Siostra na krawędzi - s. Jolanta Glapka, Agata Puścikowska - ebook

Siostra na krawędzi ebook

s. Jolanta Glapka, Agata Puścikowska

4,8

Opis

Kto nigdy nie był na krawędzi ten nie odkrył pełni życia.

Kim jest siostra Jolanta Glapka? W Indiach pracowała z Matką Teresą i wędrowała po górach Kaszmiru (chociaż zachorowała na malarię i skradziono jej większość rzeczy). W Polsce uczestniczyła w tworzeniu od podstaw katolickich mediów elektronicznych (mimo oporu wielu środowisk). Wychowana przez ojca ateistę wstąpiła do zakonu (jednak dopiero po trzydziestce).

Jako wykształcony psycholog przez wiele lat pomagała narkomanom pokonać uzależnienie. Uznała jednak, że to za mało, dlatego założyła fundację, która pozwala im wrócić do społeczeństwa przez rozwijanie talentów i pasji. Obecnie, niemal nie mając pieniędzy, buduje dla nich dom w podwarszawskim Legionowie.

W ciepłej i pełnej humoru rozmowie Agata Puścikowska pyta siostrę Jolantę o jej fascynujące życiowe doświadczenia. Ta książka burzy stereotypy, wciąga, inspiruje, zaraża optymizmem. Pokazuje, że przy odrobinie wiary i ufności każdy jest w stanie dokonać wielkich rzeczy.

 

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 186

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,8 (8 ocen)
7
0
1
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Alalegnica

Nie oderwiesz się od lektury

Bardzo ciekawe przedstawienie postaci Siostry, trochę odpowiedzi na pytania dot.życia zakonnego i pracy z osobami uzależnionymi. Ciekawa pozycja. Polecam
00
annakostro

Nie oderwiesz się od lektury

Polecam
00

Popularność




Na krawędziach życia czekałeś na mnie Panie…

Siostrę Jolantę Glapkę poznałam dawno temu. I kompletnie nie pamiętam, w jakiej sytuacji. Prawdopodobnie nasze spotkanie miało związek z moją pracą zawodową, mogło też się odbyć w Radiu Józef, w którym obie czasem bywałyśmy. Jedna rozmowa, druga, trzecia. Powoli poznawałam s. Jolę i jej świat – wielopłaszczyznowy, ciekawy, a równocześnie zawsze nastawiony na jeden cel: dotarcia do człowieka przeróżnymi metodami tak skutecznie, żeby pokazać mu Boga.

W końcu miałam absolutną pewność, że jest na tyle nietuzinkowa, że warto przybliżyć jej postać tym, którzy nie mogą poznać jej osobiście. Tym bardziej, że historia życia s. Joli to materiał na grubą książkę z wątkami niemal sensacyjnymi. Praca, którą wykonuje, wymaga twardego charakteru, wielkiego ducha i konsekwencji. Również wiary w siebie i innych. A jednocześnie – delikatności, kobiecej wrażliwości i współczucia. Siostra Jolanta, gdyby chcieć określić ją najkrócej, to osoba o nieprawdopodobnej wręcz pokorze i niezwykłym pokoju, która (gdy trzeba zawalczyć nie o swoje) walczy i potrafi tupnąć.

Wiele się współcześnie mówi o samorealizacji kobiety. O wolnym wyborze, równouprawnieniu, działaniu na przeróżnych polach, również tych kojarzonych raczej z pracą zawodową i przestrzenią życiową mężczyzn. Kobieta nowoczesna i odnajdująca się w tzw. dzisiejszym świecie powinna być aktywna, wolna i nie podlegać stereotypom. W tym kontekście, w dialogu społecznym, katoliczki dość często przedstawiane są jako te, które nie radzą sobie na polu równouprawnienia i samorealizacji. Postrzegane stereotypowo, traktowane są często z pewną dozą arogancji lub protekcjonalnie: ot, biedne kobiety, którym Kościół katolicki odebrał swobodę, ambicje życiowe oraz możliwość rozwoju. Podobne stereotypy dotyczą sióstr zakonnych: są one często opisywane jako bezwolne, nijakie, postrzega się je wręcz jako współczesne niewolnice bez aspiracji i życiowej energii. Nie wnikając w zasadność tych ocen, można tylko uśmiechnąć się pod nosem, gdy opisy te zestawi się z postacią s. Jolanty. Jest ona częścią Kościoła, jak mówi: kocha Kościół miłością wielką (i odwzajemnioną) i właśnie z tej miłości wynikają jej życiowe wybory i działania. Zawsze zorientowane na drugiego człowieka, na potrzebującego bliźniego, w którym nie sposób nie zauważyć cierpiącego Chrystusa. Praca, często ciężka i niewdzięczna (jak mniemam, bo s. Jolanta właściwie nigdy się nie skarży), daje jej osobiste spełnienie. I szczęście. W oczach s. Jolanty po prostu widać, że czuje się kochana, że jest szczęśliwą kobietą.

Gdyby s. Jolanta mówiła górnolotnie i patetycznie, jej motto życiowe mogłoby brzmieć: „Przez pomoc ludziom można osiągnąć osobiste szczęście i próbować dojść do nieba”. Ale na szczęście s. Jolanta Glapka – psycholog, taterniczka, córka komunisty-ideowca – nie mówi górnolotnie, patetyczne opisy pozostawiając (acz niechętnie) nieco zmanierowanym dziennikarkom. Mimo ogromnej otwartości i serdeczności nie lubi mówić o sobie. Szczególnie o uczuciach, trudnościach czy nawet wewnętrznych radościach. S. Jolanta opowiada o ludziach, z którymi pracuje, którzy są dla niej ważni. Mówi o pracy, o swoich pasjach. I dopiero z tych opowieści, gdy zacznie się je czytać między wierszami, wyłania się obraz jej samej: postaci o gigantycznej wrażliwości, wielkiej pasji życia, otwartości na ludzi i na to, co przyniesie każdy kolejny dzień.

Im dłużej zna się s. Jolantę, tym bardziej ona fascynuje. Przedziwne zresztą: starsza, siwa siostra zakonna, bez gadania o sobie i autopromocji potrafi porwać wiele młodszych osób, oczarować je i spowodować, że chciałoby się wejść na jej drogę i choć troszkę jej towarzyszyć. Nawet jeśli to towarzyszenie byłoby nieporadne, jakieś niepełne i bardziej byłaby to pomoc sobie i swoim kompleksom niż rzeczywista pomoc bliźniemu.

Niniejsza książka nie jest publikacją typowo biograficzną, w której od A do Z opisane jest czyjeś całe życie. To rozmowa dwóch kobiet charakteryzująca się typowym dla tego rodzaju spotkań przeplataniem tematów, dygresjami, specyficznym nastrojem. Czasem to, co między słowami, ważniejsze jest tu od samych słów… Chronologia wydarzeń z życia s. Joli została zachowana jedynie po to, by czytelnik nie pogubił się w meandrach życia zakonnego. Ważniejsze od dat, od poukładanych w równym rządku informacji jest to bowiem, co się z nimi wiąże i co przez nie s. Jola komunikuje: emocje, ich przyczyny i skutki. Poszczególne rozdziały to niejako osobne historie, puzzle z życia s. Jolanty, które łączy cała jej życiowa droga, jej powołanie. Niektóre wątki, choć szczegółowo opisane w jednym rozdziale, dość swobodnie przewijają się więc między kolejnymi częściami książki, tak samo zresztą jak w życiu: nie da się ważnych spraw sztucznie zamknąć w jednej tylko szufladce.

Punktem wyjścia opowieści o pasjonującym życiu s. Joli niech będzie krótki biogram, który pozwoli połączyć wątki i uszeregować je w czasie. Urodziła się w Zakopanem pod koniec lat 40., by po kilku latach przeprowadzić się z rodzicami i młodszą siostrą do Jeleniej Góry. Najbliżsi siostry to z jednej strony wierząca mama i babcia, z drugiej ojciec, który – choć szlachetny i uczciwy – był… marksistą i krzywym okiem patrzył na religijność córki, a tym bardziej jej szukanie Boga, powołania. Oczywiście musiało to wywoływać spore napięcia między młodą, wierzącą dziewczyną a jej (ukochanym zresztą) tatą. I nauczyło młodą Jolę walki o swoje.

Jola jako młoda dziewczyna zakochała się w Tatrach. Góry stały się jej największą pasją – zaczęła się wspinać już jako nastolatka. Podczas studiów psychologicznych zapisała się też do klubów wysokogórskich, gdzie „wsiąkła” w środowisko profesjonalnych wspinaczy, poznała m.in. Wandę Rutkiewicz. Jola, sama i z przyjaciółmi, polskie Tatry przebyła wszerz i wzdłuż – na linach, z rakami, młotkami i hakami. Ale lubi też prostsze wyprawy – niewymagające sprzętu, za to szeroko otwartych oczu, które wciąż zachłannie chłoną piękno przyrody. Pod koniec lat 70. swoją przyszłość zaczęła więc wiązać z jednej strony ze wspinaczką, z drugiej – z pomaganiem ludziom. Na studiach psychologicznych chciała poznać człowieka i dowiedzieć się, jak mu pomagać. Jednak po ich ukończeniu, chociaż pracowała jako psycholog i niosła pomoc ludziom, czuła coraz wyraźniej, że Pan Bóg chce od niej czegoś więcej.

Latem 1980 roku wyjechała więc do Indii, by najpierw chodzić po górach, a następnie pracować jako wolontariuszka u Matki Teresy w Kalkucie. Ta wyprawa niemal skończyła się tragedią. Siostra Jolanta otarła się o śmierć. Ocalała cudem. Z Indii przywiozła drugie życie i jedno słowo, polecenie z Góry, które będzie jej zawsze towarzyszyć: „Walcz!”. Ten wyjazd okazał się przełomem: w dużym stopniu rzutował na całe życie Jolanty. Po powrocie z Indii przez kolejne trzy lata Jola nadal szukała swojej drogi, drogi swojego prawdziwego powołania. Znalazła ją! Wstąpiła do zakonu misyjnego, do Zgromadzenia Najświętszego Serca Jezusa Sacré Coeur. Jeszcze przed ślubami wieczystymi pracowała w szkole katolickiej. Po ślubach natomiast zaczęła uczestniczyć w tworzeniu katolickich mediów elektronicznych. W połowie lat 90. s. Jola wróciła do wyuczonego zawodu i rozpoczęła wieloletnią pracę z narkomanami w ośrodkach dla uzależnionych i hospicjum dla osób seropozytywnych. Jest też zaangażowana we wspólnotę charyzmatyczną Przymierze Miłosierdzia, w której również (poprzez modlitwę) pomaga się bliźniemu. W końcu założyła Fundację „Pasja Życia”. Jej zadaniem jest niesienie pomocy młodzieży zagrożonej narkomanią i byłym narkomanom, którzy po zakończonej terapii najczęściej nie mają gdzie wrócić, więc wracają w bagno. Z założeniem fundacji wiąże się też gigantyczna budowa ośrodka – Centrum Pasja Życia, w którym podopieczni siostry będą przebywać i otrzymywać (a częściowo już otrzymują) niezbędną pomoc.

Prawda, że sporo jak na jedną, skromną (!) zakonnicę?

Trudno byłoby przeprowadzić długą rozmowę o całym tym fascynującym życiu, pasji, kobiecości, pracy, powołaniu i o górach… bez gór. Dlatego książka ta w dużej części powstawała w Tatrach. Nasz wspólny wyjazd do miejsca urodzenia s. Jolanty – Zakopanego – był właściwie podróżą do czasów młodości, dawnych uczuć i zmagań, dojrzewania i dorastania młodej dziewczyny, rodzinnych spraw, które po latach wywołują subtelny uśmiech dojrzałej kobiety. Wspólne spacery wśród starych śmieci, po uliczkach znanych tylko zakopiańczykom, a także wyjścia w góry (niezbyt dużo, ale zawsze) to dla mnie niezapomniany i ważny czas. Czas, w którym słuchając o życiu mądrej i dobrej kobiety, mogłam myśleć o własnym życiu i o własnych wyborach.

To, że s. Jolanta zaprosiła nas, czytelników, do swojego życia, jest okazją, by przemyśleć wiele spraw, być może uwierzyć w siebie i w ludzi wokół. A może również ta rozmowa i przykład życia skromnej zakonnicy okaże się impulsem, by odważnie rozpocząć poszukiwania własnej drogi? Własnego powołania? Życie Joli może być ogromną inspiracją, by – gdy trzeba i gdy warto – walczyć. Walczyć bez lęków i bez autoograniczeń, o innych, ale też o siebie.

Agata Puścikowska

Chodzimy od dłuższego czasu po Zakopanem. Znasz to miasto jak własną kieszeń.

Nie może być inaczej. Tu się urodziłam i spędziłam wiele lat życia. I często wracam.

Ale góralką nie jesteś?

Cieszę się, że potrafisz to rozgraniczyć: zakopiańczyk to nie zawsze góral. Cepry mają czasem z tym problem (śmiech). Urodziłam się rzeczywiście w Zakopanem, ale rodzice nie pochodzili z Podhala. Mama była z Limanowej, tato z Leszna Wielkopolskiego. O widzisz, tu po lewej stronie ulicy, była księgarnia, w której przez jakiś czas pracowała moja mama. Do Zakopanego najpierw przyjechała moja ciocia Czesława z wujkiem Władysławem. Po prostu za pracą, żeby żyć. Matka z tatą natomiast osiedli w Zakopanem w 1947 roku. Wzięli tutaj ślub. Jednak ojciec na stałe z nami nie mieszkał. Pracował, jak to wojskowy, tam, gdzie była potrzeba. Na stałe stacjonował ze swoją jednostką w Zegrzu niedaleko Warszawy, a stamtąd przyjeżdżał do nas. Rodzice poznali się natomiast jakiś czas wcześniej, jeszcze w Jarosławiu, gdzie babcia od strony mamy, Anna, wynajmowała pokoje. Mój ojciec, oficer Ludowego Wojska Polskiego, zatrzymał się u przyszłej teściowej. I tak to się zaczęło.

W końcu urodziła się Jolanta Glapka.

W dzieciństwie mieszkałam właśnie tutaj, gdzie stoimy, w tym domu przy ulicy Tuwima 13. Murowanym, starym, przepięknym. Rodzice wynajmowali drugie piętro. Po wojnie z mieszkaniami był problem. Dlatego ojciec, zanim sprowadził nas do Zegrza, musiał zatroszczyć się o jakieś lokum dla swojej rodziny. W Zakopanem miałyśmy dobre warunki. Mój pokój był z prawej strony budynku, na górze. Z widokiem na góry. Miałyśmy tam, ja i moje kuzynki, wspaniałe dzieciństwo. Parcela była duża, przepływał przez nią strumyk. Szkoda, że teraz go już nie widać. Brałyśmy z kuzynkami kocyk, zabawki i spędzałyśmy na trawie każdy ciepły dzień.

Dziś z lewej strony twojego domu stoi wielki, nowoczesny budynek – ośrodek rekolekcyjny oo. Saletynów.

Tak zwana Maleńka, bo początkowo ten ośrodek był naprawdę maleńki. Ot, niewielki domek i kapliczka. Opiekowała się nim moja ciotka Czesława. Sprzątała, prała obrusy, cerowała księżom sutanny. Robiła to dobrowolnie i z serca, w ciszy, bez rozgłosu, w wielkiej pokorze. Święta kobieta i dobry człowiek. Szczerze mówiąc, wujka to trochę denerwowało. Czasem jej z tego powodu dogryzał, bo przecież nie brakowało jej pracy – zajmowała się domem i trójką dzieci. W głębi serca jednak akceptował to jej dodatkowe zajęcie.

Z drugiej strony waszego dawnego domu też jest zgromadzenie zakonne. Ale mieliście towarzystwo…

Nawet nie pamiętam, jakie siostry tu mieszkały…

Siostry Wspólnej Pracy od Niepokalanej Maryi.

O, właśnie! Te siostry były dla nas równie ważne. Żeby było ciekawiej, ich dom nosił nazwę „Willa Texas”. Mam nawet przed nim zdjęcie – stoję tam razem z moją rodzoną siostrą Wandzią obok figurki Matki Bożej. Siostry przygotowywały moją Wandzię do Pierwszej Komunii Świętej. Wiadomo, jakie to były czasy: głęboki komunizm. Tymczasem przecież mój tata należał do partii, więc zobowiązał się do wychowywania dzieci w duchu marksistowskim. I z tego był rozliczany…Jednym słowem, sprawy wiary i religijności musiały być załatwiane dyskretnie…

Tymczasem twój wuj, mąż Czesławy, Władysław, wykazywał raczej antykomunistyczne nastroje…

Rzeczywiście, wujek Władysław Kruszewski był w AK. Walczył podczas wojny. Po wojnie dostał wyrok śmierci. Ciocia była wtedy w ciąży z pierwszym dzieckiem… Nieprawdopodobnie ciężka sytuacja. Na szczęście po śmierci Stalina wujka objęła amnestia. Z moim tatą był w ciągłym konflikcie, w ciągłym sporze. Jednocześnie w jakiś przedziwny sposób kochali się niemal jak bracia. Byli w bliskich relacjach. Może dlatego, że pewne ideały mieli wspólne? Obaj szczerze kochali swój kraj, chociaż dobro Polski widzieli zupełnie inaczej. Uczciwi byli po prostu… W dodatku, taki paradoks, łączyło ich wiele. Ojciec walczył o społeczną równość. Wujek działał prospołecznie, choćby na rzecz biednych dzieci. Na swój sposób obaj byli patriotami. Każdy inaczej. Wujek Władzio był szefem zakopiańskiego Społem. Pamiętam, że miał cięty język i nigdy nie owijał w bawełnę: zawsze po prostu mówił prawdę. Mówił to, co uważał za słuszne. Niezłomny był i nie bał się nikogo. Żył wśród górali, oceniał ich bardzo konkretnie, dość krytycznie i nie miał w stosunku do nich lichego sentymentu, który często zdarza się ceprom. On znał górali, znał ich wady i doskonale je punktował. Opowiadał też sporo anegdot na ich temat, choćby o weselu góralskim: jeśli na weselu nie ma dwóch zabitych i trzech rannych, wesele nieważne. Górale bardzo go cenili. I uważali za mądrego, dobrego człowieka. Zapraszali go na wszystkie uroczystości rodzinne, liczyli się z jego zdaniem.

Wujek miał konspiracyjną wojenną przeszłość. Pytałaś go o to?

Nie rozmawiał niemal wcale o wojennych czasach. Wielka szkoda… Nie byłam zresztą długo świadoma jego trudnej przeszłości, jeszcze wojennej. Trzeba go było pytać do skutku. Wujek, rocznik dwudziesty, urodził się w Wadowicach i chodził do równoległej klasy z Karolem Wojtyłą! Razem grali w piłkę. Po 1978 roku ciągle się więc w domu rozmawiało o papieżu. Wujek, nawet już bardzo chory, był niesamowicie zaangażowany w organizację pielgrzymki Jana Pawła II i jego pobytu w Zakopanem w 1997 roku.

Cała Polska mogła wujka poznać, gdy podczas tamtej pielgrzymki dyrygował słynnymi połączonymi góralskimi chórami.

Wujek przygotowywał setki górali, którzy śpiewali podczas pobytu Ojca Świętego w Zakopanem. Pięknie to wyszło. Niesamowite było, jak chór zaśpiewał Tu es Petrus, kiedy przybył Jan Paweł II. Wszystko było świetnie wyćwiczone, bo wujek był osobą bardzo pracowitą, działał z wielką pasją. Na co dzień prowadził chłopięco-męski chór „Wierchy”. Był postacią dość charakterystyczną: miał zakryte jedno oko z powodu przebytego wcześniej raka. Zmarł w 2008 roku.

Byłaś szczęśliwym dzieckiem?

Zdecydowanie. Czułam się owocem miłości. Rodzice kochali siebie, kochali mnie. W rodzinie była atmosfera wzajemnego szacunku mimo dzielących nas różnic. Ojciec pracował zawodowo, mama również – była księgową. Prowadzeniem domu zajmowała się moja ukochana babcia Anna, która z Jarosławia dołączyła do reszty rodziny.

Te różnice w domu…

… były na tle politycznym i religijnym. I to poważne. Wujek AK-owiec, ojciec wojskowy i partyjny. Babcia zawsze dogadywała ojcu, oj, dogadywała. Powtarzała mu często, że jest bolszewik. A ojciec znosił to ze stoickim spokojem.

A ty? Pokornie znosiłaś tę domową „różnorodność”? Czy trochę się buntowałaś przeciwko ojcu?

Babcia była najbardziej aktywna w przekazywaniu wiedzy religijnej. Ona nie bała się krytycznie wypowiadać o poglądach taty. Zbijała jego argumenty na temat nieobecności Boga w świecie. A ja musiałam sama odpowiedzieć na pytanie: jak jest naprawdę, czy Bóg istnieje, czy nie. Szukałam. Głównie w sercu i w mądrych książkach. Poszukiwałam też Boga w przyrodzie. Głośno zadawałam Mu pytania. Chociażby chodząc po górach. A cały czas w kwestiach wiary autorytetem była dla mnie babcia. Chciałam wierzyć tak jak ona, więc rzeczywiście buntowałam się przeciwko poglądom ojca, jego wizji Kościoła i świata.

Tata nic z tej „wizji” ci nie zaszczepił?

Czym innym jest osobista relacja z Bogiem i wiara, a czym innym obraz Kościoła. Obraz Kościoła przecież powstaje na podstawie obserwacji, faktów, wiedzy. Skoro moja wiedza w dużym stopniu była ukształtowana przez obraz skażony fałszywą wizją marksistowską, chociażby propagandą z „Trybuny Ludu”, to w jakiś sposób w części nią nasiąkałam. Ta propaganda była wszechobecna i ogromnie silna. Trudno się było od niej uwolnić. Czy tego chciałam, czy nie, treści antykościelne zakiełkowały w mojej głowie. Dlatego na przykład, już jako dorastająca dziewczyna, miałam krytykancki stosunek do części hierarchii. Co ciekawe w kontekście późniejszych wyborów, nie miałam pojęcia, czym jest powołanie zakonne, a siostry zakonne, które spotykałam, wcale nie jawiły mi się jako szczęśliwe, radosne i zadowolone z życia.

A mimo to trwałaś w wierze! Wielka łaska?

Łaska polegała na tym, że mój tato paradoksalnie ją ze mnie wyzwalał. Będąc w opozycji do jego poglądów, ciągle miałam okazję walczyć z nim o wiarę, zdobywać ją. Przez nieustanne kłótnie z tatą upewniałam się w swoim. I krok po kroku, szukając w książkach, rozmawiając z babcią, zdobywałam pewność, że jestem na dobrej drodze, że to ja mam rację, wybierając Boga. Ojciec, krytykując Kościół, nie rozumiejąc istoty jego działania i funkcjonowania, prowokował mnie do poszukiwań. To był pewien proces, ciągły proces: przez ten konflikt zyskiwałam, umacniałam się w wierze. Jestem pewna, że tamten czas, czas i buntu i walki o moją wiarę, wywarł i wciąż wywiera wpływ na całe moje życie. Ciągle chcę świadczyć o żywym Bogu. I jeśli ktoś atakuje Kościół, walczy z Bogiem i jego prawami, wyzwala to we mnie chęć obrony. Lubię uczestniczyć w walce o Jego, Boga, prawa i naukę. I paradoksalnie zawdzięczam to sporom z ojcem.

Ale mimo tych waszych sporów zarówno mama, jak i ty, w zasadzie bez problemów mogłyście praktykować wiarę. Nie we wszystkich „wojskowych” rodzinach było to możliwe.

To prawda, bo choć ojciec próbował „odwieść nas od wiary”, to z marnym skutkiem, bo jego metody, co by nie mówić, były dość łagodne. Pamiętam jedną sytuację: szłam na bierzmowanie, a ojciec bał się mnie zatrzymywać, więc musiał iść za mną. Gdy byłam tuż przy kościele, przywołał mnie i coś tam próbował wytłumaczyć, przekonać, żebym jednak nie wchodziła. Oczywiście, na mnie zadziałało to jeszcze bardziej motywująco i weszłam do kościoła bardzo pewnym krokiem. Kiedy po latach z lekkim wyrzutem przypomniałam o tym ojcu, przeprosił. Natomiast moją młodszą siostrę próbował czasem przekupić wspólnymi lodami, by nie szła do kościoła. Zresztą z podobnie kiepskim skutkiem. Nie był skuteczny w tej „antyklerykalizacji”…

Z czego to wynikało?

Myślę, że z zamiłowania ojca (mimo wszystko) do wolności. On się zresztą często, w wielu dyskusjach, powoływał na konstytucję PRL, która gwarantowała swobody obywatelskie. Więc i ja się powoływałam na gwarantowane przez konstytucję swobody i prawa, gdy ojcu się nie podobało, że znów latam do kościoła. Tyle że jego narzekanie naprawdę było nieszkodliwe. Niby próbował mnie wychowywać w duchu marksistowskim, ale średnio mu to szło. Na wiele nam w sumie pozwalał, przymykając oko na naszą religijność. Oczywiście, pewne sprawy trzeba było załatwiać dyskretnie. Siostra na przykład nie przystępowała do Pierwszej Komunii w domu (mieszkaliśmy już wtedy w Jeleniej Górze), tylko wyjechała do Zakopanego, do cioci Czesi. Przyjmowała Pana Jezusa jakby w ukryciu przed światem… Ta „konspiracja” zakończyła się jednak, gdy dorastałam. Zaczęłam otwarcie kontestować poglądy ojca. W dodatku i ja, i siostra byłyśmy bardzo wierzące, więc naprawdę nie miał z nami łatwo. Mama i babcia chodziły do kościoła, ale się nie afiszowały. Mama siadała zawsze na chórze. Natomiast ja szłam w zaparte… Byłam rogatą duszą. Nad nami już w Jeleniej Górze mieszkał pan z UB. Doskonale wiedziałam, że on obserwował z zacięciem całą naszą rodzinę. Ilekroć widziałam go w oknie, gdy szłam do kościoła, machałam mu książeczką do nabożeństwa.

Ojciec nie miał przez to problemów?

Oczywiście, że miał. Przecież sąsiad czuwał! I donosił, składał raporty z naszych niedzielnych praktyk religijnych. Tata więc regularnie się tłumaczył z naszego zachowania. Wówczas nie zdawałam sobie z tego sprawy. Dopiero po latach rozmawiałam z pewnym pułkownikiem, który leżał razem z ojcem w szpitalu, i ten człowiek w krótkich, żołnierskich słowach poinformował mnie, że ojciec wielokrotnie miał przeze mnie kłopoty. Ze względu na „prowadzenie się rodziny” przez wiele, wiele lat nie dostawał awansu, pozostając majorem.

To była jedyna twoja kontestacja PRL: pomachać komunistom książeczką do nabożeństwa?

A skąd! W późniejszych latach, gdy byłam już dorosła, mieszkałam samodzielnie w Jeleniej Górze. Miałam kawalerkę, którą dostałam od miasta. Pomógł w tym (co tu ukrywać) ojciec. Oczywiście, na moją prośbę mieszkanie pobłogosławił ksiądz. Co ciekawe, pamiętam, że właśnie wtedy ni z gruszki, ni z pietruszki powiedziałam, że przecież i tak w 33. roku życia opuszczę to miejsce… Sama nie wiem, skąd mi to przyszło do głowy, ale dokładnie tak się stało: trzy lata później wstąpiłam do zakonu.

Wracając jednak do buntu przeciwko systemowi…

W moim domu była baza Solidarności.

Bo pod latarnią najciemniej?

Możliwe. W roku 1981, a może rok później (nie pamiętam do końca), przechowywałam u siebie opozycjonistę, który ukrywał się przed milicją. Obok mieszkał ubek, a rzeczony opozycjonista nadawał z mojego mieszkania z przechowywanej tam radiostacji!

Skąd się w ogóle u ciebie ten człowiek wziął?

Znajomy ksiądz poprosił mnie o pomoc. W końcu jednak wyprowadziłam się z tego mieszkania, żeby opozycjoniście nie przeszkadzać. No i jakoś nie bardzo wypadało mieszkać z obcym mężczyzną pod jednym dachem. Poza tym było nam zwyczajnie za ciasno.

Byłaś w opozycji?

Byłam w Solidarności. Założyłam nawet koło Solidarności w mojej pracy, a wtedy byłam zatrudniona w wydziale oświaty w Szklarskiej Porębie, gdzie prowadziłam poradnię wychowawczo-zawodową. To nie była wielka opozycyjna, konspiracyjna działalność. Spotykaliśmy się, rozmawialiśmy, informowaliśmy o sytuacji w Polsce. Mówiliśmy o strajkach, o tym, co się dzieje w innych częściach kraju. My mieszkaliśmy przy granicy, gdzie informacje dochodziły z ogromnym opóźnieniem i po prostu były blokowane. Naprawdę, żadna ze mnie opozycjonistka ani tym bardziej bohaterka.

Tata wiedział?

Oczywiście. I miał do mnie – i mojej siostry, która też była w Solidarności – ogromny żal. Boczył się na nas. Oficjalnie nam oznajmił, że nie zgadza się z naszym wyborem. Myślę, że mimo ciągłych zapewnień z jego strony, że demokracja ludowa jest demokratyczna, oczekiwał od nas większej lojalności względem siebie. Poczuł się w jakiś sposób zdradzony, odebrał to jako kuksaniec od ukochanych córek. Z drugiej strony nie obraził się na nas, nie zerwał kontaktów. Po prostu wyraził swój żal.

Ciebie ta postawa bardziej drażniła czy roztkliwiała?

Ja go rozumiałam. Dla niego powstanie i rozwój Solidarności były ogromnym ciosem. Przeżył to jak osobistą tragedię. Ojciec i jego o 15 lat młodszy brat naprawdę wierzyli, że komunizm jest wielką wartością i dzięki niemu świat się zmieni na lepsze. Byli szczerymi, ideowymi komunistami – chcieli równości i dobrobytu dla każdego. Ojciec był najuczciwszym człowiekiem na świecie i starał się budować idealny świat, gdzie „każdemu według potrzeb, od każdego według możliwości”. Przecież on całe życie temu poświęcił, dwoił się i troił, żeby każdemu działo się dobrze i sprawiedliwie, jak ludzie mogą tego nie doceniać? To jego bunt przeciwko buntującym się… Ojciec był niewątpliwie typem społecznika.

A w tobie tego społecznikostwa też jest sporo.

Być może. Chciałabym faktycznie, żeby nikomu chleba nie brakowało.

Chyba jednak chcesz dążyć do tego innymi metodami?

Jasne. Tamte się nie sprawdziły. Ale tata zawsze twierdził, że system, któremu wierzył i który współtworzył, jest dobry, tylko słabi ludzie zawiedli.

Tata wiedział o ciemnej stronie komunizmu?

Sama się nad tym często zastanawiałam. Do dziś nie mam pojęcia, czy ojciec znał prawdę o tych zbrodniczych mechanizmach, które niszczyły ludzi i narody. Czy zdawał sobie sprawę z metod i skutków wprowadzania systemu. Gdy tata żył, nie rozmawialiśmy szczerze na ten temat. Tym bardziej że ja sama nie miałam o wielu sprawach pojęcia. Po prostu wiedza historyczna była wówczas zakłamana. Prawdę czerpało się wyłącznie z Radia Wolna Europa. Natomiast gdy już pełny dostęp do rzetelnej wiedzy historycznej miałam, to tata odszedł. Wydaje mi się jednak, że o części dramatycznych wydarzeń związanych z bolesną historią Polski i z komunizmem mógł wiedzieć, a przynajmniej się czegoś domyślał. Być może po prostu wypierał je ze swojej świadomości.

W domu się o sprawach politycznych nie mówiło?

Nasz dom był otwarty. Do ojca przychodzili przeróżni ludzie, w tym pułkownicy LWP. Rozmawiali dużo, także o sprawach politycznych. Jako dziecko nawet się temu nie dziwiłam. Ot, zwykłe spotkania ze znajomymi. Dopiero gdy byłam już dorosła, a szczególnie po śmierci taty, zdałam sobie sprawę z wagi tych rozmów i starałam się dokładnie je sobie przypomnieć. Niestety, pamięć jest zawodna, zostały jedynie pewne przebłyski. Myślę, że te spotkania były wówczas dla nich psychicznym wentylem bezpieczeństwa. Podczas oficjalnych, partyjnych zebrań nie mogli mówić szczerze. W domu to wszystko puszczało, siadali przy wódce i mówili, kto jest świnia, a kto nie, kogo się bać, z kim lepiej nie zaczynać, a kto jest przyzwoitym człowiekiem.

Przy wódeczce…

Moim zdaniem ta wódka pozwalała im przetrwać. Topili w niej lęk, stres, napięcia, co zresztą się mojej mamie bardzo nie podobało. Siedzieli, popijali, rozmawiali… Byli przy tym tacy ludzcy. Cały czas mam wrażenie, że oni naprawdę chcieli działać dla Polski najlepiej, jak potrafili w tamtych okolicznościach. Choć może się mylę…

Były wśród tego wojskowego towarzystwa jakieś przyjaźnie? Czy po prostu wspólny interes, by jakoś przetrwać?

Tata miał przyjaciela Jana. Dużo wyżej postawionego niż on sam. I ten Jan doskonale sobie zdawał sprawę, że komunizm braku absolutnej wierności nie wybacza. Bał się i o ojca, i o nas – taką „niesubordynowaną” rodzinkę. Wiem, że to właśnie on bronił ojca na partyjnych zebraniach. „No przecież to żona decyduje o wychowaniu dzieci…”

Wojskowi byli jednak mocno uzależnieni od systemu.

Ojciec twierdził, że wojsko nie było tak polityczne, jak dziś może się wydawać, a wojskowi bardzo chcieli utrzymać swoją niezależność. Zresztą przecież nie wszyscy byli w partii. Mój ojciec był, bo chciał. Widział w tym najlepszą metodę, by służyć krajowi. Być może po prostu chciał myśleć, że to prawda… Żałuję, że nie mogę raz jeszcze, bardziej świadomie, usłyszeć tamtych dyskusji i dowiedzieć się więcej o postawie ojca i jego znajomych.

Próbowałaś już jako dorosła kobieta rozmawiać z ojcem o metodach wdrażania komunizmu?

Pokazałam mu kiedyś film Akwarium z Januszem Gajosem. Wstrząsający obraz odkrywający istotę działania systemu, jego zbrodniczość, kulisy działania KGB. Kiedy ojciec to zobaczył, zapytał tylko: „Córuś, ty w to wierzysz?”.

A on nie wierzył?

Częściowo z pewnością niektóre sprawy wypierał. Innych nie znał. Ale jednocześnie pamiętam, że już wcześniej – jeszcze za komuny – ojciec wielokrotnie próbował mi coś przekazać między wierszami. Chyba liczył, że się domyślę, co chce powiedzieć: „Tamtych trzeba się bać. Są groźni. Z tymi lepiej nie zaczynać. Ale tamci nie zrobią krzywdy”. Ostrzegał mnie chociażby przed wojskowymi walczącymi z… żołnierzami niezłomnymi (choć pewnie tak „ludzi z lasu” nie nazywał). Przypominam sobie jednak, że kiedy bliski przyjaciel ojca dobrowolnie wstąpił do SB, ojciec po prostu go stamtąd wyciągnął. Nie wiem, jak to zrobił, ale interweniował konkretnie i skutecznie. Jego przyjaciel wyszedł z SB szybciej, niż zaczął w służbach działać.

Twarde fakty nie działały na ojca? Chociażby Katyń?

Ojciec często rozmawiał o Katyniu z wujkiem Włodziem z Zakopanego. Wujek podawał konkretne dane, a ojciec swoje: Polaków zabili Niemcy… Ja też na ten temat z tatą dyskutowałam, z podobnym zresztą skutkiem. Prawda o tej zbrodni dotarła do ojca przed śmiercią.

Jak zareagował?

Mówił, że to błędy ludzi. Zło konkretnych osób…

Jednak dziwne. I dreszcz.

To były inne czasy. Z każdej strony atakowała propaganda, szalała zawierucha. Naprawdę trudno było oddzielić prawdę od fałszu, gdy nie miało się możliwości konfrontacji, weryfikacji faktów. Weźmy Fidela Castro – za mojej młodości był przedstawiany jako wielki bohater, więc wydawał mi się ciekawym, ideowym człowiekiem. Taki przystojny facet. Podobnie Che Guevara… Propaganda kreowała ich na wspaniałych bohaterów, bliskich ludowi, którzy życie poświęcili biednym. Naprawdę nie było trudno się na to nabrać. Przynajmniej na jakiś czas. Dziś, gdy się czyta o ich „dokonaniach”, to się człowiekowi gorąco robi. Ale teraz mamy źródła, żeby pogłębiać wiedzę, a wtedy nie mieliśmy jak zdobywać informacji.

Lata mijały. A córka marksisty w pewnym momencie powiedziała: idę do zakonu. Jak zareagował twój tata?

Pierwsza reakcja była dość kuriozalna. Ojciec wypalił (pewnie będąc w szoku): „Córuś, przecież ja ci szafę kupiłem!”. On mi tu szafę, a ja chcę do zakonu – taka niewdzięczna córka. Potem próbował interweniować u cioci Czesi z Zakopanego, która była moją matką chrzestną (mama już nie żyła). Prosił ją, żeby ze mną porozmawiała, bo chyba zwariowałam: „Coś jej się z głową stało!”. I to był koniec negatywnych reakcji. Zabawne w sumie. Ojciec oczywiście zachwycony nie był, swoje o zakonach powiedział – miał do nich ogromny dystans – jednak summa summarum i tu dał mi całkowitą wolność! Uszanował moją decyzję. Mówił: „Córuś, idź, bylebyś była szczęśliwa. A jak coś ci tam nie wyjdzie, to wiedz, że zawsze możesz wrócić”. Myślę, że taka postawa doskonale pokazuje wielkość tego człowieka. Szacunek względem ludzi i ich wolności.

Był u ciebie w zgromadzeniu?

Oczywiście! Przyjechał na przykład na uroczystość ślubów czasowych. Kapitalne to było: patrzę, idzie ojciec i taszczy jakąś wielką torbę. Najwyraźniej prezent.

Co to było?

Przewspaniała, niesamowita, gruba i porządna kołdra. Do tej pory jej zresztą używam. A z tą kołdrą łączyła się zabawna historia. Prezent od taty przyjęłam, ale wiedziałam, że nie należy do mnie – to zgromadzenie zdecyduje, co się nią stanie. Ojciec mnie pyta: „Ale jak to? Przecież to twoje, kupiłem ci!”. A ja mu na to: „Tatuś, to jest wspólnota. Wszystko mamy wspólne, wszystkim się dzielimy. Wypracowujemy wspólnotę dóbr”. Ojciec niemal usiadł z wrażenia: „Córuś… To wyście osiągnęli to, czego nam się nie udało”. Pękaliśmy ze śmiechu na te jego słowa. Ojciec, po chwili konsternacji, też się zdrowo uśmiał.

Czyli zaprzyjaźnił się z zakonem?

I to jak! Przy tym specyficzna to była przyjaźń. Tata przełożył sobie nazewnictwo zakonne na wojskowe i „mundurowe”. Habit to było „umundurowanie” – letnie i zimowe. Gdy widział, że latem ubieramy się lekko i wkładamy jaśniejsze habity, mówił: „W wojsku też przechodzimy na zimowe mundury”. Siostrę ekonomkę nazywał „kwatermistrzem”, natomiast siostrę prowincjalną – „harcerką”.

Tata był na twoich ślubach wieczystych?

Oczywiście! A to nie lada wyczyn, bo miały miejsce w samym Rzymie, a do tego był lipiec, ogromny upał. Tata całą rodzinę zebrał i w trzy samochody przyjechali. Kołdry ani żadnych innych prezentów mi nie wieźli, bo sami byli najwspanialszymi prezentami. To była wielka wyprawa i musiała rodzinę, głównie ojca – organizatora – wiele kosztować. On naprawdę wiele potrafił zrobić dla innych.

A ty charakter masz po nim.

Możliwe, chociaż tata zawsze mówił, że jestem podobna do mamy. Sama widzę, że umiłowanie przyrody, chęć poznawania świata i otwartość na ludzi zawdzięczam właśnie ojcu. Ojciec po prostu lubił ludzi. Przykładem jest jego przyjazna postawa w stosunku do moich sióstr: otwarta, ciepła, choć i z pewnym dystansem. Ojciec naprawdę bardzo je cenił, miał swoje sympatie, siostry mu imponowały, zapraszał je nawet do domu. Lubił je po prostu. Tak po ludzku.

A one jego?

Oczywiście! To niesamowite kobiety. Każda wyjątkowa. Każda inna. Boże kobiety! Zgromadzenie to wielka rodzina, która się wspiera na wiele sposobów. Moje siostry ceniły ojca, bo był moim tatą. Po prostu. Traktowały więc go jak własną rodzinę. Pamiętam cudowną s. Koczorowską (mówiłyśmy na nią Koczor). Arcyciekawa postać zresztą. Taka mała anegdota: jeszcze w domu w Pobiedziskach codziennie wieczorem chodziła się kąpać w jeziorze. Zastanawiałam się, gdzie ona się tam przebierała. Siostra twierdziła, że na brzegu ma własną kabinę. „Co to może być?” – zachodziłam w głowę. A sprawa była prosta: siostra osłaniała się wielkim fartuchem, chowała w krzakach, dyskretnie zakładała kostium i chlup do wody! Siostra Koczorowska wiedziała oczywiście, że tata jest niewierzący. Wiedziała, że jest byłym wojskowym. Za punkt honoru przyjęła, by się nawrócił. Bardzo się za niego modliła. Kiedyś wymyśliła, że do niego pojedzie i przywiezie mu… cudowny medalik.

Tak dobrze się znali?

Nie bardzo właśnie! Ale co tam, pojechała do niego do domu. Ojciec otworzył drzwi, siostra wręczyła mu medalik i odjechała. A on, niewierzący, przyjął go. Przyczepił sobie agrafką ten medalik z Matką Bożą do wnętrza zielonego garbusa. Kilka lat później z namaszczeniem przewiesił go do nowego samochodu. A siostra się z tego cieszyła i modliła dalej.

Ojciec pochodził z religijnego domu?

Tak. Jako młody chłopak był wierzący i praktykujący. Był nawet ministrantem. Potem, po wojnie, jak to często bywało, zarzucił chodzenie do kościoła. Czy jednocześnie naprawdę przestał wierzyć? Pewności nie mam… Świadomie, rozumowo i bez buntu wybrał partię, a przecież ideologia marksistowska wykluczała wszelką religijność… Zatem niby nie wierzył, ale na wskroś był przesiąknięty chrześcijańskimi zasadami. Żadnej Cyganki nie przepuścił, żeby się nie pochylić i grosza nie dać. Rodzinie i znajomym pomagał we wszystkim. Był naszą ostoją. Gdy coś się działo, tylko Teodor Glapka organizował pomoc. Myślę, że wybór partii był dyktowany pamięcią o przedwojniu. Ojciec widział wtedy dużo biedy i ludzkiej nędzy. Pamiętał o tym do końca życia i wielokrotnie mi opowiadał. To go bolało: „Przed wojną była wielka bieda i nierówność. Córuś, tak nie może być!”.

I córuś pracuje, by wszelkie biedy niwelować.

Tak wyszło.

Wciąż mówimy o twoim ojcu. Jaka była mama?

Lubiła książki, pracowała w księgarni. Podsuwała mi dobre lektury. Pamiętam książkę Listy Nikodema Dobraczyńskiego. Ta książka w dużej mierze wyraża właśnie postawę mojej mamy w stosunku Boga i Kościoła. Mama zawsze chodziła na Mszę św. wieczorem, nie do najbliższej parafii, ale gdzieś dalej. I nie siedziała ze wszystkimi ludźmi, lecz wysoko na chórze.

Bała się?

Myślę, że nie chciała narażać taty na kolejne donosy i nieprzyjemności. Była wierząca, ale w dyskretny sposób. Strachu w niej nie pamiętam. To raczej rozsądek i miłość do taty. Chroniła go tak, jak potrafiła. Myślę, że wiedziała sporo na temat jego pracy i sytuacji wokół. Przecież dookoła wiele osób donosiło i plotkowało. Mama nie chciała, jak to się mówiło, być „na językach”.

Jaki miała charakter?

Była spokojna, delikatna. Ogromnej wrażliwości. Również dla ubogich, potrzebujących. Dobrali się z tatą pod tym względem. Przy tym artystyczna dusza. Ceniła książki, kino. Lubiła też na przykład bale przebierańców! Świetnie się przebierała i bawiła na nich… Cieszyła się życiem, kochała przyrodę, piękno. Pamiętam, że z podziwem patrzyłam, jak się ładnie ubiera i czesze. Była ogromnie kobieca i nieco wyciszona.

Jej choroba była dla ciebie szokiem?

Ogromnym. Mama chorowała na reumatyzm, więc co jakiś czas wyjeżdżała do sanatorium. Leczyła się. Byłam do tego przyzwyczajona. W końcu zachorowała poważniej, ale po prostu nie wiedziałam na co. O raku się w tym czasie nie mówiło. Mama jeździła do szpitala na naświetlania. Zostawała w szpitalu, potem wracała do domu. Pod jej nieobecność przyjeżdżała do nas ciocia Czesia z Zakopanego i razem z babcią opiekowały się nami. Nie miałam świadomości, że z mamą jest bardzo niedobrze. Cały czas dom funkcjonował w miarę normalnie, chodziłam wtedy do ogólniaka. Po prostu czekałam na koniec choroby, na mamy wyzdrowienie. W pewnym momencie ciocia mi napomknęła, że jest bardzo źle. I w zasadzie to była cała moja wiedza. Mama nie wychodziła już ze szpitala. Nikt nas z siostrą nie przygotowywał na najgorsze. Niestety, najgorsze nastąpiło i to był dla mnie wielki cios. Całe moje życie się zawaliło.

Ojciec powiedział ci o śmierci mamy?

Nie, ciocia mi powiedziała. Tato był załamany. Nie dał rady mówić. Siedział w kuchni i płakał. I nie był w stanie dać wsparcia. Jemu zawalił się cały świat.

Jak się pozbierał?

Pomogli mu właśnie koledzy! Wspierali go bardzo mocno. Krok po kroku. Byli na pogrzebie, rozmawiali. Dawali męskie oparcie.

A ciebie kto wspierał?

Fizycznie miałam wszystko. Natomiast okazywane przez bliskich współczucie odrzucałam. Wcześniej byłam wychowywana przez ojca w myśl zasady „masz być dzielna”, więc w swoim rozumieniu chciałam śmierć mamy dzielnie przeżyć. Może swoimi łzami nie chciałam pogłębiać jego smutku?… Tak naprawdę z jej odejściem pozostałam sama. Miałam 16 lat.

Po śmierci twojej mamy ojciec ożenił się po raz drugi. Buntowałaś się przeciwko macosze?

Śmierć mamy to najbardziej traumatyczny moment w moim życiu, którego skutki noszę w sobie do dzisiaj. Dlatego tak trudno było mi zaakceptować wybór ojca. Szczególnie że ojciec swoją drugą żonę poznał krótko po śmierci mamy. On rzeczywiście zakochał się po raz drugi i układał sobie ponownie życie, i to był dla mnie problem. Niby się na to godziłam, ale nie do końca potrafiłam to akceptować. Czułam się w pewien sposób zagrożona. Bolałam nad śmiercią mamy, chciałam w spokoju przeżyć swoją stratę. A tu, do mojego rodzinnego domu, przyszła obca osoba… Stroiłam więc fochy, niezbyt miło, choć bez słów, sygnalizowałam Marylce – drugiej żonie taty – swoje niezadowolenie. Po latach ją za to przeprosiłam. Odbyłyśmy szczerą, poważną rozmowę, niezbędną, by emocje się uspokoiły i wyprostowały. To jest bardzo dobry człowiek i mądra kobieta: nacierpiała się przeze mnie, a jednak mnie nie przekreśliła. Teraz myślę, że Maryla to moja druga mama.

Wtedy nie mówiłaś do niej „mamo”?

Nie, zawsze tylko „Marylko”. Teraz mówię „mamo”! Nawet kartkę na Dzień Matki wysyłam. Marylka jest starsza ode mnie kilkanaście lat. Od ojca była sporo młodsza i bardzo w nim zakochana. Zapatrzona w niego jak w obraz. Zawsze się podśmiewałam, że codziennie po południu wyczekiwała go w oknie. Troszczyła się o niego do samego końca. To świetna kobieta. Uprawia do tej pory sporty, dba o siebie.

A jak się poznali?

Po śmierci mamy ojciec był strzępem człowieka. Jeden z jego znajomych, widząc w jakim jest stanie, postanowił poznać go ze swoją koleżanką, która także była wdową. Zaaranżował spotkanie taty i Marylki. Zaiskrzyło. Co tu się zresztą dziwić, Marylka była piękna, młoda i mądra. On – niesamowicie przystojny, a do tego bardzo ciekawy mężczyzna. Po pięciu latach od śmierci mojej mamy wzięli ślub (mama prosiła ojca, żeby właśnie tyle zaczekał z kolejnym małżeństwem). Ojciec w ogóle zawsze fascynował kobiety. Pamiętam, gdy przyjeżdżał do mnie do akademika w odwiedziny, od razu zlatywały się wszystkie koleżanki. Najpierw nie rozumiałam, skąd ta moja popularność (śmiech