się skończyło! Przecież byli tak blisko boskich tajemnic. Spotykali się z Bogiem po wyjściu z namiotu, jedli z Nim obiad pod dębami Mamre… Wszystko wyglądało tak pięknie, romantycznie i radośnie. Musiało upłynąć trochę czasu, zanim zobaczyłam, że w ich codzienności kryły się również ludzkie tragedie. To właśnie w te dramaty wkracza ze swoim błogosławieństwem Najwyższy.

Tragizm położenia Abrahama widać między innymi w jego tułaczce. Ten wielki patriarcha nie ma łatwego życia. Mieszka w Charanie razem ze swoją rodziną. Tworzą typową patriarchalną wspólnotę, w której starszy rodu ma ważną pozycję, zapewnia pozostałym bezpieczeństwo i stabilność. Abram (bo tak na początku ma na imię bohater naszej historii) i jego żona Saraj są drobnym elementem tej zapewne licznej społeczności. Nie mają dzieci, i to jest początek ich dramatu… Bezdzietność sprawiła, że utracili szacunek członków rodu, którzy liczyli na to, że każda z rodzin klanu wniesie do niego jak najwięcej potomków. Miało to zapewnić mu siłę i bezpieczną przyszłość. Brutalne prawo tego ludu mówiło: po co nam członkowie, którzy sami nic nie wnieśli i na starość będą tylko ciężarem dla innych?

Bezdzietny, a więc w rozumieniu pobratymców ubogi, Abram okazuje się na domiar złego dziwakiem. Wyrusza w podróż, ponieważ wezwał go do tego jakiś Bóg. Nie bogowie znani od lat i czczeni przez pokolenia w przydomowym sanktuarium, ale ktoś zupełnie obcy. Pewnie pomieszało mu się w głowie. Idzie za jakąś nierealną obietnicą – bo niby jak ma się stać wielkim narodem (por. Rdz 12,1–3) ten bezdzietny stary dziwak? Kto udaje się w wędrówkę, nie mając zabezpieczenia w rodzinie? Kto opuszcza swój klan, który jest jego siłą? Rodzina może nie traktuje go tak jak tych, którzy dali jej licznych potomków, ale przecież zawsze stanowi ich siłę i daje ochronę… Dochodzi do konfliktu pomiędzy głosem serca, powinnością, a regułami i zdrowym rozsądkiem. Co uczynić?

Abram wychodzi. Zabiera ze sobą żonę oraz bratanka i idą w nieznane za mglistą i nierealną obietnicą. Czy coś się zmieni w ich życiu? Na pewno. Właśnie stracili bezpieczeństwo i pewność, że klan zapewni im ciągłość więzi rodzinnych. Abram jest sam i nie zna celu wędrówki. Zresztą jaki sens ma ta wyprawa: błądzenie po pustkowiach i narażanie się na napaść? Może to, co obiecuje nieznajomy Bóg, nie jest warte zachodu? Gdyby Abram pozostał w Charanie, jego ród też mógłby się powiększyć. Ma przecież bratanków, a także innych krewnych. Mogliby żyć całkiem wygodnie i spokojnie, nie licząc oczywiście tych małych przykrości, których doznają ze strony krewnych wypominających parze bezdzietność.

W tej Boskiej obietnicy jest jednak coś, co pociąga serce Abrama. Bóg dostrzega w nim człowieka, który może się stać wyjątkowy. On i jego najbliższa rodzina, a więc także ukochana Saraj. Jej imię oznacza „księżniczka”. Kobieta ta, złączona z patriarchą węzłem małżeństwa, przy jego boku przeżywa to samo rozdarcie. Być może jej ból jest jeszcze głębszy.

Saraj nie słyszy głosu Boga, który nakazuje Abramowi opuścić dom rodzinny. Idzie za nim, bo należy do niego i nie może go opuścić. Jej jedyną motywacją do wyruszenia w daleką drogę, której celu nie widać, jest posłuszeństwo mężowi. Jej zdanie zupełnie się tu nie liczy.

CZAS PRZECIEKAJĄCY PRZEZ PALCE

To, że Bóg skierował swoje wezwanie tylko do Abrama i tylko jemu dał obietnicę, nie oznacza, że pominął w swoich planach jego ukochaną żonę. Wręcz przeciwnie! Myli się ten, kto twierdzi, że w tej obietnicy najważniejszy jest Abram. Ona jest równie ważną częścią Bożego przesłania! Bez niej ten plan się nie uda. Tu nie chodzi o jakąkolwiek kobietę, ale właśnie o Saraj – towarzyszącą mężowi od tak długiego czasu.

Bóg dobrze zna realia, w których żyje Abram powołany do dalekiej wędrówki przez pustynię. Wie, że musi załatwić sprawę z mężczyzną, ale to nie oznacza, że w Jego planie chodzi tylko o patriarchę. Bóg patrzy na kobietę inaczej niż współcześni Abramowi. Widzi zdecydowanie więcej. Może właśnie dlatego wybrał tego dziwnego starca, który nie chce sobie wziąć drugiej żony, mimo że pierwsza jest bezpłodna? Nie oddala Saraj, nie wypomina jej, że nie urodziła mu syna. Kocha ją i nie chce się z nią rozstać. Dostrzega w niej coś więcej niż otaczający go ludzie. Jest w nim coś z Bożego patrzenia. Nie ocenia po pozorach. Stara się kierować sercem, a nie logiką świata. Saraj jest dla niego niezwykle cenna, mimo że bezpłodna. Przywiązanie Abrama do żony chwyta za serce. Kiedy odczytamy historię patriarchy pod tym kątem, może nas ona zaskoczyć. Pełna jest wzajemnej miłości; często okazywanej bardzo po ludzku, błądzącej, ale jednak miłości.

Kto wie, czy nie to właśnie zachwyciło Boga w parze staruszków z Charanu. Znał tych dwoje bardziej niż oni sami i postanowił powierzyć im wielkie zadanie. Od momentu objawienia tego planu do realizacji jego pierwszego etapu upłynęło jednak dużo czasu. Nam, czytającym Księgę Rodzaju, mija on szybko. To zaledwie kilka rozdziałów – naprawdę nie trzeba dużo czasu, by je przeczytać. Parę chwil i już wiemy, jak ta historia się skończy. Nawet jeśli czytając, natrafimy na moment, w którym z emocji wstrzymamy na chwilę oddech, to i tak kilka wersów dalej wszystko się wyjaśni. Będziemy mogli odetchnąć z ulgą i zabrać się do następnej opowieści. Powinniśmy jednak uzmysłowić sobie, że ta krótka notatka – bo tak w porównaniu z całą Biblią możemy nazwać opowieść o Abrahamie – mówi nam o dziesiątkach lat, o naprawdę długim okresie, w którym patriarcha czekał na realizację obietnicy, uczył się ufności, chodził w przymierzu z Bogiem. Nawet jeśli przyjmiemy, że czas w Starym Testamencie ma coś z symboliki, patrząc na tamte wydarzenia i na odległości, jakie miał przemierzać Abram ze swoją karawaną, zrozumiemy, że nie była to kwestia dni czy miesięcy, ale wielu lat.

Ten czas nie jest bez znaczenia. Wie o tym każdy, kto czekał na coś, czego bardzo pragnął. Pamiętam, że jako dziecko nie mogłam się doczekać Wigilii. Ostatnie dni były jak katusze. Czas wydawał się stać w miejscu. Działo się dużo, ale wszystko niemiłosiernie się wlokło. A ostatnie godziny? To dopiero było wyzwanie! Raz w roku czas złośliwie postanawiał zwolnić (nadrabiał to później, w wakacje). Myśląc o oczekiwaniu, mam przed oczyma także inny obraz: Jerozolimy w dzień szabatu i trzech małych dziewczynek, które na tarasie domu oczekiwały powrotu taty z synagogi. Obserwowałam je codziennie, kiedy razem z braćmi biegły na spotkanie wracającego ojca. W szabat jednak oczekiwanie tych małych kobietek, pięknie i uroczyście ubranych, było szczególne. Stały przed domem jak trzy małe nieruchome figurki i patrzyły w stronę, z której mieli nadejść ojciec i bracia. Najmłodsza co jakiś czas próbowała podskakiwać i kręcić się, na co siostry natychmiast reagowały, przywołując ją do porządku. I właśnie na twarzy tej najmłodszej najwyraźniej było widać napięcie wywołane oczekiwaniem. Nie mogła wytrzymać. Przecież już powinni być! Kiedy wrócą, można będzie zaczynać domowe świętowanie… Niecałe pół godziny musiało się tej małej dziewczynce wydawać wiecznością. A najgorsze w tym wszystkim było to, że nie mogła zrobić nic, żeby czas płynął szybciej…

Abram i Saraj czekali… Czas dłużył się bezlitośnie… Bóg obiecał, że da im coś w swoim czasie. Żyją więc, karmiąc się Jego obietnicą, rozpalając nią swoje serce i nie mogąc nic zrobić, żeby przyspieszyć jej wypełnienie. Zupełnie nic… Saraj i jej mąż czekanie uczynili swoją codziennością.

KIEDY OBIETNICA STAJE SIĘ ŚMIESZNA

„Uczynię z Ciebie […] wielki naród” (Rdz 12,2), „cały ten kraj, który widzisz, daję tobie i twemu potomstwu na zawsze” (Rdz 13,15), „twoi potomkowie będą przebywać jako przybysze…” (Rdz 15,13). Na każdym kroku Abram słyszy obietnice Pana. Z pewnością dzieli się nimi z Saraj. Mijają długie lata… Otrzymuje od Boga przypomnienie, na co czekają, i… nic.

Abram wydaje się cierpliwy w oczekiwaniu na spełnienie obietnicy. Pan powiedział, więc tak będzie. To takie męskie. Jakbym patrzyła na mojego tatę: „Spokojnie… tylko powoli”. Albo na mojego przyjaciela: „Ma być, to będzie, gdzie się tak spieszysz?”. Upływający czas i oczekiwanie nie przyprawia ich o szaleństwo tak jak mnie. Każdy ma doświadczenie czekania na coś, co się spóźnia: autobus, pociąg, wypłatę, urlop… A co, kiedy czeka się na coś, co ma znacznie większą wartość?

Czy czekałeś kiedyś na coś takiego? Mijał już rozsądny czas, a tu dalej nic! Niespełniona obietnica? Słowa rzucone na wiatr? W zmęczonym sercu rodzi się złość i zgorzknienie. Niby się czeka, niby jeszcze ma się nadzieję, ale tak naprawdę nie wierzy się już w spełnienie… Z dnia na dzień żyje się oczekiwaniem, ale w rzeczywistości stało się ono rutyną, nie ma w nim świeżości, ciągłego wypatrywania ani dziecięcego podekscytowania. To, czego na początku chwytaliśmy się z nadzieją i radością, po pewnym czasie wydaje się błahe, odległe i zupełnie nierealne.

Abram miał doświadczenie spotkania z Najwyższym, który zawarł z nim przymierze (por. Rdz 15). Głos Boga i Jego wezwanie rozpaliły serce patriarchy! A co z Saraj: czy ona czuje podobnie? Na pewno też doświadcza radosnego ożywienia, kiedy słyszy o obietnicy. Niewątpliwie stara się nią żyć, ale czy potrafi czekać tak jak jej mąż: spokojnie, z wiarą i ufnością?

Myślę, że w jej serce wkrada się zwątpienie. Kiełkuje obok usychającej nadziei. Swoją codzienność kobieta wypełnia czekaniem, ale czy wierzy w wypełnienie się słów tajemniczego Boga, z którym rozmawia jej mąż?

Saraj jest doskonałym obrazem wielu ludzi, którzy na coś czekają. Całe ich życie skupione jest na oczekiwaniu, wszystko jemu podporządkowują, ale już nie za bardzo wierzą, że słowo stanie się ciałem. Łatwo się zagubić w plątaninie myśli, nadziei i zwątpienia – stracić z oczu to, co najważniejsze, to, o co naprawdę chodzi.

Saraj też się gubi. Ma wrażenie, że wie, o co chodzi: o syna dla Abrama! Zapomina jednak o sobie: że to ona ma być matką potomka patriarchy. Postanawia to załatwić. Hagar urodzi na jej kolanach. Będzie to „prawie” jej syn. Niewolnica jest własnością Saraj, a więc i jej syn będzie do niej należał! W tym planie widać desperację: niech to oczekiwanie wreszcie się skończy! Niech już życie wróci do normy!

Saraj straciła z oczu nie tylko cel oczekiwania, ale i dawcę obietnicy. Siłą sprawczą wielkiej radości w domu patriarchy miała być nie ona, ale sam Bóg! Ona miała jedynie uczestniczyć w tym planie i cieszyć się z jego wypełnienia: z tego, że słowo stało się ciałem. Tu nie były potrzebne ludzkie intrygi, kalkulacje i przewidywania. Tu była potrzebna żywa nadzieja, która nie pozwoli znudzić się oczekiwaniem.

Po wielu godzinach, dniach, miesiącach i latach to, na co czekamy, może się wydać śmieszne. Teraz? Naprawdę teraz, kiedy wszystko wydaje się już bez znaczenia? Po co?

Saraj przeżywa kryzys oczekiwania. Goście, którzy odpoczywają u jej męża po trudach drogi, składają jej bardzo konkretną obietnicę: „Za rok o tej porze!” (por. Rdz 18). Ach! Już nie dziesiątki lat, a jeden rok i będą się cieszyć wyczekiwanym synem. Wydawać by się mogło, że niczego lepszego nie można usłyszeć. Teraz to już tylko dziękować Bogu.

Ona ma już dość… Śmieszy ją to, czemu podporządkowała całe swoje życie, bawi ją spełnienie obietnicy, która z pewnością była dla niej bardzo ważna. Gdzieś głęboko w jej sercu nadzieja została przytłumiona przez zgorzkniałość. Minęło dużo czasu, odkąd wyruszyła ze swoim mężem z Charanu. Już wtedy była bezpłodną starszą kobietą. Dużo się wydarzyło… przeżyła wiele rozczarowań, jej serce musiało przyjąć sporą dawkę bólu. A teraz, kiedy wszystko zaczyna się wypełniać, ona już w to nie wierzy. Ogarnia ją śmiech. Śmieszy ją, że spełnia się właśnie to, na co czekała: słowo staje się ciałem.

Jestem bardzo wdzięczna ludzkim autorom Biblii, że pozostali tak wyczuleni na działanie Ducha Świętego, że nie uczynili z biblijnych bohaterów chodzących ideałów, ludzi bez skazy i zmarszczki. Nie jest nim ani Abram, ani Saraj, a jednak Bóg postanawia z nimi ściśle współpracować! Chwała Mu za to, że nie zraża się naszymi słabościami!

Być może Saraj straciła wiarę, ale Bóg nie zamierza cofnąć tego, co obiecał. Nie uzależnia wypełnienia swojej obietnicy od tego, czy Saraj wciąż ma serce pałające nadzieją, czy śmieszy ją to, co właśnie się dzieje. Dary Boże są nieodwołalne (por. Rz 11,29).

PREZENT NA WYROST

Kiedy Abram zawiera przymierze z tajemniczym Bogiem, który go wyprowadził z Charanu, wchodzi w przedziwny układ, który trudno jest zrozumieć współczesnym odbiorcom jego historii. Nie jest to ryt potwierdzający przywiązanie patriarchy do Boga, który mu się objawił, ani ceremonia oddania chwały Najwyższemu. Chodzi tu o coś o wiele głębszego: Abram wchodzi w komunię z Bogiem. Od tej pory wszystko, co jest własnością patriarchy, należy też do Boga, i wszystko, co należy do Boga, jest też własnością Abrama! Pełna komunia. Przymierza takie zwykle zawierali wodzowie plemion jako przedstawiciele swoich wspólnot. Porozumienie obejmowało wszystkich członków, mimo że w samym rycie uczestniczyli tylko dostojnicy plemienni. Podobnie dzieje się w przypadku patriarchy. To on rozcina zwierzęta i oczekuje Boga. W końcu widzi Go, jak pod postacią dymu i ognia przechodzi pomiędzy ofiarą ze zwierząt (por. Rdz 15). To jednak nie wszystko. Później jest mowa o obrzezaniu: o przymierzu będzie przypominać przelana krew i trwały znak na ciele każdego mężczyzny, który albo przez więzy krwi, albo przez zależności społeczne zwiąże się z Abramem.

A gdzie jest Saraj? Gdzie kobieta? Czy Bóg aż tak dopasowuje się do ówczesnej kultury, że postanawia załatwić sprawę z samym mężczyzną?

Nie! Bóg, wbrew panującym wtedy zwyczajom, pamięta w tym rycie przymierza także o kobiecie. Jest ona dla Niego równie ważna jak mężczyzna. Ma przecież do odegrania szczególną rolę w tej historii.

Kiedy Najwyższy nakazuje Abramowi obrzezanie, zmienia mu również imię (por. Rdz 17) na Abraham. Podobnie Saraj od tego momentu będzie nazywana Sarą. Z pewnością, czytając nieraz Biblię, zwróciliśmy na to uwagę. „Ot, taki Boży gest, symboliczny akt pokazujący, że od teraz żyją w nowej rzeczywistości przymierza”. A jednak nie. Bóg mówi Abramowi i Saraj coś niezwykle ważnego. Oni zrozumieli to w jednej chwili, my musimy się nad tym na chwilę zatrzymać. Wiemy już, że imię w mentalności biblijnej oznacza najgłębszą istotę tego, kto je nosi. Bóg, który zmienia imiona owej parze staruszków, tak naprawdę ingeruje w najgłębszą część ich jestestwa. Nadaje im nową tożsamość. Teraz już coś wiemy! Mówi nam to dużo więcej o tym, co stało się podczas przymierza. Ale to jeszcze nie wszystko! Ważne jest, w jaki sposób Najwyższy to robi.

Zarówno Abramowi, jak i Saraj zostaje dodana do imienia zaledwie jedna litera[1]. Hebrajskie he dla każdego Żyda jest bardzo szczególne, ponieważ znajduje się w imieniu samego Boga. Pojawienie się tego znaku w imionach Abrama i Saraj komunikuje człowiekowi Biblii, że Bóg dzieli się z patriarchą i jego żoną swoją tożsamością, swoim jestestwem. Od tej pory Abraham i Sara mają w sobie coś z Najwyższego; stało się to ich udziałem. Nieoceniony dar przymierza!

Kiedy byłam małą dziewczynką i dopiero zaczynałam swoją przygodę ze szkołą, dostałam parę pięknych ciemnoniebieskich adidasów. Był to prezent od zaprzyjaźnionych sióstr zakonnych. Bardzo szybko okazało się, że buty są na mnie o wiele za duże. Mnie jednak zupełnie to nie przeszkadzało. Nazwałam ową parę sportowego obuwia: „Moje buty do trzeciej klasy” (byłam dopiero w zerówce) i w żadnym wypadku nie zamierzałam z nich zrezygnować. Były przecież prezentem dla mnie. Co z tego, że za duże? W pięknych niebieskich adidasach zaczęłam chodzić o wiele wcześniej. Spadały mi z nóg, ale nie mogłam się powstrzymać. Już do samego końca mówiłam o nich: „Moje buty do trzeciej klasy”. Były dla mnie bardzo ważne! Prezent przygotowany specjalnie dla mnie, w pięknym kolorze, do którego do tej pory mam słabość. Odległa historia. Miłe wspomnienie z dzieciństwa, a jednak przypomina mi także o czymś o wiele ważniejszym niż para wymarzonych butów.

Bóg daje nam wielkie dary, do których nie dorastamy. On jednak wcale się tym nie przejmuje. Nie nakazuje nam zwrócić tego, co dostaliśmy. Czy Sara i Abraham byli godni uczestniczyć w istocie Boga? Czy ten prezent trochę ich nie przerósł? Przywołana wcześniej historia Sary śmiejącej się z zapowiedzi wysłańca świetnie pokazuje, co myśli na ten temat Bóg. Jemu nie przeszkadza, że Sara, którą obdarował częścią swojej istoty, kpi z tego i powątpiewa. On dał jej dar, który jeszcze zaowocuje, mimo że został złożony w ułomnym naczyniu.

ŹRÓDŁO

Już nie Saraj, ale Sara, żona nie Abrama, ale Abrahama, może wypełnić Bożą misję! Stała się do tego zdolna. Uzdolnił ją Bóg. Ona sama ciągle w to nie wierzy, jeszcze się śmieje, ale już jest inaczej. Otrzymała nową tożsamość, Bóg dał jej cząstkę siebie. To wcale nie zmieniło jej patrzenia na świat, nie sprawiło, że nagle zobaczyła sprawy tak, jak widzi je Bóg, nagle zrozumiała, że oto teraz nadszedł czas spełnienia obietnicy. Nic z tych rzeczy. Ona dalej pozostaje sobą, ale… całkiem nową sobą.

Bóg także przez to chce nam coś powiedzieć. Nieraz wydaje nam się, że nawrócenie zmieni dosłownie wszystko. Oto będziemy trochę jak aniołowie. Idealni, święci i… totalnie bez wyrazu. Wyprani z emocji, cech odróżniających nas od innych i nadających nam charakteru, wyblakli jak pamiątkowy dyplom z Pierwszej Komunii, który trzymamy ze starymi świadectwami.

Kiedyś usłyszałam o jednym z moich dawnych znajomych, że się nawrócił. Ba! Wstąpił do seminarium i został księdzem. Wiadomość tę przyjęłam z mieszanymi uczuciami: z jednej strony z radością, że spotkał Jezusa, z drugiej – z jakimś strachem przed tym, że jego ironiczno-złośliwe poczucie humoru przepadło na wieki. Ten nieobliczalny charakter, w którym było coś urzekającego… na pewno został włożony w ramy „porządnego katolika”, a więc przestał tak naprawdę istnieć. Kilka lat temu spotkaliśmy się przypadkiem i zauważyłam, że kolega wydoroślał, zrobił się spokojniejszy, ale – Bogu niech będą dzięki! – poczucie humoru i ta szalona część jego osoby pozostały!

Bóg, który chce nam dać nową tożsamość, nie pozbawia nas wspaniałej różnorodności! O nie! Tu nie chodzi o to, że wszyscy mamy stać w kościele z uniesionymi rękami i, podskakując, chwalić Boga, bo taka jest teraz moda, a jakiś charyzmatyczny lider powiedział, że to jest miłe Panu. Zapytaj najpierw siebie: czy to jest zgodne z twoim charakterem, z tym, co teraz przeżywasz w swojej relacji z Najwyższym. Nie chodzi także o to, byśmy mieli jednakowe poczucie humoru, śmiali się z tego samego i innym nakazywali być takimi samymi. W żadnym wypadku. Zdarzyło mi się kiedyś, że jedna z liderek pewnej wspólnoty podeszła do mnie i zwróciła mi uwagę, że moje poczucie humoru nie jest chrześcijańskie. Dawno nic mnie tak nie rozbawiło jak ta uwaga. Ach, więc teraz już mogę się śmiać jedynie z kiepskich żartów lidera owej wspólnoty i broń Boże nie dosypywać do swoich uwag ani odrobiny ironii? Nie! Zdecydowanie nie! Ludzie Boży mogą być sobą. Mogą mieć zalety, które nie wszyscy doceniają, i wady, których mimo pracy nad sobą bardzo długo się nie pozbędą. Uczestnictwo w Bożej naturze to coś zdecydowanie głębszego. Sara uczy nas tego doskonale.

Mówiliśmy już, że jej ironiczne podejście do obietnicy nie przeszkadza Bogu w wypełnieniu przymierza. Dzięki Bożej hojności i Jego rozmachowi w dzieleniu się sobą powstało w niej życie! Tak, oto cząstka Boga! Oto Ten, który jest prawdziwie żyjący. On jedyny JEST. Wszystko inne istnieje tylko dzięki Niemu.

Bezpłodna Saraj staje się płodną Sarą, bo w jej nowej tożsamości zamieszkało życie, część Stwórcy. Mała niepozorna literka w imieniu ukrywa wielką i niewyobrażalną rzeczywistość. Haijm – życie, które jest w Bogu, mieszka i w Sarze, i w jej mężu! Teraz mogą przekazać ten dar dalej!

Rodzi się Izaak. Jego imię nawiązuje do śmiechu Sary, która nie wierzyła zapowiedzi wędrowców goszczących u Abrahama. Obietnica Boga stała się ciałem. Życie, którym obdarował tak hojnie patriarchę i jego żonę, zostało przekazane. Ironia i brak nadziei kobiety nie miały żadnego znaczenia, nie przeszkodziły Bogu. Najważniejsze okazało się to, że w jej głębokiej tożsamości jest coś z Boga – życie.

I znowu jest po Bożemu, a nie tak, jak chciał zaplanować człowiek. „Boże! Skoro powiedziałeś, że potomstwo Abrahama będzie tak liczne jak piasek nad brzegiem morza, to dlaczego tylko jeden syn? Czy nie byłoby lepiej, gdyby było ich dziesięciu, albo przynajmniej pięciu?” Bóg wie, co robi. Ma czas na wypełnienie obietnicy. Izaak, jedyny syn Abrahama, da życie następnym pokoleniom. Boże słowa się wypełnią.

Co czuła Sara, kiedy trzymała na rękach swojego syna? Możemy tylko przypuszczać, że bardzo mocno doświadczała, co znaczy być obdarowanym przez Boga, stać się częścią Jego samego. Dzięki Jego miłosierdziu i w niej, i w jej mężu wytrysnęło to źródło życia, jakim jest Bóg. To nie była jej zasługa. Nie była to też nagroda za jej wielki wysiłek i mozolną pracę nad swoim charakterem. To Boża łaska. Niezasłużona i darmowa.

*