Czuwałam przy uchylonym oknie - Kanik Beata - ebook + książka

Czuwałam przy uchylonym oknie ebook

Kanik Beata

5,0

Opis

Kiedy w życiu rodziny pojawia się choroba, razem z nią przychodzi niepokój. Kiedy okazuje się, że choroba jest ciężka, kiedy dowiadujemy się, że to rak, na dodatek złośliwy, nieuleczalny, bardzo trudno jest nie wpaść w sidła strachu. Gdzie szukać nadziei? Skąd czerpać siłę do walki? Do kogo zwrócić się o pomoc?

Czuwałam przy uchylonym oknie to opowieść o dwóch mężczyznach, ojcu i synu, których choroba zaskoczyła w najmniej spodziewanym momencie. Ale to także historia kobiety, która była przy nich obu w najcięższych chwilach, towarzyszyła im, gdy gasło ich życie. Osieroconej matki, która choć nigdy nie zapomniała, znalazła swoje miejsce na ziemi. Wdowy, która nie straciła wiary ani nadziei. Jak pisze, kiedy "Bóg zamyka drzwi, to zostawia uchylone okno". Ona odnalazła to okienko i mimo wszystko czerpie radość z życia.

Niezwykła opowieść kobiety relacjonującej odchodzenie syna i męża. Z doświadczenia wiem, jak autentyczne są emocje, które Beata Kanik opisuje w swojej książce.
ks.. Jan Kaczkowski, twórca Puckiego Hospicjum pw. św. Ojca Pio

 

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 128

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
5,0 (2 oceny)
2
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Książkę tę dedykuję najbliższym memu sercu Osobom, którym towarzyszyłam w odejściu do wieczności. Łączę się ze wszystkimi, którym przyszło zmierzyć się z potworną chorobą, jaką jest nowotwór. Życzę Wam dużo siły i wiary. Tę walkę można wygrać, nigdy więc nie traćcie nadziei.

Składam wyrazy współczucia wszystkim osieroconym Rodzicom i tym, którym ta choroba zabrała Bliskich.

Wieczne odpoczywanie racz Im dać Panie…

Pokój Ich duszom…

Bieszczady, w ogrodzie cioci Marysi, 1996. Jako pierwszy biegnie Marcin.

Kiedy po raz pierwszy zrodziła się we mnie myśl, aby napisać ten pamiętnik, zaczęłam się śmiać sama z siebie. Bo co może stworzyć zwykła kobieta, która od dwudziestu trzech lat zajmuje się domem i wychowywaniem dzieci? W końcu jednak usiadłam przy biurku i wzięłam pióro do ręki. Starałam się przypomnieć sobie, co działo się dzień po dniu. Opisać uczucia, które towarzyszyły mi podczas dziesięciomiesięcznej choroby syna. Nikt, kto tego nie przeżył, nie jest w stanie sobie wyobrazić, co czuje matka w obliczu choroby, która zaatakowała jej ukochane dziecko. I choć Marcin był już wtedy dorosłym mężczyzną, to dla mnie był przede wszystkim dzieckiem, moim dzieckiem.

Opisuję w tej książce „rekolekcje”, jakie odbyłam w czasie choroby mojego syna i męża. Choroba i śmierć ich obu spadły na moją rodzinę jak grom z jasnego nieba. Zanim jednak odeszli, dali mi prawdziwą szkołę życia. Ziarno, które zasiał okres opieki nad nimi, nie zginie, nie zmieni się w plewy, lecz będzie przynosić plon. Dzięki nim jestem innym człowiekiem. Moja dusza jest piękniejsza. Dlatego ich śmierć nie będzie pozbawiona sensu. Choroba moich bliskich nauczyła mnie, że z życia trzeba czerpać garściami, każdy dzień przyjmować tak, jakby miał być ostatni. A co najważniejsze: mówić wszystko, co chcemy sobie powiedzieć, nie odkładać niczego na potem, na jutro, bo dla niejednego z nas to jutro może już nie nadejść.

Marcin. Sianożęty, 1985

Przygotuj się na trudności, bo to nieodłączna część życia, i kiedy nadejdą, trzymaj głowę wysoko, spójrz im prosto w oczy i powiedz: „Będę od was silniejszy. Nie dam się złamać”.

ANN ANDERS

W czerwcu 2004 roku Marcin po raz pierwszy wspomniał, że wyczuwa na jądrze jakąś narośl. „Dziecko – powiedziałam – trzeba iść do lekarza, on to musi obejrzeć, ocenić, co to może być”. Ale wiadomo – dwudziestojednoletni chłopak nie będzie słuchał gderania matki. „Przecież jak tam pójdę, to on będzie grzebał mi w slipach” – stwierdził. Trudno nakłonić dorosłe dziecko, aby zrobiło coś wbrew własnej woli. Wie to na pewno niejedna matka. I tak mijały kolejne dni, a ja co jakiś czas prosiłam: „Synusiu, idź do lekarza, przecież to tylko badanie, które przechodził już niejeden mężczyzna”. Odpowiedź za każdym razem była ta sama: „Nie”.

Minął czerwiec, lipiec, sierpień… We wrześniu Marcin sam zadecydował, że umówi się na wizytę. Lekarz rodzinny obejrzał go i skierował na konsultację do urologa. Dnia 21 września 2004 roku syn trafił na oddział urologiczny specjalistycznego szpitala. Nie wymieniam jego nazwy, bo wyrządzono tam naszemu dziecku wielką krzywdę. Zasięgnęłam porady prawnej i wiem, że mogłam – i nadal mogę – oddać sprawę do prokuratury. Tyle że to mojemu synowi życia nie wróci.

We wrześniu 2004 roku Marcin został zakwalifikowany do zabiegu wyczyszczenia jądra. Z badań zrobiono mu tylko trzykrotnie USG i lekarze wciąż nie mieli pewności, co znajduje się w jądrze. Zasugerowali się tym, że syn został kiedyś w to miejsce uderzony piłką, i spodziewali się wodniaka. Wielka szkoda, że żadnemu ze specjalistów tak renomowanego szpitala nie przyszło wtedy do głowy, aby zrobić tak proste badanie, jakim jest punkcja. Może wtedy zorientowaliby się, z czym mają do czynienia, i udałoby się uniknąć tej naszej rodzinnej tragedii. Gdyby tylko wszyscy lekarze traktowali pacjentów jak ludzi, a nie jak kolejne przypadki…

Trudno mi nie wracać myślami do tego, co było na końcu, ale po kolei.

Marcin był już po zabiegu, następnego dnia miał wyjść do domu. Bardzo się z tego cieszyliśmy. Chciałam dopytać o postępy w leczeniu, więc czekałam na lekarza, który operował mojego syna. Nie zaprosił mnie do gabinetu, rozmowa odbyła się na korytarzu. „Panie doktorze, niech mi pan powie, co to było? Czy to coś w rodzaju raka?” – zapytałam. Odpowiedział: „Nie, to nie był rak, raczej wodniak, ale prawdę mówiąc, po raz pierwszy widziałem coś takiego”. Na tym zakończyła się nasza rozmowa.

Moje słoneczko wróciło do domu! Po trzech dniach od zabiegu jego stan trochę się pogorszył. Dostał wysokiej gorączki, kaszlał, miał dreszcze, wyglądał źle. „Mamuś – powiedział do mnie – chyba będę umierał, tak bardzo źle się czuję”. Pojechaliśmy do lekarki, która od kilku lat opiekowała się Marcinem. Syn chorował na oskrzela, był więc pod opieką lekarzy z poradni pulmonologicznej. Dostał antybiotyk i po tygodniu doszedł do siebie. Żył normalnie. Po tygodniu pobytu w domu syn zgłosił się na badania kontrolne. Wszystko było w porządku. Mówiono nam już wcześniej, że wynik badania histopatologicznego będzie po trzech tygodniach. Lekarz poinformował Marcina, że przyjdzie do domu pocztą i mój syn nie musi nigdzie jechać. A jeśli będą jakieś wątpliwości, to szpital się z nim skontaktuje.

Od zabiegu minęło pięć miesięcy. Był luty 2005 roku. W Zakopanem odbywały się skoki narciarskie. Marcin wybrał się na tę imprezę. Był duży mróz – minus dwadzieścia stopni. Wrócił zmarznięty, zmęczony, ale szczęśliwy, że mógł uczestniczyć w takich zawodach. Wkrótce jednak zaczął się skarżyć na bóle pleców i podbrzusza i przyznał się nam, że znowu tworzy mu się na jądrze guzek. Wtedy przypomniałam sobie, że nie znamy wyniku badania histopatologicznego. Miał przyjść do domu pocztą, ale nigdy do nas nie dotarł! A ponieważ nikt się z nami w tej sprawie nie kontaktował, nie pomyśleliśmy nawet, że coś może być nie tak.

Pojechaliśmy do szpitala dowiedzieć się, co stało się z wynikiem. Był tam! Leżał sobie od pięciu miesięcy spokojnie wśród innych wyników. Diagnoza brzmiała: „GUZ POWRÓZKA NASIENNEGO PRAWEGO (LIPOMA? SARCOMA?)”.

Nowotwór!

Rak!

Pierwszy z nich jest łagodny, drugi – złośliwy! Trzeba było szybko sprawdzić, który z nich zaatakował nasze dziecko.

Świat zawalił mi się na głowę! Nie wiedziałam, co robić, jak się zachować. Jak powiedzieć synowi, że czeka go leczenie w szpitalu? Marcin na wiadomość o tym, że musi położyć się na onkologii, zareagował totalnym osłupieniem. Był środek dnia, a on położył się do łóżka i leżał jak ten słup soli, w bezruchu, ze wzrokiem utkwionym w sufit. Nie poszedł do pracy, nie chciał z nami rozmawiać. W takim stanie trwał do następnego dnia. Rano pojechał do szpitala. Tam zrobiono mu serię badań, tomografię komputerową, a także powtórnie poddano analizie wycinek guza, który został pobrany podczas zabiegu. Na diagnozę trzeba było czekać kilka dni.

W końcu ogłoszono wyrok! Nie umiem opisać tego, co czułam, kiedy dowiedzieliśmy się, że nowotwór, który zaatakował organizm naszego syna, jest bardzo złośliwy. Był to dla mnie prawdziwy szok. Stałam jak sparaliżowana. Nie byłam w stanie wykonać żadnego ruchu, w głowie miałam pustkę, w uszach mi szumiało, a twarz paliła, jakby ktoś przykładał do niej ogień. Moje serce waliło tak mocno! Miałam wrażenie, że wyskoczy mi przez gardło.

Diagnoza: „Nowotwór złośliwy – SARCOMA”! Lekarka wyjaśniła, że atakuje on młodych mężczyzn między dziewiętnastym a trzydziestym rokiem życia. Uleczalny w dziewięćdziesięciu procentach, jeśli nie ma przerzutów. Niestety, nasz syn miał przerzuty – pojawił się naciek na pęcherz moczowy. Bez leczenia to, co zostało „rozgrzebane” pięć miesięcy wcześniej, pogrążyło moje dziecko!

Mój skarb zaczął chemioterapię. Tydzień w szpitalu, dwa tygodnie na regenerację organizmu w domu, i znowu szpital, chemia. Tak w kółko. Marcin był dzielny. Nie wiem, co czuł, jakie myśli krążyły mu po głowie, nie chciał o tym z nami rozmawiać. Był dorosły, ale dla mnie był wciąż dzieckiem. Wracając pewnego razu z synem ze szpitala, próbowałam z nim porozmawiać na temat tego, co przeżywamy z powodu jego choroby. Tak bardzo pragnęłam go zapewnić, że jesteśmy razem z nim, że to, co go spotkało, dotknęło nas wszystkich, że bardzo go kochamy, że nie jest sam. Nie pozwolił. Kiedy tylko zaczęłam mówić, przerwał mi i powiedział: „Mamo, wiem wszystko od pani doktor. Wiem, że jest to bardzo złośliwy nowotwór, że to bardzo niebezpieczna choroba. Nie chcę o tym rozmawiać, nie chcę wracać do tego tematu. Teraz się leczę i tego się trzymajmy. A co będzie potem? Życie pokaże. Obiecaj mi to, mamo!”.

I co miałam zrobić ja, matka, wobec tak dojrzałej postawy zaledwie dwudziestodwuletniego człowieka? Mogłam mu tylko obiecać, że zawsze będę z nim, że będę stała u jego boku i nie zostawię go samego w tej walce.

Radził sobie doskonale, był wspaniały w tej naszej wspólnej pielgrzymce. Między cyklami chemioterapii, jeśli tylko pozwalały mu na to siły, starał się żyć normalnie. Miał kolegów, którzy wiernie przy nim trwali. To bardzo ważne, aby człowieka, który walczy z tak potwornym przeciwnikiem, nie zostawić samemu sobie. Wprawdzie bywały dni, gdy Marcin nie chciał, aby kumple go odwiedzali, bo potrzebował samotności, ale oni doskonale to rozumieli. Bywały też takie, kiedy, choć byliśmy w domu tylko we dwoje, nie zamienił ze mną ani słowa. Nauczyłam się jednak znosić wszystko bez słowa skargi. Czasami tylko rzuciłam garnkiem w kuchni albo rozbijałam kotlety tak, że było w nich mnóstwo dziur. W ten sposób wyładowywałam całą złość i walczyłam z bezsilnością.

7 kwietnia 2005 roku. Mój syn po kolejnych cyklach chemioterapii, kiedy guz zmniejszył swoją objętość, został poddany operacji usunięcia chorego jądra. Bardzo to z mężem przeżywaliśmy, staliśmy się nerwowi, wystarczyło jedno niepotrzebne słowo, aby wypłynęła lawina pretensji, którymi zadawaliśmy sobie ból. Nasze małżeństwo przechodziło wtedy bardzo poważny kryzys. Nie umieliśmy sobie nawzajem pomóc, jedno raniło drugie. Często bez powodu. Każde z nas osobno, na swój sposób usiłowało poradzić sobie z tym, co spotkało naszą rodzinę. Było źle.

Odbiegłam trochę od tematu, ale emocje robią swoje. Marcin nigdy nie pozwalał mi zostawać na noc w szpitalu. Nawet kiedy czuł się bardzo źle i miał czterdzieści stopni gorączki, nie zgadzał się, bym mu towarzyszyła. „Jedź do domu, nie rób mi obciachu” – upierał się. W dzień przed operacją też nie pozwolił mi ze sobą zostać, choć tak bardzo go prosiłam. „Chcę być sam, nie chcę nikogo widzieć ani z nikim rozmawiać, koledzy też niech nie przyjeżdżają” – nalegał. A ja widziałam, jak bardzo cierpi, jak strasznie się boi. Matko Najświętsza! Jak to boli, jak bardzo boli, kiedy nie sposób pomóc swojemu dziecku! Kiedy można tylko patrzeć na jego cierpienie i milczeć, bo ono nie pozwala wypowiedzieć żadnego słowa, uczynić żadnego gestu. Nie pozostało mi nic innego jak uszanować jego wolę, choć jeden Pan Bóg wie, jak było mi ciężko.

Już po wszystkim, operacja zakończona! Siedziałam przy łóżku mojego chłopca, do oczu cisnęły się łzy, ale nie płakałam, nie było mi wolno! On musiał widzieć mamę silną, mocną. Bo z tego widoku – mojej spokojnej, uśmiechniętej twarzy – czerpał siłę do dalszej walki ze swoim wrogiem. Jeśli ta twarz była smutna i zapłakana, to znaczyło, że jest bardzo źle. A ja widziałam, jak Marcin starał się z niej wyczytać, jaki jest stan jego zdrowia. Ile mnie, matkę, kosztowało noszenie maski spokoju, za którą ukrywałam prawdziwe uczucia, wiem tylko ja i te matki, które musiały się zmierzyć z takim samym problemem. Nikt inny nie jest w stanie sobie tego wyobrazić, nawet jeśli przez grzeczność i z dobrego serca mówi, że wie, co czułam i przez co przeszłam.

Zaczęła się nasza droga przez piekło, tutaj, na ziemi. Było bardzo źle! Umówiłam się na rozmowę z ordynatorem oddziału chirurgii onkologicznej. To on operował mojego syna. Boże!, jak ja się bałam do niego iść. Ale musiałam, nikt inny nie mógł tego za mnie zrobić. Wzięłam głęboki oddech – i w drogę!

Lekarz zaprosił mnie do gabinetu i tam starał się wytłumaczyć, używając jak najmniej terminów medycznych, jak ocenia stan mojego chłopca. Niestety, z tego, co usłyszałam tego dnia, nic nie zostało w mojej głowie, nic nie umiałam przekazać domownikom. Mój świat się walił, a mi pozostało jedynie szukać ratunku u Boga.

W głowie mi się kręciło. Czułam, jak spod nóg usuwa mi się grunt, wszystko wokół wirowało. Trwało to może piętnaście minut, potem wyszłam z gabinetu i wolno udałam się na salę mojego syna. Stanęłam w drzwiach i w jednym momencie zmieniłam się nie do poznania. Jak się zachowywałam? Tak, jak oczekiwało tego moje dziecko: byłam uśmiechnięta, zadowolona, mówiłam, że wszystko jest w porządku. Lekarze usunęli, co mogli usunąć, wyczyścili, co dało się wyczyścić, i jest OK. „Teraz wszystko zależy od ciebie, kochanie, teraz ty z całych sił musisz pragnąć żyć! – mówiłam. – Tylko wtedy zwyciężymy. Tylko wtedy wygramy tę walkę. A ty, skarbie, dasz radę! Bo jesteś jak skała! A my wiernie stoimy obok ciebie i wspieramy cię swoją miłością”.

Następnego dnia znów poszłam do gabinetu ordynatora. Emocje trochę już opadły i poprosiłam, aby raz jeszcze opowiedział mi o stanie mojego syna. Usłyszałam wszystko od początku, ale tym razem byłam już na to przygotowana i umiałam słuchać.

W czasie operacji lekarze usunęli jądro, od którego wszystko się zaczęło, ale niestety zostały trzy guzki na wątrobie, był przerzut na pęcherz moczowy, a do tego guz wielkości pięści w miednicy małej po prawej stronie. Nie mogli go wyciąć podczas operacji, bo był mocno połączony z naczyniami krwionośnymi i Marcin wykrwawiłby się na stole operacyjnym. Lekarz nie ukrywał prawdy, choć była ona straszna. Mówił, że zostało nam jedynie modlić się do Boga, bo życie naszemu synowi może uratować tylko cud. A cuda przecież się zdarzają… Nie dawał mi złudnej nadziei.

Za tę prawdę z całego serca dziękuję, panie ordynatorze. Choć była ona tak okrutna i bolesna, mobilizowała mnie do walki.

Po operacji pojawiły się kolejne problemy. Chemia zdążyła już poczynić spustoszenia w organizmie Marcina. Miał gorszą krzepliwość krwi i doszło do krwotoku z operowanego jądra. Pojawiła się też obawa, że syna trzeba będzie jeszcze raz operować. Marcin bardzo się tego bał. Widziałam, że jest wystraszony, wręcz przerażony. Pocieszałam go więc, jak umiałam. Sama jestem po pięciu operacjach, więc powtarzałam mu, że takie rzeczy się zdarzają, że wszystko wróci do normy i będzie dobrze. Mój chłopiec chłonął każde słowo, patrząc mi głęboko w oczy. Dzięki doświadczeniu i mądrości lekarzy sytuację udało się opanować.

Czas mijał, a ja widziałam, że pobyt syna na oddziale chirurgii onkologicznej zaczyna nas do siebie zbliżać. Wcześniej nasze relacje były różne, Marcin był bardzo skryty, uparty, trudno było do niego dotrzeć. Nie znaczy to, że z tego powodu mniej go kochałam niż pozostałych synów, po prostu trudniej mi się z nim rozmawiało. Czasami odnosiłam wrażenie, że gubi się w tym zwariowanym świecie i trudno będzie mu poradzić sobie w dorosłym życiu. Ciągle czegoś szukał, coś chciał zmieniać. Był niezadowolony z kolejnych szkół, co chwila chciał się przenosić. Gdy udało mu się skończyć szkołę średnią, podjął pracę, ale nie dawała mu ona satysfakcji. Kolegów też miał różnych: i takich, do których miałam zastrzeżenia, i tych wspaniałych, którzy trwali przy nim do samego końca. (Marku, Łukaszu, Marcinie, dziękuję wam w jego imieniu. Chwała wam za to, co zrobiliście! Byliście dla niego jak koło ratunkowe na środku oceanu).

Z perspektywy czasu i dzięki doświadczeniu, jakiego nabyłam w czasie jego choroby, coraz lepiej go rozumiem. Teraz sama troszkę jestem taka, jaki był mój syn. Zresztą mamy bardzo podobne charaktery.

Bardzo, ale to bardzo mi go brakuje. Tęsknię za nim tak, że nie potrafię nawet ująć tego w słowa. Chciałabym coś zmienić w swoim życiu, ale nie wiem co. Czegoś szukam, ale nie wiem czego. Jestem bardzo zagubiona i samotna. Tak ciężko mi żyć z tą pustką, jaka została po moim synu. Często rozpamiętuję to, co się stało. Ale nikt nie zna tego mojego smutnego oblicza, bo wychodząc do ludzi, pokazując się światu, mam zawsze uśmiech na twarzy. Mało kto widział mnie płaczącą.

Mój syn coraz gorzej radził sobie z tym, co zesłał mu los. Po operacji miał kolejne cykle chemioterapii, ale niestety efekty leczenia nie były zadowalające. Nie wiem, na ile zdawał sobie z tego sprawę. Lekarz mówił mi, że Marcin zna prawdę, że nic przed nim nie ukrywają. Ja nie mogłam z nim o tym rozmawiać, taka była umowa między nami. Tak bardzo było mi go żal. Jeśli byłoby możliwe, abym wzięła na siebie jego chorobę i podarowała mu długie życie w zdrowiu, nie wahałabym się ani minuty. I on o tym wiedział.

Dlaczego piszę tylko o sobie? Bo wyrażam w tym pamiętniku swoje uczucia, myśli i refleksje. Prawie nigdy nie rozmawiałam z mężem o chorobie syna, jedynie wtedy, gdy wspólnie podejmowaliśmy decyzje z nią związane. Pozostałych dorosłych synów: dwudziestojednoletniego Pawła i siedemnastoletniego Łukasza sytuacja także przerosła. Był jeszcze siedmioletni Piotruś, bardzo związany ze starszym bratem. Kiedy tylko mógł, starał się być przy Marcinie, głaskał go po plecach, po rękach. To bardzo mądry chłopiec. Nieraz mówił do mnie: „Mamuś, ja wiem, że Marcyś jest bardzo chory i może umrzeć, ale wtedy Bozinka weźmie od niego ten ból i już mu będzie lepiej, już nie będzie cierpieć”.

Marcin z mamą. Sianożęty, 1985

Wczasy we Władysławowie, 1991. Na zdjęciu: Beata i Krzysztof z synami, Marcinem i Pawłem

Marcin, 1990

Osiemnaste urodziny Marcina, 15 sierpnia 2001

Nadszedł lipiec. Było różnie: raz gorzej, raz lepiej. Tylko ja wiedziałam, że dobrze już nie będzie, tak mi mówiło moje matczyne serce. Choć z drugiej strony nadal tliła się w nim bardzo głęboko ukryta iskierka nadziei, że zdarzy się cud, o którym mówił lekarz.

Pewnego dnia Marcin zaczął zachowywać się bardzo agresywnie. Demolował swój pokój, rzucał stołkami, płytami, czym się tylko dało. Bardzo się wtedy bałam, nie wiedziałam, co się z nim dzieje, a byłam sama w domu. Tylko Piotrusiowi pozwolił w tym momencie być przy sobie. Obawiałam się, że i jemu może zrobić krzywdę, ale najmłodszy syn nie bał się wcale. Wszedł do pokoju Marcina i głaskał swojego wielkiego brata (Marcin miał 185 centymetrów wzrostu), potem pomógł mu posprzątać.

Lekarz obawiał się, że takie zachowanie może być spowodowane przerzutem komórek nowotworowych do mózgu, ale okazało się, że powodem było zmniejszenie ilości podawanej morfiny. Marcin dostał więc większe dawki i wszystko wróciło do normy. Uśmiechałam się przez łzy, bo co innego mogłam zrobić? Nauczyłam się ukrywać uczucia. Nawet nie przypuszczałam, że mam takie zdolności aktorskie.

Wiele myśli krąży mi po głowie, ale tak trudno przenieść je na papier. Tak jak wcześniej pisałam, bardzo się do siebie z Marcinem zbliżyliśmy. Nawet spaliśmy w jednym pokoju. Mój syn czuł się przy mnie bezpiecznie i nie lubił, kiedy na dłużej wychodziłam z domu.

W tym czasie nadarzyła się okazja, aby pojechać na pielgrzymkę do sanktuarium w Licheniu. Moje dziecko było po kolejnym cyklu chemioterapii i czuło się dobrze, ale i tak się wahałam. Miało mnie nie być w domu przez trzy dni. Niby krótko, a jednak bardzo długo. Marcin mnie namawiał: „Jedź, mamo, przecież tata jest w domu, nic się nie dzieje, wszystko będzie dobrze. Jeżeli poczuję się gorzej i tak nic nie zaradzisz, trzeba będzie jechać do szpitala. Jedź, odpocznij i bardzo mocno pomódl się za mnie przed cudownym obrazem Matki Boskiej Licheńskiej”.

Niezwykle mocno i głęboko przeżyłam tę pielgrzymkę. Zanim jeszcze Marcin zachorował, odsunęłam się od Kościoła. Przez ostatnie cztery lata bardzo rzadko bywałam na Mszy. W Licheniu nastąpił przełom: przystąpiłam do sakramentu spowiedzi. Trafiłam na bardzo mądrego księdza, spowiedź dotyczyła całego mojego życia. (Muszę przyznać, że w tym okresie często spotykałam na swojej drodze ludzi, od których wiele mogłam się nauczyć i którzy ładowali moje akumulatory). Jaka byłam szczęśliwa! Po spowiedzi czułam się tak, jakby ktoś zdjął mi z pleców stukilowy głaz. Wróciłam do domu umocniona, silna wewnętrznie! Byłam pewna, że potrafię wziąć na swoje barki wszystko, czym Pan Bóg mnie obdarzy. Ale wiedziałam też, że podołam temu tylko wtedy, gdy będę kroczyć z Bogiem, bez Niego sobie nie poradzę. Bez Boga byłam jak marny pyłek na wietrze.

Przełom lipca i sierpnia. U Marcina w miarę spokojnie. Po chemii, jak zwykle, pojawiały się problemy: nudności, wymioty, bóle mięśni i stawów, brak apetytu. Do tego wszystkiego noga po stronie pachwiny, w której znajdował się guz, zaczęła puchnąć, od biodra po same palce. Była trzykrotnie grubsza niż zwykle. Działo się tak zwłaszcza po cyklach chemii, kiedy Marcin był mocno nawodniony. Ból był tak wielki, że musiał brać zwiększone dawki morfiny i leków przeciwbólowych. Dalej jednak radził sobie świetnie! Był wspaniały! Moje dziecko nigdy się nam nie skarżyło, nigdy nie pytało, dlaczego akurat jego dotknęła ta choroba. Znosiło wszystko z bardzo dużą pokorą, ale jakie myśli kotłowały się w jego głowie, tego nie wiem.

Dzisiaj zdaję sobie sprawę z tego, że oszukiwaliśmy się wzajemnie. Ja udawałam przed nim, że wszystko jest w porządku, że nic złego się nie dzieje, że z tego wyjdzie. On z kolei udawał przede mną, że jest twardy, a wszystko po to, aby mnie nie martwić.

Przyszły wakacje i miałam dylemat. Od trzech lat wyjeżdżałam jako kierownik grupy na kolonie letnie z młodzieżą gimnazjalną. W tej sytuacji nie wiedziałam, co zrobić, chociaż potrzebowałam tego wyjazdu. Byłam bardzo, bardzo zmęczona psychicznie. Brakowało mi sił, miewałam stany depresyjne, a wiedziałam, że nie mogę sobie na to pozwolić. W końcu podjęłam decyzję: jadę! Musiałam nabrać dystansu do wszystkiego, złapać oddech, naładować akumulatory, aby mieć siłę dalej trwać u boku mojego syna.

Marcin czuł się na tyle dobrze, że lekarz pozwolił mu przyjechać do mnie w odwiedziny i zostać ze mną do końca turnusu.

Moja radość była niesamowita, nie umiem jej nawet opisać. Tym większa, że widziałam dużą radość na twarzy mojego syna. Jemu też była potrzebna odskocznia od codzienności.

Kiedy tylko mogłam, kiedy syn mi na to pozwalał – a pozwalał coraz częściej – dotykałam go, całowałam jego łysą głowę, przytulałam się do niego. Czasem tylko na sekundę, bo on zaraz mówił: „Zostaw, nie rusz”. Ale ja wykorzystywałam każdą sytuację, która się nadarzała, aby być blisko niego. Słowa: „Kocham cię” wypowiadałam za każdym razem, kiedy przechodziłam obok niego. Wieczorem, kiedy już leżeliśmy w łóżkach, nie marnowałam żadnej okazji, by zapewnić go o swojej miłości. Często też pytałam Marcina, czy mnie kocha. On wtedy tylko coś mruczał pod nosem, mnie to jednak wystarczyło. Wiedziałam, że to mruczenie było zapewnieniem o miłości.

Kiedy Marcin przyjechał do mnie na kolonię, nastąpił pierwszy kryzys. Wraz z moją grupą mieliśmy jechać na całodniową wycieczkę do Pragi: pobudka o 5.00, śniadanie i w drogę. Niestety, Marcin poczuł się bardzo źle. Był w kiepskiej kondycji psychicznej – bolała go noga, bolał brzuch. Grupa pojechała, a my zostaliśmy. Tego dnia moje dziecko wreszcie otworzyło się przede mną. Przez pół dnia leżeliśmy przytuleni do siebie, płacząc i rozmawiając o swojej bezsilności, o tym, że możemy tylko bezgranicznie wierzyć lekarzom, bo oni wiedzą, co robią.

Mój syn zaczynał tracić siły do walki, był naprawdę bardzo zmęczony. Pocieszałam go, jak tylko mogłam, bo nic więcej nie mogłam zrobić. Choć czasami jednak sama nie dawałam rady. Wtedy modliłam się i bardzo mocno prosiłam Boga o siły dla mnie i dla syna.

Od tego dnia nasza więź stała się jeszcze mocniejsza. Marcin lubił, kiedy byłam blisko niego. Jestem przekonana, że ten czas bliskości został nam podarowany przez Boga. Mój chłopiec mówił przez łzy: „Mamo, już nie mam siły walczyć, to wszystko nie ma sensu. Zobacz, jak wyglądam, już chyba będzie lepiej, jeśli umrę. Popatrz, wszystko mnie boli, guz się nie zmniejsza, brzuch mi rośnie”. Niestety, to, co zżerało go od środka, było widoczne również na zewnątrz. Często mu powtarzałam, czasem nawet krzyczałam na niego: „Pamiętaj, że dopóki będzie w tobie wola życia, dopóki ty z całych sił będziesz chciał żyć i walczyć, dopóty jest nadzieja. Jeśli się poddasz, ja już nie będę mogła ci pomóc. Walcz, synu kochany! Na miłość Boską, walcz jak lew, ile tylko masz sił w piersiach! Tylko wtedy możemy zwyciężyć!”.

Nadzieja umiera ostatnia, trzymałam się jej kurczowo.

To już koniec! Nadzieja gasła. Już wiedziałam, że nasze dziecko powoli musi żegnać się z tym światem.